Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Głębokim, o poszarpanych fantastycznie zboczach wąwozem szedł Żałyński, kołysząc w swych ramionach uśpioną dziewczynę.
Szedł, a raczej wlókł się ostatkiem sił. Zejście z góry po osuwających się osypiskach, po stromych zboczach, na których jeden nierozważny krok pociągał za sobą nieodwołalnie stoczenie się w przepaść, wyczerpało doszczętnie nikłą resztkę jego sił.
Dżailla była tak znużona, że raz tylko w chwili przedostawania się przez otwór rozwarła oczy i powiodła spojrzeniem naokół.
Wargi jej wyszeptały parę słów, lecz tak cicho, że znaczenia ich nie zrozumiał, poczem zapadła w ciężki, kamienny sen, którego nie zdołały przerwać nawet wstrząsy i upadki przy schodzeniu z góry.
Po godzinie wędrówki wąwozem znaleźli się na obszernej równinie, której końca w pomroce nocnej nie można było dostrzec. Z lewej i z prawej strony równiny wznosiły się poszarpane szczyty górskie.
Żałyński wywnioskował rychło, że równina nie była niczem innem, jak szeroką doliną pomiędzy dwoma grzbietami gór.
Zatrzymał się, niezdecydowany co do obioru kierunku. Czy podążyć środkiem doliny, czy też trzymać się któregokolwiek z łańcuchów gór?
Rozglądał się naokół, w nadziei, że wzrok jego napotka kontury któregoś z uprzednio widzianych już szczytów.
Sunął zamglonem przez zmęczenie spojrzeniem po zboczach górskich.
W pewnej chwili zamarł w bezruchu.
Na prawym krańcu doliny w odległości trzech co najwyżej tysięcy kroków błyszczało nikłe światełko ogniska.
— Przyjaciele czy wrogowie? — przemknęło mu pod czaszką.
Ruszył w tamtą stronę, zdecydowany w razie natknięcia się na bandę El Terima na stoczenie rozpaczliwej walki o łyk wody i okruch jęczmiennego placka.
Niebawem znalazł się tak blisko ogniska, że najwyraźniej odróżniał figury siedzących wokół niego Arabów. Było ich kilkunastu. Opodal ogniska szarzały ściany rozpiętego namiotu.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i wstąpił w krąg światła.
Siedzący przy ognisku zerwali się ze swych miejsc.
Poznał wśród nich Ibn Tassila i stojącego obok niego Dumesnila.
— Dżailla! Światło mych oczu nie żyje! — krzyknął rozpaczliwie Ibn Tassil, rzucając się ku zbliżającym się.
Żałyński złożył dziewczynę w jego ramiona.
— Śpi! Nie budźcie jej! Niechaj odpoczywa! — szepnął, słaniając się na nogach.
Dumesnil podparł go silnem ramieniem i powiódł jak małe dziecka do ogniska.
Ibn Tassil z pomocą Arabów krzątał się wokół Dżailli, którą przebudził niesłychany krzyk, jaki zapanował w obozowisku z chwilą ich pojawienia się.
Napojono ich i nakarmiono najlepszemi, jakie tylko znalazły się w podróżnych sakwach, przysmakami.
Żałyński i Dżailla odzyskali niebawem na tyle siły, że mogli odpowiadać na zadawane im przez Ibn Tassila i Dumesnila pytania.
— O... córko moja, radości oczu mych! Niechaj przeklęte będą wszystkie skarby, jakie tylko są u kryte w głębokościach ziemi! Niech je szejtan porwie! O mało nie straciłem przez nie ciebie, co jesteś osłodą moich starczych dni! — zaklinał się Ibn Tassil, gładząc drżącą dłonią krucze włosy dziewczyny. — Lecz gdzież tułaliście się tak długo? Już straciliśmy nadzieję odnalezienia was! Może natrafiliście na podziemia, o których mówi tajemnica rodu? — dorzucił ciekawie.
Żałyński zamienił z Dżaillą szybkie spojrzenie.
Zrozumiała go natychmiast.
W ucieczce przed El Terimem i jego bandą błądziliśmy w wąwozach — odparła, pochylając głowę.
— A cóż El Terim? — pytał Żałyński.
Arab zaśmiał się złośliwie.
— Został ukarany za swe zbrodnie! Onegdaj stoczyliśmy z jego bandą zacięty bój, i niebo dało nam zwycięstwo. Jego zaś zabił ten oto „frank“ twój przyjaciel, szlachetny panie! Allach błogosławił jego dłoniom w chwili, gdy mierzył do psa parszywego, jakim był ten zbrodzień!
— A jego ludzie?
— Część poległa, a reszta, wziąwszy nogi za pas, drapnęła, gdzie pieprz rośnie, z chwilą śmierci swego przywódcy — wyjaśnił Dumesnil, od dłuższego już czasu wpatrujący się z zachwytem w Dżaillę.
Żałyński dostrzegł ten entuzjazm przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu.
— Aparat? — rzucił krótko.
— Gotowy do drogi. Zostawiłem go w El Barrar, a sam podążyłem tutaj na wieść o grożącem ci niebezpieczeństwie — odparł Francuz.
— Dziękuję ci!
— Możemy lecieć chociażby jutro! — ciągnął dalej Dumesnil.
Żałyński zamyślił się na chwilę.
— Nie... nie polecimy ani jutro, ani też pojutrze! Co najwyżej za tydzień, a może i dwa — rzekł wreszcie.
Dumesnil żachnął się.
— Teraz najlepsza pora! Pogoda!
— Do Warszawy nie tak znów daleko! — roześmiał się Żałyński. — Zatrzymamy się w Jaffie.. Konstantynopolu... może w Bukareszcie! Stamtąd już niedaleko do Warszawy.
Dumesnil zdumiał się.
— Czyś ty zmysły postradał podczas swej włóczęgi, mon vieux? Skąd znów Warszawa? Przecież mamy lecieć do Karaczi!
Żałyński objął go ramieniem.
— Do Karaczi możesz lecieć, jeżeli zechcesz! Ale przedtem musisz odwieźć mnie i moją żonę do Warszawy! — rzekł wesoło.
Francuz wytrzeszczył nań okrągłe ze zdumienia oczy. Widoczne było, że słowa przyjaciela zaskoczyły go i zadziwiły niepomiernie.
Dał też wyraz temu zdziwieniu, zdoławszy wybąknąć jedno tylko słowo:
— Szakref!
Na tem jedynem słowie polegała cała jego umiejętność języka polskiego.
Żałyński zwrócił się do Ibn Tassila.
— Ibn Tassilu, proszę cię o rękę Dżailli! — rzekł poważnym tonem.
Arab uśmiechnął się, obejmując ramieniem garnącą się doń dziewczynę.
— Wiedziałem, że się to tem zakończy! — rzekł, gładząc dłonią siwiejącą brodę. — Allach wie, co robi! Zepsuł twego ptaka, abyś ty, syn dalekiego Lechistanu, znalazł tutaj to, czego inni napróżno szukają przez cale życie! Ha! Cóż robić! Taka jego wola! Oddaję ci ją, gdyż wiem, że każdy Lechistańczyk podobny jest do sławnego emira Tadż—el—Feher. Jest szlachetny i potrafi wzbudzić miłość w sercach cór Arabistanu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.