Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/Część II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
IGNÀT HERMANN

Ojciec Kondelik
i Narzeczony Wejwara.
ZA POZWOLENIEM AUTORA
z czeskiego
przełożył
PAWEŁ LASKOWSKI.

Część II.

WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47. Nowy-Świat 47.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Ноября 1902 года.



IX.
Wieczór „Sylwestrowy” pana Kondelika.

Od fatalnej wycieczki wodą długo nie wydarzyło się nic godnego uwagi w rodzinie pana Kondelika. Mistrz miał właśnie tej jesieni pracy po uszy; malował cały szereg nowych domów, które od wiosny na Winohradach i w Pradze wyrosły, jak grzyby po deszczu i od kwartału miały być gotowe.
Pan Kondelik chodził z pełnemi kieszeniami szkiców i kolekcyą nowych szablonów, albo obiegał szczotkarzy i składy z farbami, skupując naczynia i świeże zapasy kleju, farb, bronzów. Pan Kondelik bardzo chętnie pracował „w złocie,” na pierwszych, najwyżej na drugich piętrach, o ile na to budujący łożyli; dla lokatorów trzeciego i czwartego piętra wystarczały sadze, lub też najzwyczajniejsze farby.
Bywały nawet takie chwile, że mistrz musiał sam wymierzać, poprzedzielać, ozdobę sufitu wyznaczać.
Po takich „manewrach,” jak je mistrz nazywał, mawiał do Wejwary w Besedzie:
— Patrz, panie Wejwaro, gdybyś pan nie był zmarnował tyle czasu na tej łacinie i grece, a choć trochę przyuczył się malarstwa, byłbyś pan teraz pożytecznym człowiekiem, a dla mnie stanowiłbyś prawą rękę!...
— Mój Boże, szanowny panie — odparł Wejwara — gdybym wiedział, jak się wziąć do tego, dopomógłbym i dziś jeszcze, o ileby mi czas pozwolił.
— Jakoś to tam sam załatwię, Wejwaro, chociaż mnie to czasem dyabelnie męczy. Ale gdybyś pan umiał malować! Dojrzeć pomocników, zmieszać farby, zaranżować sufity, toby było dużo warte!
Wejwara zwiesił smutnie głowę. Na tem się zupełnie nie rozumiał.
Mistrz Kondelik ciągnął dalej:
— Powiem panu szczerze, zawsze dla Pepci pragnąłem, ażeby gdy dorośnie, znalazła kogoś z naszej braci, z cechu, rozumiesz pan, obrotnego człowieka, któryby jej się podobał. Kiedyś przejąłby wszystko po mnie, i wyszedłby na tem dobrze. Ale córeczkom zawsze rzemiosło tatki brzydnie! Każda chce wyżej frrr — frrr! zaraz chce być szanowną panią i mieć pana, coby sobie rączek nie mazał! Taki to teraz świat!
Panią Kondelikową takie zdania małżonka wprawiały w ogromny kłopot. Czuła, że Wejwara przecież nic nie winien, że nie jest malarzem pokojowym. Przerwała zatem bez ceremonii oracyę mistrza:
— Cicho, stary! Dlaczego wszystko złe widzisz u dziewczyn? Spojrzyj tylko, każdy syn mydlarza i młynarza chce być urzędnikiem kasy oszczędności, banku, magistratu, nie dziw się więc córkom, że gdy przyjdzie człowiek przystojny i wykształcony (na to słowo położyła szczególny nacisk) już się jej podoba!
Wejwara z wdzięcznością spojrzał na panią Kondelikową, czuł bowiem, że mamusia Pepci jest za nim i że go nie opuści!
Po powrocie małżonków z Besedy, strofowała żona mistrza:
— Słuchaj, stary, nie wymawiaj ustawicznie Wejwarze, iż nie jest malarzem. Gdyby był malarzem, nie służyłby w magistracie. Chyba wściekłość ogarnęłaby ciebie, gdyby każdy, na kogo spojrzysz, był malarzem. Miałbyś wtedy śliczną konkurencyę!
— Masz racyę, Betty — rzekł mistrz — przyznasz jednakże, że ładnieby to brzmiało, gdybym sobie kazał wyryć na znaku przed bramą: „Wacław Kondelik i zięć!“ Takiej firmy nie ma jeszcze żaden malarz w Pradze!

Ubiegła jesień i spotkania Wejwary z Kondelikami stawały się rzadkie. Rodzinę swej drogiej Pepci odwiedził tylko dwa razy: na świętego Wacława, kiedy mistrz święcił imieniny i w dzień imienin pani Kondelikowej, której patronką była święta Elżbieta, 19 grudnia.
Wejwara wtedy przychodził w pełnej gali, z obliczem poważnem, z wielkim bukietem w ręce i z pełnemi uszanowania życzeniami, które wzruszały zawsze panią Kondelikową do łez niemal.
Pepcia także omal, że nie płakała, kiedy Wejwara odchodził, ale z zupełnie innego powodu. Pani Kondelikowa ją rozumiała, więc pogłaskała córkę po głowie i rzekła uspakajająco:
— Ja wiem, Pepciu, czegobyś sobie życzyła; chciałabyś, ażebym pana Wejwarę poprosiła na kolacyę. Cicho, dziecię, na wszystko przyjdzie czas, bądź tylko cierpliwą, nie możemy tatki przynaglać. Wiesz, że ciągle ma jeszcze w głowie te nieszczęśliwe wycieczki, lepiej więc poczekać, wszak się spotkamy w Besedzie.
Wręcz odmiennego zdania był mistrz.
— Poco ten Wejwara nosi bukiety, Betty? Nie ma pieniędzy na wyrzucenie, a taka miotła kosztuje co najmniej dwa lub trzy reńskie!
— Ty, stary, zwracasz tylko uwagę na pieniądze! To pewna, że bukietu nigdzie nie znalazł, ale powinno cię to cieszyć. Mało dziś na świecie młodych ludzi, którzyby tyle okazywali szacunku rodzinie...
— Ale my przecież nie jesteśmy jego rodziną! — oponował pan Kondelik.
— Nie jesteśmy, Kondeliku! — odparła poważnie. — Ale jeżeli się wszystko powiedzie, to może będziemy. W tem właśnie sęk. Inni młodzieńcy starają się, ażeby dziewczynę odurzyć, a o ojca i matkę zupełnie się nie kłopoczą i robią wszystko za ich plecami. Wejwara postępuje uczciwie, nie wyszukuje żadnych kątów, nie namawia dziewczyny do tajemnych schadzek...
— To już zależy od matki, ażeby miała córkę zawsze na oku.
— Kondeliku, Kondeliku! Gdybyś mógł wypytać wszystkie matki, to przekonałbyś się, jaki to trud upilnować córkę. Wiem, że źle nie myślisz i że w gruncie rzeczy zgadzasz się ze mną zupełnie.
Wejwara miał wybornego orędownika w osobie pani Kondelikowej, czując też, że stanowisko jego urzędowe nie uprawnia go, aby rzecz przyśpieszał, zadawalał się przypadkowemi spotkaniami na „terytoryum nentralnem,” to jest w Besedzie, gdzie nie przepuścił ani jednego koncertu, żadnej zabawy, które się podczas jesieni sypały, jak z worka. Miał zaś informacye z pierwszej ręki, organizatorem bowiem był Hupner, prezes „komitetu zabaw.”
Gdy serce przepełniała mu tęsknota, szedł na ulicę Jeczną, ażeby ujrzeć przynajmniej dom, w którym oddychała jego Pepcia. W jesieni chodził daleko częściej, niż przez lato całe. Dziwił się teraz tylko, że już dawno nie zauważył, jaki jest ten koniec Pragi powabny.

Święta Bożego Narodzenia minęły u Kondelików w sposób latami uświęcony. Małe grono rodziny dopełniała ciotuchna Urbanowa, osamotniona, stara panna, która oddawna wypełniała wigilijną lukę przy stole. Pepcia byłaby sobie życzyła mieć przy stole Wejwarę, ale on, korzystając z kilkodniowego urlopu, odwiedził swoje rodzeństwo na prowincyi, co czynił zawsze.
Zbliżył się koniec roku. Wieczór przed „Sylwestrem” pani Kondelikowa, nim pocałowała małżonka na dobranoc, wzięła go obiema rękami za głowę i żebrzącym głosem przemówiła:
— Powiedz mi, stary, co będziemy robili jutro, na Sylwestra. Czy nie pozostaniesz w domu? właściwie dzień to poświęcony rodzinie, a nie pijatykom w restauracyi!
Mistrz Kondelik trochę niecierpliwie uwolnił głowę z miękkich dłoni drogiej połowicy i rzekł:
— W domu! W domu! Wszak cały rok jestem w domu, a na Sylwestra chciałbym się trochę rozerwać!
— Ale widzisz, stary, co sobotę bywasz w Besedzie, jutro tam będzie tłok ogromny, zostańmy w domu, będzie nam tak wesoło...
— Pięknie mi wesoło — wtrącił mistrz. — O dziesiątej jesteście ospałe, jak kociaki, potem siedziałbym sam jeden, a właśnie ta północ sylwestrowska jest taka smutna bez wesołej kompanii. Gdybyśmy tak mieli jeszcze kogoś...
Na to czekała tylko pani Kondelikowa.
— O to chyba nie byłoby trudno! — zawołała. Gdybyś tak poprosił pana Wejwarę i jeszcze kogo? Będzie nas więcej, a taki rodzinny Sylwester jest najlepszy...
— Ależ naturalnie, tatku! — odezwała się teraz i Pepcia z drugiego pokoju, gdzie sobie właśnie odwiązywała włosiankę z grzywki. — Ach, jakby to było pięknie — zostań z nami.
— Przecież tatko zostanie — ciągnęła pani Kondelikowa. — W Besedzie zasiedziałby się, a w domu się nie zmęczy i na Nowy Rok dobrze się wyśpi...
— A potem, po południu, moglibyśmy sobie urządzić jaką wycieczkę za bramy miasta — odezwała się znowu Pepcia.
— Żadnych wycieczek! — krzyknął pan Kondelik, który byłby chętnie wyraz ten ze wszystkich słowników wykreślił. — Nawet zimą chcecie biegać!
— Ależ nie, Pepcia tylko myślała o spacerze na świeżem powietrzu, jeżeli będzie ładnie — uspakajała pani Kondelikowa.
— Nie, za nic! — opędzał się mistrz. — Możemy zostać w domu, możemy poprosić Wejwarę, nawet dwóch Wejwarów, ale na Nowy Rok chcę mieć spokój, rozumiecie! Chcę się wyspać, a nie błąkać się gdzieś po zawiejach. Nawet mi o tem nie wspominajcie!
Pepcia słyszała tylko o zaproszeniu Wejwary, i z radości tak się zapomniała, że przycisnęła do ust włosiankę, którą trzymała w ręku. Dopiero sztywność drutu oprzytomniła ją trochę.
— Dobrze zatem, stary — rzekła pani Kondelikowa — rano pogadamy o kolacyi. Wierz mi, że będziesz zadowolony i nigdy ci się nie będzie chciało wychodzić na Sylwestra z domu.
Weszła Pepcia w białym negliżu, pocałowała tatkę w rękę i oddaliła się do swojej sypialni. Mamusia wycisnęła na ustach małżonka szczery pocałunek i mistrz poszedł spać.
Nazajutrz przed południem zaszedł mistrz do magistratu, ażeby zaprosić Wejwarę.
— Posłuchaj pan, panie Wejwarko, dziś wieczorem zajdziesz pan do nas, wiesz pan? Matka nie dała mi spokoju, chce mieć rodzinnego Sylwestra, no, a jabym się z temi kobietami zanudził. Matka upiecze coś, teraz idę po butelkę ponczu do Wondraczka na Perłowej ulicy, ten ma wódeczki, człowiecze! Ostrygi mamy już w domu — a o siódmej niechaj pan przyjdzie. A tego — jeszczem coś chciał. Nie wiesz pan tak o kim, ażeby nas było trochę więcej? Zagralibyśmy sobie po kolacyi w loteryjkę lub w „monako.” Masz pan kogo?
Wejwara pełen radości nie mógł się nawet odrazu opamiętać. Pomyślał chwilę i rzekł szybko:
— A może pan Hupner, szanowny panie?
— Zkądże znowu. On dziś jest panem Besedy, aranżuje scenę północną, onby dziś nie poszedł nawet do arcybiskupa.
— Proszę pana, dziś możeby poszedł. Zrobiono mu na zebraniu jakąś opozycyę, nie chciano mu czegoś zawotować, złożył mandat i nie może się cofnąć. Gdyby mu pan posłał bilet, sądzę, że przyszedłby dzisiaj. Pokazałby przynajmniej, że zrezygnował poważnie.
— Wybornie, Wejwaro! Napiszemy zaraz bilecik i woźny mu go zaniesie. A co chciałem rzec? Nie ma czasem pan Hupner kataru żołądka? Nie znam bliżej jego stosunków rodzinnych.
— O ile wiem, nie ma, proszę pana — odparł Wejwara, zadziwiony trochę pytaniem mistrza.
— Bo to ważne, panie Wejwaro! — objaśnił mistrz. — Człowiek z chorym żołądkiem jest okropnym gościem, szczególniej na Sylwestra. Znałem pewnego dymisyonowanego oficera, który nie mógł na nic patrzeć, ale zjadł, co mu przyszło pod nóż, potem ściskał się za brzuch, stękał, i trzeba było szukać środków na wytrawienie.
Wejwara zapewnił, że pan Hupner nie ma nawet śladu kataru żołądka.
Załatwiwszy się dobrze, kupił mistrz Kondelik u Wondraczka litr ponczu, beczułkę kawioru, takiego, co to się pokrywa siwizną, gdy się na niego kapnie cytryny, pudło sardynek w oliwie i śpieszył do domu.
— Wejwara przyjdzie — oznajmiał na wstępie. Napisaliśmy także do pana Hupnera, staraj się, aby wszystkiego było dosyć.
Pani Kondelikowa nadziewała już drugiego zająca, panna Pepcia tarła serdelowe masło, Kasia obcinała ostrygom ogony i krzywiła się przytem.
— Za nic w świecie nie wzięłabym tego w usta — mruczała już chyba po raz piąty do Pepci z wyrazem wstrętu. — Jak to można jeść!
Mistrz Kondelik się kręcił, rozglądał się po stołach, po kuchni, badał, co się przygotowuje, napomniał Pepcię, aby ostrygi dokładnie posiekała i nie wypchała samą bułką i zapytał małżonkę:
— Jak to dziś będzie z obiadem, Betty?
Pani obtarła ręce fartuchem i trochę zakłopotana odrzekła:
— Właśnie chciałam cię prosić staruszku, ażebyś poszedł dziś gdzie do restauracyi na obiadek? Mamy tyle pracy, same obejdziemy się kawą. Wieczorem będziesz miał lepszy apetyt.
Już chciał mistrz wybuchnąć, ale jeden rzut oka na przygotowanie do kolacyi uspokoił go.
— Pójdę więc, Betty! — oświadczył wypogodzony. — Pamiętaj, ażeby nam wieczorem niczego nie zabrakło. Napisz sobie wszystko, co sobie przypomnisz, ażeby się po południu zaopatrzyć. Przyjdę na czarną kawę.
I poszedł, przemyśliwając, gdzieby się udać na obiad. Właściwie było mu to zupełnie na rękę. Pięknie to czasem wymknąć się ze zwykłego porządku. Wydawał się samemu sobie teraz kawalerem i rad był z tej przypadkowej wolności, której chciałby jaknajlepiej użyć.
Skręcał już na ulicę Karolową, kiedy uczuł przyjacielskie szturchnięcie w bok.
Servus, Kondelik!
Mistrz odwrócił się i ujrzał starego przyjaciela, rzeźbiarza i sztukatora Konietopę, z którym przez długie lata wspólnie przyozdabiał nowe domy praskie. Co mistrz Kondelik malował wewnątrz, to oblepiał Konietopa różnemi potworami własnego i cudzego pomysłu zewnątrz.
— Co szturchasz? — gniewał się żartobliwie mistrz.
— Dokąd pędzisz, malarzu? — zawołał Konietopa.
— Na obiad, mój drogi, i nie wiem nawet gdzie. Żona ma masę roboty z kolacyą, robimy bowiem sobie dziś rodzinnego Sylwestra — wypędziła mnie z domu.
— To będziecie wieczorem w domu? — zawołał przeciągłym głosem Konietopa. — A niechże to, gdybym był wiedział, dopieroby nam było wesoło...
— Dlaczego? — pytał mistrz, odgadując prawie.
— Przemyśliwaliśmy z żoną od rana, gdzieby się wybrać. Nie wiemy co zrobić. Cieszyliśmy się, że do nas przyjdzie córka z mężem, a tymczasem załamał się u nich sufit i jutro będą chrzciny! Żona już ugotowała ozór peklowany i rondel pasztetu z wątroby, bo z pustemi rękoma nigdy do nich nie chodzimy, teraz możemy sobie sami zjeść. Cobyś powiedział Kondeliku, gdybyśmy to przynieśli do was i...
— Przyjdźcie-ż, do wszystkich dyabłów! — zapraszał Kondelik. — Będzie nam weselej. Powiem to jeszcze żonie.
Mistrz wykręcił się na pięcie i biegł do domu z wieścią o nowych gościach.
— Ale teraz — mruczał do siebie Kondelik, kiedy zawiadomiwszy żonę, znowu się znalazł na ulicy, będzie tego chyba dosyć! Rodzinny Sylwester, to jednak dobra rzecz!
— Najkrótszą drogą skierował się z ulicy Karolowej na ulicę Perłową. Była tam wówczas restauracya Kalousa ze znakomitą kuchnią, której hołdowali smakosze i wybrednisie całej Pragi.
Usiadł sobie blizko pieca, podjadł rosołu z makaronem, zakąsił sztuką mięsa „z kwiatkiem” i z chrzanem na rosole, oblizywał się po wybornym kotleciku i zapijał pilzeńskiem. Zdawało mu się, że nie zaszkodziłoby, gdyby częściej mógł wymknąć się z ogniska domowego. Bądź co bądź, stanowi to odświeżenie.
Kończył właśnie obiad, gdy otworzyły się drzwi i wszedł pan Kocmich, długoletni asystent pana architekta Beczki, z którym mistrz Kondelik oddawna miał stosunki. Co pan Beczka wybudował, to Kondelik pomalował. Za Kocmichem wszedł pan Szarapatka, kasyer „Patryotycznego towarzystwa ubezpieczeń,” które również do klienteli pana Kondelika należało. Ilekroć się tam urzędnicy domagali lepszej gaży, kazał im zarząd wymalować kancelaryę i „kwestya polepszenia” była załatwiona.
Starzy przyjaciele spostrzegli Kondelika i przysiedli obok niego.
Na Sylwestra bywa każdy człowiek miękkim, zwłaszcza starzy kawalerowie, do których cechu należeli obaj przychodnie. Rozgadali się o ostatnim dniu w roku, o tem, jak lata uciekają, jak to dawniej bywało wesoło, a teraz jest coraz gorzej i jak mianowicie te hałasy sylwestrowskie po restauracyach stają się wstrętnemi.
— Ba, rozumie się. — przyświadczał mistrz Kondelik — i dlatego też powiedziałem sobie: basta! Zostanę w domu i nie ruszę się nigdzie. Zejdzie się małe towarzystwo, dwaj, trzej znajomi, mówię wam, panowie, że niema nic lepszego!
— Dobrze panu mówić! — kiwał smutnie głową pan Kocmich. — Pan masz ognisko rodzinne. Ale my! Rok rocznie knajpa, harmider, krzyk, pijaństwa po północy, a proszę pana, gdzie ma nasz brat iść? Komu zależy na starym kawalerze!
— Boże mój — oponował mistrz — w niejednej rodzinie radziby mieć takich gości...
— To się tak mówi, mistrzu — mówił Kocmich. — Toć zaszedłbym nieraz chętnie do domu rodzinnego, ale pomyśl pan, coby się stało, gdybym np. panu przyszedł na kark...
— Ależ, panie asystencie — jąkał się mistrz — toby mnie tylko cieszyło!...
— Gotów jestem pana schwycić za słowo!
— Ależ, panie asystencie, myślisz pan, że nie miałbym dla pana miejsca? Owszem, kolacya prosta, rodzinna, kawałek zająca, kawałek języka nazimno, sznycel, pasztet z wątroby.
Mistrz Kondelik liczył razem z zasobami Konietopy.
— No, mistrzu, innym razem, dziś już Szarapatki nie opuszczę...
— Pan kasyer musi także przyjść! — zawołał mistrz. — O jakąś tam nadziewaną ostrygę nie chodzi!
— Jezus Marya, ślimaki, panie Kondeliku? — wołał Szarapatka — Czy macie ich dużo? Za niemi skoczyłbym w piekło...
Za pół godziny pędził mistrz do domu, ażeby oznajmić, że przyjdą także panowie Kocmich i Szarapatka, że zatem potrzeba dalszych dwu przyborów na stół.
— A przygotuj tylko sporo ostryg, bo za niemi poszedłby pan Szarapatka w piekło.
Pani Kondelikowej opadły ręce ze strachu na tę wieść.
— Staruszku — rzekła poważnie — dosyć już, dosyć! Po drodze zbierasz gości, gdyby w ten sposób dalej poszło, to musiałabym gotować do jutra.
— Czyż ich zbieram, Betty? — dąsał się mistrz. Oni mnie zbierają. Naraz cała Praga chciałaby u nas być. Odtąd już nikomu się nie pochwalę, że będziemy mieli rodzinnego Sylwestra. I trzeba będzie wyciągnąć stół...
— Ano, dobrze staruszku — uspakajała małżonka, która chciała cofnąć pierwsze słowa, ledwie je wymówiła — dobrze, wyciągniemy stół, położymy na niego deskę, choćby dwie deski. Ale kiedy ten pan Szarapatka tak lubi ostrygi, to trzeba, ażebyś jeszcze z pół kopy przyniósł. Za nic w świecie nie chciałabym, aby ich potem zabrakło, a najwyższy czas, aby je gotować i posiekać.
— Znów mam biegnąć, Betty? I znów do Wondraczka na ulicę Perłową? Dopiero ztamtąd przybiegłem! Niech idzie Kaśka!
— Ona nie może, spojrzyj, co ma roboty.
Kasia półnaga kręciła się po pokoju i poprawiała szczotką woskowaną podłogę.
— Niech więc idzie Pepa! — zawołał ojciec Kondelik.
— Spojrzyj na nią! Godzinę musiałaby się ubierać, zresztą ona sieka ślimaki. — Któż to zrobi za nią?
— Ja już nigdzie nie pójdę! — bronił się mistrz.
— No, więc ja pójdę, Kondeliku — mówiła pani pozornie obojętnie, sucho, ale każde słowo miało swe ukłócie. — Będziemy jedli kolacyę o dziewiątej, a może nawet o dziesiątej...
I już odwiązywała fartuch.
Mistrz był rozbrojony, przekonany.
— Ile potrzeba tych ślimaków? — pytał.
— Pół kopy, staruszku — odpowiedziała już znowu zupełnie uprzejmie — i kilka cytryn dokup także i ćwiartkę serdeli — herbaty zabrakło, staruszku, buteleczkę araku mógłbyś wziąć, ażebyśmy nie podawali na stół reszek... wygląda to tak dziwnie...
— Słuchaj-no, Betty, jeżeli jeszcze potrzebujesz twardych bułek i słoniny, lub suszonych śliwek i pieprzu i angielskiego ziela, to powiedz mi to odrazu, abyś mnie tam znów nie pędziła, gdy powrócę — mówił mistrz drwiąco.
— Nie, staruszku, już nic więcej nie potrzebuję, a jeśli czego zabraknie, to zajdzie Kasia, gdy skończy podłogę.
Pan Kondelik obtarł czoło, włożył kapelusz i odkaszlnąwszy, wyszedł z kuchni. Sapiąc, śpieszył ulicą i syczał gniewnie:
— Wyście mnie ubrali ze swoim Sylwestrem! A tom wpadł! Teraz będzie gości huk! Tylko na Boga, żebym z tego wszystkiego...
Nie odważył się dokończyć. Okropny jakiś upiór stawał przed jego oczyma.
— Możeby lepiej puścić się tunelem, a nuż mnie kto spotka jeszcze — ciągnął w duchu dalej. — Nie, teraz już nie zaproszę nikogo, choćby nawet samego burmistrza! Kto wie, dokąd znów musiałbym biegać!...
Dla pani Kondelikowej minęła godzina kłopotliwego wyczekiwania. Nareszcie powrócił pan małżonek i rżnął o stół paczką od kupca. Pani pośpiesznie wyjęła mu z kieszeni paltota butelkę araku, ażeby się nie stłukła, a mistrz wołał:
— Teraz, Betty, daj mi szybko suchą koszulę, i weź wilgotny ręcznik, wytrzyj mi plecy, jestem jak mysz...
Z wyrazem przestrachu pomagała pani rozebrać się małżonkowi, tarła mu krzyż, aż sama się spociła, wdziała mu koszulę i powtarzała:
— Tylko powoli, staruszku! Usiądź sobie na kanapie, uspokój się, nie myśl o tem, nic ci nie będzie...
Drętwiała na samą myśl, że dziś..
Mistrz nic nie odpowiedział, lecz włożył świeżą koszulę i śpieszył do łóżka. Przysunął sobie nogą pachołka do butów i oparł się o krawędź, a zaledwie zrzucił pierwszy but i schylił się, ażeby zrzucić drugi, uczuł nagle dobrze sobie znane łupnięcie w krzyżu. Pośpieszył ku kanapie, ale już się nie mógł wyprostować, więc skrzywił twarz i zawołał strasznym głosem:
— Jezus Marya, Betty, już jest, już gąsior mnie trzyma!
I skręcony jak korba katarynki zataczał się po pokoju i padł na fotel. Pani Kondelikowej opadły bezsilnie ręce.
— Betty! — jęczał mistrz — masz grzech śmiertelny, tak urządzić ostatni dzień w roku!
— Ależ, staruszku — broniła się pani, tłumiąc płacz — czy ja winnam temu? Biegłeś szybko...
— Kto mnie to gonił, Betty, kto? — narzekał mistrz. — Spojrzyj, jakeście mnie okaleczyły na Nowy Rok!

