Rzym (Zola)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

O godzinie wpół do ósmej, Piotr stanął przed Watykanem. Tu postanowił przeczekać jeszcze dwadzieścia minut, by stawić się punkt o godzinie dziewiątej u progu komnat papieskich.
Uczuł pewnego rodzaju ulgę, przekonawszy się, że nie potrzebuje iść tam natychmiast, bo pożądał samotności w ciężkiem strapieniu, jakie ugniatało zbolałe jego serce. Był niezmiernie znużony, rozbity, tem czarnem pasmem godzin tragicznego popołudnia, spędzonego w komnacie śmierci, w której się teraz paliły dwie gromnice przy parze zmarłych kochanków, śpiących snem wiecznym w miłosnym uścisku. Myśl Piotra wciąż krążyła dokoła tych dwojga zmarłych i mimowoli wyrywały mu się z piersi westchnienia a z oczu puszczały łzy głębokiego żalu i smutku.
Chcąc się uspokoić, zaczął się przechadzać wolnym krokiem po olbrzymim placu przed bazyliką świętego Piotra. Jakkolwiek wczesna jeszcze była godzina, ruch w tej części miasta ustał już zupełnie, noc była ciemna i plac wydawał mu się bezmiernem morzem czarności. Jednakże, oczy zaczynały zwolna przyzwyczajać się i widział teraz cztery gazowe kandelabry o siedmiu płomieniach, palące się po czterech rogach obelisku i rzędy innych latarni zrzadka rozstawionych na prawo i lewo w górę ku Watykanowi, a pod kolumnadą paliły się także żółte promienie gazu, rozświetlając las kolumn biegnących bez końca. Odróżniał teraz obelisk na środku placu; blady on był i podobny do świetlanego widma. Fasada bazyliki zarysowywała się niewyraźnie, majaczyła w ciemnościach, imponująco wielka, nieruchoma w uśpieniu, zamknięta i jakby zmarła. Kopuły nie dostrzegał, odgadywał ją raczej w tej ciemniejszej okrągłości lekko odbijającej na tle równie ciemnego nieba. Wodotrysków stojących na placu nie mógł się dopatrzyć, lecz wśród głuchego milczenia, słyszał plusk wody i, zbliżywszy się w tamtą stronę, wyróżnił sylwetkę strumieni bijących w górę i opadających deszczem ku dołowi. Po nad olbrzymim placem, ciągnęło się olbrzymie, ciemne, bezksiężycowe niebo, na którego niebieskawo czarnych aksamitach, migotały złote gwiazdy, rozstawione w konstelacye.
Piotr spojrzał w stronę Watykanu. Wśród ogromu piętrzących się niewyraźnie fasad, połyskiwały tylko dwa płomyki światła na wysokości piętra zamieszkanego przez papieża. Lecz oświetlonym musiał być dziedziniec św. Damazego, bo z jego głębi biła jasność, odbijając się białawo na oszkleniach górnej galeryi. Głucha cisza trwała nieustannie dalej. Od czasu jak Piotr stanął na obszarze placu, tylko dwie osoby tędy przeszły, wreszcie pojawiła się trzecia i znów znikła a tylko odgłos jej kroków rytmował się regularnie, cichnąc w oddaleniu. Plac był pustynią. Nie było przechodniów, nie było spacerujących, nie było nawet snującego się cienia nocnego włóczęgi a pod kolumnadą pusto było jak w lesie i to w dzikim, bezludnym lesie epok pierwotnych. Jakże niezmiernie rozpaczliwem było to milczenie. Wszystko pogrążone było w śnie czarnym i głębokim, imponującym jak śmierć.
Za dziesięć minut, miała uderzyć godzina dziewiąta. Piotr, skierował się ku spiżowej bramie watykańskiego pałacu. Wśród głębszej jeszcze ciemności doszedł i zobaczył uchyloną jedną jej połowę. Przypomniał sobie szczegółowe zalecenia monsignora Nani: miał się pytać przy każdych drzwiach o pana Squadra a każde drzwi przed nim się otworzą i wskazanem mu będzie gdzie iść należy.
Przeszedłszy próg spiżowej bramy, ujrzał szwajcara gwardzistę stojącego pod bronią i pilnującego wejścia. Stał nieruchomie i z miną zaspaną a Piotr rzekł stosownie do umowy.
— Pan Squadra.
Gwardzista nie ruszył się z miejsca, nie zastąpił mu drogi, więc zakręcił na prawo w wielką sień wiodącą na kamienne schody, dochodzące do dziedzińca św. Damazego. Nie spotykał żywej duszy, tylko rozlegało się przyciszone echo jego własnych kroków i padało senne światło od gazowych lamp, palących się pod mlecznemi kloszami.
Przebywszy schody i znalazłszy się na dziedzińcu, Piotr przypomniał sobie, że patrzał nań, zwiedzając loże Rafaela, lecz wtedy był dzień jasny, słoneczny, a na białym bruku dziedzińca stało kilka powozów. Obecnie, było tu zupełnie pusto. W bladem oświetleniu sennie palących się lamp, bruk wydawał się szary, a kwadratowy, nagi dziedziniec był głuchy i ponury jak grobowiec. Jakiś trwożny dreszcz przebiegł po ciele Piotra i przynaglił go do przyśpieszenia kroku. Dostał się wreszcie przed peron i po kilka stopniach do przedsionka, w którym były schody wiodące do pokojów papieża.
W przedsionku stał żandarm w pełnym galowym mundurze.
— Pan Squadra.
Ruchem ręki, nie rzekłszy ani słowa, żandarm wskazał na schody.
Były to schody bardzo szerokie, o stopniach nizkich i poręczy z białego marmuru. Gazowe lampy paliły się pod mlecznemi kloszami, i można było sądzić, że przykręcono ich płomień ze względów przezornej oszczędności. Cała ta olbrzymia klatka schodowa o jasno żółtych ścianach, wypełniona przyćmionem światłem, była przygnębiająco smutna, majestatycznie naga i zimna. Piętra były podzielone na kilka zakrętów a na każdem stał żołnierz szwajcarskiej gwardyi, z halabardą w ręku. Ludzie ci pełnili straż, chodząc tam i napowrót, jakby dla obronienia się od snu, który spływał odrętwiająco, promieniejąc ze wszystkich murów milczącego pałacu.
Piotr szedł coraz wyżej po nieskończonej ilości schodów, a gdy wreszcie stanął na drugiem piętrze, doznał wrażenia, jakby to pięcie się ku górze trwało wieki. Przed oszklonemi drzwiami sali Klementyńskiej, zastał znów żołnierza, więc rzekł:
— Pan Squadra.
Żołnierz się usunął i Piotr wszedł przez uchyloną połowę drzwi.
Sala Klementyńska wydała mu się olbrzymią i dziwnie przestroną, tonąc w niepewnem oświetlenia przyćmionych lamp. Bogate jej dekoracye, rzeźby, obrazy, złocenia, zlewały się w całość przepysznych, nieprawdopodobnych murów, jakiegoś zaczarowanego pałacu ze złota i drogich kamieni o zasypiających blaskach. Posadzka lśniła się jak szyba lodu, gubiąca się w dali, w tajemniczych zmrokach. Mebli nie było żadnych, a powstająca ztąd pustka, rozszerzała przestrzeń.
Wreszcie Piotr dostrzegł na drogim końcu sali, długą ławę, a na niej ludzkie postacie. Zbliżywszy się, rozpoznał trzech żołnierzy szwajcarskiej gwardyi. Senne ich odrętwienie zbudził słowami:
— Pan Squadra.
Zwolna, przeciągając się, jeden z żołnierzy wstał i zniknął za przyległemi drzwiami. Piotr zrozumiał, iż powinien czekać jego powrotu. Nie śmiał się ruszyć, lękając się przerywać ciszy odgłosem swoich kroków. Rozejrzał się więc tylko dokoła, wywołując w myśli tłum ludzi, zalegających tę salę podczas dnia, sala bowiem była dla wszystkich dostępna. Ach, ale jakże posępną, znużoną być się zdawała, teraz wśród zmroku, wypoczywająca po widzeniu tylu ludzi i rzeczy!
We drzwiach, ukazał się powracający żołnierz a po za nim, na progu, stanęła postać czarno ubranego mężczyzny, mającego lat około czterdziestu. Twarz miał piękną o regularnych rysach, wielkich nieruchomych oczach, patrzących wprost przed siebie. Wyglądał na kamerdynera a zarazem na zakrystyana.
— Pan Squadra — rzekł Piotr po raz ostatni.
Nieznajomy skłonił się, jakby dla powiedzenia, że jest panem Squadra i jeszcze raz się skłonił na znak, by Piotr szedł za nim.
Obadwaj, jeden za drugim, bez pośpiechu, szli teraz szeregiem sal ciągnących się i następujących bez końca.
Piotr znał dokładnie ceremoniał, oraz przeznaczenie tych sal, mówił bowiem często i szczegółowo z Narcyzem Habert, o zwyczajach zachowywanych w watykańskim pałacu. Każda z tych sal miała swoje przeznaczenie i pozostawała pod nadzorem wyłącznego personelu, tak iż osoby mające mieć audyencyę u papieża, przechodziły z rąk do rąk. Najpierw spotykała je służba i prowadziła do sali strzeżonej przez gwardyę szlachecką, ztąd dostawały się w ręce szambelanów honorowych a następnie szambelanów przybocznych, którzy mieli już styczność z salą wyznaczoną przez Ojca świętego do udzielania audyencyj. Lecz o godzinie ósmej wieczorem, sale pustoszały, wszyscy się rozchodzili i tylko zrzadka palące się przyćmione lampy na konsolach, rozlewały mroczne światło w opuszczonych komnatach, ponurych i głuchych, jak grobowce.
Tak więc, podczas dnia, w pierwszej sali oczekiwała przybywających służba, tak zwani bussolanti, w czerwonej, aksamitnej liberyi, ze złotemi herbami papieża. Żandarmi papiescy, pełnili służbę w sali następnej. Mundur ich był niebieski, na nim odbijały białe lederwerki. Tu, sekretarze kardynałów i innych wysokich dygnitarzy, oczekiwali powrotu swych panów, biorących udział w przyjęciu, w sali tronowej. Trzecia sala, nieco mniejsza, była wyznaczona dla gwardyi palatyńskiej, milicyi rekrutowanej pomiędzy stanem mieszczańskim w Rzymie, a noszącej mundur czarny ze złotemi naramiennikami i kask o czerwonym pióropuszu.
