Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Żałyński już od paru dni krążył opodal jaskini, w której zatrzymał się El Terim wraz ze swą bandą i porwaną dziewczyną.
Dwaj nocni goście, którzy odwiedzili obozowisko i wślad których podążył, wskazali mu drogę do jednego z wąwozów na zachód od Synaj, gdzie oczekiwała ich banda lekarza.
Gdy dwaj Arabowie i podążający zdala za nimi Żałyński dotarli do miejsca postoju bandy, uczynił się zupełny dzień.
Żałyński, korzystając z załamań i nierówności gruntu, podsunął się tak blisko pod obozowisko, że do uszu jego dobiegały wyraźnie poszczególne słowa rozmowy Arabów, przeplatane częstemi wybuchami śmiechu.
Dżailli nie dostrzegł, lecz widok postaci uzbrojonego Araba, chodzącego miarowym krokiem wokół niewielkiego z der i owczych skór sporządzonego namiotu, rozbitego w odległości kilkunastu kroków od obozowiska, naprowadził go na myśl, że branka znajduje się w tym właśnie namiocie.
Ukryty za kamieniem, przeleżał do zmierzchu na swem stanowisku obserwacyjnem, żywiąc w duchu nadzieję, że uda mu się w ciemnościach podkraść się do namiotu i wyprowadzić zeń uwięzioną.
Lecz okazało się to niemożliwem.
Z nastaniem zmroku gwar i ruch w obozowisku nie zmniejszył się ani na jotę. Wokół rozpalonego ogniska widniały liczne postaci Arabów, otaczających kołem jednego z swych towarzyszy, który przy akompanjamencie jakiegoś prymitywnego instrumentu śpiewał tęskne, dzikością przepojone pieśni. Widoczne było, że obozowisko nieprędko ułoży się do snu.
Oprócz tego Żałyński zauważył, że straż przy namiocie została powiększona.
W tych warunkach myśl wykradnięcia dziewczyny byłaby wręcz szalona.
Poza tem istniał jeszcze jeden, bardzo poważny szkopuł, który zamiar Żałyńskiego obracał wniwecz. Oto nie posiadał on wielbłąda, co w wypadku, gdyby nawet wykradzenie się powiodło, skazywało ich na ucieczkę pieszo. Rezultat takiej ucieczki był więcej niż problematyczny ze względu na to, że w obozowisku El Terima znajdowało się dość wielbłądów, na których można było zorganizować natychmiastowy pościg.
Wyrwać zatem Dżaillę z rąk lekarza można było tylko siłą!
Tego jednak Żałyński nie mógł uczynić sam.
Jedyną radą było połączyć się z Ibn Tassilem i razem z nim przedsięwziąć kroki ku uwolnieniu Dżailli.
Nie namyślając się przeto długo, Żałyński ruszył na noc ku obozowisku, które opuścił ubiegłej nocy. Obdarzony wysoce rozwiniętą pamięcią wzrokową, pewny był, że nie zmyli drogi, lecz już po paru godzinach uciążliwego marszu stwierdził, iż znajduje się w jakichś nieznanych sobie zupełnie wąwozach. Powrócił przeto na miejsce, skąd rozpoczęło się jego błądzenie i po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie właściwy kierunek. Ta zwłoka w drodze zajęła mu jednak tak wiele czasu, że dopiero około południa strudzony szalenie i wygłodniały dotarł da obozowiska.
Ibn Tassil, który był przekonany, że gość jego padł ofiarą zbrodniczego zamachu lekarza, powitał go z olbrzymią radością, która zwiększyła się jeszcze, skoro Europejczyk zawiadomił go o natrafieniu przezeń na ślad porwanej.
Zapalczywy Arab chciał natychmiast udać się do obozowiska El Terima i tam zbrojnie upomnieć się o swą córkę, lecz Żałyński powstrzymał go od tego nierozważnego kroku, rozumując słusznie, że pięciu ludzi, wliczając w to Selima i dwóch innych służących, zbrojnych tylko w noże, nie będą zbyt groźnymi przeciwnikami dla bandy lekarza, składającej się, jak zauważył, z kilkunastu zbirów, zaopatrzonych obficie w broń palną i sieczną.
Wynik walki w tych warunkach nie przedstawiał żadnych wątpliwości i zgóry przesądzał sprawę oswobodzenia porwanej.
— Co czynić tedy, panie? — pytał Ibn Tassil, załamując rozpaczliwym ruchem ręce.
Żałyński namyślał się przez chwilę.
— Czy posiadasz w El Barrar przyjaciół, Ibn Tassilu, którzyby mogli ci przyjść z pomocą? — zapytał.
Arab wyprostował się dumnie.
— Niema w El Barrar jednego człowieka, któryby nie poważał Ibn Tassila za jego bogobojne i uczciwe życie! Co najmniej połowa sąsiadów podąży na moje wezwanie!
— Poślij zatem do El Barrar jednego lub dwóch swoich ludzi, aby zawiadomili twych przyjaciół, że potrzebujesz ich pomocy! — radził Żałyński. — Kiedy pomoc ta może przybyć tutaj? — dorzucił pytająco.
Arab namyślał się przez chwilę.
— Nie prędzej jak pojutrze, panie!
— Doskonale! Niechaj zatem twoi ludzie wyruszają natychmiast do El Barrar, a my do czasu przybycia pomocy nie spuścimy z oka El Terima i jego ludzi! Dzisiaj na noc wyruszymy również! Pomoc niechaj przybędzie do tego obozowiska... jeden z nas spotka ją tutaj! — rozkazywał dalej Żałyński, walcząc zawzięcie z sennością, ogarniającą go po dwóch nieprzespanych nocach z nieprzepartą silą.
I mimo tej walki zasnął natychmiast po oddaleniu się Ibn Tassila celem wyprawienia posłańców do El Barrar.
Spał nieprzerwanie aż do samego zmierzchu.
Wielbłądy gotowe już były do drogi, więc wyruszono niezwłocznie.
Różowy świt malował już delikatnemi pastelowemi tonami szczyty gór, gdy znaleźli się tak blisko od obozowiska El Terima, że dalsza jazda na wielbłądach mogła okazać się ryzykowną.
Pozostawiwszy zatem Selima przy zwierzętach, Żałyński i Ibn Tassil przekradali się dalej wśród kamieni pieszo.