Kiedy przyszedł Wejwara z panem Hupnerem, siedział mistrz jeszcze w fotelu, nie od ważywszy się wstać, by sprawy nie pogorszyć. Jęczał cicho, jakby czekał swojej godzinki, i witał obu gości tylko kiwnięciem głowy i zamierającem spojrzeniem. Ale gdy ku niemu podszedł Wejwara, ażeby mu podać rękę, pan Kondelik rzekł gorzko:
— Patrz pan, panie Wejwaro, czego nie dokazałeś wszystkiemi wycieczkami, to udało się dziś „naszym ludziom.” Siedzę tu jak Łazarz, kiedym już wszystko obiegał i poznosił, z gąsiorem w plecach! Zachciało się im rodzinnego Sylwestra, teraz go mają!
— Gąsior? — zawołał pan Hupner. — Boże mój, smarować ojcze, nasmarować fluidem, i będzie pan jak ptaszę! Poślijcie po butelkę do Niewinnego...
Mistrz machnął ręką, jakby odpędzał muchę.
— Panie kochany, to wszystko za słabe, znam się na tem. Gąsior będzie mnie trzymał, dopóki nie puści, mnie już teraz ledwie „tyrpan” pomaga.
Mistrz czuł, że nie wysiedzi, połączonemi siłami zaniesiono go przeto do łóżka, a kiedy przyszli małżonkowie Konietopowie z językiem i pasztetem, oblepiała mu właśnie pani Kondelikowa plastrem „tyrpanowym” plecy.
— Cicho, staruszku — mówiła — będzie ci dobrze, tylko sobie poleż spokojnie. Ładnieś nas urządził, staruszku, a ja tak się cieszyłam...
Pan Kondelik nie mógł mówić, leżąc na brzuchu, ustami w poduszkach, ale mruczał przynajmniej.
— Ja wiem, staruszku — ciągnęła pani — tyś temu nie winien, ale ja także nie. To dopust Boży. Odłożyłam na bok najlepsze, największe ostrygi, masz ich tam piętnaście, już są w piecyku — jak będą gotowe, przyniosę ci i pozostanę tu przy tobie staruszku. Otworzywszy drzwi na oścież, będziesz wszystko słyszał, jakbyś był z nimi przy stole.
Tyrpan przylgnął do ciała, mistrz się ostrożnie przewrócił na wznak, pani otuliła go pierzyną i śpieszyła znowu do kuchni.
Tymczasem przybyli i panowie Kocmich i Szarpatka, i nim posiadali do stołu, odwiedzili pana Kondelika. Panowie zmieniali się przy łóżku, żałowali, radzili, ale humoru nie tracili wcale. Ostrygi pachniały z kuchni tak ponętnie, tak pociągająco.
— Jedno jest pewne, Kondeliku — zakonkludował sztukator Konietopa — że w tym roku już cię gąsior więcej nie schwyci, a to powinno cię pocieszyć...
Mistrz mruknął kilka słów, które zrozumiał tylko Konietopa. Sztukator roześmiał się i wołał:
— Zaraz ci lepiej, malarzu, prawda?
O pół do ósmej poprosiła pani Kondelikowa gości do stołu, a zarazem niosła małżonkowi talerz wybranych ostryg. Opróżniała je i łyżeczką podawała mistrzowi do ust.
Z jadalni odzywało się stukanie w talerze, mlaskanie językami, wysysanie sosu ze skorup, głośne pochwały. Kondelik nie mógł się pohamować, i otarłszy usta po dziesiątej ostrydze, mruczał pod pierzyną:
— Rozumiem cię, zgrajo! Pożeracie, com wam poznosił, a ja tu leżę, jako ten Łazarz!
O północy pan Hupner witał nowy rok dłuższym toastem, a gdy całe towarzystwo głośno i zgodnie piło za zdrowie pana Kondelika, mruczał nieborak gospodarz wśród ogólnego hałasu wściekle:
— Menażerya! Jeszcze sobie kpiny ze mnie stroją, za ślimaki i za kawior! Niechajby sobie przy najmniej popsuli żołądki!
Wtem wtargnęło całe towarzystwo do sypialni Kondelika, z panem Hupnerem na czele, niosącym mistrzowi na tacy wązki kielich złocistego płynu, pełnego perełek i wszyscy trącali się z mistrzem.
Panu Kondelikowi po napiciu się ulżyło nagle w dziwny sposób. To panowie Kocmich i Szarapatka przynieśli z sobą trzy butelki z pękatemi, odrutowanemi korkami.
— Widzisz, Betty — mówił mistrz, gdy znowu pozostał sam z małżonką, i co chwila popijał rozkoszny płyn — to bardzo ładnie z ich strony! Mnie się zdaje, że „tyrpan” z tym szampitrem zrobi mi dobrze. Nalej mi jeszcze.
I rzeczywiście mistrz Kondelik mógł przynaj mniej na Nowy Rok wstać z łóżka.



X.
Jubileuszowa.

Z kalendarza do zrywania, który wisiał pod zegarem w jadalnym pokoju, uśmiechnęła się duża czerwona piętnastka. Znaczyło to, że upłynęło całych czternaście dni od Sylwestra pana Kondelika, a liczba czerwona znaczyła, że dziś niedziela.
Utrzymywać kalendarz ten w porządku było zadaniem panny Pepci. I dziś rano, ledwie się ocknęła, pośpieszyła pod zegar, a gdy zerwała wczorajszą czternastkę, patrzyła chwilę na piętnastkę, która się ukazała. Widziała i zerwała takich piętnastek przez rok cały tuzin, ale ta dzisiejsza wydała jej się zupełnie inną, jakby żywą, jakby mówiącą.
Dziwny urok miała ta liczba! Gdy się Pepcia kręciła po pokoju, pomagając mamusi sprzątać, i później, gdy zbierała sztukę po sztuce swego ubioru niedzielnego, co chwila oglądała się na nią, a na Pepcię patrzyła znów z pod oka mateczka, z ciepłym uśmiechem. Wiedziała dobrze, na co oczy córki spoglądają, i sama chwilami zawadziła o czerwoną piętnastkę. W jednej chwili, gdy jej Pepcia wbiegła prawie pod ręce, pochwyciła ją obiema rękami za głowę, głaskała ją trochę i rzekła szczerze, po macierzyńsku:
— Prawda, Pepciu, jak to dzień ten wydaje ci się dziwnym, co?
Pepcia schyliła głowę, wymknęła się matce i broniła się:
— Ależ mamusiu...
— No, no, dziecię! Przecież to nie wstyd!
Już Pepcia była prawie ubrana. Teraz przypięła sobie na głowie zimowy kapelusik, zarzuciła ciepły płaszczyk i śpieszyła do swego stolika, z którego szufladki jakby pokryjomu wyjęła biały, podługowaty przedmiot. Była to książka do nabożeństwa, dar matczyny, ofiarowany w dniu pierwszej komunii.
— Nie zapomnij tylko o niczem, dziecię — napominała pani Kondelikowa. — Zajdź po tę mufkę, na dziś ją Prochazka obiecał, a dla mnie wstąp po rękawiczki do Engelmilera. Obacz, czy futerko dobrze przyszyte i spróbuj je sama, ażeby znów nie były wewnątrz palce poprzeszywane, jak mi wtenczas zrobił Pawlasek. Dopiero potem przyjemność, pruć w domu! I nie baw tam długo.
— Mamusiu — odezwała się Pepcia — pójdę także do kościoła, na ranną mszę, bym potem nie potrzebowała wychodzić z domu...
— Dobrze, dziecię, dobrze — aprobowała matka. Pomódl się szczerze i za mnie także. Ja sobie potem skoczę na kawałek sumy, gdy przyjdziesz do domu, teraz muszę czekać na tatkę.
Pepcia pocałowała matkę w rękę i poszła. Rozumie się do kościoła pójdzie najpierw do świętego Szczepana. Była tak rzewnie nastrojona, że postanowiła sobie dziś szczególniej gorąco się pomodlić. Wszak dziś...
Kiedy Pepcia odeszła, przyniosła sobie pani Kondelikowa dopiero filiżankę kawy, siadła wygodnie na kanapie i śniadała. Chwilami nasłuchiwała przy drzwiach sypialni, zkąd się odzywało głośne chrapanie. Tatce dobrze się spało, zegar wskazywał blizko dziewiątą, pani Kondelikowa postanowiła nie budzić męża. Niech sobie staruszek poleży. Zimą się nie maluje i mistrz przygotowywał sobie tylko szablony na lato, a miał ich tyle, że mógł się wziąć do przemalowania całej Pragi. Nie zasypiał więc sprawy. Zresztą wypił wczoraj u Beków siedem półlitrówek. Jest to cyfra żydowska co prawda, ale śpi się po niej dobrze.
W sypialni pana Kondelika cieplutko było, jak w łaźni, pani Kondelikowa paliła już w piecu ze dwie godziny. Wiedziała, jak lubi pan małżonek niedzielny ranek w cieple. Na stoliku pod oknem było wszystko przygotowane do golenia, w garnku na pierwszym kaflu grzała się woda, a na poręczy krzesła obok pieca wisiała świeża koszula i grzała się także. W ten sposób przygotowywała pani Kondelikowa małżonkowi swemu wszystko już od dwudziestu zim. Znała jego słabe strony i czyniła im zadość.
Po chwili chrapanie zaczęło cichnąć, aż zamilkło zupełnie. Łóżko zatrzeszczało, i znów było cicho. Może się tatko tylko obrócił. Ale pani Kondelikowa nie dopiła jeszcze ostatniego duszka, gdy drzwi sypialni otworzyły się nagle i na progu ukazał się mistrz w białym swoim negliżu.
Ziewnął kolosalnie i rzekł do małżonki:
— Toście mi pozwoliły długo spać, Betty!
— Dzień dobry, staruszku! — witała go pani, — a cóż to szkodzi? Odpocząłeś sobie.
— Betty! — zawołał mistrz, i głos jego nagle nabrał wyrazu przestrachu. — Betty, miałem straszliwy, kryminalny sen!
Pani się wylękła prawie strasznego głosu małżonka, postawiła garnuszek i wytrzeszczyła oczy.
— Cóż znów, na Boga!
Mistrz Kondelik zaspany, w koszuli rozpiętej na piersi, z oczyma zaczerwienionemi wyglądał, jakby uciekł z palącego się domu. I jakby przed nim okropności snu znów występowały, nastroił głos swój jeszcze straszniej i opowiadał:
— Taki ci był mróz, aż w oknach szyby drżały! Siedzieliśmy sobie ładnie w domu, przy piecu, wtem przybiegł Wejwara i krzyczy: „Dalej! dalej! wszystko przygotowane!” Nie wiem nawet, dlaczego się nie broniłem, ale on wyglądał, jak dyabeł i wyciągnął mnie, wszystkich nas wyciągnął, ciebie i Pepcię także, nałożył nas na takie dziwne drabiniaste sanie, skoczył obok dyszla, trzasnął z bata i wiózł nas w jakąś okolicę, gdzie było śniegu po szyję. Nie mogłem nawet rozeznać, gdzie jesteśmy, a on jechał z nami w tym śniegu wąwozem, aż nam się sypało na sanie i za kark. Naraz nie możemy ani w przód ani w tył, a śniegu ciągle przybywało, aż nam z niego wyglądały tylko nosy. Zacząłem się dusić — i wtem przebudziłem się. A niechże tego Wejwarę!... Nawet we śnie nie da spokoju!
Pani słuchała, a im dalej mistrz mówił, tem była chmurniejszą. Opamiętała się wszakże i rzekła uspakajająco:
— No, dusiła cię trochę zmora, staruszku. A wreszcie, może o tem przed spoczynkiem myślałeś!...
— O czem myślałem? — wybuchnął mistrz.
— No, widzisz, staruszku, o tej zimowej wycieczce. Rozumie się, że to nie będzie takie straszne, jak w tym śnie, kiedy się zawsze wszystko tak dziwacznie poplącze, ale właściwie sen był prawdziwy. We śnie widzimy zawsze okolice nieznane, a w rzeczywistości pragniemy zajść na Liszkę!...
— Na Liszkę, Betty? Na Liszkę — wołał mistrz Kondelik. — W taką zimę? Wszak na ciepłomierzu jest dziesięć stopni!...
— Rano, staruszku — odpowiedziała pani — ale po południu nie będzie, jeszcze przed obiadem się podniesie.
— Co ty mówisz o Liszce, Betty, na Boga cię proszę!
— Jak ty to umiesz udawać, że nic nie wiesz! To naprawdę wyborne, staruszku — wołała pani łagodnie. — Nie mówił ci na Nowy Rok pan doktór, że cię ten gąsior dusi tylko z braku ruchu? A nie obiecacałeś nam, że będziesz używał ruchu, jak tylko ci będzie zupełnie dobrze? I nie umówiłeś się z Wejwarą przeszłej niedzieli, że wyjdziemy sobie dziś na Liszkę?
— Wiesz, Betty — odrzekł mistrz kwaśno — co tych doktorów dotycze, to daj mi z nimi spokój. Im ciągle na ustach: ruch! ruch! a sami jeżdżą powozami! Na taki ruch takżebym się zgodził! z tym zatraconym Wejwarą daj mi także spokój! Radbym się tylko doczekać, ażeby i na niego przyszedł gąsior! Czyż ja powiedziałem, że na Liszkę?...
Mistrz wystraszony patrzył przed siebie, jakby sobie coś przypominał, wreszcie rzekł:
— Dobrze, Betty, coś mi się zdaje, że o tem była mowa, ale ja powiedziałem, a tego mi nie zaprzeczycie, że sobie to jeszcze rozmyślę — i rozmyślę, Betty, wierzaj mi...
— No, staruszku — odparła łagodnie — myśmy za ciebie się rozmyślili. Dziś odbędziemy tę wycieczkę, nic nie pomoże. Tobie przechadzka nie zaszkodzi, nie, nie zaszkodzi, a Wejwara aranżuje jakąś schadzkę, jakby przypadkową, przyjdzie tam pan radca Wonasek ze swoją żoną i jeszcze jakaś pokrewna rodzina, radby nas zapoznać. Nie możemy pozwolić, ażeby tam czekali napróżno, proszę cię, on chce się także pochlubić Pepcią, tobą, całą naszą rodziną... Pan radca mówił podobno dawno, że chciałby cię poznać, mamy więc schadzkę na Liszce...
— Poco ten narwaniec aranżuje te schadzki zawsze o godzinę drogi od Pragi! — wołał żałosnym głosem pan Kondelik. — Czy to w Pradze mało restauracyj? W styczniu — i na Liszkę!
— Ale, staruszku, to tylko tobie wydaje się tak strasznem. Wejwara zaś ma młode nogi, Pepcia także...
— To niech sobie biega, kiedy ma młode nogi...
— Przecież nie może chodzić sam...
— Dlaczegoby nie mógł?!
— Nie możemy ich zostawić razem samych, jakby to wyglądało!
— To idź z nimi!
— Bez ciebie? Bez męża, bez jego przyszłego teścia?...
— Ze mną się nie żeni!
— Także mądrze powiedziałeś. Chyba to najmniejsza ofiara, jaką dla córki zrobić możesz. Wiesz, że Wejwara tak lubi chodzić na wycieczki...
— Niech sobie to zostawi na czas po ślubie! — krzyczał Kondelik. — Dziwię się, że go bawi mieć nas ciągle na karku!
— Ależ mężu — uśmiechnęła się pani Kondelikowa — cóżby to był za narzeczony, gdyby nie chciał mówić i chodzić z rodzicami swojej wybranej...
— Mógł sobie namówić dziewczynę bez rodziców, sierotę! — srożył się pan Kondelik.
— Powiem ci, staruszku — wymówiła pani Kondelikowa, wstając z kanapy — że nie wyglądasz wcale na dobrego ojca. Ile to trudności na każdym kroku czynisz dla swego dziecięcia! Wierz mi, lub nie wierz, ale przez ciebie te przechadzki stają nam się gorzkie, jak piołun. Spacer dzisiejszy jest najniewinniejszy ze wszystkich. Nie koleją, nie statkiem parowym, pójdziemy przez Wyszehrad równo szosą, prawie ciągle między domami, wszędzie pełno restauracyj, cóż ci się może przytrafić? Ale główna rzecz, Kondeliku, że dzisiejsza wycieczka jest jakby jubileuszową, tak. Ty o takich rzeczach nie myślisz, ale ja wiem, że to dziś piętnasty, piętnasty, Kondeliku! Przed rokiem Pepcia poznała się z panem Wejwarą u Karafiatów — spojrzyj na kalendarz. Ty sobie nawet nie wyobrażasz, co taka data dla dziewczęcia znaczy, to pierwszy jubileusz naszej Pepci i Wejwary także. I ty chciałbyś im popsuć taki dzień uroczysty, Kondeliku? Odmówiłbyś im tych kilku godzin? Pójdziemy sobie wcześnie, po południu, i wieczorem o 8-ej będziemy w Pradze, jeszcze sobie gdzie zajdziesz, może i wszyscy pójdziemy, jeśli będziesz chciał. Trzeba ci było widzieć, jak radośnie Pepcia dziś wstawała, z jaką gorliwością szła do kościoła, jak się tam teraz modli, za ciebie, za mnie, za siebie i za Wejwarę, za ten cały pierwszy, szczęśliwy rok. No, co teraz na to powiesz?
Pan Kondelik upadł jakoś na duchu.
— Co na to mowię! Że w Pradze było miejsca dosyć, choćby nawet na jubileusz dziesięcioletni, że jestem między wami, jak Józef egipski. Sprzedalibyście mnie, ludzie, sprzedali, gdyby znów przyszli ci handlarze chaldejscy...
— Izraelscy, staruszku, to byli izraelscy — zauważyła łagodnie pani Kondelikowa.
— I tymbyście mnie także sprzedali! — odciął mistrz i zwrócił się do sypialni, aby się ogolić. Widział, te niema ratunku; poddawał się.
A gdy później ogolony, umyty, zjadłszy śniadanie i ubrawszy się wychodził na miasto na zwyczajny swój niedzielny „przedobiedni” kieliszek, rzucił ogromnie gniewne spojrzenie na czerwoną piętnastkę na kalendarzu pod zegarem.
— Dyabli nadali z jubileuszami! — przebiegło mu przez głowę.