Przebywszy te trzy puste sale, pan Squadra a za nim Piotr zakręcili na prawo i rozpoczęła się nowa serya sal równie pustych, ciemnych i głuchych. Wielka poczekalnia zwana salą Gobelinów dalej sala gwardyi szlacheckiej, gdzie stało mnóstwo stołków drewnianych i olbrzymi krucyfiks nad konsolą pomiędzy dwoma lampami. Na tę salę otwierały się drzwi kaplicy, w której w odosobnieniu papież odprawiał mszę, podczas gdy obecni klęczeli na posadzce marmurowej przyległej sali. Przed salą tronową była jeszcze jedna poczekalnia, zwana honorową, zaś w sali tronowej, gdzie odbywały się audyencye publiczne setek osób naraz, stał tron na niskiej estradzie powleczonej aksamitem czerwonym. Tron w kształcie fotelu był złocony i wyłożony aksamitem czerwonym, równie jak baldachim. Po bokach, lecz w pewnem oddaleniu, stały dwie konsole, na jednej był zegar a na drugiej krucyfiks pomiędzy parą złoconych kandelabrów z oprawionemi świecami. Ściany, pokrywał adamaszek czerwony w wielkie palmy w stylu Ludwika XIV, a bogaty fryz rzeźbiony w alegoryczne figury i emblematy, okalał i podtrzymywał malowidła sufitu. Na zimnej, marmurowej posadzce leżał dywan turecki, ale tylko przed tronem. W dnie gdy papież udzielał audyencyj w małej sali tronowej, lub w swojem prywatnem mieszkaniu, wielka sala stanowiła honorowy przedpokój, w którym wyczekiwali prałaci, dygnitarze Kościoła, posłowie zagraniczni i wszyscy dygnitarze świata cywilnego. Służbę spełniało tu dwóch szambelanów honorowych, jeden w fioletach, drugi w płaszczu i przy szpadzie. Doprowadzali oni do drzwi sekretnej poczekalni osoby zaszczycone łaską audyencyi prywatnej i zlecali je w ręce szambelanów przybocznych.
Pan Squadra, który dotychczas szedł, nie odwróciwszy się nawet ani razu, idąc wciąż miarowym, powolnym i cichym krokiem, zatrzymał się na chwilę na progu sekretnej poczekalni, jakby chcąc przygotować Piotra do wkroczenia w świętość tego przybytku. Gdy wreszcie pan Squadra wprowadził go tam, Piotr, posiadający naturę wrażliwą, odczuł, że wchodzi w świat inny, nic niemający wspólnego ze zwykłą rzeczywistością spraw ziemskich opierających się na faktach i na ich pojmowaniu. Sala ta strzeżona podczas dnia przez gwardyę szlachecką i szambelanów przybocznych, przyjmujących najwyższych dygnitarzy w strojach ceremonialnych, obecnie była równie pustą jak wszystkie poprzednie. Dwa jej okna wychodziły na nieszczęsną, niedokończoną i w gruzach leżącą dzielnicę Rzymu w pobliżu zamku św. Anioła a trzecie boczne okno, wychodziło na plac przed bazyliką. Pomiędzy tem oknem a drzwiami prowadzącemi do małej sali tronowej, stał stół sekretarza, o tej porze nieobecnego. Tu, również jak w salach poprzednich, nad jedną konsolą unosił się krucyfiks, pomiędzy parą lamp a na drugiej stał zegar. Sufit był w złote, rzeźbione rozety a ściany pokrywał adamaszek czerwony w żółte tarcze z kluczami i z tyarą, pomiędzy zaś tarczami, widniały lwy opierające się na kuli ziemskiej.
Pan Squadra spostrzegł, że wbrew przepisom etykiety, Piotr trzymał w ręku kapelusz, który powinien był pozostawić w pierwszej sali zajmowanej przez służbę. Tylko kardynałowie mieli prawo zachowywania kapelusza przy sobie. Zawsze milcząc, Squadra wziął dyskretnie kapelusz z rąk Piotra, położył go na rogu konsoli i nowym ukłonem zawiadomił go, że idzie oznajmić Ojcu świętemu o jego przybyciu.
Pozostawszy sam, Piotr głęboko odetchnął. Czuł brak powietrza i gwałtowne bicie serca. Wszak że zdawał sobie sprawę, że zachował zupełną przytomność umysłu, bo oto pamiętał te wszystkie przebyte sale pogrążone w niepewnem świetle zaledwie tlejących lamp. Były to wspaniałe komnaty o ścianach osłoniętych gobelinami, aksamitem i jedwabiem o fryzach rzeźbionych i złoconych, o sufitach malowanych przez najsłynniejszych artystów. Lecz mebli w nich prawie nie było, prócz owych ciągle powtarzających się konsol z krucyfiksem, lampami i zegarem, prócz tronu dla papieża i stołków drewnianych. Odgadywał te trony, lampy i zegary; pochodziły one z darów składanych podczas uroczystości jubileuszowych. Wszystko było tu sztywne, zimne, pompatyczne, wzorem staroświeckich umeblowań włoskich, sporządzonych bez myśli o wygodzie i przyjemności dłuższego przebywania w zamkniętych ścianach. Piotr wiedział, że dopiero od niedawnego czasu zaprowadzono kaloryfery w Watykanie, lecz nie zapalano ognia, lękając się zakatarzyć papieża; zdawał sobie również sprawę z umiejętnego stopniowania przepychu tych sal wiodących do wielkiej sali tronowej, tego sanktuarium zamieszkanego przez Wybrańca Bożego, przez jedynego przedstawiciela Boga na ziemi. Lecz teraz, oczekując w samotności wezwania, czuł się przejęty aż do szpiku kości nadzwyczajnością głębokiej ciszy panującej pomiędzy temi ścianami. Posępny zmrok, odrętwiająca senność i czarna nicość ciszy wypełniać się zdawały olbrzymie komnaty pałacu watykańskiego.
Na hebanowym zegarze wybiła godzina dziewiąta. Jakto, więc dopiero dziesięć minut minęło od czasu, gdy wszedł po za spiżową bramę pałacu papiezkiego?... Piotrowi się zdawało, że minęły już dnie całe, długie dnie wędrówki po nieskończoności schodów i sal olbrzymich. Chcąc opanować nerwowe wzburzenie, zaczął chodzić. Przystanął przy zegarze, rzucił okiem na krucyfiks, na glob palącej się lampy i zauważył na nim ślady zatłuszczonego palca służącego. Lampa paliła się tak ciemno, że miał ochotę podkręcić ją choć trochę, lecz zbrakło mu odwagi. Przystąpił do okna i oparł głowę o szybę. Okno wychodziło na plac przed Bazyliką. Miał więc cały Rzym przed sobą, ten Rzym, który widział już z tego miejsca, patrząc z lóż Rafaela. Ale teraz był to Rzym przysłonięty nocą, olbrzymi Rzym niemający granic w ciemności, Rzym cały zasiany gwiazdami jak niebo. Wśród nieskończoności tego morza o czarnych falach, rozpoznawał główniejsze ulice po smugach białego elektrycznego światła. Reszta drobniejszych ulic tonęła w ciemnościach przerywanych konstelacyami złotych gwiazd których roje migotały na placach, to znów rzedniały i zanikały w oddaleniu, próżno walcząc z czarnością nocy.
Nerwowy niepokój Piotra wzrastał z każdą chwilą, chociaż silił się, by się opanować. Nawet widok Rzymu widzianego w oceanie ciemności nie zdołał go uspokoić swą imponującą bezmiernością. Odstąpił od okna i drgnął cały, posłyszawszy ciche stąpanie w przyległej sali. Był przekonany, że go zawezwą natychmiast, odgłos kroków doleciał go od małej sali tronowej i teraz dopiero spostrzegł, że drzwi do niej wiodące były uchylone. Nie słysząc już żadnego ztamtąd szelestu, zbliżył się i zajrzał. I ta sala była obciągniętą adamaszkiem czerwonym; stał w niej złocony tron drapowany czerwonym aksamitem, z baldachimem z tegoż aksamitu i nieuniknione konsole z krucyfiksem z kości słoniowej, z parą lamp, z kandelabrami, na słupkach stały dwa wielkie wazony i dwa nieco mniejsze z porcelany sewrskiej z wizerunkami papieża. Jednakże sala ta była nieco dogodniejsza pod względem umeblowania. Posadzka była cała wysłana dywanem tureckim, kilka foteli tułało się wzdłuż muru a naśladowany kominek obciągnięty adamaszkiem tworzył rodzaj jeszcze jednej konsoli. Prywatne mieszkanie papieża łączyło się z tą salą, w której Leon XIII przyjmował osoby zaszczycone audyencyą. Piotr uczuł się nagle jeszcze silniej wzruszony na myśl, że po za tą jedną komnatą i po za temi drzwiami, które widział przed sobą, znajduje się papież. Dla czego każą mu czekać tak długo?... Czy będzie przyjęty w tej sali?... Czy nie zechcą go przeprowadzić do prywatnego mieszkania papieża?... Wiedział, że papież przyjmuje czasami różne osoby o wieczornej porze bez wiedzy swego otoczenia, nazwiska tych osób powtarzano sobie z cicha, czasami domyślając się ich tylko.
W tem spojrzawszy na bliżej stojącą konsolę, Piotr wytłomaczył sobie przyczynę szelestu, który słyszał przed chwilą. Tuż przy lampie stała głęboka taca, jakby skrzyneczka bez wieka, a z niej wyglądało nakrycie, butelka, talerze i szklanka. Tacę tę musiał dopiero co wynieść tutaj pan Squadra. Papież bowiem o tej godzinie jadł kolacyę a wiadomem było, że kazał ją sobie przynosić na takiej tacy do swojego pokoju. Leon XIII nie lubił wystawności stołu i zadawalniał się kawałkiem mięsa, trochą jarzyny, pijąc przytem mały kieliszek wina i to z rozkazu doktora. To wszystko podawano mu na niewielkim stoliku, stawiając wszystko razem z filiżanką rosołu, który bardzo lubił i często nim częstował starych kardynałów, pragnąc ich ugościć. Ci starzy kawalerowie o słabych żołądkach przekładali rosół nad herbatę. Całodzienny koszt utrzymania Leona XIII wynosi osiem franków. Czemżeż to było w porównaniu do wyszukanego stołu Aleksandra VI, do wspaniałych festynów Juliusza II i Leona X!...
Lecz znów doleciał szelest do uszu Piotra, więc cofnął się śpiesznie, przerażony swoją niedyskretną ciekawością. Szelestu tego nie umiał sobie wytłomaczyć, lecz z zawstydzenia zdawało mu się, że tron złocony i czerwone adamaszkowe ściany spłonęły jakąś pożarną jasnością i znów opadły w zmrok ciemny, w spokój usypiający, zamarły.