Niebawem, stanąwszy na szczycie niewielkiej wyniosłości, ujrzeli obóz jak na dłoni.
Pomimo wczesnej pory panował w nim ruch nadzwyczajny. Ludzie kręcili się jak w ukropie. Objuczano wielbłądy, zwijano namiot i wiązano tłumoki. Do uszu obserwujących dobiegały gniewne głosy El Terima i Abdullaha, nakazujące pośpiech.
— Wyruszają! — mruknął Ibn Tassil, sięgający odruchowo ręką ku rękojeści jataganu na widok niepozornej postaci lekarza.
— Nie widzę nigdzie Dżailli! — niepokoił się Żałyński, obserwujący obóz przez lornetkę, którą przezornie zabrał ze sobą.
Grupka Arabów, skupionych w jednym punkcie obozowiska, rozpierzchła się, podążając w stronę wielbłądów, i wówczas ujrzał postać dziewczyny, siedzącej z pochyloną głową na jednym z tłumoków.
Serce zabiło żywiej w jego piersi. Zwrócił się ku Ibn Tassilowi, aby podzielić się z nim tą wiadomością, lecz ten sam snać dostrzegł córkę, gdyż upadł na kolana i uderzył kilkakrotnie czołem o skalisty grunt.
— Bądź pozdrowiony, o, Allachu, ustami ojca, którego serce przepełnione jest za łaskę twą radością, jak przepełniony jest słodkim miodem ul pszczelny! Dzięki ci za to, o, władco nieba i ziemi, lecz stokroć większa stanie się wdzięczność moja, gdy sprawisz, że ten pies, który się targnął na córkę sługi twego, zgnije, stoczony przez jadowitą chorobę, której, jeśli dotąd nie spuściłeś na niego, to spuść czem prędzej, gdyż każda chwila opieszałości pod tym względem źle świadczyć będzie o twej sprawiedliwości! Albo lepiej... uczyń tak, aby wpadł w moje ręce, bym mógł mu odpłacić za porwanie córki i za sprzedanie mi zdychających wielbłądów, czego zapomnieć nie mogę, albowiem zapłaciłem za nie drogo i samemi niefałszywemi pieniędzmi, gdyż chytry on jest jak wąż albo podły szakal!
Tymczasem w obozowisku poczęto siadać na wielbłądy. Część ludzi szła pieszo. Wielbłąd Dżailli kroczył tuż za wielbłądem lekarza, jadącego na czele pochodu.
— Pójdę za nimi! — rzekł Żałyński. — Ty zaś wraz z Selimem i wielbłądami podążaj powoli za nami!
I skinąwszy mu na pożegnanie głową, pospieszył śladem oddalających się.
Karawana po paru godzinach marszu znikła w jednym z wąwozów, znajdujących się, jak wywnioskował Żałyński, w niezbyt wielkiej odległości od góry Synaju.
Z obu stron wąwozu wznosiły się strome zbocza górskie, poprzerzynane głębokiemi rozpadlinami.
Żałyński ze zdziwieniem stwierdził, że większa część karawany wraz z lekarzem i Dżaillą, pozostawiwszy wielbłądy w wąwozie, poczęła piąć się wgórę.
Ze względu na to, że tuż u podnóża góry wielbłądnicy rozłożyli swe obozowisko, nie mógł podążyć w ślady El Terima. Cofnął się przeto nieco na równinę i przez szkła obserwował wspinających się po zboczu.
Był przekonany, że celem El Terima i jego ludzi było dotarcie do szczytu góry, lecz jak się niebawem okazało, mylił się w swych przypuszczeniach.
Wspinający się znikli poza grupą niewielkich skał, tworzących w połowie wysokości góry jakgdyby osobny cypel.
Po chwili na szczycie cypla poczęły raz po raz ukazywać się postaci Arabów.
Żałyński domyślił się, że cypel ten stanowić ma odtąd nową kryjówkę bandy El Terima.
Po paru godzinach bezustannego obserwowania cypla doszedł do przekonania, że dostać się tam można było jedynie tylko tą drogą, jaką podążyła banda. Nawet w tym wypadku, gdyby, obszedłszy górę, wdarł się na jej szczyt z innej strony, dotarcie do cypla było niemożliwością, gdyż ściana, z której wysterczał, była gładka i prostopadła. Od strony prawej cypel kończył się urwiskiem, skaczącem wdół piorunowemi zygzakami.
Wyniki tej obserwacji zakłopotały go mocno.
Liczył się z tem, że w wypadku konieczności zdobywania kryjówki szturmem, dostęp do niej będzie mógł być łatwo broniony przez bandę, trzymającą go pod obstrzałem. Chyba w ciemnościach nocy udałoby się podkraść niepostrzeżenie pod stanowiska obleganych i rzucić się na nie wręcz.
Spostrzeżeniami temi podzielił się z Ibn Tassilem, który przed zmierzchem nadciągnął z Selimem i wielbłądami.
Ze względów ostrożności noc przepędzili w jednym z wąwozów zdala od kryjówki bandy.
Wczesnym rankiem Ibn Tassil, zabierając ze sobą Selima i zwierzęta, udał się na miejsce dawnego obozowiska, aby tam oczekiwać spodziewanej z El-Barrar pomocy, z którą powrócić miał następnego dnia.
Żałyński podążył na swe obserwacyjne stanowisko.
Na cyplu panował już ruch. Co chwila z poza urwistych skał ukazywały się sylwety ludzkie, wśród których kilkakrotnie odróżnił chudą postać lekarza i krępego Abdullaha.
Ten ostatni w towarzystwie dwóch uzbrojonych Arabów zbiegł około południa do wąwozu, gdzie bawił mniej więcej dwie godziny.
W pewnej chwili lorneta, której nie odrywał prawie od oczu, zadrżała lekko w jego dłoni.
Oto na skraju cypla ukazała się postać niewieścia, w której natychmiast poznał Dżaillę.
Dziewczyna usiadła na kamieniu pod skalną ścianą, a naprzeciw niej zasiadł lekarz. Z ruchów jego Żałyński wywnioskował, że pomiędzy nimi toczyć się musi rozmowa.
Po pewnym czasie powrócił z wąwozu Abdullah, któremu towarzyszył teraz jeden tylko Arab.