Pepcia zatrzymała się na mieście i powróciła dopiero po odejściu tatki. Przeciągnęła trochę umyślnie z załatwieniem sprawunków, przeczuwała bowiem, że trzeba będzie nagiąć tatkę na wycieczkę popołudniową, i pozostawiła zadanie to mamusi. Im dłużej trwała znajomość jej z Wejwarą, tem niemilej dotykały ją te wszystkie niedelikatne wyrażenia, jakich się tatko o nieobecnym Wejwarze dopuszczał, jakkolwiek wiedziała, że to wszystko pochodzi nie z serca, lecz z płuc, jak mawiała mamusia. Ale nie chciała tego słuchać i o ile się dało, unikała rozmów. Rozwijało się w niej to, co się rozwija w każdym podobnym przypadku i w każdej rodzinie. Kochała ona bardzo swoich rodziców, mianowicie do matki lgnęła ową naturalną, dziecięcą potulnością, jak prawie wszystkie córki, mające w matkach najmocniejszą podporę; ale jednocześnie stawała się z biegiem czasu coraz większą stronniczką Wejwary. Dotąd nie można było przewidzieć, kiedy ją Wejwara zabierze z domu, Pepcia sama nie wyznaczała sobie żadnego terminu, ani o tem wiele myślała; czuła, że dotąd stać się nie mogło z powodu skromnego, niesamodzielnego stanowiska Wejwary. Byłaby z nim poszła choćby jutro, ale znów miewała nieokreśloną bojaźń przed czemś nieznanem, tajemniczem, zagadkowem. Tak właśnie, jak teraz było, było bardzo pięknie i gdyby nie gniewne uwagi tatki czasami, nie byłaby może pomyślała nawet, że się to kiedyś zmieni, zakończy. Ale mimo te wszystkie nieokreślone, to tęskne, to znów lękliwe uczucia dziewczęcego serca, wzrastała w niej coraz potężniej świadomość, że będzie kiedyś tworzyć z Wejwarą całość nierozdzielną, że będą tworzyli drugą rodzinę obok rodziny ojca i matki, zupełnie niezależną, której głową stanie się tylko Wejwara. Nie nadarzyła jej się nigdy okazya, aby mogła wystąpić jakoś wojowniczo, ale jej „nieświadoma świadomość” przyszłego kiedyś zespolenia się z Wejwarą wyrażała się w umyśle Pepci słowami: „ja i Wejwara, albo lepiej jeszcze: Wejwara i ja”.
Powróciła do domu i zastała mamusię na przygotowaniach do obiadu. Spojrzała na nią i z wyrazu jej twarzy wyczytała, że wszystko jest w porządku. Wzajemnie matka, pojmując niewysłowione pytanie córki, mówiła:
— Miałam potyczkę z tatką, ale dobrze się skończyła. Nasz tatko o wszystkiem zapomina i dopóki siedzi w cieple przy piwku, jeździłby po całym świecie, choćby do Paryża, ale gdy dojdzie do tego!... No, cicho, pójdziemy na Liszkę, pójdziemy!
Pepcia pocałowała matkę w rękę i rzekła półgłosem:
— Że też tatko ze wszystkiego się umie wytłómaczyć...
Potem odeszła do pokoju, ażeby się rozebrać.
Pani Kondelikowa poszła za córką; słowa Pepci były dla niej pretekstem, aby jej rzekła to, na co nie mogła się zdecydować. Dziś Pepcia sama wywołała. Starannie zamknęła za sobą drzwi od kuchni, takie rzeczy nie dla Kasi.
— Cicho dziewczyno — mówiła stłumionym głosem — na Liszkę pójdziemy, a to główna rzecz. Że się zaś tatko trochę broni, Boże, dziewczyno, gdybyś wiedziała, jaki bywa w innych rodzinach nacisk! Tatko jest trochę wygodnicki, i to cały powód. A zresztą powiem ci jeszcze, Pepciu, że gdyby się on, Wejwara oświadczył, wierz mi, wnetby tatko był inny...
Pepcia odpinała kapelusz, położyła go na szafce i spojrzała na matkę.
— Jak się ma oświadczyć, mamusiu?
Pani Kondelikowa zdejmowała jakieś piórko z płaszczyka córki, którego na nim właściwie nie było i unikając prawie spojrzenia córki, mówiła dalej:
— No, niech powie, że cię kocha, że cię chce...
— Ależ to każdy widzi, mamusiu — odrzekła Pepcia z mocnem przekonaniem — tego nie trzeba mówić...
— Ja wiem, córuniu — mówiła pani — ja o tem wiem! Inaczej nie pozwoliłabym, by do nas pan Wejwara przychodził, i wogóle tego wszystkiegoby nie było. Ale są rzeczy, które są jasne same przez się, a jednak trzeba je wypowiedzieć. Gdyby więc pan Wejwara przyszedł i rzekł: „Ojcze, matko, kocham waszą córkę i proszę was, byście mi ją dali”, wiesz Pepciu, zaraz byłoby inaczej. Tatkoby widział, że to seryo i co czyni teraz z własnej chęci, czyniłby potem z obowiązku. Jużby pan Wejwara nie był prostym konkurentem, byłby już narzeczonym, a to różnica, moje dziecię!
Pepcia paznogietkami poskubywała frendzle u płaszczyka, i nie odpowiadała. Matka patrzyła na nią chwilkę i rozpędziła się prosto do celu.
— Widzisz, Pepciu, może sobie pan Wejwara niedowierza, może się lęka odmownej odpowiedzi, aczkolwiek mógłby zauważyć, jak go kochamy. Mogłabyś tedy sama przy okazyi...
Pani Kondelikowa zamilkła, a Pepcia zawołała:
— Cobym mogła, mamusiu?
— No, kiedy sobie razem gawędzicie, a opowiadacie chyba różności, kiedy idziecie przed nami, lub za nami, mogłabyś mu rzec: „Panie Wejwaro, jeśli pan myśli o mnie poważnie, niech pan się oświadczy rodzicom i niech pan będzie pewny, że odpowiedź będzie przychylna”. Patrz, Pepciu, dziś jest właśnie rok, odkąd się znacie, ładny kawał czasu, wystarczający, ażeby się konkurent namyślił. Mogłabyś go trochę pobudzić, dodać mu odwagi, wiesz? Zobaczyłabyś potem, że tatko...
Pani Kondelikowa zastawiała się tatką, ale właściwie sama pragnęła gorąco, aby Wejwara „stanowczo przemówił”. Była przekonaną, że Wejwara myśli o rzeczy poważnie, ale gdyby „przemówił”, byłoby to zupełnie pewne. A potem cała ta scena! Z upragnieniem oczekiwała chwili, aby mogła Wejwarze tak szczerze uścisnąć rękę, aby mu wzruszonym głosem mogła odpowiedzieć: owszem, powierzymy ją panu! Nastąpiłyby uroczyste zaręczyny. Jakieby to było wzruszające! Miała jedyną córkę i gorąco życzyła sobie, ażeby ją wydała z domu, ze wszystkiemi temi wzruszającemi obrzędami, które w rodzinach porządnych są w zwyczaju.
Po ostatnich słowach matki oblała się Pepcia gorącym rumieńcem. Wargi miała mocno zacięte, jakby nie chciały przepuścić słów, które sobie już, już torowały drogę. Już ją męczyło milczenie i wymówiła nagle:
— Nie, mamusiu, tego nie żądaj odemnie. Nic podobnego Wejwarze nie powiem, nie wymówiłabym tego. Wiem dobrze, że mnie pan Wejwara... lubi, ale pobudzać go nie mogę do niczego. Mamusiu, zatknęłabym się! Wyglądałoby to, jakbym z domu uciekała, lub jakbyście się chcieli mnie pozbyć, albo jakbyśmy go chcieli złowić. Nie żądaj tego odemnie, mamusiu!
Pani Kondelikowa była stropioną. Na taką stanowczość Pepcia nigdy się jeszcze nie zdobyła. Sama pani Kondelikowa nie przeczuwała, jak poważnie córka rzecz traktuje. Ulękła się niemal tych słów, na końcu których drgało, coś, jak płacz. Dziwna rzecz, jak znajomość ta Pepcię zmieniła, tak łagodną, tak bierną dawniej. Ot, ot, jak to niedoświadczone, nieświadome dziecko otwiera nagle oczy, jej, mądrej matce, która mniemała, że wszystko dokładnie poobmyślała i do najlepszych doszła konkluzyj. Zawstydziła się niemal przed córką. Patrzcie, ma ona także swoje zdanie, i pani Kondelikowa musiała sobie przyznać — zupełnie naturalnym instynktem — że zdanie dobre. Pośpieszyła więc, ażeby zatrzeć niemiłe wrażenie.
— No, widzisz dziecię, tyś mnie nie zrozumiała. Dobrze więc, nie mów panu Wejwarze nic. Ciebie się pozbywać? Łowić męża? Nie, Pepciu, o tem nie myślałam. Zostawiam wszystko w boskich rękach, i wierzę, że dobrze się skończy. A gdy się tak zachowasz, Pepciu, musi mieć szacunek dla ciebie. Tak, dziecię, rozbierz się i pokrajesz mi makaron...
Pepcia poszła i krajała makaron.

