Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu, odsuwając bezpiecznik trzymanego w dłoniach karabinka.
Żałyński nacisnął cyngiel.
Huknął strzał, i Abdullah, rozkrzyżowawszy ręce, osunął się powoli na ziemię, wypuszczając broń z dłoni. Przez chwilę nogi jego kopały zawzięcie skalną caliznę, poczem powoli zgięły się w kolanach i tak pozostały.
Żałyński przez moment trzymał leżącego pod muszką rewolweru, lecz przekonawszy się, że strzał jego był dostatecznie skuteczny, skierował lufę na otwór wejścia, spodziewając się wyskoczenia stamtąd towarzyszy zabitego.
Lecz w ciemnym otworze nie pojawił się nikt.
Z gotową do strzału bronią stanął Żałyński u wejścia do pieczary.
Światło dnia rozjaśniało niewielką tylko przestrzeń wnętrza jaskini. Dalej poza nagle urywającą się linją jasności panował nieprzenikniony mrok.
Żałyński wahał się właśnie, czy nie będzie zbyt ryzykownem zapuszczenie się w czarne czeluście pieczary, gdy wtem z głębi jej dobiegł jego uszu szelest spiesznych kroków.
Uchylił się przezornie za ścianę wejścia, oczekując pojawienia się spieszącego, jak sądził, na głos strzału towarzysza Abdullaha.
W jasny krąg światła słonecznego wstąpiła postać kobieca.