Żałyński widział wyraźnie, jak w pewnym momencie Dżailla zerwała się z miejsca i przystąpiła do El Terima, rozmawiając z nim przez dłuższą chwilę, i jak następnie, pochyliwszy głowę na piersi, oddaliła się powolnym krokiem poza skały.
W kilkanaście minut później cała banda poczęła schodzić z góry, mając na czele El Terima.
Pomiędzy uchodzącymi nie było ani Dżailli, ani Abdullaha, który, jak się domyślił Żałyński, pozostał, mając powierzoną sobie straż nad dziewczyną.
Wyczekawszy dłuższą chwilę, Żałyński posunął się, zachowując wszelkie ostrożności, ku wylotowi wąwozu.
Pusto tam było i cicho.
Banda, zabrawszy snać z sobą wielbłądy i poganiaczy, udała się wąwozem w głąb gór.
Iście szalony zamiar zrodził się w myślach Żałyńskiego.
Czając się jak myśliwy, podkradający się do zwierzyny, począł piąć się zboczem ku szczytowi góry.
Szedł powoli, przypadając co chwila za kamienie, próbując po kilka razy stopą każde miejsce, na które miał postawić nogę. Prześlizgiwał się jak wąż przez więcej odsłonięte płaszczyzny. Częstokroć, aby je ominąć, nadkładał drogi, wspinając się wgórę lub opuszczając się więcej nadół.
Zdawało się, że tej drodze nie będzie nigdy końca.
Kilkakrotnie pomimo uwagi i przestrzegania jak największej ostrożności z pod nóg jego wyprysnął drobny kamyczek, tocząc się z lekkim szelestem po stromej pochyłości zbocza.
W takich momentach stawał jak wryty lub przypadał do skalnej calizny za pierwszym lepszym kamieniem, oczekując w każdej chwili wychylenia się z poza skał okrutnego oblicza Abdullaha.
Wiedział, że w razie dostrzeżenia go przez oddanego sługę lekarza stoczyć z nim musi walkę na śmierć i życie.
Wreszcie po godzinnej przeszło wędrówce zdawało mu się, że cypel znajduje się odeń niezbyt już daleko.
Przeczucie nie myliło go.
Przebywszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, ujrzał tuż przed sobą niewielką płaszczyznę, stanowiącą szczyt cypla.
Jedna z jej krawędzi przytykała do prostopadłej ściany górskiej. W ścianie tej zamaskowana nieznacznym występem skały ziała ponurą czernią szczelina wejścia do jaskini.
Dobiegały stamtąd dźwięki monotonnej pieśni, nuconej niskim, gardłowym głosem.
Głos ten był głosem Abdullaha.
Żałyński zamarł w oczekiwaniu.
Z palcem na cynglu mauzera nie spuszczał wzroku z ciemnej czeluści otworu, gotów w każdej chwili do powitania kulą wysuwającego się z jaskini powiernika El Terima.
— Jeśli jest sam, to sprawa nie będzie zbyt trudna! — rozmyślał. — Jeżeli jest ich dwóch lub nawet trzech, to o ile wypadną razem, rozciągnę ich jednego po drugim, zanim zdążą się zorjentować w sytuacji. Gorzej jednak będzie, gdy który z nich pozostanie wewnątrz! Wówczas trzeba iść na pewną kulę!
Stał tak kilkanaście minut, czując, że z każdą chwilą poczyna ogarniać go coraz silniejsza gorączka wyczekiwania.
Wreszcie zrozumiał, że nie zdoła zapanować nad zdenerwowaniem.
— Stracę pewność strzału! — szepnął i w tymże momencie jakgdyby tknięty błyskawiczną mysią trącił silnie nogą dość spory kamień, leżący obok niego na samymi skraju płaszczyzny.
Kamień począł toczyć się nadół po stromem zboczu, porywając za sobą pomniejsze kamienie i zwietrzałe okruchy skał. Powstał huk, potężniejący z każdą chwilą.
Dźwięki pieśni umilkły nagle, i w otworze jaskini ukazał się Abdullah.
Żałyński uspokoił się momentalnie. Pewnym ruchem podniósł broń do oka, wydalając się nieco z poza skały.
Abdullah dostrzegł go i, wydawszy stłumiony okrzyk zdumienia i wściekłości, rzucił się ku niemu, odsuwając bezpiecznik trzymanego w dłoniach karabinka.
Żałyński nacisnął cyngiel.
Huknął strzał, i Abdullah, rozkrzyżowawszy ręce, osunął się powoli na ziemię, wypuszczając broń z dłoni. Przez chwilę nogi jego kopały zawzięcie skalną caliznę, poczem powoli zgięły się w kolanach i tak pozostały.
Żałyński przez moment trzymał leżącego pod muszką rewolweru, lecz przekonawszy się, że strzał jego był dostatecznie skuteczny, skierował lufę na otwór wejścia, spodziewając się wyskoczenia stamtąd towarzyszy zabitego.
Lecz w ciemnym otworze nie pojawił się nikt.
Z gotową do strzału bronią stanął Żałyński u wejścia do pieczary.
Światło dnia rozjaśniało niewielką tylko przestrzeń wnętrza jaskini. Dalej poza nagle urywającą się linją jasności panował nieprzenikniony mrok.
Żałyński wahał się właśnie, czy nie będzie zbyt ryzykownem zapuszczenie się w czarne czeluście pieczary, gdy wtem z głębi jej dobiegł jego uszu szelest spiesznych kroków.
Uchylił się przezornie za ścianę wejścia, oczekując pojawienia się spieszącego, jak sądził, na głos strzału towarzysza Abdullaha.
W jasny krąg światła słonecznego wstąpiła postać kobieca.
Żałyński jednym skokiem znalazł się obok niej.
— Dżailla! — krzyknął, chwytając w swe dłonie ręce dziewczyny.
Glos jego podziałał na nią piorunująco.
Zachwiała się na nogach, i gdyby nie podtrzymujące ją ramię Żałyńskiego, osunęłaby się zapewne bezwładnie na ziemię.
Podtrzymując wciąż słaniającą się jej postać wyprowadził dziewczynę z jaskini.
Stanęli na płaszczyźnie cypla.
Obwiodła wzrokiem przestrzeń płaszczyzny jak człowiek, który po raz pierwszy znalazł się na nieznanem sobie miejscu.
Nagle oczy jej upadły na bezwładny trup Abdullaha.