Czas przedpołudniowy różnił się u Kondelików od każdej zwykłej niedzieli. Mistrz powrócił do domu w humorze wybornym. Był na Małej stronie, na górze u Michałka, u Lobkowiców, zafundował tam sobie buteleczkę mielnickiego z zieloną kartką, tego dobrego, i pogwizdywał wesoło.
Dziwnym trafem, mistrz wcale się nie chmurzył, gdy z uderzeniem godziny 2-ej przybył Wejwara, i nie rzekł mu nawet jednego złego słowa. Był to może skutek krótkiej rozmowy, jaką z nim miała po obiedzie pani Kondelikowa.
Dochodziła dopiero 3-cia, gdy cała karawana wychodziła z ostatniej bramy wyszehradzkiej na szosę do Pankracego. Nawet nie myślał pan Kondelik, że mu się będzie tak dobrze działo. A dmuchał wietrzyk dość ostry.
— Jaki ładny dzień, staruszku — zachwalała pani, opierając się zupełnie lekko na ramieniu małżonka — jaki piękny dzionek!
— W nocybym z wami chyba nie poszedł — odrzekł mistrz. — Szmat drogi, i gdyby był Wejwara przedtem coś napomknął, to moglibyśmy całą tę komisyę zaprosić do nas.
— Tego właśnie Wejwara czynić nie chciał — objaśniła pani — co mu też zupełnie pochwalam. Spotkamy się jakgdyby przypadkiem. Dopóki sprawa nie skończona, nie możemy składać żadnych wizyt. W ten sposób jesteśmy ciągle na gruncie neutralnym...
— Wolałbym już być na Liszce — wtrącił mistrz.
— Nawet się nie spostrzeżesz, gdy tam będziemy, staruszku — pocieszała go pani.
Pani Kondelikowa mówiła prawdę; już lata całe mistrz nie wychodził z Pragi przy dniu zimowym, rozglądał się tedy ciekawie po okolicy, przypruszonej białym, drobnym śniegiem, wdychał ostre powietrze, które mu się po przedobiedniem, mielnickiem, wydawało łagodnem, i zanim sobie przypomniał o potrzebie nowego ukłucia, byli już na Liszce i wstępowali na parterową „salę”, gdzie władał ojciec Janouszek.
Siedział tu już pan Wejwara, kuzyn ojca Wejwary, mistrz rzeźbiarski, z małżonką i dwiema córeczkami. Pani Kondelikowa zerknęła badawczem okiem na dziewczęta — i odetchnęła spokojnie. Były to dwie żabki, zupełnie młode, naiwne trzpioty, którym daleko było do lat, gdy się w kobietach przebudza krytycyzm, sarkazm, złośliwe śledzenie wad bliźnich, głównie zaś wad osób płci własnej, zgryźliwość po dziesięciorgu zawodach, kwas przekwitania. Nie, to były dziewczątka, jak kocięta, przed któremi leży całe życie, a dla których nie otworzyła się jeszcze księga poznania — stanowiska kobiety na świecie.
Jak powiedziano, pani Kondelikowa odetchnęła spokojnie. Mniemała bowiem, że nic niema niebezpieczniejszego dla szczęśliwej znajomości, jak kwaśne spojrzenia blizkich krewnych, niezamężnych kobiet, z trucizną zawodu w duszy, ze zdolnościami szpiegów, z dążeniem do intryg — jednem słowem starzejących się, zazdrosnych panien.
Stryj Wejwara był to sobie jakiś dobry człowiek, w wieku pana Kondelika, małżonka jego na pozór zupełnie mądra żona i matka, rozmowna aż miło. Pani Kondelikowa wiedziała od Wejwary, że ma „salon mód”, tuż obok sklepu swego małżonka, gdzieś na Małej Stronie.
Pan radca Wonasek nie przyszedł jeszcze, z czego był Wejwara prawie zadowolony. Pepcia byłaby się znalazła w krzyżowym ogniu spojrzeń.
Gdy Wejwara obie rodziny z należytem wahaniem przedstawił i gdy minęło pierwsze napięcie wzajemnej obserwacyi i cichego krytykowania, gdy wypito białą kawę, rozkrochmalili się nowi znajomi i rozmowa potoczyła się żywo.
Pan Kondelik godził się w duchu z „zimową wycieczką”, Janouszek bowiem miał dnia tego pilzeńskie, jak malina. Zdaniem pana Kondelika tylko takie piwo może być dobre, które nie przeszło przez akcyzę w Pradze.
Niechaj to tkwi w czem chce, akcyza piwu dobroci nie doda. Wejwara starał się trochę mistrza objaśnić, że akcyza nie ma na jakość piwa żadnego wpływu, ale Kondelik zakończył spór krótko:
— Wpływ, wpływ! Pan, panie Wejwarko, znasz się na „wycieczkach”, ale na chmielu znam się lepiej, czemu nie można się dziwić, to przychodzi dopiero z wiekiem! W pańskim wieku jest człowiekowi wszystko jedno, co pije, włoski na języku wyrastają później!
Wejwara przestał się sprzeczać o piwo i pilnował raczej Pepci, która się już zapoznała z jego kuzynkami. Pani Kondelikowa zaś zawarła już „alians” z ciotką, a mistrz Kondelik pouczał stryja o farbach i malowaniu, pouczał go, że malowanie lepsze jest od tapet dlatego, że w tapetach trzymają się pluskwy, i tapety lepi się krochmalem, a do farb dodaje się kleju. Stryj Wejwary dowodził znów, że „toczona” robota lepsza jest od „wygniatanej”.
Nim minęła godzina, przyszedł także pan radca Wonasek z małżonką. Wejwara powitał go z uszanowaniem i nastąpiło powtórne zapoznawanie. Pan radca przychylnie potrząsnął ręce obu mistrzom, ze starodawną elegancyą ukłonił się pani Kondelikowej i ciotce Wejwarowej, a gdy doszło do Pepci, spojrzał na nią uważnie, pochwycił jej prawicę obiema dłońmi, potrząsnął silnie i rzekł ze stopniowaną grzecznością:
— No, teraz rozumiem, panienko, dlaczego nasz pan Wejwara tak często się zamyśla. Jabym także to robił na jego miejscu!... Ale muszę go pochwalić, że się przytem wcale nie zaniedbuje.
Pani radczyni brała towarzystwo, mianowicie kobiece, ostrzej pod uwagę. Zdradzała dość widocznie chęć grania pewnej roli, ale natura kobieca wzięła górę i pani radczyni była potem bardzo uprzejmą, mianowicie gdy spostrzegła, z jakiem uszanowaniem spoglądają na nią obie panie.
Pan radca wsunął się między obu mistrzów, a gdy posmakował piwa, przemówił kategorycznie:
— Panowie, zostawmy damy przy pogawędce, a my we trzech moglibyśmy sobie pograć w maksla, jeśli panowie umiecie!
Mistrz Kondelik kiwnął tylko głową, że się to niby samo przez się rozumie, ale stryj Wejwara rzekł z uszanowaniem:
— Gram ja, szanowny panie radco, ale jeżeli nie dość dobrze, to musi pan wybaczyć.
W oka mgnieniu znalazły się karty, i gdy je panowie rozrzucili, zaczął pan radca „dawać”. Dzielił z niezmierną wprawą, jak wirtuoz, mało który eskamoter mógłby się z nim mierzyć, tak mu karty migotały w palcach. Widocznem było, że włada niemi również mistrzowsko, jak swoim referatem w magistracie.
Przyjemnie upływał czas całemu towarzystwu. Dawno już na dworze zapadł zmrok, dawno już dymiły w sali naftowe lampy, o Pradze nikt nie pomyślał. Pan Kondelik zapomniał zupełnie, że siedzi daleko od Wyszehradzkiej bramy i pił jak w domu. Wejwara nie próbował również namawiać do powrotu, panie ciągle jeszcze nie mogły dokończyć tej długiej historyi, którą wszystkie kobiety na świecie sobie opowiadają i która nigdy ukończoną nie będzie.
Wtem otworzyły się drzwi i weszli dwaj, czy trzej goście, biali jak młynarze, zaśnieżeni na dwa palce.
Pan Kondelik bezwiednie spojrzał ku drzwiom i zawołał:
— Cóż to, śnieg pada?
— I jak jeszcze — potwierdził gospodarz — mamy już śniegu po kolana, a przytem ładna zadymka!...
Mistrz postawił szklankę i rzekł do współgrających:
— Chyba dajmy spokój, panowie!
— Ostatnie trzy koła — zgodził się pan radca, który doskonałe miał teraz karty. Trzy razy z rzędu grał „po dwie”, a potem „dużą grę”, z basztońską na końcu.
— Ostatnie trzy koła — powtórzył — przecież się do domu dostaniemy.
— Chodzi tylko o to, jak? — wtrącił smutnym głosem mistrz Kondelik. — Szmat drogi...
Nie dało mu to spokoju. Nim pan radca rozdał, wyszedł mistrz na dwór, ażeby zobaczyć jaka pogoda.
Wrócił po chwili i wiercąc Wejwarę oczyma, mruczał gniewnie:
— Wiedziałem, iż to się tak skończy! Śniegu napadało po kolana, a wicher! Nawet oczu otworzyć nie można!
Byłby to powiedział zupełnie inaczej, gdyby się nie musiał oglądać na krewnych Wejwary, a szczególniej na pana radcę. Ale Wejwara rozumiał jego spojrzenie.
— Przejdzie, panie sąsiedzie — uspokajał mistrz rzeźbiarz.
— Do rana, z pewnością — odpowiedział pan Kondelik koląco — ale radbym wcześniej nieco być w domu.
— Cicho, staruszku — wtrąciła pani Kondelikowa, która się przysłuchiwała i bała się, aby nie powstała jaka niemiła sprzeczka — weźmiemy sobie dorożkę i pojedziemy, nic nam nie będzie.
— Może sądzisz, że tu stoją dorożki, jak na dworcu! — wybuchnął mistrz.
— Ee, o dorożki nie trudno, szanowny panie — zauważył ojciec Janouszek, który zaglądał z tyłu w karty. — Ciągle tu turkoczą — dziś niedziela.
Mistrz rzucił okiem w stronę Wejwary.
— To pańska rzecz, postaraj się pan o dorożki! Pieszo ztąd nie pójdę.
— Niech się pan nie kłopocze — pomagał zakłopotanemu Wejwarze ojciec Janouszek — dobrze państwo zajedziecie.
Wejwarze poszczęścił przypadek. Nim gra obeszła trzy razy w koło, zatupotały na dworze głucho kopyta i Wejwara wybiegł na szosę. Chwała Bogu! Była to dorożka, powracająca z Krezy. Zatrzymał ją i ucieszony śpieszył z powrotem.
— Pojedziemy, szanowny panie!
— Co, już do domu? — zapytał pan radca. — Nie zatrzymacie się państwo nigdzie, abyśmy mogli gdzieś partyę dokończyć, kiedyśmy się tak rozegrali?
Pan radca nie miał dzieci i było dlań za wcześnie, ażeby już iść do domu.
Mistrz Kondelik, mając zapewniony powóz, powrócił do dobrego humoru.
— Dobrze, panie radco! Co pan powie, gdybyśmy wpadli do Mahulika? Mamy go wszyscy po drodze, ojciec Wejwara pójdzie także z nami! No, Wejwarko, poproś pan stryja.
Nie trzeba było prosić.
Stryjowi Wejwarze podobało się w nowem towarzystwie, małżonce jego także. Postanowili, że pojadą za Kondelikami, a jeżeli nie znajdą powozu, no, to pójdą pieszo. Zresztą zapewniał ojciec Janonszek, że tu mają dorożkarze w niedzielę „weksel”, że będą jeździli, jak z wesela.
Kondelikowie opuścili więc towarzystwo bez długich pożegnań. Rozumiało się przecież samo przez się, że nowa znajomość nie mogła się skończyć tak nagle, u Mahulika się spotkają. Mistrz Kondelik chciał także za świeżej pamięci porównać, jaki jest dziś ten praski chmiel, przeciągnięty przez akcyzę.
Wszyscy czworo wpakowali się w dorożkę, woźnica użył całej swojej wymowy, aby wałacha pobudzić do kroku — i po kilku trafnych przezwiskach, zawstydził się koń nareszcie i ruszył. Wejwara i pani Kondelikowa dziękowali w duchu Bogu, że rzecz tak szczęśliwie się skończyła...
Dorożka trzęsła się i turkotała i już wycieczkowicze widzieli bramę Wyszehradzką, kiedy nagle po tej stronie, gdzie siedział pan Kondelik, coś zatrzeszczało, trzasnęło, dorożka się pochyliła, zaturkotała jeszcze kilkakrotnie — i stanęła. Z kozła dało się słyszeć straszne przekleństwo, potem skrzypnął stopień, drzwiczki otworzyły się i głos dorożkarza odezwał się, jak piła:
— Proszę, niech państwo wychodzą! Koło się złamało!
— Chryste Panie! — wyrwało się z gardła pani Kondelikowej.
Wejwara zdrętwiał. Opadła go zabobonna lękliwość, że straszliwy jakiś los ściga wszystkie jego kroki i prześladuje go przeciwnościami, dla niego tylko przygotowanemi. W tej chwili wyciągnęła doń rękę Pepcia i ścisnęła mocno jego prawicę, jakby prosiła o pomoc. Ale nim mógł coś powiedzieć lub uczynić, ozwał się mistrz rozpaczliwie:
— Ja wiedziałem, że nas czeka nieszczęście! Wejwaro — wy to nazywacie jubileuszem, a mnie...
Nie dokończył. Gdy się poruszył, przechyliła się dorożka prawie na bok i mistrz wysypał się prosto w śnieg.
Z godną podziwu szybkością i zręcznością powstał wszakże znów na nogi, i podczas gdy Wejwara pomagał damom zejść z powozu, grzmiał Kondelik do dorożkarza:
— Jakie to macie naczynia, człowiecze! Jak się możecie odważyć wyjechać z domu z takim gratem! Ja to zamelduję... tego tak nie zostawię.
Woźnica podnosił arkę i również wściekle odpowiadał mistrzowi, mierząc oczyma jego cielesność...
— Tysiące ludzi już woziłem, ale właśnie pod panem się złamało, tu, na tej stronie. I niema dziwoty, to ciężar! A to dorożka, panie, to nie tramwaj, panie!

No, najgorszy kawał drogi mieli po za sobą; matka i córka oczyściły tatkę ze śniegu, Wejwara obliczył się z dorożkarzem, którego zostawiono własnemu losowi i za pół godziny odświeżali się u Mahulika przy ulicy Myślikowej.
Pepcia się teraz z całego wypadku śmiała, ale pokryjomu, aby tatko nie zauważył, a Wejwara, pobudzony tem, nabył także odwagi, i nie lękał się przymówek mistrza, których napewno nie uniknie.
Dobrze zrobiony cąber zajęczy nastroił mistrza pogodniej, chociaż zupełnie milczeć nie umiał. Kiedy też po jedzeniu zapalał wirginja, wpadł na Wejwarę:
— Gdy pan kiedyś będziesz chodził sam, panie Wejwaro, z żoną, i nie będzie przytem żadnego rozumnego człowieka, to skręcisz pan gdzie kark! A gdy to pana spotka, przypomnij sobie, żem to panu przepowiedział.
— Bądź kontent, staruszku, że się tak dobrze skończyło — godziła pani Kondelikowa.
— Kontent, kontent! — dąsał się mistrz. — Mam się ciągle cieszyć, dopóki mnie gdzie nie zabijecie, lub nie utopicie! A wy mi to zrobicie, ludzie, wy mi to zrobicie! Czuję ten upadek we wszystkich kościach!
Mistrz Kondelik byłby może jeszcze dalej wymyślał, ale w tem otworzyły się drzwi i do piwnicy wtargnęło całe pozostałe towarzystwo z Liszki w usposobieniu jaknajlepszem.
Kiedy się wszyscy usadowili jaknajwygodniej, pan Kondelik sam opowiedział o przebytej przygodzie, malując barwami czarnemi straszny wypadek, „jak to się z nim dorożka rozsypała.”
Dziewczęta stryjka rzeźbiarza rozśmieszyło to bardzo i żałowały szczerze, że same nie jechały fatalnym powozem.
— Żeby nam się tak Wejwara zabił! — zauważył pan radca Wonasek — teraz, kiedy ma awansować lada dzień!
Pani Kondelikowa trąciła córkę łokciem, a Pepcia zarumieniła się błogo.
Naprawdę, znakomicie udał się jej pierwszy jubileusz!



XI.
Noc wenecka.

Pan radca Wonasek przepowiadał awans Wejwary „lada dzień”, ale trwało jeszcze dosyć długo, nim złoty sen Wejwary się urzeczywistnił.
W magistracie idzie wszystko odmierzonym, urzędowym krokiem. Nie bagatelna rzecz zrobić z praktykanta koncepistę.
Wejwara miał nadzieję, że się do wiosny doczeka, tak w połowie marca, ażeby mógł Pepci w dzień jej imienin przynieść nominacyę swoją jako dar najlepszy, ale niestety, nie doczekał się. Stawił się tylko z bukietem i ze skromnem, ale radosnem zapewnieniem, że się już coś przygotowywa.
No! i nareszcie w pierwszą sobotę czerwca podszedł ku niemu pan radca Wonasek i rzekł poufnie, że najdłużej za tydzień nastąpi postanowienie, że nareszcie opracowano i uchwalono elaborat o rozszerzeniu niektórych referatów, o mianowaniu nowych sekretarzów i koncepistów, że między tymi ostatnimi będzie on, Wejwara. Na posiedzeniu rady miejskiej od dziś za tydzień, napewno!
Pierwszą osobą, której się Wejwara nazajutrz zwierzył, była Pepcia.
— W sobotę, najdroższa panno Pepciu, niech się pani modli za mnie. W sobotę wieczorem dowie się pani, co ze mną będzie, a rano w niedzielę wydrukują to w gazetach. Potem, w niedzielę przyjdę, Pepciu, i poproszę szanownych rodziców pani, aby mi powierzyli klejnot najdroższy, aby mi powierzyli...
Wejwara jąkał się, a Pepcia płonęła, jak ciemna róża.
— Pozwoli pani, panno Pepcio, że to uczynię — szepnął Wejwara. — Mogęż mieć nadzieję, że pani moją?...
— Na zawsze! — odetchnęłą Pepcia.
— Niech pani jeszcze nic nikomu nie mówi, Pepciu złota — prosił Wejwara.
— Nawet mamusi nie? — zapytała Pepcia. — Nawet mamusi, która od pierwszego dnia była dla pana tak przychylną?
— No, owszem, Pepciu, nie ma to nic złego, ale boję się, że te wszystkie oczekiwania mogą jeszcze zawieść...
— Nie, panie Wejwaro, nie zawiodą! A mamusia ucieszy się niezmiernie, przed mamusią nie możemy ukrywać.
— Pani jest taka dobra, panno Pepciu, jak mamusia pani — rzekł Wejwara. — Niech pani uczyni, jak sama pani uzna za stosowne.

Pepcia miała dobre przeczucie. Wejwara awansuje! Wejwara przyjdzie prosić o rękę Pepci! A jeśli było coś jeszcze większego, niż wieść szczęśliwa o przyszłym awansie Wejwary, była to radosna, zachwycająca myśl: „zaręczyny, zaręczyny!”
Wejwara przyjdzie prawdopodobnie przed południem. Tatko musi pozostać w domu, aby wysłuchał jego prośbę o rękę panny Pepci, aby dał poważną, ojcowską odpowiedź. Po południu lub wieczorem będzie uroczystość zaręczyn. Cicha, rodzinna, ale poważna uroczystość.
Koniecznie trzeba oznajmić o wszystkiem tatce, więc jeszcze tej niedzieli, gdy Wejwara zwierzył się Pepci, a Pepcia mamusi, zwierzyła się także pani Kondelikowa małżonkowi, co ich najpóźniej za tydzień oczekuje.
— Przygotuj się, staruszku, będzie to jedyna chwila w naszem życiu, nigdy nam się nie powróci...