Znów zaczął chodzić, nie mogąc pozostawać na miejscu skutkiem wewnętrznego wzburzenia, która potęgowało się z każdą chwilą. Przymuszał się do myślenia o rzeczach obojętnych, więc przypomniał sobie, że Narcyz Habert wspominał przed nim niejednokrotnie o roli, jaką przy papieżu odgrywał pan Squadra. Był on ulubionym, zaufanym i wpływowym kamerdynerem Leona XIII. On jeden mógł wymódz na papieżu, by włożył czystą, białą sutanę, gdy wiedział, że zbliża się jaka audyencya, którą papież chce załatwić w sutanie zabrudzonej tabaką. Papież zamykał się zawsze na noc w swoim pokoju, nie chcąc pozwolić, by ktokolwiek spał w pobliżu. Mówiono, że to dziwactwo skąpca pragnącego pozostawać sam na sam ze swojemi skarbami. To odosobnienie się papieża podczas nocy, niepokoiło jego otoczenie, lękające się możliwego a nagłego zasłabnięcia starca o delikatnem zdrowiu. Squadra wymógł pozwolenie sypiania w małym pokoiku tuż przy sypialni papieża i był zawsze w pogotowiu biedz na pierwsze zawezwanie. On także ośmielał się wzbraniać papieżowi zbyt długiego czuwania nocą a zwłaszcza zbyt długiej pracy. Lecz z tem było najtrudniej, bo w bezsennych godzinach nocnych, papież wstawał i posyłał po jednego z sekretarzy dla dyktowania mu różnych notatek lub szkicu jakiej encykliki. Leon XIII sypiał niezmiernie mało a bezustannie ogarnięty chęcią umysłowej działalności, byłby dnie i noce spędzał na dyktowaniu projektów częstokroć bardzo dawnych, lub układał wiersze łacińskie, gorączkowo je poprawiając, szlifując strofy chociażby do samego rana; ruchliwość umysłowa papieża była wprost zdumiewająca; pamięć jedynie zaczęła w nim słabnąć z latami.
Piotr, myśląc o tych szczegółach, drgnął, bo zaczął przypuszczać, że może papież nagle zasłabł i dla tego każą mu czekać tak długo. Może zmęczył się zbytecznie pracą a wszak wczoraj był niedomagający a może chory?... Bo o tem nie miano nigdy dokładnych wiadomości, albowiem papież nie lubił dbać o swoje zdrowie i niechętnie przyzywał lekarza.
Zwolna i jak najciszej chodząc po komnacie, zadumał się Piotr nad intelektualną stroną Leona XIII, który zapewne pragnął, by go uważano za jednego z wielkich papieży. Przed kilku dniami oglądał Piotr w bazylice św. Jana-Laterańskiego, olbrzymi fryz złożony z portretów dwustu sześdziesięciu dwóch papieży, pytał więc siebie, do którego z poprzedników Leon XIII pragnął być podobnym?... Wszak tak wielka istniała pomiędzy nimi rozmaitość, byli tam przeważnie ludzie średniej miary, byli występni, lecz byli i gienialni. Czy chciałby, aby go porównywano z pierwszymi papieżami początkowej epoki chrześciaństwa, z tymi pasterzami pełnymi prostoty i pobożności, którzy raczej byli przełożonymi braterskiego stowarzyszenia chrześciańskiego a nie pełnymi nieograniczonych ambicyj?... a może wielbił po nad innych Damazego, który budował wielkie gmachy a zarazem uprawiał z zapałem kult swego umysłu, świecił przykładem głębokiej wiary i otworzył katakumby dla pomnożenia miejsc modlitwy?... Może za wielkiego uznawał Leona III, który ukoronował na cesarza Zachodu Karola Wielkiego, zrywając tym sposobem z państwem Wschodniem, przenosząc siłę ciążenia świata ku innym krajom, z woli Boga i Kościoła mającego odtąd rozporządzać nadawaniem koron?... A może go pociągał surowy i groźny Grzegorz VII oczyściciel świętych przybytków pańskich, władca królów tej ziemi a może Innocenty III lub Bonifacy VIII, ci szafarze i panowie dusz ludzkich, narodów i tronów, zbrojni we wszechpotężne wyklęcie, które ciążyło przez całe wieki średnie nad przerażonemi ludami, czyniąc ich tak podległemi Rzymowi, iż katolicyzm blizkim był urzeczywistnienia swych dążności panowania niepodzielnego nad człowiekiem i ziemią?... A może Urban II?... A może Grzegorz IX, lub który z papieży zagrzewających do walk z niewiernymi, do wypraw krzyżowych pełnych uroku zdobywania ziemi lub nieba?... Może Aleksander III, obrońca praw Kościoła przeciwko władzy cesarza, ten papież silnej wiary, podnoszący swe roszczenia w imię Boga, którego był przedstawicielem, pogromca Rudobrodego Fryderyka?... A może Juliusz II, którego panowanie świetnością swą zatarło smutne wygnańcze wspomnienia papieży szukających schronienia zdala od swej stolicy, w dalekim Avignonie?... A może Leon X, wspaniałomyślny opiekun sztuki, miłośnik piękna, którego pamięć łączy się ze świetnością epoki Odrodzenia, lecz słaby polityk, uważający Lutra za zbuntowanego mnicha i lekceważący przewrót, którego Luter był wyrazem?... A może Pius V, mściciel zapominanych przepisów Kościoła, nawracający heretyków siłą i wiodący ich na rozpalone stosy dla zbawienia dusz obstających w bluźnierczych błędach?... Który... który z tych papieży był wybrańcem Leona XIII?... Czy który z tych niezachwianych w wierze, iż tylko niezłomnym wymaganiem uznania całości dogmatów świat uzyska zbawienie?... Czy też który z późniejszych władców Kościoła, władców upadłych w znaczeniu, uważanych za dekoracyjnych mistrzów ceremonij wielkich uroczystości koronacyjnych królów Europy?... A może Benedykt XIV ten światły umysł, głęboki teolog, który, nie mogąc już rozporządzać tronami monarchów, poświęcił całe swe życie zgłębianiu prawd głoszonych przez Kościół?... Jakże zdumiewającą jest ta historya dziejów tylu władców Rzymu i Kościoła! Jedni z papieży podnieśli swą władzę do szczytów, szanowali, kalając ją w poniżeniu, lecz istota historyi Kościoła przetrwała wszystko, przetrwała najazdy, pożogi, mordy, upadek mocarstw i narodów a długi szereg następujących po sobie papieży pozostał jako wzór monarchów absolutnych, zaborców i władców, panów świata, promieniejących łaską nieba, z którego woli są jedynymi przedstawicielami Boga na ziemi.
Zdawało się teraz Piotrowi, że wiedział, do którego ze swych poprzedników chciał być podobnym Leon XIII. Do Grzegorza Wielkiego, zdobywcy i organizatora, który zdołał uchronić Rzym od zagłady podczas najazdu barbarzyńców i chcąc podnieść upadły dobrobyt, zajął się uprawą dóbr przez duchowieństwo posiadanych. Podzielił ich ziemię, dając jedną trzecią część nędzarzom, jedną trzecią pozostawiając duchowieństwu a część ostatnią zatrzymał jako majątek Kościoła. Był on twórcą dziś jeszcze istniejącej Propagandy, wysyłał księży w dalekie kraje z misyą szerzenia wiary i cywilizacyi, w ten sposób podbił dla Kościoła Wielką Brytanię, zagarnąwszy ją pod prawa Chrystusowe. Znacznie później pojawił się inny papież, mogący nęcić wysoki umysł Leona XIII. Był nim Sykstus V, finansista i polityk, który, jakkolwiek był tylko synem ogrodnika, zasiadłszy na stolicy apostolskiej, wyróżnił się gienialnością w epoce obfitującej w niepospolitych mężów stanu. Zgromadzał z chciwością skarby, bo wiedział, że złoto potrzebne jest tak w wojnie jak i w pokoju. Całemi latami wiódł układy z monarchami, zawsze z wiarą, że posiędzie nad nimi pożądaną przewagę. Nigdy zaś nie stawał wręcz opornie przeciwko dążnościom swej epoki, przyjmował ją taką jaką była, lecz zawsze z myślą wydobycia jak największych korzyści dla Kościoła. Godził się na wszystko i ze wszystkimi, lecz marzył już o ustanowieniu równowagi państw europejskich, jego ręką utrzymywanej w karbach, od niego zależnej, od niego jedynego rzeczywistego władcy i pana. Przytem był on papieżem szczerej wiary, pobożny i mistyczny, lecz charakteru despotycznego; był gotów do czynu, gdyby polityka nie była wystarczającą dla budowania królestwa bożego na ziemi będącej własnością Boga i Kościoła.
Tu Piotr zapytał sam siebie, dla czego szukał porównań pomiędzy teraźniejszym papieżem a jego poprzednikami?... Czyż nie powinno mu było wystarczać, że Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył i odczuł, pisząc swoją książkę?... Tak, mógł się pomylić w szczegółach skreślonego swem sercem portretu, lecz zatrzymał charakterystyczne cechy tego bożego wybrańca, którego zbolałe dusze wyczekiwały z upragnieniem. Tak, Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył, pisząc swoją książkę. Był mądrym politykiem, pojednawcą, pracownikiem dążącym do jednolitości Kościoła, którego wielkość pragnął obwarować i zabezpieczyć przed nieuniknioną walką mającą wybuchnąć jutro. Piotr, przypominając sobie całe stronnice swej książki, rozogniał swój entuzyazm dla postaci tego wielkiego papieża, wyzutego z trosk panowania nad państwem doczesnem i tem wyższego siłą moralną. Jak nowożytny Chrystus, Leon XIII stanął po stronie maluczkich i wydziedziczonych a ich serca zjednać sobie pragnąc, podążał ku urzeczywistnieniu przepowiedni obiecującej Rzymowi nowe panowanie nad światem, z chwilą gdy narody złączone i zespolone klękną u stóp papieża, u stóp Ojca o niewyczerpanej miłości dla swych dzieci, o niewyczerpanem miłosierdziu w kojeniu nędz i trosk doczesnych. Straszliwa katastrofa coraz to bliższa, grożąca zawaleniem się przegniłego ustroju społecznego, tylko ręką Leona XIII mogła być powstrzymana. Był on posłannikiem nieba, pasterzem wyznaczonym dla uratowania swych owieczek od zguby, za pomocą przywrócenia chrystyanizmu pierwotnego. Był to jedyny sposób wznowienia złotej epoki miłości bratniej wśród wszystkich ludów zamieszkujących tę ziemię. Prawda ta lśniła jasnością słońca i ujrzeć ją musiał każdy, ukorzyć się musieli wszyscy i wszyscy poddać się zupełnie Ojcu i papieżowi, będącemu łącznikiem pomiędzy niebem i ziemią.