Krzyknęła z wrażenia i odruchowo przytuliła się do Żałyńskiego.
— Uspokój się, Dżaillo! — mówił pieszczotliwym głosem. — Jesteś wolna! Jutro już pod opieką ojca swego powrócisz do El Barrar.
Oczy dziewczyny poczęły powoli stawać się coraz więcej przytomne.
Pobladłe, drżące jej usta poruszyły się kilkakrotnie bezszelestnie, poczem na wargi jej wybiegły ciche słowa błagalnej prośby.
— O, panie... uciekaj! Uciekaj! Oni tu wrócą niebawem i schwytają cię po raz drugi! A wtedy...
Żałyński spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Schwytają? Mnie? Po raz drugi? — pytał spiesznie, nie pojmując niepokoju dziewczyny.
— Przecież dzisiaj ten oto — wskazała ruchem głowy zwłoki Araba — pojmał cię, panie, i związał!
Wzruszył lekko ramionami.
— El Terim postanowił cię, panie, zabić... lecz ubłagałam go, aby ci darował życie, obietnicą, że...
Pochylił się nad nią ze zmarszczonemi brwiami i jarzącym się wzrokiem.
— Obietnicą? Jaką? — rzucił zdławionym głosem.
— Przyrzekłam wyjawić mu tajemnicę rodu emira! — szepnęła, opuszczając głowę.
Strzepnął obojętnie palcami i siadł obok niej.
— Niepotrzebnie przyrzekałeś mu to, gdyż nawet przez jedną minutę nie byłem w ich mocy — mówił, ujmując jej dłoń. — To był tylko dość sprytny wybieg tego starego kozła, El Terima! Jutro ojciec twój przybędzie tutaj z pomocą i skończymy wówczas raz na zawsze z tym bandytą! Czy nie wiesz, Dżaillo, kiedy powróci lekarz i jego ludzie? — dorzucił pytająco.
— Nie, panie, nie wiem! Spałam i nie dostrzegłam nawet, kiedy wyszli. Rozbudził mię strzał!
Uśmiechnął się.
— I tak przeraził, że w pierwszej chwili sądziłem, że jesteś w gorączce! — mówił, nie wypuszczając jej drobnych paluszków z swych dłoni.
— Śniłam, panie, właśnie, gdy rozległ się huk strzału — tłumaczyła się, podnosząc nań swe świetliste oczy.
Pochylił się ku niej, pytając.
— Śniłaś... co?
Na policzki dziewczyny wybiegł nagły rumieniec, który niebawem objął skronie jej i zaróżowił jasne czoło.
Żałyński ponowił swe pytanie.
Dziewczyna, zmieszana, pochyliła nisko głowę, usiłując ukryć przed nim rumieniec.
— Znowu tajemnica? — żartował.
Dżailla skinęła lekko głową.
— Jak widzę, kobiety z rodu Tadż el Feher kochają się w tajemnicach! — żartował w dalszym ciągu. — Słuchaj, Dżaillo, jedną swą tajemnicę przyrzekłaś już wyjawić... Czy mogę mieć nadzieję, że wyjawisz kiedykolwiek i tę? — pytał, usiłując zajrzeć w jej przysłonięte zasłonami jedwabistych rzęs źrenice.
Dłoń jej zadrżała nagłe.
Opuściła głowę jeszcze niżej.
— Wyjawię! — szepnęła cicho.
Nagły powiew silnego wiatru i rozlegający się wślad tegoż szelest toczących się nadół kamyków zbudziły jego czujność i oderwały go od dziewczyny.
Skoczył na skraj cypla i wytężonym wzrokiem badał każdy szczegół przebytej przezeń przed niedawnym czasem drogi.
Było na niej zupełnie pusto, jakkolwiek niewielkie kamyki i żwir, szeleszcząc charakterystycznie, toczyły się bez przerwy po zboczu góry.
Drugi powiew wiatru, nieco silniejszy od pierwszego, przemknął przez płaszczyznę cypla, niosąc z sobą pojedyńcze ziarnka piasku.
Obok Żałyńskiego stanęła dziewczyna.
— Burza nadciąga, panie! — mówiła spiesznie. — Zły wicher z pustyni przybieżał już pierwszy, dając znać o tem.
Słowa jej zafrasowały nieco Żałyńskiego.
Burza w tej właśnie chwili nie była mu na rękę, jakkolwiek przyszło mu zarazem na myśl, że utrudni ona pościg ludziom El Terima i zatrze równocześnie wszelkie ślady ucieczki.
Rozejrzał się badawczo po horyzoncie.
Był czysty i jasny jak zwykle. Jedynie na pustyni to tu, to tam zrywały się znienacka kłęby pyłu i gnały przed siebie, kręcąc się wkółko jak szalone.
— Jak prędko wybuchnie burza? — zapytał dziewczyny.
— Dopiero za dwie, trzy godziny, gdy tam, gdzie ziemia styka się z niebem, ukaże się ciemny pas chmur! — wyjaśniła, wskazując ręką na zachód. — Teraz tylko wicher będzie dął coraz silniej! — dorzuciła po chwili.
— Musimy zejść z góry, zanim burza nadciągnie! — mówił, podając jej ramię. — Jeśli wicher nie będzie zbyt gwałtowny, będziemy szli, dopóki można. W ostatecznym razie ukryjemy się przed burzą w którymś z wąwozów! Może natrafimy na jakąś grotę lub wreszcie zagłębienie, które da nam jaką taką osłonę przed deszczem.
Uszli kilkadziesiąt kroków, kołując między złomami skał i kamieni.
— Głupstwo się stało wierutne! — narzekał Żałyński. — Trzeba było zostawić choć jednego wielbłąda! W ciągu dwóch godzin zdołalibyśmy oddalić się stąd na przyzwoity dystans! Ale cóż... lękałem się, że wielbłąd może wydać moją obecność!...
Przytłumiony okrzyk, jaki wydarł się w tej chwili z piersi dziewczyny, przerwał jego słowa.
Rzucił na nią niespokojne spojrzenie.
W oczach jej widniała zgroza.
Zrozumiał natychmiast, że tylko najwyższe niebezpieczeństwo mogło wywołać na jej twarzy wyraz obłędnego niemal przerażenia.
Pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem.
Daleko przed nimi, na zboczu góry migały białe burnusy Arabów.
Banda El Terima wracała do swego legowiska.
