Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

danie mi zdychających wielbłądów, czego zapomnieć nie mogę, albowiem zapłaciłem za nie drogo i samemi niefałszywemi pieniędzmi, gdyż chytry on jest jak wąż albo podły szakal!
Tymczasem w obozowisku poczęto siadać na wielbłądy. Część ludzi szła pieszo. Wielbłąd Dżailli kroczył tuż za wielbłądem lekarza, jadącego na czele pochodu.
— Pójdę za nimi! — rzekł Żałyński — Ty zaś wraz z Selimem i wielbłądami podążaj powoli za nami!
I skinąwszy mu na pożegnanie głową, pospieszył śladem oddalających się.
Karawana po paru godzinach marszu znikła w jednym z wąwozów, znajdujących się, jak wywnioskował Żałyński, w niezbyt wielkiej odległości od góry Synaju.
Z obu stron wąwozu wznosiły się strome zbocza górskie, poprzerzynane głębokiemi rozpadlinami.
Żałyński ze zdziwieniem stwierdził, że większa część karawany wraz z lekarzem i Dżaillą, pozostawiwszy wielbłądy w wąwozie, poczęła piąć się wgórę.
Ze względu na to, że tuż u podnóża góry wielbłądnicy rozłożyli swe obozowisko, nie mógł podążyć w ślady El Terima. Cofnął się przeto nieco na równinę i przez szkła obserwował wspijących się po zboczu.