Egzaltacya Piotra wzrastała, unosząc go w płomienne marzenia. Wreszcie, ach wreszcie zobaczy go, ulży swojemu sercu, otworzy przed nim duszę! Od iluż dni pragnął tej chwili, od iluż dni walczył, by módz się stawić przed jego obliczem! Ach tak, wypowie mu wszystko i zwycięży przeciwników swej książki! Wszak na jej kartach ujawnił tylko tajemne myśli i dążenia Leona XIII. Jeżeli zawinił, to jedynie pośpiechem, wyjawiając je może zbyt wcześnie, przed czasem... Nieco strwożony tem przypuszczeniem, Piotr zaczął pytać siebie, co powie, stanąwszy przed obliczem Ojca świętego?... I poczuł wielki zamęt i ciężar; nagromadzone myśli przygniatać go się zdawały, rozpierając mu piersi, rozsadzając zmęczoną głowę. Ach tak, wejdzie tam prędko, padnie na kolana i będzie mówił z wezbranem uczuciem a Ojciec święty uśmiechnie się i uspokoi go dobrotliwie, mówiąc, że nie podpisze wyroku potępienia na książkę, w której sam siebie ujrzał wraz z najdroższemi dążeniami tajników swych myśli.
Piotr omdlewał teraz ze wzruszenia i chcąc zachować przytomność, znów zbliżył się do okna i oparł czoło o lodowato zimną szybę. W uszach mu szumiało, nogi mu się uginały a krew, tętniąc przyśpieszenie, biła mu do głowy, niedozwalając zapanować woli. Silił się, by przestać myśleć i wpatrywał się uparcie w Rzym pogrążony w ciemności, zasiany mnóstwem migotliwych świateł. Chciał rozeznać ulice i gmachy, lecz wszystko zatapiało się w czarnym oceanie nocy, myśli mąciły mu się w głowie, unoszone powodzią w ciemne otchłanie, nęcące kłamliwą ułudą światła.
Wtem, poczuł, że ktoś stoi za nim i nieruchomie czeka. Odwrócił się, nagle zbudzony. Rzeczywiście, stał za nim w czarną liberyę ubrany pan Squadra, który zwykłym sobie ukłonem dał znak, iż chwila nadeszła. Szedł naprzód, powolnym, cichym krokiem. Przebyli już małą salę tronową i Squadra, uchyliwszy drzwi pokoju papieża, przepuścił Piotra i drzwi za nim zamknął, nie uczyniwszy najlżejszego szelestu.
Piotr znalazł się w pokoju Ojca świętego. Lękał się piorunującego wzruszenia, które doprowadza do szału lub paraliżuje wchodzących tutaj. Mówiono mu o kobietach konających tu z nadmiaru wzruszeń, lub uniesionych nieprzytomnym szałem i jakby frunących na niewidzialnych skrzydłach. Lecz on, niespodziewanie ochłonął z gorączkowej egzaltacyi. Czuł się nagle spokojnym, zdającym sobie sprawę ze wszystkiego i widzącym wszystko dokładnie. Wchodząc tu, uprzytomnił sobie, że on, ksiądz, żadnego znaczenia nieposiadający, staje przed najwyższym kapłanem, głową Kościoła, wszechwładnym panem dusz ludzkich. Od tego, jak się zachowa, zależeć będzie cała jego przyszłość, cały kierunek dalszego jego życia i może ta myśl przywróciła mu nagle przytomność i zmroziła zapał, z jakim się zbliżał do upragnionego progu, spodziewając się, że gdy go przestąpi, padnie na kolana, modląc się z wiarą dziecka, z sercem rozgorzałem i z zatraconą władzą myślenia.
Później, gdy sobie przypominał wyniesione ztąd wspomnienia, wiedział, że najpierw ujrzał postać Leona XIII, lecz nadto zupełnie dokładnie pamiętał całość, bardzo przestronego jego pokoju, którego ściany były obite żółtym adamaszkiem. W głębi znajdowała się ogromna alkowa, w której stało łóżko papieża, szezlong, szafa i skrzynie, owe sławne skrzynie zamknięte na potrójne zamki i mieszczące w sobie, jak mówiono, skarby świętopietrza. Meble były w stylu Ludwika XIV, a wielkie biurko z mosiężnemi rzeźbionemi ozdobami i złocona, malowana konsola, należały do stylu Ludwika XV. Nad konsolą wisiał krucyfiks a przy nim paląca się lampa. Trzy fotele i cztery czy pięć krzeseł, pokrywała jasna, jedwabna materya, pusto tu było i goło, a dywan wyściełający podłogę bardzo był zniszczony i wytarty.
Leon XIII siedział na jednym z trzech foteli, obok stolika, na którym postawiono drugą lampę przysłoniętą abażurem. Na tymże stoliku leżało kilka rozłożonych włoskich dzienników i jeden francuski, który papież dopiero co musiał odłożyć, dla zamieszania długą, złotą łyżeczką, wody z sokiem, w szklance stojącej tuż pod ręką.
Piotr, z równą dokładnością szczegółów, pamiętał ubiór papieża. Miał na sobie sutanę z białego sukna, zapiętą na białe guziki, białą czapeczkę, białą pelerynę, biały pas zakończony złotą frendzlą, na którego końcach były wyhaftowane złotem emblematyczne klucze. Pończochy miał białe a pantofle z czerwonego aksamitu, również z kluczami złotem haftowanemi.
Było to czwarte spotkanie się Piotra z postacią Leona XIII. Widział go po raz pierwszy w rozkosznym ogrodzie watykańskim, wspartego na ramieniu ulubionego prałata, bawiącego go wesołem opowiadaniem, widział go w sali Beatyfikacyj, otoczonego miłością wiernych, zapałem kobiet, rzucających pieniądze i złote klejnoty do stóp tronu, widział go w bazylice podczas uroczystego obchodu, gdy go niesiono w tryumfie jak bożyszcze, zakute nieruchomie w złote szaty, połyskujące ogniem drogocennych kamieni. I widział teraz na tym fotelu, w codziennem otoczeniu i dziwił się, że go widzi w takiem zmniejszeniu całej drobnej jego postaci, która wydawała się tak wątłą, że Piotr doznawał rodzaju litośnego współczucia na ten widok. Zwłaszcza szyja wydawała mu się teraz nieprawdopodobnie cienką, była to szyja ptaka chudego i wyschłego ze starości. Twarz była alabastrowo blada i charakterystycznie przezroczysta, przez wielki, zdobywczy nos, przebijało teraz światło lampy, jakby krew oddawna przestała w nim krążyć. Usta były ogromne, białe jak śnieg, o wązkich, cienkich wargach, przecinających dolną część twarzy, a tylko oczy pozostały młode i piękne, połyskujące ogniem czarnych brylantów. Blask tych wspaniale pięknych oczów był nadzwyczajnej siły, otwierającej dusze, zmuszającej do wypowiadania prawdy głośno i w całości. Rzadkie włosy wychylały się z pod białej czapeczki w lekkich białych puklach, koronując białą aureolą białość twarzy, której szpetota rozwiewała się wśród tylu białości. Ciało zdawało się być nieobecne, była to postać białym duchem już tylko będąca, białą formą poprzednich kształtów.
Od pierwszego wejrzenia, Piotr zauważył, że chociaż kazano mu czekać, czasu tego wszakże pan Squadra nie spożytkował na zmuszenie Ojca świętego do zmienienia sutany. Ta, którą miał na sobie, była silnie zasypana tabaką a przy każdym guziku była brunatna, brudna smuga. Ojciec święty siedział wygodnie oparty i miał chustkę do nosa leżącą na kolanach. Zdawał się być w dobrym stanie zdrowia, wczorajszego niedomagania nie pozostało już śladu, starzec ten bowiem nie miał żadnej chronicznej choroby i zachowywał rozumną dyetę, co mu pozwalało żyć tak długo. Unikał przytem wszelkich wstrząśnięń a jeżeli gasł, to jedynie skutkiem naturalnego wyczerpywania się sił, lecz gasł zwolna jak pochodnia, która wreszcie musi dopalić się do końca.
Od progu Piotr poczuł, że czarne, błyszczące oczy Leona XIII zatrzymały się na nim i patrzą przenikliwie. Cisza panowała tu ogromna, lampy płonęły nieruchomem, bladem światłem. Piotr zbliżył się, trzykrotnie przyklęknął i pochylił się dla pocałowania pantofla z czerwonego aksamitu, wspartego na poduszce. Papież nie rzekł ani słowa, nie uczynił żadnego ruchu, pozostał nieruchomy, a gdy Piotr powstał, czarne, przenikliwe, rozumne oczy, wpatrzone były w niego, tak jak poprzednio.
Leon XIII nie chciał zwolnić tego młodego zapaleńca od pokornego ucałowania swej stopy a teraz, nie wskazując mu krzesła, badając go wzrokiem aż do głębi duszy, rzekł:
— Mój synu, pragnąłeś mnie widzieć, więc zezwoliłem na spełnienie twego życzenia.
Mówił po francuzku, lecz nie gładko, z akcentem włoskim, zwolna, tak iż można było pisać jego słowa, wymawiane, jakby dyktował. Głos miał silny, nosowy, jeden z tych grubych, donośnych głosów, tak dziwacznie brzmiących gdy wychodzą z ust człowieka wątłego i będącego już tylko tchnieniem.
Piotr skłonił się na znak głębokiego podziękowania, wiedział bowiem, że nie należy się odzywać, przez uszanowanie czekając na pytanie wprost zadane.
— Mieszkasz stale w Paryżu?...
— Tak, Ojcze święty.
— Czy należysz do składu duchownych przy której z główniejszych parafij tego miasta?
— Nie, Ojcze święty, jestem jednym z księży przy małym kościele w Neuilly.
— Ach tak... wiem... Neuilly... to dzielnica Paryża, w pobliżu lasku Bulońskiego... A ile masz lat, mój synu?..
— Trzydzieści cztery, Ojcze święty.
Nastąpiła chwila milczenia. Leon XIII, odwróciwszy nieco oczy, wyciągnął drobną rękę jakby wyrzeźbioną z kości słoniowej i, zamieszawszy łyżeczką wodę z sokiem, umoczył usta i trochę się napił. Wykonał to powoli, rozważnie i rozsądnie, tak jak wszystko co myślał i robił.
— Przeczytałem twoją książkę, mój synu... tak, prawie w całości ją przeczytałem. Zazwyczaj podają mi tylko ustępy do przejrzenia. Lecz ktoś, bardzo żywo opiekujący się tobą, przyniósł mi osobiście twoją książkę, błagając, bym ją przerzucił. Tym sposobem, wiem co napisałeś.
