Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ibn Tassil, gładząc drżącą dłonią krucze włosy dziewczyny. — Lecz gdzież tułaliście się tak długo? Już straciliśmy nadzieję odnalezienia was! Może natrafiliście na podziemia, o których mówi tajemnica rodu? — dorzucił ciekawie.
Żałyński zamienił z Dżaillą szybkie spojrzenie.
Zrozumiała go natychmiast.
W ucieczce przed El Terimem i jego bandą błądziliśmy w wąwozach — odparła, pochylając głowę.
— A cóż El Terim? — pytał Żałyński.
Arab zaśmiał się złośliwie.
— Został ukarany za swe zbrodnie! Onegdaj stoczyliśmy z jego bandą zacięty bój, i niebo dało nam zwycięstwo. Jego zaś zabił ten oto „frank“ twój przyjaciel, szlachetny panie! Allach błogosławił jego dłoniom w chwili, gdy mierzył do psa parszywego, jakim był ten zbrodzień!
— A jego ludzie?
— Część poległa, a reszta, wziąwszy nogi za pas, drapnęła, gdzie pieprz rośnie, z chwilą śmierci swego przywódcy — wyjaśnił Dumesnil, od dłuższego już czasu wpatrujący się z zachwytem w Dżaillę.
Żałyński dostrzegł ten entuzjazm przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu.
— Aparat? — rzucił krótko.
— Gotowy do drogi. Zostawiłem go w El