∗             ∗

Dnia tego panował u Kondelików ruch. Mistrz zrobił uwagę, że wygląda to, jak przed wojną.
Damy kręciły się z pokoju do pokoju, z kuchni do sieni, do śpiżarni, znosiły powidła, czyściły przybory, przygotowywały naczynia, Kasia prała garnitur nowych, dotąd nieużywanych, ale pożółkłych serwetek, a mistrz Kondelik patrzył na wszystko roztargniony i zaniepokojony. Jego spokój pierzchnął, je go drzemkę poobiednią przerywało bezustanne szperanie po komodach i zamykanie drzwi. Damy starały się wprawdzie, ażeby chodzić jaknajciszej; ale co to pomogło! Podłogi pokojów trzęsły się pod niemi, a porcelana i szkło na szafach brzęczało od rana do wieczora.
Pan Kondelik kładł się po obiedzie na kanapie z najszczerszemi chęciami drzemki, ale ze spania nie było nic. Ten szelest w mieszkaniu, te kroki tajone drażniły go, i ledwie, że się położył, otwierały mu się oczy naoścież i pan Kondelik przewracał się tylko i pocił.
— Przeklęte brzęczenie! — piorunował w duchu i zacisnął zęby. — Oto przyjemności na stare lata dlatego, że mam córkę! Gdybym miał jeszcze jednę i jeszcze jedne zaręczyny, to dostałbym paraliżu i przeprowadzonoby mnie na Olszany...
— Betty! — rzekł pewnego dnia do małżonki — kiedy z zaręczynami robisz takie korowody, to powiedz, cóż dopiero będzie z weselem!
— Mój, staruszku — odparła pani — ten kłopot pozostaw mnie. Ty jesteś ojcem, ty byłeś narzędziem w ręku Boga, abyśmy nie pozostały na świecie same i opuszczone, a teraz jest Pepcia główną troską moją. Małżeństwo jest to piękny, święty stan, przypomnij sobie nasze młode lata, a gdy teraz Pepcia wstępuje w ten stan, to musi mieć piękną pamiątkę na całe życie. Człowiek się żeni raz tylko, nie życzyłabym sobie, aby Pepcia wychodziła zamąż powtórnie, a zaręczyny są radosnym wstępem. Niech je więc sobie Pepcia zapamięta aż do śmierci...
— Ona nie zapomni! — od powiedział mistrz. — Wszak będzie miała męża.
— Mój staruszku, miej trochę cierpliwości, gdy później sami zostaniemy, zupełnie sami, wierz mi, że zatęsknisz do niepokoju. Za serce mnie chwyta, gdy sobie pomyślę, że jej już mieć nie będziemy. Lepiej wszakże, gdy my zostaniemy sami, niż gdyby ona wiodła żywot w opuszczeniu, gdy nas nie stanie.
Letnie wieczory środowe i sobotnie spędzali Kondelikowie w ogrodzie Mieszczańskiej besedy, na koncertach, jeżeli naturalnie było pogodnie, od przeszłego roku z Wejwarą. W środę przed oczekiwaną niedzielą zeszli się tam również. I tu wynurzył się Wejwara, że ma na sobotę pewien projekt. Na sobotni wieczór przygotowuje się na Żofinie wielka uroczystość narodowa na korzyść Centralnej Maticy Szkolnej, szczyt zaś zabawy stanowi „noc wenecka” na wyspie i na rzece, z lampionami, z bajecznem oświetleniem, z fajerwerkami na wielkim stawie śród Wełtawy — jednem słowem, rzeczy niebywałe.
W Besedzie na wszystkich stołach, oprócz zwykłego programu koncertowego, leżały zaproszenia na uroczystość wraz z jej programem.
Opowiadał o przygotowaniach, opowiadał, co gdzie słyszał od znajomych, i zauważył, że warto by to zobaczyć. Wejście tylko czterdzieści krajcarów od osoby, bilety rodzinne po reńskim — i na cel tak poważny!
Pani Kondelikowa i Pepcia słuchały z wielkiem zajęciem. Pojmowały, dlaczego Wejwara mówi o tem, i w duchu zgadzały się z nim. Tylko czy tatko!...
Ale mistrz nie mówił nic, zupełnie nic, a Wejwara tak pragnął, aby jego wielki dzień miał uroczystą przygrywkę! Czytała to pani Kondelikowa w jego oczach, zdecydowała się więc sama.
— No, staruszku? Moglibyśmy tam także zajść i popatrzeć. Besedę mamy ciągle, noc wenecka nie wróci znowu tak prędko, a jak żyję, nie widziałam nic podobnego. Co ty na to?
— Że tam będzie masa ludzi, a nic do picia i do jedzenia — to mówię! — odparł mistrz i obierał dalej spokojnie gęsie skrzydełko.
— Dla ludzi się to robi i dlatego przyjdą tam, to prawda — mówiła pani. — Bez ludzi byłoby ogromnie smutno. Dlatego sądzę, że moglibyśmy iść tam także...
— Jabym wolał pozostać w domu — zauważył mistrz.
— O tem wiem, staruszku — wtrąciła pani — tybyś zawsze najchętniej pozostał w domu, kiedy masz iść gdzie z nami. Ale gdybyśmy nie chcieli pójść na noc wenecką, to poszedłbyś do Besedy.
— No, więc pójdziemy, dla świętego spokoju! — zawołał pan Kondelik, dogryzając gęsie skrzydełko...
W sobotę wieczorem stawił się Wejwara u Kondelików o godzinie szóstej w najświąteczniejszym ubiorze. W tym czasie mistrz Kondelik czynił w sypialni przygotowania do golenia, Pepcia w jadalni przyszywała sobie do stanika jakąś „kremową” różyczkę, przywitała zatem Wejwarę w kuchni sama pani Kondelikowa, napół już w paradnym, napół jeszcze w kuchennym stroju. Jakże chętnie byłaby zapytała: Jakże, panie Wejwaro, mianowali pana? — gorzała bowiem ciekawością, co się stanie na dzisiejszem posiedzeniu w magistracie. Ale chciała pozostawić Wejwarze, aby sam się zwierzył ze słodkiej tajemnicy; a gdyby może nawet dziś, Boże broń, nie spełniło się to, czego oczekiwał, musiałaby milczeć i udawać, że o niczem nie wie. Prawie zadrżała, gdy spojrzała na Wejwarę; wydał się jej tak dziwnie wzruszonym... Chryste Panie, byłożby możliwem, ażeby go znowu przeoczono?
Z największem więc zaparciem siebie, na jakie się zdobyła, z uśmiechem świętej niewiadomości, podała mu rękę i mówiła:
— Witam pana, panie Wejwaro! Patrzy pan, żem niezupełnie jeszcze przygotowana? Zaraz będę szykuję coś dla naszego tatki, (a teraz szeptała prawie), krzyczy cały dzień, że się na Żofinie nie naje, kupiłam więc kurczę, kończy się właśnie pieczenie. Musisz pan także spróbować, staruszek w tej chwili skończy ubieranie, słyszałam, że obciągał brzytwę! No, a Pepcia jest obok, poprawia sobie tam coś, proszę dalej, panie Wejwaro.
Wejwara zapukał do drzwi jadalni, jak ptaszek dziobkiem w okno, otworzył, wsunął się, Pepcia skoczyła i pośpieszyła na spotkanie, pani Kondelikowa sama przymknęła za Wejwarą drzwi, bez szelestu, powróciła do kuchni.
— Witam pana — wołała Pepcia tłumionym głosem i badawczo patrzyła na Wejwarę. Na jego twarzy rozlał się teraz blask radości, wzruszenia i ledwie, że ją pocałował w koniuszek palców, wymówił z pośpiechem, również tłumionym głosem:
— Mianowany, panno Pepciu!
Pepci, która cały tydzień z drżeniem oczekiwała tego słowa, rozszerzyła się pierś, twarz zapłonęła, oczy się zaiskrzyły:
— Panie Wejwaro!...
— Ach, Pepciu droga! — odetchnął Wejwara — cieszy to panią?
— I pan się pyta?! Jak pan się może pytać? — szepnęła Pepcia i ścisnęła go mocno za rękę.
Wejwara, (chwilę sam nie wiedział, zkąd nabrał tyle odwagi), objął Pepcię lewicą, przycisnął ją do siebie — i silny, gorący pocałunek drżących ust Wejwary spoczął na ustach panny Pepci, która przymknęła oczy.
Gdy się usta ich rozdzieliły, stali oboje bez słowa, ze spuszczonemi oczyma, jakby się byli dopuścili grzechu, ale obojgu było tak nieskończenie błogo. Stali jak posągi, tylko dłoń Pepci, którą Wejwara jeszcze do serca przyciskał, drżała w jego prawicy. Wejwara podniósł ją do ust i całował co chwilę, jakby przepraszał Pepcię, że przy pierwszym całusie przed chwilą nie prosił o pozwolenie.
Po cichutku uchyliły się drzwi od kuchni i głos pani Kondelikowej zabrzmiał łagodnie i dobrotliwie:
— Nakryłaś, Pepciu?...
Wejwara puścił rękę Pepci, ale pani Kondelikowa czuła, co się przed chwilą stało. Spojrzenie Pepci, jej pomieszanie, jak i pochylona w ogromnem zakłopotaniu głowa Wejwary — pani Kondelikowej nie trzeba było więcej.
Dłużej nie umiała się powstrzymywać. Szybko zatem podeszła ku Wejwarze i zapytała:
— Czy można powinszować, panie Wejwaro, prawda to?
Nawet nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął więc tylko głową i schylił się, by panią matkę w rękę pocałować.
— Szczęść panu Boże, panie Wejwaro! — winszowała matka. — Boże, Boże — jakże się sama cieszę...
Szybko otarła dłonią oczy, poczuła w nich bowiem gorącą wilgoć. Cały tydzień oczekiwała tej chwili, a jednak tak ją to wzruszyło, jakby się stało nieoczekiwanie.
— Boże, Boże! — powtórzyła — tatko się ucieszy. My pana uważamy za swego, panie Wejwaro! Ale poczekaj, Pepciu, teraz nie mów nic, mógłby się tatuś skaleczyć!
Chwila, zanim mistrz Kondelik ogolił swoją twarz, wydawała się pani wiecznością; ale nareszcie i ona się skończyła.
Mistrz nie okazał radości tak gwałtownej, jak jego małżonka, wysłuchał zupełnie poważnie, ale choć tego nie okazywał, cieszyło go to. Zdawało mu się prawie, jakby sławetna rada miejska i jemu okazała przychylność swoją, mianując Wejwarę koncepistą. A twarz jego zupełnie się wypogodziła, gdy pani Kondelikowa przyniosła kurczęta, upieczone na różowo, salaterkę młodych kartofli i talerz mizeryi.
— Widzi pan, panie Wejwaro, hę? — i mlasnął językiem. — Nie myślałeś pan chyba, że nominacya pańska odbędzie się z kurczętami w garniturze! Ale teraz bierzmy się za te ptaki, w Żofinie gotowi nam nie zostawić żadnego krzesła.
Prawdę powiedziawszy, sam tylko mistrz siadł z prawdziwym apetytem do stołu. Ani Wejwarze, ani Pepci, ba! nawet pani Kondelikowej jeść się nie chciało z radosnego wzruszenia...
W nastroju podniosłym wybrano się na Żofin. Wejwara i Pepcia szli przed rodzicami, dziś po raz pierwszy pod rękę, ale nieśmiało. Obojgu serca rosły, ale mimo to nie mogli się szczerze rozgawędzić. Trzeba było całą tę uciechę i wzruszenie dokładnie przetrawić i opanować, zanim rozpoczną się wzajemne wynurzania. Zdawało im się, że świat cały patrzy na nich, że im z twarzy czyta, co się wewnątrz dzieje. Cieszyli się naprzód, że na Żófinie zginą w tłumie, spłyną, znikną w falującem mnóstwie osób. Potem będą dopiero sami. Cieszyli się ze zbliżającego się wieczoru, z elektrycznego oświetlenia, z morza lampionów, z muzyki, z oświetlonej rzeki. I tam gdzieś wśród gęstych drzew, w wonnym gąszczu powiedzą sobie, ku czemu teraz nie znajdują wyrazów.
Odetchnęli z głębi, gdy, przekroczywszy most, wchłonięci zostali w tłumie.
Siedli blizko orkiestry i nawet nie zauważyli, że muzyka nie gra. Koncert odbywał się w sali na górze i kapela na wyspie miała długą pauzę. Ale dla Wejwary nie trzeba był muzyki. W sercu jego wszystko grało i śpiewało, jakby w piersi posiadał dźwięczny aryston. Ach, jutro! Jutro będą zaręczyny! Od jutra będzie rzeczywiście i na prawdę należeć do rodziny.
Nawet Pepcia nic nie mówiła. Była jakby w jakimś nieziemskim zachwycie i rozumiała zawsze bardzo dobrze, co jej chce rzec Wejwara, gdy ją uścisnął za rękę. Odwzajemniała jego uściski i niema ta rozmowa stawała się coraz wymowniejszą.
Zupełnie po kryjomu obserwowała pani Kondelikowa tę bezdźwięczną konwersacyę i uśmiechnęła się błogo, patrząc gdzieś daleko. W tej chwili patrzyła w przeszłość i w przyszłość jednocześnie. Cieszyła ją niezmiernie myśl, że niezadługo będzie matką podwójną, a trochę później, jeśli Bóg da... Ale nie, nie dokończyła myśli. Ściskało ją to za gardło, biła ją w skronie — ta nieskończenie piękna, błoga myśl...
Mistrz Kondelik rozkoszował się tymczasem innemi rzeczami. Obawiał się popychania, a znalazł wszystko daleko przyjemniejszem, niż oczekiwał. Piwo było dobre i udzielane w takich ilościach, że aż się dziwił. Popijał szczerze, a gdy nastąpiła powszechna iluminacya, miał już także w głowie małą, ale bardzo małą iluminacyjkę. Piwo trawiło mu dobrze, mistrz dawno już nie czuł pieczonego kurczęcia w żołądku i kazał sobie podać kolacyę, którą mu podano szczęśliwie i szybko. Potem towarzystwo wstało od stołu i wyszło na wyspę, by się rozkoszować widokiem tysiąca płomyków czerwonych, zielonych, pomarańczowych, lampionów na drzewach rozwieszonych i czarownego elektrycznego oświetlonego „kaktaraku”, jak pan Kondelik nazywał mieniący się wszystkiemi barwami tęczy wodotrysk na wzgórzu wyspy, blizko łazienek.
Był to czarowny widok, ale rzecz dziwna, Wejwarze przeszkadzał ten tłum ludzi, te fale publiczności, które się we wszystkich rozlewały kierunkach, po wszystkich drogach i dróżkach. Spragnionem okiem spoglądał przez mur na rzekę, gdzie krążyły czółna i czółenka, z wesołymi wioślarzami, jako załogą, owieszone licznemi lampionami, oświetlone ogniami bengalskiemi. Pepcia patrzyła na wodę w zachwycie, a i panu Kondelikowi podobały się regaty bardzo. Wejwara zauważył szczęśliwie to zajęcie się mistrza i zdawało mu się, że nastaje chwila do wypowiedzenia tajonego dotąd zamiaru. Cisnąc się wśród tłumów ku brzegowi, przybliżyli się powoli do łazienek, i tu stanął Wejwara, a dodawszy sobie odwagi, zwrócił się do mistrza Kondelika:
— Gdyby mi wolno było proponować, proszę pana, to radziłbym, ażebyśmy sobie także wzięli czółno tutaj obok łazienek. Moglibyśmy sobie po Wełtawie trochę powiosłować...
— Ach, tatusiu! — błagała Pepcia — weźmy łódkę! Jeszcześmy nigdy tak nie płynęli.
Niewiadomo, czy był to skutek sześciu czy siedmiu pilzeńskich, które miał w głowie, czy też zatęsknił tak nagle do Wełtawy, dość, że Wejwara nie mógł wyjść z podziwu, iż pan Kondelik nie sprzeciwił się projektowi. Mistrz postąpił naprzód ku przystani, damy za nim, w końcu Wejwara i całe towarzystwo schodziło po schodkach ku łódkom.
— Zawołaj pan którego z tych majtków — rozkazał mistrz Kondelik. — Niech nam da coś nieprzemakalnego!
Wejwara, który podczas gorących dni letnich częstym bywał gościem w tem miejscu, wiedział dobrze do kogo się zwrócić. Opodal stał chudy, smagły, bronzowy z opalenia mistrz pływaków, naczelnik wszystkich innych majtków, człowieczek drobny, ale jak rtęć ruchliwy. Ubiór miał na sobie galowy, przepasany szeroką, modrą szarfą. Marynarski kapelusz zdjął szybko z głowy, ukłonił się zgrabnie i zapytał grzecznie:
— Czem mogę służyć panu doktorowi?
— Daj nam czółenko, mistrzu Klapersztajnie — mówił Wejwara — ale prędko, zanim się skończą regaty!
Wejwara umyślnie pośpieszał, bojąc się, ażeby ojciec Kondelik jeszcze się nie rozmyślił.
— Na pół godziny, czy na godzinę, szanowny panie? — pytał smagły Klapersztajn.
— Gdy nam się znudzi, przyjedziemy z powrotem — zawołał pan Kondelik. — Tylko dajcie nam coś porządnego, pewnego; jest nas czworo osób.
— Łódź, jak do Ameryki, szanowny panie! — obiecywał pan Klapersztajn i śpieszył na drugą stronę przystani, gdzie odwiązał dwuwiosłowe czółno.
— Słuchaj, pan, panie Wejwaro — rzekł naraz mistrz Kondelik — czy umiesz pan wiosłować?
— To bardzo łatwo, proszę pana — odrzekł Wejwara. — Niech pan się nie niepokoi.
Majtek Klapersztajn znał swój fach. W oka mgnieniu odwiązał czółno, zapalił ze sześć lampionów, które były zawieszone, a potem przytrzymując ster, zapraszał gości:
— Raczcie panowie. Szanowna pani może usiąść tam, panienka tu, ażeby utrzymać balans, a wiosłujący tutaj. Drugi pan siądzie sobie na tył czółna.
Tym drugim panem był mistrz Kondelik. Usłużny Klapersztajn „naładował” go jaknajostrożniej na tył, Wejwara pochwycił już za wiosła, a Klapersztajn raźnym ruchem odepchnął łódkę.
Czółno zakołysało się, zadrżało, damy kurczowo chwytały się dłońmi siedzeń, a mistrza Kondelika przejął nagle strach.
— Wejwaro, czy nie lepiej, ażeby z nami pojechał ten Klapersztajn? Mnie się zdaje, że pan jednakże...
— Ależ proszę pana — oponował Wejwara, zmierzając prosto ku wysepce Strzeleckiej — tylko spokój — spokój, nic się stać nie może.
Ale w miarę jak oddalali się od brzegu, dostawał Wejwara coraz większej tremy. Z zatajonym oddechem patrzył na powierzchnię wody, która ich dzieliła od stałego lądu, coraz szerszą — i wzywał wszystkich Świętych, by się nie spotkali z innem czółnem. Mogłoby się skończyć fatalnie. Żywo wiosłował i pot lał się z niego, jak z cebra. Powoli zbliżali się do wyspy.
Damy siedziały na poprzecznych deseczkach, jakby przylepione. Podobała im się przejażdżka, ale lękały się w duchu. Z tej czarnej, jakby gęstej wody, wyzierała ku nim jakaś groza. Nawet zahartowanemu wioślarzowi nie wydaje się po wierzchnia wody w nocy bardzo powabną, damom wydawała się prawie straszną. Pepcia patrzyła uparcie na końce wioseł, zanurzających się i wznoszących, i wstrzymując oddech, oczekiwała co chwila, czy z głębi nie wynurzy się jaka głowa potwora i błyszczące, łuską pokryte ciało. Woda szeleściła tajemniczo i groźnie. W chwili tej wierzyła Pepcia we wszystkie postacie z bajek, o jakich kiedykolwiek słyszała i czytała. Blask lampionów na powierzchni wody podnosił tylko wrażenie.
Wejwara odetchnął głęboko. Minął był najgłębszą wodę i zbliżał się do mielizny nad wysuniętym krańcem wyspy Strzeleckiej. Mistrz Kondelik przez całą tę chwilę nawet nie szepnął, by nie wywołać jakiego złego ducha. Siedział cicho i w skupieniu, aż mu kark sztywniał. Chciał się obejrzeć, czy daleko ujechali od lądu, ale na taki krok nie mógł się odważyć, bał się nawet ruchu najlżejszego.
Czółno znalazło się właśnie przy podłużnym brzegu wysepki. Wejwara wstecznem uderzeniem wioseł zatrzymał je i rzekł:
— Tutaj, proszę pana, płyniemy zawsze od łazienek. Tu jest bowiem dość płytko, więc też chwilę odpoczywamy, bawimy się w trytonów, i powracamy wpoprzek ku łazienkom. Doskonała zabawa! Gdyby pan tak widział pana architekta Wyskoczyla, lub pana Arnoszta! Z największych głębi wynoszą piasek w garści...
— Coby to było, gdybyśmy tak wpadli! — zawołała Pepcia lękliwym głosem.
— Nie wywołuj wilka z lasu, zatracona dziewczyno — srożył się mistrz. — Nie trzeba nawet mówić o tem.
— Tu nie stałoby się nic złego, szanowny panie — uspakajał Wejwara. — Racz się pan przyjrzeć, jak nieznaczną jest tu głębokość.
I wysadziwszy prawe wiosło, wetknął je pionowo w wodę. Weszło na jakie trzy stopy w wodę i zupełnie dobrze było słychać, gdy zanurzyło się w piasku.
— Niech się pan przekona laską, proszę pana — pobudzał go Wejwara.
— Zobaczmyż — bąknął mistrz i wyciągnąwszy rękę zanurzył laskę, bezpiecznie oczekując, gdy się oprze o nią. Ale laska zapadała głębiej i głębiej, a z ust pana Kondelika wyrwało się nagle: „Chryste paa—!” łódka szarpnęła, kadłub jej się przechylił i — chlup, chlup! nad mistrzem zawarła się woda. Z ust obu kobiet wyrwał się okrzyk rozpaczy, ale w tem wynurzył mistrz połowę ciała z wody i zataczając się sapał, a wyciągnąwszy rękę po kapelusz, ryknął jak zwierz.
— Miliońska duszo, poco mnie namawiasz, bym wtykał laskę! Spojrzyj pan, jak wyglądam! Jezus Marya, ludzie. Poczekajcie! Nie uciekajcie ode mnie!
Wskutek upadku pana Kondelika, łódka rozkołysała się rzeczywiście i cofała się, mistrz tracił grunt pod nogami. Skoczył rozpaczliwie i pochwycił za brzeg łódki.
— Człowiecze, chyba mnie tu nie utopisz!
— Chryste Panie! Kondeliku, nie wysyp nas! — jęknęła pani Kondelikowa.
— Tatku, trzymaj się! — łkała panna Pepcia.
— Proszę pana, raczy pan wybaczyć, ale nic jestem winien. Raczył się pan za bardzo przechylić, niech mi szanowny pan wierzy, że wolałbym, gdybym sam był wpadł w wodę...
— Jabym także wolał, gdybyś pan był na mojem miejscu, nieszczęśliwy kapitanie — srożył się pan Kondelik — i gdybym tu nie miał żony i dziecka, obróciłbym pana z tą wanienką do góry dnem! Jezus Marya, ludzie! — poszedłem na pilzeńskie i oto wlewam w siebie Wełtawę! Ciepłe to, jak ług! A teraz wciągnijcie mnie w łódkę!
— Panie szanowny! — jąkał się Wejwara w śmiertelnym strachu — to zgoła niemożliwe, łódź się wywróci. O mnie mniejsza, proszę pana, ale pani, panienka! Raczy się pan trzymać łódki, zupełnie spokojnie — zaciągnę pana do przystani.