— Najgłębsze składam ci dzięki, Ojcze święty; jest to dla mnie ogromny zaszczyt. Nie mogło mnie spotkać większe i goręcej upragnione szczęście.
Piotr, czuł się w tej chwili pełen najżywszej radości. Zdawało mu się, że sprawa jego jest już w zupełności wygrana, bo papież był bez gniewu i mówił do niego tonem spokojnie łaskawym:
— Wszak znasz, mój syna, wicehrabiego Filiberta de la Choue? Byłem ździwiony podobieństwem waszych zapatrywań, czytając twoją książkę. Pozatem, uważam wicehrabiego za oddanego i wiernego sługę, który radością przejął nasze serca, zabiegliwością swojej działalności.
— Tak, Ojcze święty, wicehrabia de la Choue jest moim znajomym i okazuje mi wiele życzliwości. Często rozmawiamy z sobą, więc nic dziwnego, że w mojej książce mogą się znajdować ustępy, wyrażające najgorętsze jego pragnienia i dążności.
— Zapewne, zapewne... Ale zbyt się on gorliwie zajmuje kwestyą cechów rzemieślniczych... Podczas swej ostatniej bytności w Rzymie, mówił mi o tem z gwałtowną natarczywością. Temi zaś czasy, inny twój rodak, baron de Fouzas, człowiek jaknajlepszy i najzacniejszy, uporczywością swych próśb wyjednał sobie widzenie się ze mną i także tylko o tem mi opowiadał blizko przez godzinę. Lecz ci panowie nie zgadzają się w poglądach i każdy chce czego innego.
Piotr z żalem widział, że rozmowa odbiega od jego książki, lecz przypomniawszy sobie obietnicę jaką złożył wicehrabiemu, że przy pierwszej zdarzonej okazyi, będzie napierał o pozyskanie przychylności papieża dla szerzonej propagandy, rzekł:
— Ojcze święty, ty wiesz najlepiej, w czem spoczywa dobro i mądrość rzeczy. Baron de Fouzas widzi zbawienie klasy roboczej we Francyi, w przywróceniu dawnej wolności cechów, podczas gdy wicehrabia de la Choue pragnie je uczynić obowiązkowemi dla każdego robotnika. Zapewne, że te dążności więcej odpowiadają duchowi naszej epoki... a łaskawe oświadczenie się twoje, Ojcze święty, za nową organizacyą cechów, zapewni im żywotność i radością przepełni serce wicehrabiego de la Choue, oraz całego jego stronnictwa.
Leon XIII odpowiedział ze swym niezmąconym spokojem:
— Nie mogę tego uczynić. Wy, francuzi, zawsze odemnie żądacie rzeczy, których nie mogę i nie chcę spełniać. Pozwalam ci wszakże, byś powiedział wicehrabiemu de la Choue, że jeżeli nie uczynię czego pragnie, to również nie uczyniłem tego, czego tak gorąco pragnął baron de Fouzas. Są to kwestye szczegółów, w które nie chcę wglądać, bo zadawalniając jednych, musiałbym wywołać niezadowolenie drugich, ja zaś równą życzliwością obdarzam wszystkich robotników francuzkich, którzy, chcąc, mogliby nieobliczony przynieść pożytek, utrwalając wiarę i miłość dla Kościoła.
Blady uśmiech przebiegł po obliczu Leona XIII. Widać było, że nie odstąpi od zasad swej polityki ugodowej, chcącej wszystkich zadowolić z nikim nie łącząc się bliżej. Znów podniósł szklankę do ust i, wypiwszy parę drobnych łyków, obtarł się chustką, nie dbając po całodziennym trudzie o zachowanie majestatyczności.
Piotr pragnął skierować jego uwagę na najbliższą sobie sprawę.
— Wicehrabia de la Choue okazuje mi swą przyjaźń przy każdej sposobności i wiem, że czeka wiadomości o mojej książce z równem przejęciem, jak ja tego czekam.
Papież, nic nie rzekłszy, obcierał sobie usta, więc Piotr mówił dalej:
— Poznałem wicehrabiego, bywając u Jego Eminencyi kardynała Bergerat, którego wielbię za niezrównaną dobroć i wspaniałomyślność serca.
Tym razem, papież odpowiedział natychmiast:
— Przeczytałem list kardynała Bergerat, pomieszczony na wstępie w twojej książce. Źle był natchniony, pisząc do ciebie ów list, a ty, mój syna, ciężko zawiniłeś, drukując to pismo... Przypuszczam, że kardynał Bergerat napisał do ciebie, nie zapoznawszy się dokładnie z twoją książką... bo gdyby ją był przeczytał, mam przekonanie, że nie byłby ci okazał tak wyraźnej życzliwości i pochwały. Wolę go posądzać o nieświadomość. Lekkomyślnością więc tylko zgrzeszył, pisząc list przychylny dla książki, której nie przeczytał, inaczej nie byłby jej chwalił, bo książka twoja jest napaścią na dogmat i mierzy ku zupełnemu obaleniu naszej świętej religii. U was, we Francyi, wiecznie się pojawiają galikańskie dążności... wyrastają jak chwasty, które trudno wyplenić... jesteście zakażonymi buntem przeciwko naszej władzy, chce się wam wyuzdanej wolności i przewrotów, a to wszystko pochodzi z nadmiaru sentymentalności.
Papież mówił z coraz większą siłą, coraz pośpieszniej a nie mogąc w zupełności wysłowić się po francuzku, mieszał słowa włoskie. Głos jego stał się ostry, metaliczny.
— Niechaj kardynał Bergerat wie, że skruszymy go, z chwilą gdy nabierzemy pewności, iż jest tylko zbuntowanym synem Kościoła. Obowiązkiem jego jest dawanie przykładu posłuszeństwa. O niezadowoleniu naszem, na które zasłużył, dowie się niebawem i mam nadzieję, że podda się, żałując za winy. Miłosierdzie, pokora, są to cnoty bardzo cenne i nikt ich kardynałowi nie zaprzecza, lecz źle jest, gdy wzniecają w sercu pychę, prowadzącą ku nieposłuszeństwu. Bez posłuszeństwa, zupełnego posłuszeństwa, nie ma cnoty! Posłuszeństwo jest najpiękniejszą ozdobą świętych!
Piotr struchlał i słuchał ze zgrozą. Zapomniawszy teraz o sobie, myślał wyłącznie o kardynale Bergerat, tym niezrównanie dobrym człowieku, który swobodą swych poglądów, ściągnął na siebie gniew najwyższego kapłana. A więc don Vigilio miał słuszność, mówiąc, że denuncyacye biskupa z Poitiers i biskupa z Evreux, za pomocą oskarżonej książki miały na celu dosięgnąć kardynała Bergerat, przeciwnika ich ultramontańskiej zaciekłości. Piotr czuł się zrozpaczonym. Denuncyacya biskupa z Tarbes, działającego pod wpływem Ojców obsługujących grotę w Lourdes i mszczących się na nim za napisaną stronicę o Lourdes, wydała się Piotrowi naturalną, bo jego tylko dotyczącą, lecz skryta i chytra wojna, wytoczona przeciwko kardynałowi Bergerat, którego uważał za świętego, oburzyła go i zraniła boleśnie. A więc ten wątły starzec, siedzący w fotelu i popijający wodę z sokiem, jest naprawdę surowym, stronnym i absolutnym panem, przed którego gniewem drżeć mogą najwyżsi dygnitarze Kościoła?... Jakże mógł myśleć aby było inaczej?.. Jak mógł dać się uwieść ułudzie, wchodząc tu i z miłością patrząc na tego starca o steranych siłach, wyczerpanego wiekiem i pragnącego spokoju?... Wielki niepokój powstał w sercu Piotra, zbudziły się w nim uśpione wątpliwości, zawrzała chęć oporu, walki. Ach tak, mieli słuszność ci, którzy mu mówili, że papież Leon XIII jest raczej mózgiem niż sercem, człowiekiem o bezgranicznej ambicyi, kierującej nim od najwcześniejszej młodości. Wszak chcąc uzyskać od swej rodziny potrzebne fundusze, obiecywał jej dojście swe do najwyższej władzy. Wolę jego i wytrwałość można było podziwiać przez cały ciąg jego długiej karyery a teraz, gdy zajął miejsce na tronie, chciał panować, panować i rządzić z władzą nieograniczoną, w imię nieomylności swojej, będącej dogmatem jego życia.
Piotr widział to wszystko ze szczególniejszą dokładnością, wszakże całym wysiłkiem woli chciał pozostać wiernym swoim marzeniom, więc zawołał:
— Ach Ojcze święty, błagam cię o litość. Zechciej powstrzymać słowa napomnienia względem Jego Eminencyi kardynała Bergerat! Mnie do rozpaczy doprowadza myśl, że on mógłby doznać zmartwienia z powodu mojej nieszczęśliwej książki! Jeżeli jestem winien, niechaj na mnie spadają wszystkie kary, lecz nie na Jego Eminencyę, na to wielkie serce, pełne miłości i dobroci, które grzeszyć może tylko zbytkiem miłosierdzia względem nędzarzy.
Leon XIII milczał i tylko znowu wpatrzył się w Piotra, swojemi pięknemi oczyma, które płonęły życiem w jego nieruchomej twarzy alabastrowego bożyszcza.
Podniecenie Piotra wzmagało się, ogarniała go żądza gorączkowa przekonania się, jakim był ten następca tylu potężnych władców Kościoła, panów świata, których wolą i dążnością było zjednoczenie w swej osobie wszystkich ludzkich ambicyj, dla poddania im reszty istot na ziemi, w imię własnej ich szczęśliwości. Wszak widział, jak przed tym starcem, bladym, wątłym i tchnieniem już tylko będącym, korzyły się tłumy, ubóstwiając go, jak widomego Boga, widział, jak kobiety padały zemdlone, jakby rażone nadmiarem boskości, promieniejącej od jego osoby.
— Ach, Ojcze święty, błagam cię, byś ukarał mnie tylko, jeżeli potrzebujesz ukarać dla dania przykładu! Oto jestem przed tobą, rozrządzaj moim losem, lecz nie obciążaj mej kary srogością zgryzoty, jaka na mnie spadnie, jeśli skarcisz niewinnego z mojego powodu!