Błyskawicznym ruchem wskoczył za skałę, pociągając za sobą dziewczynę.
Lecz było już za późno!
Arabi dostrzegli ich snać, gdyż kilka okrzyków targnęło powietrzem, budząc drzemiące echa wśród skał i wąwozów.
Żałyński wychylił nieznacznie głowę.
Do grupki pierwszych trzech czy czterech pędzili co sił w nogach inni, wrzeszcząc przeraźliwie i wskazując ruchami rąk cypel.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wszelka myśl o przedostaniu się nadół byłaby oczywistem szaleństwem.
Kryjąc się za występami skał i złomami kamieni, Żałyński wiódł pośpiesznie Dżaillę z powrotem na płaszczyznę cypla.
Tam, umieściwszy dziewczynę za skalnym załomem, przyczołgał się na skraj płaszczyzny i przez szkła począł obserwować Arabów.
Zbici w ciasne koło naradzali się widocznie, gdyż dostrzegał gwałtowne ruchy rąk i doskakiwanie do siebie.
Narada trwała dość długo.
Wreszcie banda, rozciągnąwszy się wężem, poczęła dążyć ku górze.
— Będą atakować! — mruknął, kładąc obok siebie rewolwer i parę zapasowych magazynków.
Zwrócił głowę w stronę Dżailli.
Śledziła jego ruchy szeroko rozwartemi oczyma, błyszczącemi niepokojem.
— Jeśli chcesz, podpełznij tutaj! Widać ich jak na dłoni! — rzekł, zachęcając ją uśmiechem.
W jednej chwili była przy nim.
— Widzisz ich! O... tam dwóch... a nieco dalej za nimi znów czterech! Tam... obok tego wielkiego kamienia, zwieszającego się nad przepaścią!
— Widzę, panie! — szepnęła. — A tam jeszcze dwóch! — krzyknęła nagle. — Jeden z nich to, zdaje się, El Terim! — dorzuciła po chwili.
Przyłożył szklą do oczu.
— Masz nietylko piękne, lecz i dobre oczy! To rzeczywiście twój gwałtowny wielbiciel! — zaśmiał się, odkładając nabok lornetę.
Twarz dziewczyny oblała się delikatnym rumieńcem.
— Żartujesz, panie, z biednej Arabki! Daleko oczom moim do piękności — szepnęła drżącym głosem.
— Może mylę się! — przekornym tonem drażnił ją, nie zapominając od czasu do czasu rzucić okiem w stronę drapiących się na górę Arabów. Nigdy przecież dotąd nie spoglądałaś niemi na mnie dłużej niż przez krótką sekundę! — dorzucił tonem żartobliwej wymówki.
Długie frendzle rzęs uniosły się powoli wgórę.
Dwie ciemne, płomienne i smętne nieco zarazem źrenice wparły się w twarz Żałyńskiego.
Ten wzrokiem utonął w ich przepaścistej głębi.
W oczach jego widniał snać głęboki zachwyt, gdyż twarz dziewczyny poczęła się zapalać krwawą łuną rumieńca.
Rozchylone nieco usta drżały lekko, jakgdyby żywiąc chęć wyszeptania słów, które gwałtem wydzierały się na wargi.
Żałyński uczuł lekki zawrót głowy. W skroniach krew waliła mu rwącym potokiem.
Resztką woli zebrał i opanował rozdygotane nerwy.
Przyszło mu na myśl, że obecnie w pierwszym rzędzie potrzeba mu... spokoju.
Przeciągnął dłonią raz i drugi po czole.
— Nie myliłem się, Dżaillo! — ozwał się wreszcie głucho. — Oczy twoje są jak... gwiazdy!
W źrenicach dziewczyny zamigotały iskry bezbrzeżnej radości.
Żałyński przyłożył lunetę do oczu.
Arabi byli już w połowie drogi.
Ośmieleni widocznie panującą na cyplu ciszą, posuwali się żywo naprzód, nie wykazując nawet pośpiechu podczas przebywania więcej odsłoniętych przestrzeni.
Machinalnie ujął dłonią rękojeść mauzera, lecz po namyśle odłożył go nabok.
— Za daleko! — mówił jakgdyby do siebie. — Niepewny strzał... trzeba jeszcze nieco poczekać!
Dłoń dziewczyny dotknęła lekko jego ramienia.
Zwrócił ku niej pytające spojrzenie.
— Panie! — mówiła, połyskując aksamitną czernią swych źrenic. — Zabity przez ciebie miał długą strzelbę!
Zerwał się z miejsca jak szalony i w paru susach znalazł się przy zabitym.
Po chwili powrócił, niosąc karabinek i dwie ładownice.
Opatrzył uważnie mechanizm zamka, sprawdził wizjer i muszkę.
— Sprawię im okrutną niespodziankę! — mówił, śmiejąc się wesoło. — Już wiem, dlaczego idą tak śmiało! Ten łotr, El Terim, przypomniał sobie, że posiadam tylko rewolwer, z którego strzał nie jest na taką odległość groźny. Ufni w jego zapewnienia — nie starają się nawet ukrywać. O... patrz! — dorzucił, ładując spiesznie magazyn i wprowadzając nabój w lufę.
Na pustej przestrzeni, rozciągającej się dość szeroko pomiędzy dwiema grupami skał, wychyliła się zrazu jedna, następnie druga i trzecia postać. Przystanęli na skraju płaszczyzny, jakgdyby oczekując jeszcze kogoś.
Żałyński uprzytomnił sobie teraz, że przebycie tej drogi przed dwiema niespełna godzinami i dotarcie na szczyt cypla zawdzięczać może jedynie tylko temu że Abdullah przez cały ten czas nie wychylał się z jaskini na płaszczyznę cypla. W przeciwnym razie pierwszy strzał zausznika lekarza strąciłby go w przepaść.
Szczyt cypla wznosił się tak wysoko nad jedynym doń dostępem, że wszelkie ukrywania się za kamieniami i przypadania do ziemi nie mogły chronić od kul, sypiących się zgóry.
Do grupki trzech Arabów dołączył się czwarty.
— El Terim! Poznaję go! — krzyknęła Dżailla.
Żałyński, oparłszy lufę karabinu o wystający brzeg płaszczyzny, począł starannie mierzyć.
Lecz El Terim jakgdyby przeczuł jego zamiary.
