Strona:PL Zola - Rzym.djvu/981

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak bożyszcze, zakute nieruchomie w złote szaty, połyskujące ogniem drogocennych kamieni. I widział teraz na tym fotelu, w codziennem otoczeniu i dziwił się, że go widzi w takiem zmiejszeniu całej drobnej jego postaci, która wydawała się tak wątłą, że Piotr doznawał rodzaju litośnego współczucia na ten widok. Zwłaszcza szyja wydawała mu się teraz nieprawdopodobnie cienką, była to szyja ptaka chudego i wyschłego ze starości. Twarz była alabastrowo blada i charakterystycznie przezroczysta, przez wielki, zdobywczy nos, przebijało teraz światło lampy, jakby krew oddawna przestała w nim krążyć. Usta były ogromne, białe jak śnieg, o wązkich, cienkich wargach, przecinających dolną część twarzy, a tylko oczy pozostały młode i piękne, połyskujące ogniem czarnych brylantów. Blask tych wspaniale pięknych oczów był nadzwyczajnej siły, otwierającej dusze, zmuszającej do wypowiadania prawdy głośno i w całości. Rzadkie włosy wychylały się z pod białej czapeczki w lekkich białych puklach, koronując białą aureolą białość twarzy, której szpetota rozwiewała się wśród tylu białości. Ciało zdawało się być nieobecne, była to postać białym duchem już tylko będąca, białą formą poprzednich kształtów.
Od pierwszego wejrzenia, Piotr zauważył, że chociaż kazano mu czekać, czasu tego wszakże pan Squadra nie spożytkował na zmuszenie Ojca świętego do zmienienia sutany. Ta, którą miał