Papież wciąż milczał, nie spuszczając z Piotra płomiennych swych oczu. Piotr wrażliwością swą uniesiony, już nie widział przed sobą Leona XIII, dwieście sześdziesiątego papieża, namiestnika Jezusa Chrystusa, następcy księcia apostołów najwyższego władcy i kapłana Kościoła powszechnego, patryarchy Zachodu, prymasa Włoch, arcybiskupa i metropolity rzymskiej prowincyi, pana dóbr ziemskich świętego Kościoła. Lecz widział Leona XIII zrodzonego w swych marzeniach. A więc ten starzec był mu spodziewanym Mesyaszem, zbawcą na ziemię zesłanym, dla zażegnania i uśmierzenia burzy, grożącej zniszczeniem przegniłemu społeczeństwu. Był jedyną władzą moralną, jedynym możliwym łącznikiem pełnym miłosierdzia, miłości i pokoju, Ojcem mogącym przykrócić nieporozumienia pomiędzy dziećmi swojemi. Mógł nadać im szczęśliwość, nawracając je wszystkie do wiary pierwotnego chrystyanizmu i mógł mądrością swą i słodyczą rządzić niemi podług zasad pierwotnego rzymskiego Kościoła. Piotr, przejęty tem, widział już tylko wywyższoną przez siebie postać papieża i korzył się przed jego wszechwładzą, przed nieskończonością jego majestatu.
— Łaski! Ojcze święty, błagam łaski! Nie spuszczaj kary na nikogo, na nikogo! Ani na czyjąkolwiek osobę, ani na jakąkolwiek istotę, ani na nic takiego, co odczućby mogło cierpienie! Bądź tylko dobrocią, jedynie tylko dobrocią, całym ogromem dobroci, którą cierpienie świata rozbudzić musiało w twem sercu!
Widząc, że Leon XIII wciąż jeszcze milczy, padł przed nim na kolana, powalony nadmiarem wzruszeń, jakie dziś przez dzień cały miotać nim nie przestawały z przyczyn różnorodnych. Cała jego istota ugięła się pod ciężarem smutków, rozpaczy, zwątpień, nietylko dzisiejszych, lecz pękały w niej teraz wszystkie naraz tamy i powódź uniosła zmieszane wszystkie przebyte cierpienia.
— Ach, Ojcze święty, ja się nie liczę i moja książka nie liczy się! Pragnąłem, pożądałem widzieć ciebie, Ojcze święty, chciałem się przed tobą wytłomaczyć, obronić! Lecz teraz już nic nie wiem z tego, co chciałem powiedzieć, nie odnajduję żadnego zdania, jakie sobie ułożyłem w celu własnej sprawy, jestem już tylko płaczem, wielkim płaczem u stóp twoich za innych a nie za siebie wołającym o łaskę! Tak, ja tylko dla innych czuję potrzebę wypowiedzenia się przed tobą! Chcę ci mówić o nędzy dokuczającej twoim dzieciom, o zgłodniałych, przepełniających przedmieścia wielkich stolic; o matkach niemających czem utulić zgłodniałych jęków swoich dzieci; o niemowlętach, walających się w kale na bruku, pozbawionych opieki, umierających w opuszczeniu! Ach, Ojcze święty, jakże bezdenną jest nędza tych istot ludzkich, mieszkających w cuchnących, ciasnych, ciemnych i zimnych norach, bez chleba, bez ognia podczas zimy, bez możności zdobycia pracy, o którą żebrzą jak o jałmużnę, gdy siły jeszcze mają. Ojcze święty, oni nawet pracy zdobyć nie mogą i wracają do ciemności swych nor służących im za mieszkanie, wracają pijani gniewem i chęcią pomsty, bo cierpią nie sami, lecz cierpią bólem, głodem i zimnem swych żon, swych starych rodziców, swych małoletnich i niewinnych dzieci! Ojcze święty, Ojcze święty! Laski! Łaski twej potrzeba! Racz widzieć we mnie tylko posła boleści wszystkich cierpiących! Tak, jestem ich posłem, łzy lejącym u stóp twoich, Ojcze! Jestem odgłosem ich ciężkiego płaczu, ich jęku, ich bólu, ich sromoty, niezasłużonej i niesprawiedliwej, ich nędzy katuszą nieustanną będącej! Ojcze święty, zechciej wysłuchać! Ojcze święty, zechciej uwzględnić ten głos wołający do ciebie z otchłani nędzy, z otchłani głodu, z otchłani męki! Ojcze święty, ten głos ku tobie się wznosi, błagając o litość, o sprawiedliwość, o miłosierdzie! Ojcze święty, wysłuchaj prośby głosu tego, by niebo nie zawaliło się na świat, gdy pocznie złorzeczyć w nieprzytomności szału, wywołanego nadmiarem bólu! Ojcze święty, przyzywam dobroci twojej! Ojcze święty, bądź miłosiernym względem dzieci twoich!
I, klęcząc, wyciągnął ramiona, z ufnością dalej błagając zlitowania:
— Ojcze święty, do kogóż mam się udać o zlitowanie nad nieszczęśliwymi, jeżeli nie do ciebie, do Ojca! Przed kimże, jak nie przed tobą, powinien klęknąć posłannik nędzy i bólu twych dzieci?... Przed kim, jeżeli nie przed tobą powinienem wypowiedzieć cały ogrom ich cierpień błagając o litość, o pomoc, o sprawiedliwość! Ach, zwłaszcza o sprawiedliwość! Jako Ojciec, roztwórz nam serce twoje, byśmy wszyscy ogrzać się mogli twoją miłością, by każdy z nas, nawet najnędzniejszy, zbuntowany, zbłąkany, mógł znaleźć pocieszenie w tobie! Ojcze święty, jesteś potęgą, więc bądź też i zbawieniem naszem! Ojcze święty, wszystko jest w twojej mocy, bo masz po za sobą władzę swych poprzedników a sam stanąłeś na wyżynach, czyniących ciebie rozkazodawcą tego świata! Jesteś przedemną jako słońce w swym majestacie, ożywcze, darzące jasnością i płodnością wszelką! Ojcze święty, bądź dla wszystkich tem słońcem dobroci i miłosierdzia, bądź odkupicielem i przemienieniem! Bądź następcą Chrystusa i z jego rąk wziąwszy rozpoczęte i pozostawione dzieło, napraw szkody przez ludzi w niem zrządzone! Odbierz rozproszoną władzę z rąk nieudolnych, z rąk, które z ewangielicznego dzieła, zbudowały gmach pychy i uciemiężenia! Co wiekowe panowanie ludzi zepsuło w tem pierwotnie wspaniałem dziele, napraw i rozpocznij je takiem, jakiem wyszło z rąk Chrystusa! Stań przy maluczkich, przy ubogich i łaknących i spuść na nich błogosławieństwo twoje! Przywróć pomiędzy nimi spokój! Przywróć braterstwo i żądzę sprawiedliwości. Przywróć czasy pierwotnej działalności Kościoła i rządy w imię miłości bliźniego. Ach, Ojcze święty, rzeknij, że te a nie inne są dążności serca twojego! Rzeknij, że cię odgadłem i wyjawiłem skryte myśli twoje, jedyne cele panowania twojego! Wszak się nie omyliłem?... Wszak dlatego padłem u stóp twoich i przemawiam do ciebie głosem serca i duszy mojej, kornie wołając o litość, o dobroć, o sprawiedliwość dla wszystkich cierpiących!
Piotr konać się zdawał z nadmiaru wzruszenia. Padł twarzą na ziemię i szlochał, jęcząc, uniesiony powodzią uczucia. Serce mu pękało, ujawniając tajniki swoje. Szlochał namiętnie, porywczo, bez końca, szlochał z głębi całej swej istoty i jeszcze z głębi istot innych, za tych zbolałych, tych nędznych, tych ze wszelkiego dobra wyzutych i cierpiących, których krew i życie są tylko bólem i nieustającą katuszą. Leżąc u stóp nieruchomego i milczącego papieża, był wyrazem nędzy płaczącej ludzkości.
Leon XIII przedewszystkiem lubił sam mówić i musiał panować nad sobą, by zmusić się do słuchania, gdy inni mówili. Już dwukrotnie uniósł jedną ze swych bladych rąk, by przerwać zapalczywe słowa Piotra, lecz zadziwiony i do pewnego stopnia zaciekawiony jego egzaltacyą, dozwolił mu się wypowiedzieć. Nawet nieco krwi napłynęło do alabastrowej twarzy papieża, zróżowiły się lekko jego usta i policzki, a oczy jeszcze żywszego nabrały blasku. Gdy głos Piotra zdławiły łzy i papież ujrzał go leżącego u stóp swoich, łkającego boleśnie, jakby mu serce pękało, zaniepokoił się i trochę się pochyliwszy, rzekł:
— Mój synu, uspokój się i podnieś się z ziemi...
Lecz płacz nie ustawał. Szlochanie i jęk rozsadzały pierś Piotra, który, zapomniawszy o miejscu, gdzie się znajdował, zaprzepaścił się w rozpaczliwym płaczu zranionej duszy, w żałości swego ciała bolejącego w konaniu.
— Podnieś się, mój synu, nie przystoi tak się zachowywać... Możesz wziąść krzesło i usiąść.
Mówił rozkazująco i pozwolił usiąść. Piotr z trudnością powstał i osunął się na krzesło, by znów nie paść na ziemię. Odgarnął włosy z czoła, obtarł ręką gorące łzy i patrząc nieprzytomnie, silił się na opanowanie swego wzruszenia, nie mogąc jeszcze zrozumieć co zaszło, co się z nim stało.
Papież tymczasem mówił z niewzruszonym spokojem:
— Odwołujesz się do serca Ojca świętego. Bądź przekonany, że serce jego jest pełne litości i współczucia względem nieszczęśliwych. Lecz kwestya nie w tem... Otóż przeczytałem twoją książkę; to zła książka, wolę odrazu ci to powiedzieć, a tem szkodliwsza, że jest zajmująco napisana. Niektóre stronnice, żywo mnie zainteresowały. Wreszcie, nie byłbym czytał, gdyby było inaczej, lecz wyznaję, że chwilami dawałem się porwać szczerości twojego entuzjazmu i wiary. Przedmiot jest piękny! „Nowy Rzym“, ach tak, można było napisać rzecz bardzo dobrą z tym tytułem, lecz pisząc zupełnie co innego, niż to coś napisał... Wyobraziłeś sobie, że mnie rozumiesz i żeś się przejął duchem moich myśli i czynów, i żeś wyraził w swej książce skryte moje dążności... Nie, nie, tak nie jest, wcale mnie nie zrozumiałeś i dlatego chciałem cię widzieć, byś się przekonał, jak dalece mylnie mnie pojmujesz.
Teraz Piotr słuchał, siedząc nieruchomie i milcząc. Przyszedł tu, by bronić swej książki, miał tyle do powiedzenia podczas tego upragnionego widzenia się z papieżem! Od trzech miesięcy tylko o tem myślał i przygotował olbrzymią ilość argumentów, z których każdy miał mu zapewnić zwycięztwo. A oto teraz, słyszał papieża mówiącego, że napisana przez niego książka jest szkodliwą i to go pozostawiało obojętnym, nie protestował, nie przytaczał żadnej z przygotowanych racyj, mających być niezbitym dowodem słuszności jego poglądów. Ogarnęło go bezmierne znużenie, czuł się wyczerpanym wylanemi łzami. Lecz nie wątpił, że zaraz oprzytomnieje, zawładnie sobą i powie co miał do powiedzenia.
