Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Trzydzieści parę godzin upłynęło już od chwili, gdy przełknęli ostatni kęs chleba.
I to straszliwe pragnienie! Pragnienie, mącące myśli i odbierające ich ciałom rześkość i wytrwałość! Żeby chociaż jeden... jeden maleńki łyk wody! Tylko tyle, aby zwilżyć zaschłe gardło!
Łowił słuchem ciężki, przyśpieszony oddech kroczącej tuż za nim dziewczyny, potykającej się coraz częściej na kamiennych głazach.
Pojął, że jeszcze godzina... dwie takiego nadludzkiego utrudzenia i towarzyszka jego padnie, wyczerpana do ostateczności.
Sam również odczuwał olbrzymie zmęczenie, i tylko żelazna wola i zrozumienie rozpaczliwego położenia kazały mu dążyć uporczywie naprzód.
Nagle jasny blask latarki oświetlił na parę kroków przed nim szereg szarawo-białych przedmiotów.
Przebiegł szybko dzielącą go od nich przestrzeń i... zdrętwiał ze zgrozy.
Ze stosu piszczeli rąk i nóg, z pomiędzy poplątanych żeber spoglądały nań nieruchomie przepastne oczodoły kilku czaszek.
Dżailla stanęła obok niego i rozwartemi szeroko z przerażenia oczami wodziła po stosach bielejących kości.
— Tacy sami nieszczęśliwcy, jak i my! Dotarli aż tutaj, aby przekonać się, że wyjście z podziemi jest jeno chimerą wyobraźni... legen-