Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W jednej chwili była przy nim.
— Widzisz ich! O... tam dwóch... a nieco dalej za nimi znów czterech! Tam... obok tego wielkiego kamienia, zwieszającego się nad przepaścią!
— Widzę, panie! — szepnęła. — A tam jeszcze dwóch! — krzyknęła nagle. — Jeden z nich to, zdaje się, El Terim! — dorzuciła po chwili.
Przyłożył szklą do oczu.
— Masz nietylko piękne, lecz i dobre oczy! To rzeczywiście twój gwałtowny wielbiciel! — zaśmiał się, odkładając nabok lornetę.
Twarz dziewczyny oblała się delikatnym rumieńcem.
— Żartujesz, panie, z biednej Arabki! Daleko oczom moim do piękności — szepnęła drżącym głosem.
— Może mylę się! — przekornym tonem drażnił ją, nie zapominając od czasu do czasu rzucić okiem w stronę drapiących się na górę Arabów. Nigdy przecież dotąd nie spoglądałaś niemi na mnie dłużej niż przez krótką sekundę! — dorzucił tonem żartobliwej wymówki.
Długie frendzle rzęs uniosły się powoli wgórę.
Dwie ciemne, płomienne i smętne nieco zarazem źrenice wparły się w twarz Żałyńskiego.
Ten wzrokiem utonął w ich przepaścistej głębi.
W oczach jego widniał snać głęboki zachwyt,