Powoli zbliżało się czółno do łazienki, obciążone przez ojca Kondelika, który wisiał z tyłu, jak foka i z napięciem wszystkich sił utrzymywał głowę ponad wodą, sapiąc i parskając. Nałykał się już dosyć i zrobiło mu się od ciepłej wody niedobrze.
Mistrz Klapersztajn dziwił się, że towarzystwo powraca tak prędko, wkrótce jednak poznał przyczynę. Szybko podał nieszczęśliwemu żeglarzowi tykę, przyciągnął go do drabinki, a gdy ojciec Kondelik gramolił się na podłogę, wtrącił Klapersztajn zupełnie spokojnie:
— Gdyby pan był powiedział, że pan się chce kąpać, mógłby się pan rozebrać w łazience, w ubraniu niewygodnie pływać...
Urwał nagle, pan Kondelik bowiem rozpędził się wściekle, chcąc go wrzucić do wody.
— Mój Boże, staruszku, jakże się dostaniesz do domu! Byleś się tylko nie zaziębił — wołała pani Kondelikowa z płaczem.
— Skoczę po dorożkę, szanowny panie — proponował Wejwara, zmiażdżony zupełnie tą nieoczekiwaną, arcy smutną przygodą, która mu najpiękniejszy wieczór w życiu zmieniła na najstraszniejszy, raj — w piekło.
— Nigdzie pan nie skakaj — mówił ojciec Kondelik, kłapiąc zębami. — Przecież nie mogę zrobić ani kroku przez wyspę! Jutro opisaliby mnie w gazetach, tegoby jeszcze tylko było potrzeba! Muszę się trochę osuszyć, i febra mnie trzęsie...
Mistrz Kondelik rzeczywiście w tym stanie nie mógł jechać do domu. Klapersztajn zaprowadził go do kajuty inspekcyjnej, ściągnął zeń mokre odzienie i otulił go w wełniane koce.
— Tak, szanowny panie! Gdy się pan wypoci, będzie dobrze. Radziłbym, ażeby pan tu zanocował. Szanowna pani przyśle panu suche ubranie, ja skoczę do pana Zelenki po śniadanie i źle tu panu nie będzie.
Nie było innej rady. Febra nie ustępowała, ojciec Kondelik zdecydował się przeto, że pozostanie. Małżonka wzięła z sobą zegarek i portmonetkę i spędziła jeszcze długie chwile przy łóżku mistrza, aż nareszcie nie pozostało nic innego, jak udać się w drogę z powrotem do domu.
— Jutro powrócę, Betty — żegnał ją mistrz głosem konającego. — A wierzaj mi, Betty, że z niczegobym sobie nic nie robił, gdybym... tylko wiedział, że mnie znowu nie pochwyci ten przeklęty gąsior — i gdyby w tej kajucie nie było tyle pcheł! Betty — jak żyję nie widziałem tyle pcheł!...

Trudno było osądzić, kto z trojga „pozostałych” z większym kroczył smutkiem z Żofina, czy Wejwara, czy pani Kondelikowa, czy Pepcia. Gdy stanęli przed domem przy Jecznej, przemówiła pani smutnie, jakby ulegając ciężkiemu przeczuciu:
— Niech mi pan wierzy, panie Wejwaro, że nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze, pozostawiając tam tatkę. Oby się co złego nie przytrafiło...
— Niech się szanowna pani nie lęka — starał się Wejwara pokrzepić ją na myśli, ale głos jego świadczył, że mu także nie wesoło na duszy — nie może mu się nic stać. Zaraz rano pobiegnę tam...
— Mój panie Wejwaro — ciągnęła pani dalej — przez całą drogę trapi mnie myśl, że z Kondelikiem może się do rana ta buda zarwać...
— Co mama mówi?! — rozełkała się Pepcia — chyba to niemożliwe...
Wejwarze ściskało się serce na widok łez Pepci.
— Niech się pani uspokoi, panno Pepciu, woda jest mała, pan ojciec powróci zdrowo.
Ale gdy się pożegnał z damami, nie skierował się ku domowi, lecz prostą drogą śpieszył napowrót na Żofin. Pójdzie do przystani i przenocuje tam z panem Kondelikiem. Niech się dzieje co chce, wytrwa przy jego łóżku. Gdyby się łazienka urwała, a pan Kondelik zginął, to niech i on zginie razem! Nie mógłby przecież myśleć o połączeniu się z dziewczęciem, któremu zamordował ojca! Wejwara bowiem nie mógł się oprzeć wyrzutom sumienia, że wypadek dzisiejszy do pewnego stopnia stał się z jego winy.
Doszedłszy na Żofin, przekonał się, że łazienka jest zamknięta, a na wołanie jego nie odezwał się nikt. Wszyscy kąpielowi twardo spali, nawet ten, który miał dyżur nocny. A może w tylnej kajucie grali w karty i nie słyszeli Wejwary, który się na hałaśliwe dobijanie nie chciał odważyć, ażeby i pana Kondelika nie przestraszyć.
Zgnębiony i zakłopotany szedł Wejwara z powrotem przez pusty Żofin. Tak pusto, jak teraz na wyspie, było również w jego duszy. Już po nocy weneckiej...



XII.
Po nocy weneckiej.

W życiu biednej, kochania godnej Pepci Kondelikówny nastały dnie, o których nie zapomni do najdłuższej śmierci.
Po owej fatalnej „nocy weneckiej” na Żofinie, po owej żegludze na Wełtawie, którą aranżował magistracki koncepista, Wejwara, jako uroczyste preludyum swoich zaręczyn z Pepcią, jakże wszystko się jednej chwili zmieniło!
Woda, w której się pan Kondelik przypadkiem wykąpał, była, co prawda, ciepła, ale mimo to wkrótce okazały się następstwa niespodziewanej kąpieli. Nie skończyło się tylko na owej febrze, która mistrza trzęsła. W niedzielę rano musiała na Żofin przyjechać karetka, w którą złożono mistrza jaknajostrożniej, „w całem bowiem ciele aż mu skrzypiało”, jak się wyraził, a w domu niesiono go wprost do łóżka. Pan Kondelik jęczał w szponach gąsiora, który go przez dni kilka nie opuścił. W napadach gąsiora bywał pan Kondelik straszny...
W domu zapanował nastrój pogrzebowy; prawie całą niedzielę Pepcia przepłakała. Ach, jak się losy ludzkie krzyżują! Dziś miał przyjść ukochany Wejwarka, w najświąteczniejszem odzieniu, dziś miał się uroczyście oświadczyć, miał uroczyście się zapytać rodziców, czy powierzą mu jedyną swoją córkę ku wspólnej życia pielgrzymce, miał posłyszeć z ust ojca i matki sakramentalne „tak”, a wieczorem miała nastąpić rozkoszna, rodzinna uroczystość zaręczyn, i stosownie do życzenia pani Kondelikowej, miały być zamienione pierścionki. A tymczasem, a tymczasem!... Tatko leży tam w pokoju na łóżku, obłożony chrzanowemi plastrami, na plecach „tyrpan”, głowa w obrusie mokrym, łyka salicylowe proszki jeden za drugim i wzdycha, mruczy, zgrzyta zębami, chwilami nawet klnie straszliwie.
Taka piękna niedziela czerwcowa, łagodne ciepło, niebo jak bławatek, nigdzie chmurki, wszyscy idą na spacery, na wycieczki, do ogrodów, a w sercu Pepci, jakby dzwoniono na pogrzeb. Każde odezwanie się tatki znaczy zerwanie, beznadziejność, pogrzeb młodej miłości Pepcinej. Wejwara nie pokazuje się, nie ma odwagi, nieboraczek, przeczuwa chyba, jakie było by powitanie.
Pani Kondelikowa siedzi przy łóżku małżonka, gniewa się ogromnie na tę wczorajszą, nieszczęśliwą przygodę, a właściwie gniewa się tylko na małżonka. Wejwara? — on nic nie winien, przecież Kondelika w wodę nie wrzucił. Rzekł wprawdzie: „niech pan patrzy, jak tu płytko, laską pan dna dosięgnie”; ale poco zrobił Kondelik to, do czego go namawiają, poco wtykał laskę tak niezgrabnie, że aż się w dno zaryła, poco się przytem przechylił, aż wpadł? Dlaczego ona tam nie wpadła, pani Kondelikowa? Dlatego, że ma rozum.
Mimo to wszystko, spoglądała na małżonka okiem współczującej i cierpliwej małżonki. Tylko gdy pomyślała o śpiżarni, gdzie leżały bogate zapasy, przygotowane na dzisiejszy wieczór, na ucztę zaręczynową, zmarszczyło się jej oblicze i osiadła na niem niezmierna boleść. Przed południem nie przy szedł Wejwara, ażeby się oświadczyć, bo i pocóżby przychodził? Piękną usłyszałby odpowiedź. Kto wie, czy wogóle dziś przyjdzie. Może jest także chory z tego przerażenia. A gdyby i przyszedł, to z uczty nie będzie nic, trudno się bawić, gdy obok w pokoju leży chory. Wino i kompoty — to się nie popsuje; ale co będzie z mięsem, z tą młodą gąską, z kurczętami, z ugotowanym ozorem, z włoską sałatą — co z tem wszystkiem zrobić?!
Pan Kondelik westchnął.
— Cóż ci to, staruszku? — przerywając dumanie, zapytała Kondelikowa,
— Jakgdybyś nie wiedziała, co mi jest? — mruczał mistrz — czuję w sobie tę noc wenecką przeklętą! Urządziliście mnie ładnie, a ja, stary osioł, wszędzie łażę, gdzie mnie zaprowadzicie, chociaż wiem, jaki mam defekt, i co z tego może wyniknąć.
— Cicho, staruszku — uspokajała go żona — leż tylko spokojnie i nie ruszaj się.
— Nie ruszaj się — dąsał się mistrz — tego nawet mówić nie powinnaś, nie życzyłbym ci takiego leżenia. Na grzbiecie jakbym miał ołów, a pod skórą nawbijane gwoździe. Daj mi znów tego salicylu...
— Zażyłeś przecież przed kwadransem — oponowała — może ci zaszkodzić.
— Mnie już nic nie zaszkodzi! Ale uważaj, abyś znów opłatka nie przerwała. Przedtem miałem tego pełne usta, przeklęta trucizna! Zresztą kto wie, czy to pomaga, może niezadługo doktorzy powiedzą, że salicylu właściwie nie powinno się używać.
Namaczała kawał opłatka, duży jak kluska, wsypała proszek i starannie zawijała.
— Teraz się nie przerwie. Masz.
— Wierzę, że się nie przerwie, ale znów z tego proszek się nie przebije, poco we mnie pchasz taką kluchę?
— Jesteś niecierpliwy, Kondeliku — rzekła z wyrzutem — kaprysisz, jak dziecko.
— Słuchaj, Betty, mój gąsior, to nie drobnostka — zawołał mistrz wściekle. — Jak dziecko! Toby wystarczyło dla dwudziestu dzieci, jednoby tego nie wytrzymało! Zresztą gąsior nie jest żadną chorobą dziecięcą, to ci powie każdy doktór.
— Ja wiem, ale...
— Kiedy wiesz, to nie gadaj, a lepiej zdejm już ten plaster chrzanowy z lewej łopatki, pali, jak piekło! Ale uważaj — Jezus Marya, pomalutku!
Pani Kondelikowa lękliwie wsunęła rękę pod ramię męża, ścisnęła poduszkę i wysunęła plaster. Odetchnęła, że jej się udało i zapytała małżonka łagodnie:
— Może lepiej byłoby dać ci, zamiast chrzanowego, plaster gorczycowy?
— Jeden dyabeł! — oburknął się pan Kondelik — mam tego dosyć.
— Czy nie chce ci się pić?
— Nie!
Pauza.
Po chwili znów pytała.
— Czy nie zjadłbyś czego?
— Teraz, o trzeciej!
— Nie jadłeś obiadu...
— Jakże miałem jeść, gdy nawet głową ruszyć nie mogę. Najlepiejby mi było, gdyby mnie doktorzy zabalsamowali i pozostawili aż gęsior zginie. Wścieknę się ze złości!
Pani znów zamilkła. Siedziała przy łóżku bez ruchu, patrząc na małżonka. Tylko chwilami odpędzała muchy, które atakowały pana Kondelika, jakby wiedziały, że się bronić nie może.
— Gdzież jest muchołapka? — zapytał Kondelik.
— Na strychu, zdaje mi się — odpowiedziała pani...
— Kiedy czego potrzeba, to jest zawsze na strychu, za kominem, albo potłuczone. To psie plemię znowu nam się tu rozmnoży!
— Pepcia ją przyniesie — pośpieszyła z odpowiedzią, aby zażegnać gniew małżonka.
Wyszła do drugiego pokoju, było w nim pusto, poszła więc do kuchni. Tam siedziała Pepcia przy oknie, wychodzącem na podwórze, z oczyma zaczerwienionemi i napuchłemi od płaczu powiekami.
— Nie płacz ciągle, dziewczyno — strofowała matka. — Jeszcze ty mi głowę zawracaj! I poco właściwie płaczesz? Umarł ci kto?
— Jakżebym... dziś. mamusiu...
Dalej nie mogła Pepcia mówić. Nowy prąd łez wytrysnął z jej oczu i rozełkała się powtórnie, aż jej w ustach i gardle chlipało.
Biedna pani Kondelikowa! Tam niecierpliwy, ba! wściekły małżonek, tutaj nieszczęśliwa, rozpaczająca córka. Matka powoli sama tracić zaczęła cierpliwość.
— Nie dziś, to kiedyindziej — rzekła szybko. — Idź na strych po muchołapkę, wypłucz ją, nalej trochę wody i spirytusu, postawimy ją w pokoju tatki. Kawałek cukru trzeba także włożyć na papier.
Pani Kondelikowa powróciła do małżonka. Usiadła, patrzyła przed siebie, i po chwili prawie bezwiednie zapytała:
— Ani nawet ten Wejwara dziś nie przychodzi...
— Nie mów mi o Wejwarze! — wybuchnął mistrz. — Dobrze robi, że nie przychodzi! Wie on, dlaczego! Powiedziałbym mu dziś, czegom nie rzekł wczoraj.
Pani żałowała już, że o Wejwarze wspomniała, chciała to zatem jakoś naprawić, i zwróciła się do chorego:
— Ależ, staruszku, Wejwara temu nie winien. Cobyś mógł mu powiedzieć! Jego to z pewnością nie cieszy, nieboraka.
— Jeszcze czego, żeby się śmiał ze mnie! — mruczał mistrz. — Waryat — i koniec. W takiej łódeczce, jak pudełko od zapałek, puszczać się z nami na wodę. Przecież moglibyśmy się wszyscy potopić!...
— No, ale nie utopiliśmy się, staruszku, dzięki Bogu!...
— Ten człowiek nie ma za grosz rozumu — ciągnął pan Kondelik. — I to właśnie ja wpaść musiałem w wodę. Ja! Jego przyszły teść! Żeby jeszcze ktoś wrzucał w wodę swoje teściowe, choćby nawet przyszłe, tobym może jeszcze zrozumiał, ale...
— Kondeliku! — zawołała z wyrzutem.
— Tobym zrozumiał, powiadam; ale płukać w wodzie teścia. Teraz dosyć tego, powiadam, dosyć tego! A jeśli przyjdzie, powiem mu, ażeby się więcej nie fatygował. Takiego człowieka do rodziny! Tu kolej, tu przepełniony statek, tu bieganina Bóg wie gdzie, ten człowiek wyciera nami świat, jak ów znany Kyselak, dotąd każdy krok z nim i dla niego musiałem odchorować, a wczoraj tylko cudem nie utonąłem. Dobry na zięcia dla dyrektora cyrku, ale nie dla mnie. Dość tego! Takiemu człowiekowi córki nie dam! Powinien był pójść z Holubem do Afryki!
— Ależ, Kondeliku — napominała pani.
— Nic z tego, powiedziałem i dosyć. Niech idzie o chałupę dalej!
— Dobrze, Kondeliku, a czy się zastanowiłeś, jaki z tego będzie wstyd?...
Pan Kondelik wytrzeszczył na żonę oczy.
— Taaak? I to jeszcze? Już jesteście tak daleko, że z tego wstyd będzie!... I to Pepcia?...
— Ależ, Kondeliku! — krzyknęła pani już teraz gniewnie. — Co ty mówisz? Umyślnie wykręcasz! Nie o takim wstydzie, ale wogóle o wstydzie mówię. Chodzi dwa lata za córką i potem ma ją zostawić. Świat nie wierzyłby, że ty... nie, nie, świat powiedziałby, że on ją rzucił! Mówisz niemądrze... Nie gniewaj się, staruszku, proszę cię, nie myśl o tem. Widzisz, Wejwara cię oszczędza, nawet nie przychodzi, mógłbyś go obrazić. Mój Boże, taki łagodny człowiek, ma w magistracie swoje pewne utrzymanie, a gdy się ożeni z Pepcią, sam to mówiłeś, można otrzymać malowanie w magistracie, znowu praca i ładny zarobek...
— Owszem, magistrat! — śmiał się koląco pan Kondelik. — Tylko, że on mi nie wystarczy, tu potrzeba innej protekcyi, niż zięcia koncepisty. Gdyby sobie wziął moją córkę burmistrz, lub przynajmniej ze dwóch radców, tobym dostał roboty, ale przez niego mogę chyba malować sroki na wierzbie.
— Zresztą nie dbam już o to, bez magistratu można także żyć na świecie. Basta! powiadam, Wejwara niech mi się nie pokazuje na oczy!
Pani milczała.
Powinna była uczynić to o chwilę wcześniej. Ale która kobieta umie zamilknąć we właściwej porze?
Stała przy oknie i uparcie spoglądała na ulicę.
Wtem brzęknął dzwonek w kuchni.
— Cóż to, czy niema dziewczyny? — zapytał pan Kondelik.
— Niema — dziś ma „wychodnię.”
— A gdzie Pepcia?
— Poszła po muchołapkę na strych — odrzekła i już wychodziła do kuchni.
Przeczuwała, a było to przeczucie niemiłe, kto dzwoni.
Tak, był to nieszczęśliwy — Wejwara.
— Rączki całuję, szanownej pani — pochylił się nieborak konkurent do ręki pani Kondelikowej.
— Nie trzeba, nie trzeba, panie Wejwaro — usuwała się zakłopotana pani, chowając ręce po za siebie.
Wejwara się zmieszał.
Dziś poraz pierwszy nie pozwala się pani Kondelikowa pocałować w rękę! Co to znaczy? Pani Kondelikowa, która go jeszcze nigdy nie opuściła w nieszczęściu!
— Przecież nie gniewa się na mnie szanowna pani, że nie przyszedłem już przed południem. Wahałem się, naprawdę, szanowna pani...
— E, nie gniewam się, panie Wejwaro, wcale się nie gniewamy — odparła coraz bardziej zakłopotana — ale tatko nam chory, tatko —wymówiła nagle, by Wejwarze objaśnić sytuacyę.
— Dla Boga! pan Kondelik — zawołał Wejwara, zarumieniwszy się po uszy.
Sumienie jego, które przez całe rano stłumić się starał, znów się ozwało.
— Chory, niestety! po tej nieszczęśliwej przygodzie wczorajszej, to przejdzie; ale jest bardzo niecierpliwy, bardzo i ruszyć się nie może, doprawdy, nie wiem, czy mam pana...
Zaczęła mówić szeptem, dopiero teraz bowiem zauważyła, że w pośpiechu zostawiła drzwi od pokoju otworem.
Wtem z pokoju pana Kondelika zabrzmiał groźny głos, targający nici całej dalszej dyplomacyi:
— Jeżeli to Wejwara, stara, to powiedz mu, aby do nas przyszedł, gdy znowu będzie jaka noc wenecka.
Pani skamieniała. Wejwara musiał słyszeć. I nietylko Wejwara, ale i Pepcia, która w tej chwili schodziła z zakurzoną muchołapką ze strychu.
Trzask! Muchołapka wypadła z rąk Pepci, tłukąc się na tysiąc kawałków, które potoczyły się po schodach, po sieni, aż skorupki padały na sam dół i rozbijając się o schody brzękały cienko i przenikliwie, jakby dzwoniły podczas pogrzebu. W dwóch skokach była Pepcia obok Wejwary, któremu z głośnym płaczem padła na szyję, poraz pierwszy przed matką, ale tym razem bez najmniejszej nieśmiałości. Wszak to może poraz ostatni!
— Betty! — zabrzmiała komenda z pokoju.
Pani musiała pójść do pokoju, podała tylko rękę Wejwarze i szybko szepnęła do niego:
— Lepiej będzie, gdy pan do niego dziś nie pójdzie, niech się wychoruje. Idź pan z Bogiem! Nic pan sobie z tego nie rób! Pepcia się później ubierze i pójdzie trochę na spacer, może się gdzie spotkacie.
I pozostawiwszy córkę z kochankiem w sieni, zamknęła umyślnie głośno drzwi kuchni i śpieszyła do małżonka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po tej niedzieli nastąpiło kilka przykrych dla Pepci dni, zdawało jej się, że ją za życia kładą do zimnego grobu. Napróżno uspokajał ją wierny Wejwara, napróżno zapewniał, że każda miłość musi walczyć z przeciwnościami najróżniejszemi, i że właściwie nie byłoby miłości, gdyby nie było takich przeszkód.
Na szczęście trwało cierpienie Pepci tylko tydzień — gąsior pana Kondelika opuścił i zwolna wypogadzało się nie bo po burzy.



