Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kilkakrotnie pomimo uwagi i przestrzegania jak największej ostrożności z pod nóg jego wyprysnął drobny kamyczek, tocząc się z lekkim szelestem po stromej pochyłości zbocza.
W takich momentach stawał jak wryty lub przypadał do skalnej calizny za pierwszym lepszym kamieniem, oczekując w każdej chwili wychylenia się z poza skał okrutnego oblicza Abdullaha.
Wiedział, że w razie dostrzeżenia go przez oddanego sługę lekarza stoczyć z nim musi walkę na śmierć i życie.
Wreszcie po godzinnej przeszło wędrówce zdawało mu się, że cypel znajduje się odeń niezbyt już daleko.
Przeczucie nie myliło go.
Przebywszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, ujrzał tuż przed sobą niewielką płaszczyznę, stanowiącą szczyt cypla.
Jedna z jej krawędzi przytykała do prostopadłej ściany górskiej. W ścianie tej zamaskowana nieznacznym występem skały ziała ponurą czernią szczelina wejścia do jaskini.
Dobiegały stamtąd dźwięki monotonnej pieśni, nuconej niskim, gardłowym głosem.
Głos ten był głosem Abdullaha.
Żałyński zamarł w oczekiwaniu.
Z palcem na cynglu mauzera nie spuszczał wzroku z ciemnej czeluści otworu, gotów w każ-