W chwili, gdy Żałyński miał dotknąć palcem cyngla, zawrócił na pięcie i znikł poza występem skały.
Żałyński dość długo wyczekiwał jego powtórnego pojawienia się.
Tymczasem trzech jego ludzi kroczyło wolno przez płaszczyznę, docierając nieomal do jej środka.
Żałyński wziął na cel pierwszego z nich.
Huknął strzał, i Arab, bijąc rozpostartemi rekami jak ptak skrzydłami powietrze, zatoczył się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie, podnosząc ręce ponad głowę, zwalił się wtył.
— Jeden! — mruknął Żałyński, repetując broń.
Pozostali dwaj Arabowie uciekali co sił w nogach ku skałom, z poza których wyszli.
Drugi strzał Żałyńskiego dosięgnął jednego z nich o parę zaledwie kroków od zbawczych skał.
Przez chwilę rzucał się on na piasku jak ryba, wyjęta z więcierza, lecz niebawem uspokoił się i leżał, odrzynając się szarą plamą od tła czerwonego żwiru.
Żałyński odłożył nabok karabin.
— Ńo... mamy teraz spokój na parę godzin! — mówił, zapalając papierosa. — Wątpię, czy ośmielą się ryzykować nadal przy świetle dziennem! Prędzej nocą!
Spojrzał na dziewczynę śmiejącym się wzrokiem.
— Zatrzymamy ich tutaj do chwili, gdy ojciec twój nadciągnie ze swymi przyjaciółmi. Ten im dopiero sprawi łaźnię!
— El Terim twierdził, że ojciec mój już dawno wrócił do El Barrar — ozwała się Dżailla.
— Ale ty nie wierzyłaś temu?
Dziewczyna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.
— Nie! Wiem, że ojciec kocha mnie bardzo! — odrzekła ze wzruszeniem w głosie.
— Wszyscy kochają cię, Dżaillo, i chętnie nadłożyliby głową, aby cię uchronić od krzywdy! — mówił miękko, pochylając się ku niej.
W oczach jej zatliły się skry wdzięczności.
Huk paru wystrzałów i świst kul, przelatujących wysoko ponad płaszczyzną cypla, zwróciły ich uwagę na atakujących.
— Błazny! — krzyknął pogardliwie Żałyński. — Marnują tylko naboje! Tutaj żadna kula paść nie może!
Strzały grzmiały nieomal bez przerwy.
Zirytowało to wreszcie Żałyńskiego, który z palcem na cynglu karabinka począł wyczekiwać sprzyjającego momentu.
Niedługo nań czekał.
Jeden z Arabów wysunął się nagle z poza skały i, przyklęknąwszy, dał ognia.
Chwila ta, trwająca nie więcej niż sześć... siedem sekund, była dla Żałyńskiego wystarczająca.
Błyskawicznym ruchem przyłożył kolbę karabinu do ramienia, i prawie nie mierząc, wystrzelił.
Arab powstał nagle, skręcił w miejscu parokrotnie i, wypuściwszy z rąk broń, począł staczać się nadół po pochyłości zbocza.
Zrazu ciało jego sunęło powoli, lecz w miarę nabierania rozpędu mknęło coraz szybciej, odbijając się o wystające kamienie.
Wreszcie znikło poza załomami skał.
Wypadek ten wywołał snać konsternację w szeregach El Terima, gdyż strzały momentalnie umilkły.
Po upływie kilkunastu minut Żałyński dojrzał przez szkła bandę znacznie już poniżej, uciekającą ze zbocza góry.
— Mamy spokój! — rzekł, powstając i wsadzając rewolwer za pas swej skórzanej kurtki. — Cóż burza? — pytał, rozglądając się po niebie.
Dżailla wskazała ruchem ręki ciemny, prawie czarny pas nieco powyżej linji zachodniej części horyzontu.
— Burza będzie wielka! — mówiła, wpatrując się bystro w rosnącą niemal w oczach złowrogą smugę. — Tutaj burze bywają bardzo rzadkie, lecz zato straszne i trwają zazwyczaj długo. Wicher dmie od morza z taką siłą, że wody Akaby wzruszają się do dna samego. Podczas takiej burzy źle znaleźć się na pustyni!
— Taka ostateczność, zdaje się, nam nie grozi! — zaśmiał się Żałyński. — Posiadamy przecież apartamenta, w których możemy drwić ze wszystkich burz świata. Chodźmy je zwiedzić! — dorzucił, puszczając w ruch dynamo latarki.
Jaskrawe światło zalało ściany pierwszej komory jaskini.
Nie była ona zbyt wysoka. W pewnych miejscach Żałyński, wspiąwszy się na palce, dotknął dłonią zwisających od góry kamieni.
Pod ścianami leżały pęki owczych skór, powiązane rzemieniami, worki, pełne placków kukurydzanych, suszonych daktyli oraz pasków koziego i baraniego mięsa.
Kilkanaście bukłaków z wodą oraz dość spory woreczek nabojów karabinowych dopełniały całości umeblowania.
Tuż obok wejścia widniał popiół wygasłego już ogniska, wokół którego leżało kręgiem kilkanaście kamieni.
Żałyński oglądał uważnie każdy szczegół.
Przeszli następnie do drugiej komory, która była raczej przejściem, łączącem trzecią komorę z pierwszą.
W przejściu tem leżał pęk owczych skór, służących, jak objaśniła go Dżailla, za posłanie strażującym ją.
Trzecia komora nie była tak obszerna, jak pierwsza, natomiast wysokością biła swoje obie siostrzyce.
Ściany jej załamywały się niezliczonemi występami, pomiędzy któremi ciemniały niezbyt zresztą głębokie szczeliny.
— Tutaj będzie nasza rezydencja! — zadecydował Żałyński. — Musisz mi pomóc trochę, Dżaillo! — zwrócił się do niej z uśmiechem.
W niespełna pół godziny przenosiny zostały ukończone.
Prócz karabinka i ładownic Abdullaha znalazły się w trzeciej komorze bukłaki z wodą, wszystkie zapasy żywności, pęk najczystszych owczych skór dla Żałyńskiego i worek z nabojami.
Z pozostałych rupieci oraz kamieni stworzono coś na podobieństwo barykady, tamującej wejścia do jaskini.