— Wogóle nie jestem rozumiany, mówił niecierpliwie Leon XIII. Zwłaszcza we Francyi nikt z was mnie nie rozumie... Naprzykład, jakże mogłeś przypuszczać, by stolica apostolska zrzekła się władzy świeckiej?... Tego rodzaju twierdzenia są niegodne księdza, to chimery mogące się zrodzić w głowie człowieka niemającego pojęcia o warunkach dotychczasowego bytu stolicy apostolskiej. Władza świecka jest nieodzownem naszem prawem, a zrzeczenie się tego prawa mogłoby przyprawić nas o zgubę. Czy nie odczuwasz całego sofizmu twojego twierdzenia, że władza papieża tem będzie wyższą, im szczerzej się zrzecze kłopotów nieodzownie połączonych z dobrami tej ziemi?... Tak, jesteś obdarzony dziwnego rodzaju wyobraźnią, by módz utrzymywać coś tak niedorzecznego... Przytem, wypowiadasz swe pragnienie, by papież rządził światem w imię miłosierdzia i dobroci! A któż wtedy otoczy nas szacunkiem, poważaniem?... Kto nam da chociażby piędź ziemi, na której byśmy mogli złożyć naszą głowę, steraną wędrówką po szerokim świecie?... Kto nam zapewni niezależność, jeżeli będziemy pod opieką państw obcych?... To bezpodstawne rojenia! Rzym jest naszą własnością, otrzymaliśmy go w spadku po poprzednikach naszych, ziemia ta jest naszą ziemią, jest opoką, na której Kościół został zbudowany, strzedz Rzymu i ziemi jego, jest naszym obowiązkiem, a zrzec się go — byłoby zamachem przeciwko świętemu Kościołowi rzymsko-apostolsko-katolickiemu. Wreszcie zrzeczenie się takie jest niepodobieństwem chociażby dlatego, że związani jesteśmy przysięgą złożoną Bogu i przed ludźmi.
Zamilkł, jakby chcąc dać Piotrowi możność odpowiedzi. Lecz Piotr milczał, zdając sobie z przerażającą jasnością sprawę, że papież rzeczywiście był obowiązany tak mówić a nie inaczej. Wszak rozczarowania, jakich doznał w Rzymie, już w połowie uśmierciły jego wiarę w możność powrotu do pierwotnego chrystyanizmu. Przypomniał sobie, jak przejęty myślą o pięknie, które promienieć będzie od przedstawiciela Boga na ziemi, gdy ograniczy się wyłącznie na władzy duchowej i uciekł jak szalony z bazyliki świętego Piotra, słysząc krzyk tłumu: „Eviva papa el re!“ Ach, ten krzyk; by go niesłyszeć piął się coraz wyżej i wyżej aż na szczyt olbrzymiej kopuły, z której znów ujrzał starodawny Rzym obstający zawsze za wszechwładzą i purpurą. Poczuł, iż tutaj, w tym Rzymie cezarów, których spadkobiercami uznają się papieże, trwa i trwać będzie ich dążność odzyskania władzy świeckiej i rozszerzenia jej na świat cały, Nowy Rzym, ten Nowy Rzym, o którym marzył, mógł powstać, lecz po za obrębem Starego Rzymu, w którym katolicyzm się zorganizował, panował i chce pozostać. Chrystyanizm mógł się rozbudzić, lecz w odległej jakiej ziemi, a może to nastąpi równocześnie z chwilą, gdy katolicyzm konać będzie w Rzymie, gdy kopuła bazyliki runie, jak przed wiekami runęła świątynia Jowisza na Kapitolu.
Po chwilowem milczeniu, Leon XIII mówił dalej:
— Z książki twojej widzę, żeś należycie ocenił gorące dążenia nasze ku zjednoczeniu wszystkich wyznań i zlaniu się ich w jedność z Kościołem rzymskim. Mam niezłomną nadzieję, że zbłąkani bracia, wszyscy dysydenci, oraz inowiercy powrócą na łono Kościoła, Kościoła jedynego, Kościoła katolickiego... tak, powrócą, gdy wypełni się czas przepowiedziany przez Chrystusa. Lecz nie powiedziałeś rzeczy najważniejszej, mianowicie że Kościół w niczem nie może odstąpić od dogmatu. Przeciwnie nawet, zdajesz się przypuszczać możność wzajemnych ustępstw. Myśl podobna jest zbrodnią ze strony księdza. Bowiem dogmat jest niewzruszoną prawdą i najmniejsza cegiełka nie może być wyjętą z jego gmachu. Zewnętrznie tak, o tak, zawsze jesteśmy usposobieni pojednawczo i zewnętrzne formy możemy uwzględnić, lecz gdy nie dotyczą zasady. Tę samą rolę zajęliśmy wobec współczesnego nam socyalizmu; ci, których dobrze nazwałeś wydziedziczonymi z dóbr tego świata, są przedmiotem naszej wielkiej troskliwości. Któż więcej niż my, dba o zapewnienie pomocy słabym i cierpiącym? Czyż Kościół nie był zawsze ich ucieczką i pocieszeniem, oraz hojnym szafarzem jałmużny?... I z socyalizmem mającym te tylko dążności zgadzamy się w zupełności, nie sprzeciwiamy się odmianie form rządu, byle ten rząd nowy miał na celu spokój i braterstwo... Lecz potępiamy socjalizm rozpoczynający swoją działalność od usunięcia Boga dla zapewnienia szczęścia ludziom na ziemi. Taki socyalizm jest tylko powrotem do stanu dzikości, jest potwornem wstecznictwem, z którego powstaćby mogły najstraszniejsze katastrofy, pożogi i mordy. Nie położyłeś na to należnego nacisku i nie udowodniłeś, że nie może być postępu po za Kościołem, tym jedynym drogowskazem dążności ludzkich, tym jedynym nauczycielem i szerzycielem pożądanej oświaty. Przypuszczam, że miałeś jak najlepsze chęci, pisząc swoją książkę, lecz napisałeś dzieło gorszące, szkodliwe i złe. Chyba teraz jasno to widzisz a milczenie twoje jest mi dowodem, że czujesz doniosłość popełnionej winy.
Piotr milczał obezwładniony, przybity. Czuł, że wszystko co powiedział i co mógłby jeszcze powiedzieć, odbijało się jak o martwą skałę, której daremnie, nierozsądnie byłoby silić się coś dowieść i odpowiedzi od niej żądać. Więc pocóż miał mówić?... Po co?... Kiedy wiedział już teraz, że stoi przed skałą.
Leon XIII ciągnął dalej:
— Zbrodnią jest mój synu, że śmiesz w swej książce domagać się nowej religii. To jest żądanie bezbożne, bluźniercze! Jedna jest tylko religia, nasza święta religia rzymska, apostolska, katolicka. Po za nią są tylko ciemności i wieczne zatracenie duszy... Wiem, że pragniesz jedynie powrotu ku pierwotnemu chrystyanizmowi. Lecz czyż błędne, zgubne, protestanckie odszczepieństwo z innej wypłynęło zasady?... Wiedz, mój synu, że najlżejsze odstąpienie od ścisłego przechowywania dogmatów, wiedzie wprost do najstraszliwszych błędów... do schyzmy, a schyzma jest zbrodnią, na którą nie może być miłosierdzia, bo dąży ona do zabicia wiary w prawdziwego Boga. Schyzma jest potworem piekielnym, potworem pełnym pokus najohydniejszych, potworem czyhającym na wieczną zgubę wiernych... Dość tych dwóch słów: „nowa religia”, słów, które znajdują się w twojej książce, by napisane przez ciebie dzieło potępić, zniszczyć, spalić, jako śmiertelną truciznę dusz mogących się zachwiać w dotychczasowej czystości swej wiary...
Papież nie przestawał mówić w tym sensie a Piotr przypomniał sobie zwierzenia don Vigilia o jezuitach wszędzie wszechwładnych, wszędzie pracujących w ukryciu i rządzących Watykanem oraz Kościołem. Zaczął go ogarniać wielki wstyd za łzy, które tu wylał, za sentymentalny entuzyazm, z jakim się wypowiedział. Wstydził się coraz to głębiej, że pokazał się tutaj w całej nagości swej duszy. Ach, bo jakże niepotrzebnie to uczynił. Widział teraz jasno, że był szaleńcem, przypuszczając iż papież, to uosobnienie pełnej władzy na ziemi, mógł dopuścić do siebie myśl przywrócenia pierwotnego chrystyanizmu pomiędzy ludźmi. Wszak ten papież był spadkobiercą całego szeregu innych papieży, dziedzicznie przechowujących pragnienie panowania nad światem. Cel to był jedyny, uwzględniający wszystkie środki do niego wiodące. Panować, przede wszystkiem panować, panować nad światem jak August, którego krew podtrzymywała i tego wątłego starca uważającego się za dziedzica żądz i praw rzymskich cezarów.
Piotr słyszał z kolei, jak Leon XIII mówił bynajmniej niezmęczonym, grubym swym głosem:
— Dla czego napisałeś o Lourdes ową stronnicę tak pełną najgorszego uprzedzenia?.. Wiedz, mój synu, że Lourdes oddaje wielkie usługi religii. Osobom opowiadającym mi o wzruszających cudach, jakich doznają wierni pielgrzymujący do Lourdes, niejednokrotnie mówiłem, jak gorąco pragnę, by dziejące się tam cuda zostały stwierdzone i uznane przez najściślejszą wiedzę. Otóż obecnie życzenia moje się ziściły. Najzłośliwiej usposobione umysły niedowiarków muszą się dziś ukorzyć, bo cuda mające miejsce w Lourdes są już przez wiedzę stwierdzone w sposób niedopuszczający żadnych wątpliwości... Wiedza, mój synu, powinna być służebnicą Boga. Nic ona nie może przeciwko niemu i tylko przez niego dochodzi prawdy. Wszystkie dzisiejsze dociekania, które jak wielu utrzymuje, podkopują dogmaty, mylne są i cała ich mylność wystąpi na jaw prędzej lub później, bo prawda jest tylko jedna, prawda objawiona nam przez Boga samego. Są to zasady i pewniki tak proste, że każdy, nawet małe dzieci mogą je rozumieć i wystarczałyby one zawsze ku spokojowi dusz ludzkich, gdyby nie pokuszenia pychy nigdy niepozwalającej na zadowolenie... Wiara, mój synu, zawsze idzie w parze z rozumem, święty Tomasz jest tego dowodem, on który wszystko przewidział, wszystko wytłomaczył, wszystko na zawsze uporządkował i ustanowił. Twoja wiara została zachwiana, boś się pokusił o rozpoznawanie, i to cię pogrążyło w zamęt myśli, w niepokoje, jakich nie doznają nasi księża rzymscy, bo ziemia, na której Rzym stoi, jest ziemią wiary, ziemią uświęconą krwią męczenników... My się też nie lękamy pokus rozpoznawania... a ty, mój synu, sam naucz się iść torem, który ci wskazujemy... wczytaj się w pisma św. Tomasza a wiara ci powróci, wiara silna i nazawsze tryumfująca.
