Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wyruszają! — mruknął Ibn Tassil, sięgający odruchowo ręką ku rękojeści jataganu na widok niepozornej postaci lekarza.
— Nie widzę nigdzie Dżailli! — niepokoił się Żałyński, obserwujący obóz przez lornetkę, którą przezornie zabrał ze sobą.
Grupka Arabów, skupionych w jednym punkcie obozowiska, rozpierzchła się, podążając w stronę wielbłądów, i wówczas ujrzał postać dziewczyny, siedzącej z pochyloną głową na jednym z tłumoków.
Serce zabiło żywiej w jego piersi. Zwrócił się ku Ibn Tassilowi, aby podzielić się z nim tą wiadomością, lecz ten sam snać dostrzegł córkę, gdyż upadł na kolana i uderzył kilkakrotnie czołem o skalisty grunt.
— Bądź pozdrowiony, o, Allachu, ustami ojca, którego serce przepełnione jest za łaskę twą radością, jak przepełniony jest słodkim miodem ul pszczelny! Dzięki ci za to, o, władco nieba i ziemi, lecz stokroć większa stanie się wdzięczność moja, gdy sprawisz, że ten pies, który się targnął na córkę sługi twego, zgnije, stoczony przez jadowitą chorobę, której, jeśli dotąd nie spuściłeś na niego, to spuść czem prędzej, gdyż każda chwila opieszałości pod tym względem źle świadczyć będzie o twej sprawiedliwości! Albo lepiej... uczyń tak, aby wpadł moje ręce, bym mógł mu odpłacić za porwanie córki i za sprze-