— Oprzeć to się tam ona nie oprze długo! — mówił Żałyński, dygując dość ciężkie kamienie. — Ale chociaż huku narobi, gdy się na nią natkną. W razie, gdybym zasnął, zbudziliby mnie na pewno!
Ukończywszy pracę, zaproponował dziewczynie posiłek.
Jedli na płaszczyźnie cypla, z której uprzednio usunął zwłoki Abdullaha, odciągnąwszy je na stronę.
Dziewczyna zaznajomiła go z przebiegiem wypadków tego wieczora, kiedy została porwaną.
W godzinę po oddaleniu się ich z obozu zjawił się Abdullah w towarzystwie paru nieznanych, uzbrojonych od stóp do głowy Arabów i w brutalny sposób polecił jej udać się z nimi, jak mówił, do ojca, który ma zamiar spędzić noc w obozowisku amerykańskiem.
Oparła się temu stanowczo, przewidując w słowach sługi lekarza zdradę. Wówczas rzucili się na nią.
Hassana, który stanął w jej obronie, Abuh, sługa El Terima, pchnął nożem pomiędzy łopatki tak, iż nieszczęsny natychmiast wyzionął ducha.
Splądrowawszy namioty, Abdullah i jego towarzysze sprowadzili ją nadół, do wąwozu, gdzie stały wielbłądy.
Jechali niemal całą noc.
W obozowisku bandy nie było El Terima.
Przybył dopiero już dobrze po południu, ponury jak noc.
Pienił się ze złości, obsypując Abdullaha i Abuha wyzwiskami za to, że zdaniem jego, źle obszukali namioty zwłaszcza Europejczyka, który bezwątpienia przywiózł z obozu ekspedycji amerykańskiej ścisłe wskazówki co do miejsca, oznaczonego na tabliczce trójkątem.
Polecił im wracać natychmiast i dokonać ponownych poszukiwań w obozowisku Ibn Tassila.
— Potem podszedł do mnie — mówiła dziewczyna — i w gwałtownych słowach począł czynić zarzuty ojcu memu i mnie, że usiłowaliśmy go wywieść w pole, sprzedając tajemnicę emira uczonym „inglesi“. Poza tem twierdził, że ojciec mój pomimo danego przyrzeczenia wahał się oddać mu mnie za żonę, więc z konieczności musiał zabezpieczyć się, porywając mnie.
Umilkła na chwilę, pochylając w zmieszaniu głowę.
— Zapowiedział, że natychmiast po odnalezieniu skarbu udamy się do pierwszej lepszej wioski w górach, gdzie mułła da nam ślub! — wyszeptała wreszcie.
— Kulę dostanie, a nie ciebie! — rzekł porywczym tonem, a gdy dziewczyna rzuciła nań wdzięczne spojrzenie, dodał, poważniejąc:
— Jutro wrócimy do El Barrar! Zapomnij o El Terimie jak o złym śnie! Nikt nie weźmie cię wbrew twej woli! Zostaniesz żoną tego, kogo pokochasz!
Nie spuszczała zeń oczu, w których lśniły świetliste błyski szczęścia.
Przycisnęła dłońmi serce, jakgdyby pragnąc ukryć jego głośne i spieszne bicie.
— O tak, panie... tak! — szeptała, rozchyliwszy w upojeniu pąki swych purpurowych warg.
Nastała chwila milczenia.
Ona opuściła głowę, bawiąc się obrąbkiem swego haftowanego złotemi nićmi haika.
Żałyński wodził wzrokiem po niebie, które od dłuższego już czasu zatraciło jasność swego kolorytu, przybierając odcień brudno-bronzowy.
Od zachodniej strony nadbiegały, kłębiąc się i przewalając w potwornych skrętach, groźne zwały chmur.
Pustynia, jak sięgnąć okiem, przesłonięta była ruchomą zasłoną pyłu, z poza której niewyraźnemi konturami majaczyły wierzchołki wzgórz.
Od czasu do czasu ostre powiewy wichru nadlatywały od pustyni i, rozbijając się ze świstem o skalne piersi olbrzymów górskich, wdzierały się do wąwozów i gnały niemi, znacząc swą drogę słupami kurzawy.
Z każdą minutą robiło się coraz więcej ciemno. Dalsze szczyty górskie poczęły zatracać swe zarysy; zatarły się głębokie cienie wąwozów i przełęczy.
Mrok przesłonił wszystko.
Wreszcie z czarnego łona chmur, wijąc się jaskrawym zygzakiem, wypadła pierwsza błyskawica.
Głuchy pomruk gromu rósł woddali, potężniejąc stopniowo.
Dżailla drgnęła i bezwiednym ruchem pochyliła się ku Żałyńskiemu.
Objął ją lekko ramieniem i przytulił do siebie.
Przywarła doń ufnie całem ciałem.
Wyczuł bicie jej serca i falowanie krągłej piersi.
Oślepiająca błyskawica ponownie rozdarła ciemności, oświecając rude kłębowisko chmur i wirujące na pustyni w wściekłym, zapamiętałym ruchu olbrzymie słupy lotnego piasku.
Żałyński pochylił głowę, ogarniając tkłiwem spojrzeniem twarz dziewczyny.
— Lękasz się? — pytał z uśmiechem.
Spojrzała nań ufnie.
— Przy tobie, panie, nie lękam się niczego! — szepnęła.
Przygarnął ją mocniej do siebie i powoli, bez słowa, tonąc wciąż wzrokiem w przepaścistej głębi jej źrenic, przywarł głodnemi wargami do jej rozchylonych ust.
Rozkoszny, pełen dziwnego niepokoju dreszcz zaszamotał nią całą. Uczuła, jak gorący płomień pożądania piekącym żarem napełnił jej żyły, w których krew zawrzała nagle, bulgocząc tysiącznemi wypryskami nieokiełznanego podniecenia.
Opanowała ją słodka niemoc.
Równocześnie przyszło jej na myśl, że wszystko to jest tylko snem, który wcześniej czy później pryśnie jak bańka mydlana, więc w obawie, aby to nie stało się natychmiast, zarzuciła Żałyńskiemu ręce na szyję, splatając je kurczowym uchwytem.
Wreszcie piersiom obojga zabrakło oddechu.
— Kochasz mnie, Dżaillo? — zapytał po chwili, ujmując pieszczotliwie jej dłonie.
Szybkim jak myśl ruchem przywarła głową do jego piersi.