Pomięszany, oszołomiony, Piotr słuchał tych słów i zdawało mu się, że firmament pęka w kawały spadające mu na głowę. O prawdo! Więc cuda w Lourdes są zbadane i stwierdzone przez wiedzę, a wiedza jest służebnicą Boga! Wiara jest zgodna z rozumem, a św. Tomasz na zawsze wszystko rozstrzygnął i ustanowił! Cóż na to odpowiedzieć?... Lecz i na cóż odpowiadać!
— Książka twoja — kończył Leon XIII — jest grzeszną i niebezpieczną. Sam jej tytuł „Nowy Rzym“, jest kłamstwem, oraz trucizną. A tem jest gorzej, że napisałeś tę książkę zajmującym, pociągającym stylem, przepełniłeś ją ułudnie sztachetnemi dążnościami. Książkę taką mógł napisać ksiądz w godzinie spadłego nań obłędu, i dlatego też, za pokutę, przez skruchę, powinien ją publicznie rzucić na stos, spalić własnemi rękoma, temi, które napisały te stronice pełne zgorszenia i skandalu.
Nagle Piotr wstał ze swego krzesła i chciał zawołać:
— Wyznaję, że straciłem wiarę, lecz zdawało mi się, że ją odzyskałem w imię litości, jaką we mnie rozbudziły nędze światu dokuczające! Ty, najwyższy kapłanie, byłeś ostatnią nadzieją moją, spodziewanem, wyczekiwanem zbawieniem mojem! Lecz marzenie to pierzchło, rozwiałeś je na zawsze! Nie jesteś upragnionym przezemnie nowym Jezusem, jesteś tylko dwieście sześdziesiątym trzecim papieżem! Nadciągającej burzy, ty nie powstrzymasz! Bo ty nie opuścisz swego tronu, nie pójdziesz po stromych drogach ze słowami pocieszenia i miłości, nie jesteś żądny odszukania najnędzniejszych swych braci dla podania im ręki pomocą darzącej! Więc też i twój blizki koniec, biada Watykanowi, biada świetności twojej bazyliki! Wszystko to runie, powalone stopą tych, którzy nadchodzą, wiedzą, która olbrzymieje z dniem każdym! Złudzeniem już tylko jesteście i cieniem znikającej wielkości.
Wszakże nie wymówił tych słów cisnących się na usta, a tylko skłoniwszy się, rzekł:
— Ojcze święty, poddaję się i odwołuję moją książkę!...
Głos jego drżał goryczą obrzydzenia a ręce mu się opuściły i rozwarły, jakby chciał otrząsnąć z siebie żary zbolałej swej duszy. Wypowiedział prawie dosłownie formułę poddania się: Auctor laudabiliter se subjecit et opus reprobavit, autor chwalebnie się poddał i potępił swoje dzieło. Rozpacz Piotra nie miała teraz granic a w tem wyznaniu, że zbłądził, kryło się morderstwo najdroższych jego nadziei. O jakże okrutna była w tem ironia! Ta książka, której poprzysiągł sobie nigdy nie odwołać, w której tryumf wierzył walcząc o zwycięztwo, teraz zapierał się jej, niszczył ją, wycofując z nagłą decyzyą, nie dla tego, by uznawał swoją winę, lecz że poczuł, iż zrozumiał całą jej bezużyteczność. Łudził się chimerami, pisząc swoją książkę z upragnieniem kochanka, pożądał nią trafić do serca tego starca, marzył jak poeta! Teraz przeczuł i przekonał się o pomyłce swojej, więc czemuż nie miał się przyznać do tej pomyłki, przed samym sobą?... Książka stała się umarłą, zeschłym liściem, rzeczą bezpożyteczną.
Leon XIII nieco się zadziwił odniesionem tak szybko zwycięztwem i zawołał z zadowolnieniem:
— Bardzo dobrze, mój synu, bardzo dobrze! Wyrzekłeś słowa najodpowiedniejsze godności księdza.
Zadowolenie papieża było widoczne i odmalowało się na całej jego postaci, której wyraz stał się uprzejmiejszy, nierozumiejąc jeszcze, mylił się, przypuszczając inne, od rzeczywistych, powody poddania się Piotra i doznawał uczucia dumy, że z taką łatwością pokonał tego młodego księdza francuzkiego, o którym mu mówiono jako o zagorzałym burzycielu i rewolucyoniście. To nawrócenie się tak szybkie niezmiernie podchlebiło jego miłości własnej.
— Spodziewałem się tego po tobie, mój synu, bo obdarzony jesteś niepospolitym rozumem. A przyznać się do winy, uznać ją, żałować za nią i poddać się, wszak są to najwyższe rozkosze człowieka....
Wziąwszy do ręki szklankę stojącą na stole, papież zamięszał raz jeszcze resztę pozostałego soku i zwolna wychylił aż do dna. Znikł teraz majestat oblicza z jakim przemawiał, gromiąc Piotra i był w tej chwili podobny do pierwszego lepszego bardzo starego człowieka, pijącego szklankę wody z cukrem przed pójściem do łóżka. Twarz jego była brzydka, pospolita, co czyniło ją niesłychanie trudną do oddania przez artystów silących się na obstalunek, by portret na fotografii, lub na płótnie, w marmurze, lub w medalionie był podobny a zarazem okazały, Leon XIII bowiem pragnął swemi wizerunkami przemawiać do potomności we wspaniałej postaci wielkiego papieża. Podczas rozmowy Piotr go nie widział a raczej widział go oczami rozognionej swej wyobraźni, teraz zaś znów go drażniąco raziła owa chustka do nosa rozłożona na kolanach i brudna sutana zasypana tabaką. Ogarnęła go litość nad starością tego człowieka, podziwiał siłę i młodzieńczość jego oczu, do których zbiegła cała reszta życia i z poszanowaniem uprzytamniał sobie olbrzymią jego pracowitość bezustannie podniecaną wymaganiami pracującego mózgu, pełnego myśli, szerokich planów i chęci działania.
Audyencya była skończona; Piotr, składając głęboki ukłon, rzekł:
— Ojcze święty, dziękuję za ojcowskie przyjęcie jakiego udzielić mi raczyłeś.
Leon XIII raczył go jeszcze chwilę zatrzymać, mówiąc o Francyi, jak gorąco pragnie jej powodzenia, które może się tylko obrócić ku tem większemu dobru Kościoła. Podczas gdy mówił, Piotr doznał dziwnego widzenia. Patrząc na czoło Ojca świętego, czoło jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, przypomniał sobie pełną barbarzyńskiej wielkości scenę odgrywającą się zaraz po śmierci każdego z papieży, zdawało mu się, że widzi: Piusa IX, Giovanni Mastaï, zmarłego przed dwoma godzinami, z twarzą zasłoniętą lnianą chustką a dokoła lamentujący dwór, czyli pontyfikalną rodzinę, gdy wtem kardynał Pecci, kamerling, zbliża się do śmiertelnego łoża i rozkazuje odsłonić oblicze zmarłego a sam trzykrotnie, młotkiem srebrnym uderza w czoło trupa, za każdym razem wołając; Giovanni, Giovanni, Giovanni — a nie odbierając odpowiedzi, kamerling, odczekawszy chwilkę, odwraca się do obecnych, mówiąc: „Papież umarł“. Piotr równocześnie widział w pałacu przy via Giulia kardynała Boccanera, kamerlinga, wyczekującego, by go wezwano ze srebrnym młotkiem do Watykanu; zdawało mu się, teraz że Leon XIII już umarł właśnie przed dwiema godzinami, że ma oblicze przysłonięte a w pokoju, w którym był obecnie, znajduje się mnóstwo prałatów spoglądających ku alkowie. Wtem wchodzi kamerling i po odsłonięciu oblicza zmarłego, uderza trzykrotnie po tem czole z kości słoniowej, wołając za każdym razem: Joachimie, Joachimie, Joachimie! A gdy te wezwanie pozostało bez odpowiedzi, kamerling się odwraca i po krótkiej chwili mówi: „Papież umarł“. Czy Leon XIII pamiętał to trzykrotne swoje stuknięcie po czole zmarłego Piusa IX?... Czy myślał czasami o tem trzykrotnem stuknięciu, jakie odezwie się na jego czole za dotknięciem zimnego, srebrnego młotka trzymanego ręką kardynała Boccanera, którego mianował kamerlingiem, chcąc jak najdalej usunąć nieprzebłaganego przeciwnika, za jakiego oddawna go uznawał?...
— Idź w spokoju, mój synu — rzekł wreszcie Leon XIII rodzajem ostatniego błogosławieństwa. — Wina twoja będzie ci odpuszczoną, ponieważ wyspowiadałeś się z niej i uznajesz całą jej okropność.
Milcząc, Piotr wysłuchał tych słów jak należnej kary za wypiastowane w swem serca chimery i cofał się ku drzwiom tyłem podług przyjętego ceremoniału. Oddał trzy nizkie pokłony i przestąpił próg, nie obróciwszy się a czarne, błyszczące oczy Leona XIII spoczywały na nim aż do ostatniej chwili. Zamykając drzwi, Piotr ujrzał jeszcze jak papież sięgnął ręką po rozłożony na stole dziennik, by w dalszym ciągu czytać rozpoczęty artykuł. Leon XIII bardzo lubił przerzucać dzienniki, z ciekawością śledził podawane w nich nowiny, chociaż często się mylił co do ich ważności. W pokoju oświetlonym nieruchomem światłem dwóch lamp, zapanowało milczenie i głuchej nieskończoności cisza.
W pośrodku bocznej poczekalni stał pan Squadra i czekał na wyjście Piotra, a spostrzegłszy, że ten, z bezprzytomnego pognębienia, zapomina o swoim kapeluszu leżącym na konsoli, podał mu go w dyskretnem milczeniu i ze zwykłym ukłonem. Następnie, bez pośpiechu, miarowym, cichym krokiem przeprowadziwszy Piotra, zatrzymał się dopiero w sali Klementyńskiej. Tu, zawsze milcząc, skłonił się po raz ostatni i zniknął cicho, zamykając drzwi za sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.