Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Schwytają? Mnie? Po raz drugi? — pytał spiesznie, nie pojmując niepokoju dziewczyny.
— Przecież dzisiaj ten oto — wskazała ruchem głowy zwłoki Araba — pojmał cię, panie, i związał!
Wzruszył lekko ramionami.
— El Terim postanowił cię, panie, zabić... lecz ubłagałam go, aby ci darował życie, obietnicą, że...
Pochylił się nad nią ze zmarszczonemi brwiami i jarzącym się wzrokiem.
— Obietnicą? Jaką? — rzucił zdławionym głosem.
— Przyrzekłam wyjawić mu tajemnicę rodu emira! — szepnęła, opuszczając głowę.
Strzepnął obojętnie palcami i siadł obok niej.
— Niepotrzebnie przyrzekałeś mu to, gdyż nawet przez jedną minutę nie byłem w ich mocy — mówił, ujmując jej dłoń. — To był tylko dość sprytny wybieg tego starego kozła, El Terima! Jutro ojciec twój przybędzie tutaj z pomocą i skończymy wówczas raz na zawsze z tym bandytą! Czy nie wiesz, Dżaillo, kiedy powróci lekarz i jego ludzie? — dorzucił pytająco.
— Nie, panie, nie wiem! Spałam i nie dostrzegłam nawet, kiedy wyszli. Rozbudził mię strzał!
Uśmiechnął się.
— I tak przeraził, że w pierwszej chwili sądziłem, że jesteś w gorączce! — mówił, nie wypuszczając jej drobnych paluszków z swych dłoni.