— O... panie mój... kocham! — szeptała, podnosząc wgórę swą twarz, jaśniejącą w mroku jak płatek białego kwiatu na tle ciemnej zieleni. — Kocham tak, jak tylko potrafi kochać serce dzikiej dziewczyny! Już oddawna kocham cię, panie! Od chwili tej, gdyś po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie... tam... w El Barrar! Prosiłeś, panie, o napój, a ja wówczas podałam ci nietylko czarę z wodą, lecz i serce swe, pełne miłości! Pij, panie, zeń, ile zapragniesz!
Podała mu usta, drżące z miłosnego uniesienia.
Pił z tej rozkosznej czary długo, poczem jął wodzić wargami po jej oczach i gorejących ogniem policzkach.
Zapamiętywali się w pocałunkach i uściskach.
Miłość zasłoniła przed wzrokiem ich wszystko... świat cały nieomal.
Jaskrawe błyskawice wężowemi skrętami przerzynały raz po raz ciemności, ogłuszający huk grzmotów przewalał się wielokrotnem echem po wąwozach i przełęczach, dmący z niesłychaną siłą wicher zamienił leżącą u ich stóp piaszczystą równinę w otchłań chaosu, a oni, jakgdyby odgrodzeni od tego wszystkiego grubym murem, patrzyli tylko na siebie, raz po raz zwierając usta w pocałunku i szepcząc przerywanym przez wzruszenie głosem bezładne, zda się, pozbawione głębszego znaczenia, a jednak pełne wzajemnie zrozumiałej treści słowa.
Dopiero fala dżdżu wyrwała ich z objęć nieziemskiego upojenia.
Porwał ją jak małe dziecko na ręce i poniósł do jaskini.
Śmieli się wesoło, strząsając z siebie grube krople wody.
Paroma pozostawionemi w tym celu kamieniami założył otwór w barykadzie.
Przy świetle latarki przeszli do trzeciej komory, gdzie pod ścianą leżał pęk owczych skór, służący Dżailli za posłanie.
— Spocznij, Dżaillo! — rzekł troskliwym tonem. — Będę czuwał nad snem twym, chociaż mało prawdopodobne jest, aby podczas takiej burzy El Terim próbował napadać!
Potrząsnęła głową.
— Jakżeż mogłabym zasnąć, gdy ty, panie, będziesz czuwał? Zresztą spałam już dzisiaj i czuję się wypoczętą...
— Ach... prawda... miałaś wyjawić mi tajemnicę snu dzisiejszego! — przerwał ze śmiechem jej słowa.
Przygarnęła się doń, oplatając rękami jego szyję.
— Śniłam... o tobie, panie! — szepnęła, wstydliwie odwracając głowę nabok. — Przyszedłeś do mnie, panie, i... rozkrajawszy pierś moją, wyjąłeś z niej serce, które w dłoni twej trzepotało się jak schwytany ptak...
— I więcej co? — pytał, gdy urwała nagle, zmieszana.
— I jeszcze... ale nie śmiej się, panie... uniosłeś mnie na rękach, mówiąc, że oddając serce oddałam ci tem samem i siebie.
Dotknął ustami jej kruczych włosów.
— Sny takie zazwyczaj sprawdzają się! — szepnął jej cicho do ucha.
— We wszystkiem jest wola Allacha! — odrzekła z prostotą. — I jeśli on...
Umilkła nagle, wstrząsając się febrycznym dreszczem.
— Co tobie? — zaniepokoił się.
Twarz jej mieniła się zdumieniem.
Stała nieruchomo, utkwiwszy oczy w jednej ze ścian.
— Tam... — tam! — szepnęła wreszcie, wskazując ręką poza niego.
Odwrócił się szybko, wyrywając z za pasa broń.
Był pewny, że oczy jej dojrzały kogoś, czającego się w mroku.
— Nie lękaj się, panie! — rzekła szybko. — Nikogo tutaj niema... tylko zdawało mi się, że dostrzegłam na ścianie taki sam znak, jaki jest na tabliczce El Terima!
Powiódł światłem latarki po ścianie, pooranej występami i szczelinami.
— Nie tu, panie! Nieco wyżej... o! — krzyknęła, chwytając go za ramię.
Na wysokości wzrostu dorosłego człowieka widniała nisza, w której zmieścić się mogło paru ludzi. Tworzyła ona jakgdyby regularny półkrąg.
W głębi niszy szerokiemi nacięciami czernił się równoboczny trójkąt, pokryty niewyraźnemi znakami.
— Tak... to jest najwyraźniej trójkąt! — rzekł półgłosem Żałyński.
Natężył siłę światła, chcąc lepiej rozpatrzeć znaki. Były one jednak tak drobne, że niesposób było odróżnić jeden od drugiego.
Wręczył latarkę Dżailli i, korzystając z nierówności ściany, stanął niebawem u skraju niszy.
— Podaj mi rękę! Wciągnę cię tutaj! Razem rozpatrzymy to dziwo! — rzekł, przyklękając i wyciągając rękę.
Dziewczyna wspięła się na palce i uchwyciła jego dłoń. Wciągnął ją z łatwością na górę.
— Nisza ta jest dziełem rąk ludzkich — mówił, badając przy świetle latarki gładką powierzchnię ścian.
Schylił się i badał przez chwilę skalną caliznę, na której stali.
— Jakiś inny kamień... nie ten, jaki tworzy jaskinię i ściany niszy — skonstatował zdziwiony.
Ujął dziewczynę za rękę i posunął się ku tylnej ścianie niszy, która, jak zauważył mimochodem, miała około trzech metrów głębokości.
Trójkąt widniał teraz wyraźnie. Znaki, pokrywające go, podobne były nieco do hieroglifów egipskich. Ciągnęły się one trzema szeregami zgóry nadół.
Żałyński zwrócił się do dziewczyny.
— Jeżeli to nie jest figiel El Terima, to stoimy, Dżaillo, u progu...
Nagły okrzyk przerażenia wydarł się równocześnie z piersi obojga.
Skalna calizna, po której stąpali, zadrgała lekko i poczęła się przechylać wdół.
Szarpnęli się wtył, lecz stopy ich straciły już punkt oparcia.
Zsuwając się po pochylonej płaszczyźnie calizny, zniknęli w czeluści, jaka się pod nimi rozwarła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.