XIII.
Dalsza przeszkoda.

Mistrz Kondelik chorował, Pepcia płakała, biednemu Wejwarze również dobrze nie było na świecie. Tyrańskie słowa mistrza dotknęły go do żywego. Zdawało mu się, że nigdy nic straszniejszego nie słyszał. Gryząca ironia Kondelika wypalała mu bolesne rany w ciele i w duszy, a łzy płynące z oczu drogiej Pepci jątrzyły boleść jego. Jeszcze nigdy nie był tak skruszony, jak wtedy, gdy Pepcia oparła na jego piersi swą główkę i łkała żałośnie. Jeszcze nigdy nie widział jej płaczącej i nie myślał nigdy, że sam stanie się przyczyną jej bólu. Płacz wstrząsał całem jej ciałem, a Wejwarze zdało się, że zapada się w ziemię. Zatoczył się, aż padł plecami na ścianę sieni, stale trzymając Pepcię w objęciach. Nowy jego surdut na plecach miał deseń szablonu, którym sobie pan Kondelik w dobrym humorze sionkę był ozdobił.
Nareszcie musiał odejść, i schodził jak nieprzytomny, a gdy się znalazł na ulicy, dziwił się, że się tam znalazł szczęśliwie i cały. I to mu przyniósł dzień dzisiejszy, dzisiejszy, który miał mu dać szczęście żywota!...
Pół godziny chodził Wejwara po mieście, jak błędny, a potem nagle poczuł ulgę. Nadeszła Pepcia, a z jej ukazaniem pojawiła się nadzieja. Pomimo też, że mistrz Kondelik zadał mu cios tak ciężki, pierwsze słowa Wejwary brzmiały:
— Jakże się ojciec pani miewa, panno Pepciu?...
Dwie godziny chodzili razem w okolicy ulicy Jecznej, wzdychając i ręce sobie ściskając, wieczną sobie miłość obiecując, choćby nawet całe piekło ze wszystkiemi swemi potęgami, ze wszystkiemi dyabelskiemi intrygami przeciw nim powstało. W niewinnej, niedoświadczonej, teraz wszakże nad miarę wzburzonej główce panny Pepci mignęła nawet myśl o ucieczce do Ameryki, ale Wejwara, który był w geografii jednak bieglejszy, niż zrozpaczone dziewczę, pomimo, że był przedsiębiorczym turystą, jak wiemy, pośpiesznie zaprzeczył, że o Ameryce nawet myśli być nie może. Jest to daleka, bardzo niewygodna podróż, z wielu trudnościami połączona, on zaś nie mógłby się udać do Ameryki, gdyż wysoki magistrat nie dałby chyba urlopu na tak daleką wycieczką. Kiedy nareszcie odprowadził ją aż do bramy domu, obiecał święcie, że jutro pod wieczór znów oczekiwać będzie. Pani Kondelikowa ułatwiała córce zadanie, ażeby w porę właściwą mogła Wejwarę spotkać. Niedobrze byłoby, rozważała jako matka, ażeby nastąpiła pauza. A Wejwarze — ach, temu wybornemu młodzieńcowi mogła powierzyć córkę. Ten jej nie zawiedzie, nie sprzeniewierzy się...
Pan Kondelik po trzech dniach powstał z łóżka i przechadzał się ostrożnie po pokoju, nabrał też lepszego humoru. Klął co prawda ciągle jeszcze, ale pani Kondelikowa, która już tak długo żyła przy jego boku, dobrze zrozumiała, że teraz złorzeczy już tylko, aby złorzeczyć, aby w ten sposób usprawiedliwić swój postępek niedzielny. Czuła, że drogi małżonek czeka tylko okazyi, aby jakoś nawiązać rozmowę o Wejwarze. O nie! Tym razem ona nie zacznie! Nie zawiniła, więc poczeka.
I doczekała się.
W piątek wieczorem, kiedy mistrz czuł już taką ulgę, że posłał po pilzeńskie, Kondelik rzekł nagle, po wyjściu Pepci do kuchni:
— A co ten łazęga Wejwara robi, że nie przychodzi?
Na to tylko czekała pani Kondelikowa.
Poważnie, i starając się, aby głos jej nie brzmiał nad miarę ostro, odrzekła małżonkowi:
— I ty się pytasz, stary? Po tem, coś mu zrobił w niedzielę, jeszcze się pytasz? Straciłbyś szacunek dla niego, gdyby jeszcze przychodził. Właśnie mnie to cieszy, że się zachowuje wstrzemięźliwie. To jest charakter! czyż może przyjść, gdyś mu prawie drzwi pokazał?
— Ja mu nic nie pokazywałem! — zaczął się srożyć mistrz.
— Kondeliku — rzekła z powagą — ja cię nie obwiniam. Tyś jest panem, głową rodziny, ojcem, musisz przeto wiedzieć, jak się powinieneś i możesz zachowywać. Ja milczę i uznaję za dobre, co uczynisz. Czy sądzisz, że go trzeba było wyrzucać za drzwi, ażeby to zrozumiał? O nie! Takim ludziom dość na słowie, a tych słów było dużo i były ubliżające. Ty masz także swój honor, Kondeliku, tyś był zawsze uczciwym mężem, inaczej nie byłabym wyszła za ciebie, a mój ojciec nie byłby mnie tobie powierzył. Ale gdyby mój ojciec, Kondeliku, rzekł był tobie coś podobnego i gdybyś ty był potem sam przyszedł, wiesz, Kondeliku, tobym była straciła uszanowanie, jakie dla ciebie zawsze miałam. Moja nieboszczka matka mawiała zawsze:
„Betynko, Kondelik jest mężczyzną, jakich mało.”
Co mi się podobało u ciebie, podoba mi się i u Wejwary. Uznałeś za stosowne zerwać, dobrze, Kondeliku. Pan Bóg dał nam tylko córkę, chcę ją widzieć szczęśliwą. Jeśli sądzisz, że los przeznacza ją dla Wejwary, musisz to sam naprawić. On musi czekać, on się nie może zniżać. On cię przecież w wodę nie wrzucił...
Pani Kondelikowa wiedziała, jak na męża wpłynąć.
— Do wszystkich dyabłów! — zawołał pan Kondelik — com znowu tak strasznego powiedział?
Pani Kondelikowa nie ustępowała.
— Wystarczy, Kondeliku, ażeby zrozumiał. Nic ci nie wyrzucam, tyś miał boleści, jam je czuła razem z tobą, wszak jesteś jedynym moim mężem, a Pepci ojcem. Wejwarze więcej nie było potrzeba. Ma on dla ciebie uszanowanie, Kondeliku, poważa cię, mój Boże, z twoich rąk chciał otrzymać żonę, Pepcię, a żona jest błogosławieństwem bożem, ale taki delikatny człowiek nie może być zrzucony ze schodów, takich ludzi nie wielu jest na świecie.
— No, no, no — wtrącił Kondelik.
— Ja wiem, Kondeliku, on jest dla ciebie małą figurą, ale nie zapomnij, że będzie większym. Tyś także nie był tem, czem jesteś dzisiaj, gdyśmy się pobrali; ale mój ojciec, moja matka, myśmy do ciebie mieli zaufanie, a tyś go nie zawiódł. Niech ci dziś kto wyrówna! Jesteś malarzem, jakich niewielu w Pradze.
Panu Kondelikowi było tak, jakby go kto biczował. Ta powaga małżonki rozbrajała go. Nie miał kogo strofować, nie mógł złorzeczyć, oblewała go zimną wodą.
— Chyba za nim gonić nie będę? — bąknął.
— Tego nie mówię, Kondeliku, aczkolwiek nie byłoby poniżeniem, gdybyś mu jakoś zaszedł drogę. Pewno nie czytałeś dziś gazet. Ktoś tam w magistracie umarł, wszystko posuwa się w górę, Wejwara naznaczony został do prezydyum. Do prezydyum, Kondeliku! Pracuje pod samym burmistrzem. Panowie z prezydyum są prawą ręką burmistrza, władają całą Pragą. Są więc widoki karyery! Więcej nie powiem ani słowa, ale to wiem, że Wejwara ma przyszłość przed sobą, a Pepcia miałaby ją z nim razem. On ma swoje dochody, ona ma cokolwiek, gdy się to połączy, można żyć pięknie.
W tej chwili powróciła Pepcia z kuchni, więc pani Kondelikowa umilkła. Spojrzała tylko znacząco na córkę, a Pepcia zrozumiała. Była mowa o nim, o Wejwarze.
Mistrz siedział zamyślony. Przecież właściwie lubi on Wejwarę, do wszystkich dyabłów! Czy go ci ludzie nie znają jeszcze? Miał się śmiać, kiedy leżał jak na torturach, i miał błogosławić, że się tak wysypał w Wełtawę? Gdy tak siedział i myślał o tem, co mu wzorowa jego połowica powiedziała, postanowił sobie naprawić wszystko zaraz jutro. Jutro wyjdzie, już go prawie nic nie boli. Ma płacić podatki, pójdzie sam do magistratu, jakoś niby przez omyłkę wejdzie do kancelaryi, gdzie siedzi Wejwara — i będzie dobrze.
Jak sobie postanowił, tak uczynił, i w sobotę w południe, po powrocie do domu, rzekł wesoło do żony:
— Betty, wieczorem przyjdzie Wejwara. Spotkaliśmy się, poprosiłem go na kolacyę. Zrób dla nas coś smacznego. Przyprowadzę go tutaj ze spaceru...
— To ci się chwali. Bałam się o Pepcię. Tyś dobry człowiek...
Pocałowała go szczerze.
Kondelikowi było ogromnie lekko na sercu. Czuł, że człowiekowi jest dobrze, gdy drugim czyni dobrze. Pochylił się ku żonie i rzekł:
— Sądzę, że dziś poprosi o Pepcię...
Twarz pani Kondelikowej rozjaśniła się. Szczęście Pepci było zadaniem całego jej życia.


∗             ∗

Mistrz Kondelik obszedł po południu robotników, wszędzie dojrzał, zapłacił im i przed szóstą przechadzał się już obok magistratu. Miał dobry pomysł. Chciał Wejwarę zupełnie ułagodzić i chciał go poprosić na szklaneczkę, nim pójdą do domu.
Tymczasem pani Kondelikowa postarała się o cielęcą szynkę, sałatę w główkach i ogórki, Pepcia przygotowywała stół i mieszkanie Kondelików napełnione było uroczystą wonią.
Dziś!
Kondelik byłby nosił Wejwarę na rękach, tak go cieszyło, że młodzieniec się nie gniewa. Pochwycił go w ramiona, gdy Wejwara wyszedł z magistratu, i po kilku słowach zaprosił na szklaneczkę pilzeńskiego.
Czyż mogło coś więcej ucieszyć Wejwarę? Z przyszłym teściem chwila poufnego posiedzenia i gawędy! Przy pilzeńskiem!
Nie skończyło się na jednaj, urosło do trzech i było już po siódmej, gdy wyszli z restauracyi. Wokoło rozlewał się piękny wieczór czerwcowy, para z pilzeńskiego otulała wszystko jakąś różową mgłą, krew żywiej krążyła, Kondelik gawędził wesoło, a Wejwara byłby mu za każde ciepłe słowo padł na szyję.
Nawet nie wiedzieli, którędy idą, ale nagle z jakiegoś ogrodu restauracyjnego odezwały się dźwięki muzyki, śpiewu i śmiechu. Mistrz przystanął i rozejrzał się wo koło siebie.
— Co się to dzieje tutaj?
Oczy jego padły nagle na afisz, wywieszony obok bramy.
— Patrz pan, panie Wejwaro, szansonistki! Słyszysz pan?
Wejwara kiwnął głową z uśmiechem.
— Widziałeś pan to kiedy? Dwadzieścia lat już nie byłem, ba, gdzie tam dwadzieścia! Od tego czasu, jakem się ożenił. Chodź pan, posłuchamy chwilkę...
Wejwarze było wszystko jedno, gdzie go teść woła. Byłby za nim poszedł choćby do piekła. Jeszcze dzień był jasny i nikt z obu nie zastanawiał się nad tem, która godzina. Kondelik kroczył żywo, już byli w bramie i za chwilę siedzieli w ogrodzie, bliziutko estrady, na której „śpiewacy” wykonywali swoje „kawałki.”
Mistrz czuł się jak w domu, w najlepszym humorze słuchał, jak śpiewała panna Żany, panna Róża, panna Lora i patrzył na występy komików w maskach, a niezmiernie podobała mu się fisharmonia z towarzyszeniem skrzypiec.
Śpiewano, co prawda, stare kuplety, niezręcznie przełożone z niemieckiego, brak w nich było rytmu i rymu, ale dla pana Kondelika wydawało się wszystko nowem. Tak dawno tego nie słyszał... Wejwara był rozmarzony, nie słyszał tego nigdy.
Czas ubiegał. Nagle z którejś wieży odezwał się głęboki dźwięk dzwonu, Wejwara zerwał się.
— Szanowny panie, dziewiąta godzina.
— Idź pan do dyabła! Zkądby się wzięła...
— Sądzę, żem się nie omylił — mówił Wejwara lękliwie i wyjął zegarek — faktycznie, dziewiąta...
— Safraperte, to musimy iść do domu — wyrzekł mistrz, który nagle wytrzeźwiał ze swego rozmarzenia. — Matka czeka na nas z kolacyą.
Zapłacił i sapał mocno, gdy wyszli z ogrodu na ulicę. Szli w milczeniu, nikomu nie chciało się mówić. Teraz dopiero przypomniał sobie mistrz szynkę cielęcą, sałatę i przed oczyma stanęła mu małżonka, która teraz właśnie drepce przy kuchni, spoglądając na drzwi, nasłuchując na schodach.
Wejwara szedł obok niego, jak grzesznik. Czy to stosowna chwila, aby wszedł do obcego domu? Pół do dziesiątej? Nie byłoby lepiej czmychnąć?
Kondelik, jakby przeczuwał, o czem Wejwara myśli, chwytał go chwilami za ramię, aby mu nie uciekł i mówił z wymuszonem uśmiechem:
— Dopieroż dostaniemy burę, Wejwaro, oj dostaniemy... Żeś mnie pan też ciągnął na te śpiewaczki!...
Wejwara wytrzeszczył oczy. Na Boga, on go ciągnął? Znowu on?
Kondelik uspakajał jednak młodzieńca:
— No, no, to żart, ale jakoś się tem będzie trzeba podzielić, co od matki dostaniemy... Zresztą nie jest tak późno, jeszcze będzie otwarte, musisz pan dużo jeść, to się matka ucieszy.
Gdy grzesznicy weszli, pani Kondelikowa stała przy kuchni. Wejwara przy powitaniu wyczuł mroźny chłód, który wionął z tych kilku słów:
— Witam pana, panie Wejwaro.
Całus, którym odpłacała powitanie mistrzowi, był suchy, chłodny, jak porcelanowy.
— Czy będziecie jedli? — spytała pani, nie patrząc na nikogo.
— Ależ naturalnie, matko — rzekł pan Kondelik umyślnie głośno. — Dlaczegobyśmy nie mieli jeść?
— Bo myślałam, że o godzinie dziesiątej jesteście już po kolacyi...
Pan Kondelik ocierał spocone czoło.
— No, no, Betty, tak późno jeszcze nie jest. Podaj tylko, podaj tylko na stół. Głodni jesteśmy, jak wilki, prawda, Wejwaro? A czy piwo jest w domu?
— Jest — odrzekła — ale już chyba podobniejsze do polewki.
Panowie weszli do jadalni, gdzie stół był nakryty, a na stole dominowała sałata, przygotowana jeszcze o siódmej godzinie; w koszyczku wysychał chleb, pokrajany z wieczora.
Oczy Wejwary napróżno szukały żywej istoty w pokoju — pokój był pusty.
Pani Kondelikowa podała półmisek z pieczenią, postawiła go, nie rzekłszy ani słowa i sama nic nie jadła. Była bardzo obrażona. To zrobił małżonek, gdy znowu miał przyjść konkurent i gdy miał być święcony dzień zgody i zaręczyn! Kto wie, gdzie chodzili!
Długą chwilę jadł pan Kondelik, nagle sobie coś przypomniał:
— Gdzie jest Pepa?
— Poszła spać, już nie czekałyśmy na was.
Pan Kondelik milczał, a Wejwarze było, jakby mu w serce igły wbijano. Jest tu, jest blizko niej, dzieli go od niej mur na pół cegły — i nie ujrzy jej. Poszła spać. Jak ona może spać w tej chwili!
Ale Pepcia nie spała. Musiała jednak usłuchać matki, zagniewanej na bezwzględność tatki i rozżalonej po raz pierwszy słabością Wejwary.
Pani Kondelikowa miała jednak serce. Gdy spostrzegła, że obaj dość mają kary, poszła niby po córkę i przyprowadziła ją do pokoju. Wdzięcznie spojrzał na nią Wejwara, a gdy mistrz Kondelik wyszedł do sypialni, aby przynieść cygara, podszedł Wejwara szybko do pani matki, pocałował ją gorąco w rękę i trzymając ją w swojej, błagał:
— Szanowna pani, przebaczenia, jam temu nie winien.
— Ja wiem, panie Wejwaro, że nie pan — odpowiedziała pani i powoli topniała. — Ale jednak mógł pan staruszkowi przypomnieć, że się to tu smażym że wszystko wysycha i że czekamy...
Do zaręczyn nie doszło tego wieczoru, a gdy Wejwara o północy odchodził smutny, że tak zakończył się dzień, sięgnął bezwiednie do kieszeni, czy ma tam puzderko z pierścionkiem dla Pepci, ścisnął je i przez całą drogę gryzła go myśl:
— Nieszczęśliwy pierścionek! Nie mogę się go pozbyć! Nie mogę doprowadzić do tego, abym go włożył na palec Pepci... Przeszkoda goni przeszkodę! Niech dyabli wezmą wszystkie śpiewaczki!...



