Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i kamienne głazy, zawalające drogę. Kurytarz biegł kapryśnie, to wznosząc się do góry, to zniżając się ku dołowi nagłym częstokroć spadkiem.
W miejscach takich musieli kroczyć powoli, czepiając się rękami ścian, pokrytych nierównemi występami.
Żałyński zauważył, że kurytarz częstokroć zawracał pod prostym kątem w prawo lub w lewo i biegł dość długo w tym samym kierunku.
Jeden taki etap drogi trwał tak długo, że myśl Żałyńskiego poczęło coraz uporczywiej nurtować przekonanie o beznadziejności sytuacji.
W sercu jego tłukł się coraz wyraźniejszy niepokój.
Jak obliczył, w przybliżeniu zrobili już około siedmiu — ośmiu kilometrów.
Jasne jest, że budujący tę piekielną pułapkę pomiędzy setkami innych wykuli ten kurytarz w tym celu, aby wędrujący nim padli wreszcie z głodu i wycieńczenia.
Kurytarz obiega zapewne naokół górę. Możliwe, iż doprowadzi on wreszcie tam, skąd wyszli, to jest do sali, w której śpi wiecznym snem emir Tadż—el—Feher i wierny towarzysz jego, szeik Ibrahim.
Na myśl o tem dreszcz wstrząsnął nim całym.
Próbować drugi raz? Mrzonki? Gonią przecież, zwłaszcza Dżailla, ostatkiem sił! A przytem głód poczyna coraz dotkliwiej dawać im się we znaki!