Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marnują tylko naboje! Tutaj żadna kula paść nie może!
Strzały grzmiały nieomal bez przerwy.
Zirytowało to wreszcie Żałyńskiego, który z palcem na cynglu karabinka począł wyczekiwać sprzyjającego momentu.
Niedługo nań czekał.
Jeden z Arabów wysunął się nagle z poza skały i, przyklęknąwszy, dał ognia.
Chwila ta, trwająca nie więcej niż sześć... siedem sekund, była dla Żałyńskiego wystarczająca.
Błyskawicznym ruchem przyłożył kolbę karabinu do ramienia, i prawie nie mierząc, wystrzelił.
Arab powstał nagle, skręcił w miejscu parokrotnie i, wypuściwszy z rąk broń, począł staczać się nadół po pochyłości zbocza.
Zrazu ciało jego sunęło powoli, lecz w miarę nabierania rozpędu mknęło coraz szybciej, odbijając się o wystające kamienie.
Wreszcie znikło poza załomami skał.
Wypadek ten wywołał snać konsternację w szeregach El Terima, gdyż strzały momentalnie umilkły.
Po upływie kilkunastu minut Żałyński dojrzał przez szkła bandę znacznie już poniżej, uciekającą ze zbocza góry.
— Mamy spokój! — rzekł, powstając i wsadzając