Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Potrząsnęła głową.
— Jakżeż mogłabym zasnąć, gdy ty, panie, będziesz czuwał? Zresztą spałam już dzisiaj i czuję się wypoczętą...
— Ach... prawda... miałaś wyjawić mi tajemnicę snu dzisiejszego! — przerwał ze śmiechem jej słowa.
Przygarnęła się doń, oplatając rękami jego szyję.
— Śniłam... o tobie, panie! — szepnęła, wstydliwie odwracając głowę nabok. — Przyszedłeś do mnie, panie, i... rozkrajawszy pierś moją, wyjąłeś z niej serce, które w dłoni twej trzepotało się jak schwytany ptak...
— I więcej co? — pytał, gdy urwała nagle, zmie, szana.
— I jeszcze... ale nie śmiej się, panie... uniosłeś mnie na rękach, mówiąc, że oddając serce oddałam ci tem samem i siebie.
Dotknął ustami jej kruczych włosów.
— Sny takie zazwyczaj sprawdzają się! — szepnął jej cicho do ucha.
— We wszystkiem jest wola Allacha! — odrzekła z prostotą. — I jeśli on...
Umilkła nagle, wstrząsając się febrycznym dreszczem.
— Co tobie? — zaniepokoił się.
Twarz jej mieniła się zdumieniem.