Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wbrew twej woli! Zostaniesz żoną tego, kogo pokochasz!
Nie spuszczała zeń oczu, w których lśniły świetliste błyski szczęścia.
Przycisnęła dłońmi serce, jakgdyby pragnąc ukryć jego głośne i spieszne bicie.
— O tak, panie... tak! — szeptała, rozchyliwszy w upojeniu pąki swych purpurowych warg.
Nastała chwila milczenia.
Ona opuściła głowę, bawiąc się obrąbkiem swego haftowanego złotemi nićmi haika.
Żałyński wodził wzrokiem po niebie, które od dłuższego już czasu zatraciło jasność swego kolorytu, przybierając odcień brudno-bronzowy.
Od zachodniej strony nadbiegały, kłębiąc się i przewalając w potwornych skrętach, groźne zwały chmur.
Pustynia, jak sięgnąć okiem, przesłonięta była ruchomą zasłoną pyłu, z poza której niewyraźnemi konturami majaczyły wierzchołki wzgórz.
Od czasu do czasu ostre powiewy wichru nadlatywały od pustyni i, rozbijając się ze świstem o skalne piersi olbrzymów górskich, wdzierały się do wąwozów i gnały niemi, znacząc swą drogę słupami kurzawy.
Z każdą minutą robiło się coraz więcej ciemno. Dalsze szczyty górskie poczęły zatracać swe zarysy; zatarły się głębokie cienie wąwozów i przełęczy.