XIV.
W dzień zaręczyn.

Po fatalnej sobocie, kiedy pan Kondelik zawlókł Wejwarę „na śpiewaczki,” przebudził się piękny poranek niedzielny, ale u Kondelików było jakoś mglisto! Pani Kondelikowa nie mogła zapomnieć wczorajszego przewinienia. Starała się przecież, biegała z Pepcią, ażeby przynieść wszystko na kolacyę — (niech mąż spróbuje kupić w sobotę po południu dobrą, młodą, cielęcą szynkę, gdy w sklepach rzeźniczych myje się tylko i sprząta, kiedy wszystek towar jest w piwnicach). Jest to rzecz na pozór prosta, zwykła, ale trzeba się nakłopotać! Tylko gospodyni może to znać, tylko gospodyni wie, co to znaczy, gdy powie pan małżonek w sobotę po południu: wieczorem przyprowadzę ci gościa! No, niechby się to stało kiedyindziej, nicby nie mówiła, ale wczoraj, wczoraj, kiedy kolacya miała być przegrywką do zaręczyn, uroczystością rzadką w każdej rodzinie, u nich zaś, u Kondelików, wydarzyć się może raz tylko w życiu i nigdy więcej! Jednę córkę mają, raz mogą być zaręczyny! A on sobie chodzi, Bóg wie gdzie...
Gdyby przynajmniej wiedziała, gdzie chodzili! Wczoraj się Kondelika nie pytała. Po pierwsze dlatego, że jako obrażona miała prawo, aby on jej to powiedział bez pytania; po drugie dlatego, że badaniem przed Wejwarą nie chciała małżonka zawstydzić; po trzecie, aby konkurenta nie odstraszyć, że także Pepcia kiedyś za przykładem matki będzie domowym inkwizytorem, sędzią czynów małżonka. Po odejściu Wejwary nie mogła się zaś pytać, bo się już do Kondelika nie odezwała. Ale gdy się mistrz gotował już do snu, gdy chodząc po sypialni, odkładał części ubioru, mruczał sobie jakąś dziwną melodyę, ba, chwilami wymówił i kilka słów piosenki, wtedy rzecz stała się bardzo dziwną, zagadkową. Zaniepokoiła ją ta dziwaczna piosenka. Gdzie Kondelik ją słyszał, a słyszał w towarzystwie Wejwary?
Zrana więc panowało u Kondelików milczenie. Pani wstała i bez zwykłego „dzień dobry, staruszku!” śpieszyła do kuchni, ażeby ugotować śniadanie.
Pepcia chodziła z oczyma spuszczonemi, przeczuwając, że między rodzicami coś zaszło.
Pan Kondelik udawał, jakby o niczem nie wiedział. Mydlił się, golił, pogwizdywał sobie.
Nie myślał przytem, jak starannie pani śledzi każdy jego ruch i nie zauważył, jak się przysłuchiwała, gdy zaczął gwizdać. Znów ta dziwaczna, zagadkowa melodya! Gdyby był tylko gwizdał! Lecz mistrz zapomniał naraz, że nie jest sam i zanucił półgłosem i z jakąś rozkoszą: „O Matyldo, tyś moją miłością!“
W Kondelikowej drgał każdy nerw, złowieszcze przeczucie nią owładnęło. To nie jest piosenka z winiarni, gdzie siada Kondelik z samymi poważnymi mężami, ani mu tego nie śpiewał żaden budowniczy, lub właściciel domu, gdy oddawał dom do malowania! Zresztą byłaby słyszała już dawniej kiedyś. Ale to jest piosenka od wczoraj, kiedy zapomniał Kondelik o żonie, o dziecku, i tułał się, Bóg raczy wiedzieć gdzie, w towarzystwie — nawet mówić nie chciała, w jakiem towarzystwie. I to z Wejwarą!
Ale jeszcze się opanowywała i czekała, aż małżonek skończy, a potem wsunęła głowę do sypialni chłodno oznajmiła:
— Kawę ci postawiłam na stole.
Kiedyindziej mawiała: „Staruszku, na śniadanie! Niech nie ostygnie!” Ale dziś rzekła bardzo lakonicznie.
Pan Kondelik w czystej bieliźnie wchodził do jadalni i jeszcze przy samym stole wygwizdywał ostatnie takty nieszczęśliwej melodyi.
Małżonka była jak na torturach. Gdy już mistrz wypróżnił do połowy filiżankę, odezwała się pani Kondelikowa:
— Teraz mi powiedz, Kondeliku, gdzieście to wczoraj z Wejwarą chodzili?
Powiedziała to głosem suchym, chłodno i w taki sposób, że pytanie nie mogło pozostać bez odpowiedzi.
Pepcia dawno dopiła kawę i usunęła się z pustą filiżanką do kuchni.
— No, gdzieśmy chodzili — odparł Kondelik wymijająco — gdzie byśmy chodziii? Na szklaneczkę pilzeńskiego zaszliśmy.
— Na jednę? — nacierała pani.
— Dwie były — okłamywał Kondelik, chociaż byłoby lepiej, gdyby się był przyznał raczej do dziesięciu.
— Dwie szklanki do dziesiątej godziny?
— Nie, nie trwało to tak długo — cedził mistrz powoli. — Potem szliśmy do domu, a tu w pewnym ogrodzie śpiewali i grali. Więc Wejwara...
— Co, Wejwara? — przerwała pani. — Wejwara cię tam zaprowadził?
— Ależ nie. Wejwara poszedł tam ze mną — dopełniał mistrz.
— Rozumie się, żeś ty go prosił.
— No, tak.
— I co to było?
— No, śpiewaczki tam były, a że Wejwara tego jeszcze nigdy nie widział, więc weszliśmy tam na chwilę. A gdy biła dziewiąta, powiada Wejwara, że czas już do domu, więc poszliśmy. Co ty ciągle mówisz o dziesiątej godzinie!
— Na śpiewaczki poszliście? — powtórzyła pani z naciskiem, jakby nie dowierzała własnym uszom, a kiedy na nią mistrz spojrzał, zdawało mu się, że tak musiał wyglądać anioł, który wyprowadził Adama i Ewę z raju.
— No, na śpiewaczki! Cóż w tem jest złego? — odważył się teraz trochę raźniej, aby odeprzeć napad.
— Ty się pytasz, co w tem złego, Kondeliku? — rzekła chłodno. — Ty tego nie pojmujesz? Powiadasz, że tego Wejwara nigdy nie widział, wierzę, i dobrze, że tak jest, bardzo dobrze. A tyś uznał za stosowne pokazać mu to w chwili, gdy się ma zaręczyć z naszą Pepcią? Gdyby to byli sami śpiewacy, ale tam są także śpiewaczki! Nie przerywaj, ja to wiem, przecież na afiszach... One mają krótkie suknie i siatkowe pończochy i śpiewają różne dziwne piosenki i podnoszą nogi w górę, a nie mają na sobie żadnych płaszczów i strzelają oczyma po mężczyznach — i tam ty wodzisz Wejwarę? Przyszły teść przyszłego zięcia? On nie powinien myśleć o niczem więcej, jak tylko o naszej córce, a ty mu pokazujesz śpiewaczki? Dobrze słyszałam, że nie mogłeś zapomnieć tych piosenek. U ciebie na tem się skończy, ale czy myślisz, że to na Wejwarę nie mogło mieć wpływu? Z pewnością także całą drogę powtarzał te kuplety o Matyldzie! Nietylko, że mnie zostawiasz w domu z cielęcą szynką przy kuchni, ale jeszcze na dobitkę niedoświadczonego młodzieńca oprowadzasz? Ja się smażę, sos wysycha, Pepcia chodzi po pokoju mało oczu nie wypłacze, a wy sobie siedzicie na koncertach. Nie wytłómaczysz się z tego postępku...
— Ależ, Betty — zerwał się mistrz — że też mi nie dasz przyjść do słowa! Te dziewczyny były szpetne!
— To przypadek, Kondeliku — mówiła dalej pani twardym głosem. — A co byłoby, gdyby Wejwara chciał się przekonać, czy gdzieindziej niema ładniejszych? I ty to czynisz wtedy, gdy powinieneś przed Wejwarą wyglądać poważnie, jak król, nie ojciec, który mu na całe życie powierza córkę, on powinien wobec ciebie uczuwać respekt, strach nawet...
— Strach będzie miał przed tobą, Betty — wyrwało się panu Kondelikowi — po co ja mam go jeszcze napędzać! Na strach są teściowe, nie teściowie...
Wielka to była odwaga ze strony mistrza mówić w ten sposób teraz, kiedy przecież nie było wątpliwości, że zawinił i że siedzi przed sędzią, przez Boga mu ustanowionym. Ale już się stało i pani umilkła zdziwiona.
Niewinne to słówko, które jej mistrz cisnął, przerywając prąd wymowy, było dla niej wstrętne. Zdobyła się tylko na jeden wyraz:
— Kondeliku!
— No dobrze, Betty — ciągnął mistrz, czując, że teraz nabiera przewagi. — Powiedziałaś mi, coś chciała, a gdy przyjdzie Wejwara, oddam mu połowę, która jemu się należy. Niech wie, jak małżeństwo wygląda przed i za kulisami. Jeszcze od nas nic nie dostał, jeszcze się niczem nie zobowiązał, jeszcze jest sobie panem, więc może pójść, choćby na śpiewaczki, kiedy mu się będzie podobało. Dopiero otworzy oczy, gdy wszystko posłyszy.
— Ty mu nie powiesz nic, Kondeliku — rzekła pani łagodniej. — Co trzeba, powiem sama. Ty przemówisz dopiero, gdy będzie chodziło o Pepcię. Skończymy to dziś wieczorem. Mam nadzieję, że jako rozumny małżonek i ojciec, będziesz mnie w tem popierał. O wczorajszym wieczorze zapomnijmy, ale dzisiaj należy do nas, do mnie i do Pepci.
— Dlaczego tego nie powiedziałaś na wstępie, oszczędziłabyś mi niedzielnego kazania — rzekł pan Kondelik.
— Uwagi dobrej żony i sumiennej matki nigdy nie są zbyteczne, Kondeliku, a teraz mógłbyś zajść do Wejwary, ażeby po obiedzie przyszedł do nas. Dzień jak wymarzony, pójdziemy na spacer.
Pan Kondelik był zadowolony, że się tak skończyło, ubrał się i poszedł do Wejwary.


∗             ∗

Po godzinie drugiej Wejwara był już u Kondelików. W kieszeni na piersi przyniósł futeralik z pierścionkiem dla Pepci.
Pani Kondelikowa była już znowu jak cukierek. Witała uprzejmie Wejwarę, na którego obliczu ciągle jeszcze malowało się nieczyste sumienie i wyłuszczała swój program:
— Teraz pójdziemy ładnie, wolniutko na spacer, sądzę, że najlepiej do ogrodów chotkowskich, a ztamtąd do Panoramy, radabym tam posiedziała. W Panoramie zjemy podwieczorek. Miejsce to ogromnie lubię, chodziłam tam jako panna, z Kondelikiem (miłośnie rzuciła okiem na małżonka) i z rodzicami, rozumie się. A potem, pomalutku, powrócimy do domu i czego wczoraj nie zrobiliśmy, to wynagrodzimy sobie dziś. Zgadza się pan na to?
Wiedziała dobrze, co prawda, że nie będzie oponował, ale udawała tylko projektodawczynię, aby się za nic w świecie nie zdawało, że mu coś narzuca. Niech wie, że i w domu będzie panem. Wszak Pepcia się później urządzi jak będzie potrzeba.
— No, a wieczorem — dodała — wieczorem przyjdzie do nas ciocia Urbanowa, zna ją pan, widział pan ją tu raz, jest to poczciwa dusza, poprosiłam ją, aby nam było weselej.
Wiedziała pani Kondelikowa, poco prosiła ciocię Urbanową. Do jutra do południa rozniesie po całej ulicy Jecznej i w całej okolicy Nowego Miasta, że Pepcia zaręczona.
Matki bardzo się cieszą, gdy świat wie, że córki ich są zaręczone. Są przekonane, że je to w oczach sąsiedztwa podnosi jako kobiety, które wypełniły w ten sposób ziemskie swoje zadanie.
— Ażeby i pan miał kogoś ze znajomych, po słałam bilet przyjacielowi pańskiemu, panu Slawiczkowi. Wiem, jak pan go lubi, panie Wejwaro, i jak on panu dobrze życzy. Przy takiej okazyi dobrze jest, gdy się znajduje jeszcze ktoś oprócz rodziny.
Pan Slawiczek był kolegą Wejwary, trochę młodszy i w awansie daleko w tyle, dotąd służył jako kancelista. Czasem mignął w ogrodzie Mieszczańskiej besedy i nieśmiało ukłonił się rodzinie Kondelików, w której starszy i szczęśliwszy towarzysz zarezerwował sobie miejsce. Pani Kondelikowa dotąd nie uznała za stosowne młodzieńca tego jakoś zbliżyć do kółka rodzinnego, był dla niej zbyt młodym, niedoświadczonym, ale dziś można go prosić. Niech widzi pan Slawiczek, w jaką rodzinę wchodzi jego kolega Wejwara, i wogóle niech widzi, że Wejwara ma już obowiązki.
Pani Kondelikowa była dyplomatką. W każdym razie będzie to akt publiczny, a nigdy nie wiadomo, co się stać może. Wobec dwóch świadków sprawa nabiera pewności.
U Kondelików wszyscy już byli przygotowani do spaceru. Pepcia w żakieciku, tylko kapelusik włożyć na głowę. Pan Kondelik sarkał trochę w duchu, że go pozbawiają znowu niedzielnej drzemki po obiedzie, ale również był ubrany — więc po filiżance czarnej kawy wybierano się w drogę.
Jeszcze trochę krętaniny, tu parasolka, tu chusteczka, pan Kondelik szukał laski i chustki do nosa.
— Parasol wziąć trzeba na wszelki wypadek — przypomniała sobie nagle Kondelikowa.
Pepcia weszła do mieszkania, za nią tuż Wejwara.
— Proszę, niech pani idzie za mamusią, ja go znajdę — mówił i szperał po kątach.
Pepci było w żakieciku gorąco, chętnie szła na powietrze, a matka, która była o piętro niżej, zawołała:
— Więc chodź, chodź, Pepciu, w mieszkaniu udusiłby się człowiek!
Po schodach szeleściły suknie obu dam.
W sionce przed mieszkaniem przechadzał się pan Kondelik, dymiąc cygarem i wyglądając otwartem oknem na podwórze. Już chwilę na nic nie zwracał uwagi, gniewny, że wyprawa trwa tak długo. Nareszcie ucichło wszystko wokoło niego i na schodach. Nawet tego nie zauważył, gdy nagle z dołu odezwał się głos.
— Chodź, staruszku!
Mistrz zakręcił kluczem w drzwiach kuchni, jeszcze raz się przekonał, czy dobrze zamknięte i schodzić zaczął szeroko ze schodów.
Schodził powoli, sień domowa była już pusta, a gdy wyszedł z bramy, dojrzał tylko, jak małżonka i córka skręcają na rogu w inną ulicę.
Zatrzymał się jeszcze w trafice, napełnił sobie cygarnicę i ciężko kroczył za rodziną.
Dogonił ją dopiero na placu Karola, prawie przy ulicy Spalonej.
— Dlaczego tak biegniecie? — wołał niezadowolony. — Nie pali się przecież. O mało nie poszedłem koło wieży, migały się tam takie same suknie...
— A gdzie Wejwara? — pytała pani.
— To dobre! — gniewał się mistrz. — Gdzie Wejwara! On poszedł dawno przede mną, oto skutki waszego uciekania. Napewno poszedł za temi obok wieży! Pomyliłyście nam szyki.
Pani Kondelikowa stanęła.
— Przecież, staruszku — rzekła niewesoło — myślałam, że idziecie razem, jak my obie...
— Gdzie jego nogi, a gdzie moje — odpowiedział mistrz gniewnie.
— Nie można pozwolić, ażeby biegł na próżno, staruszku — prosiła pani. — Pójdziemy tu oto dalej, a ty idź Wodiczkową, dopędzisz go i na bulwarze się spotkamy, lub przy moście.
Mistrz nie odpowiedział. Był zły, że się to tak pokrzyżowało, wykręcił się i bez słowa skierował się ku ulicy Wodiczkowej, obok wieży Nowomiejskiej.
Smutna szła pani Kondelikowa śpiesznie dalej, obok niej Pepcia, nawet nie mruknąwszy. Nie mówiła nic, aby mamusi nie dodawać złego humoru. W duchu potakiwała tym razem tatce; mamusia rzeczywiście powinna była zaczekać, aż się wszyscy zejdą. Nieborak Wejwara, za kim on biegnie!
Na bulwarze tatki nie było. Ale przy moście Karola stał czerwony cały od szybkiego chodu, w lewicy trzymał kapelusz, a prawicą ocierał z czoła pot, który coraz nowemi strużkami spływał mu z czoła. Stał sam — Wejwary nie było.
— Nie dogoniłeś go? — spytała pani Kondelikowa prawie ze strachem.
— Chybabym ducha wyzionął! To twój „aranżma.” Uciekacie, ja biegnę za wami na lewo, on na prawo. Miałem go ciągle przed sobą, ale na trzysta kroków, jak na manewrach. Gdzie on już jest! Biegł naprzód, narwaniec! Żeby tylko miał rozum i poczekał w ogrodach Chotkowskich, może pobiegnie aż do Gwiazdy!
W ponurem milczeniu kroczyli wszyscy troje naprzod.
Pepci zbierało się na płacz, ale tłumiła go w sobie. Nie chciała jeszcze więcej gniewać ojca niepokoić mamusi.
Wdrapali się pod górę do ogrodu. Przeszli je wzdłuż i wszerz dwa, trzy razy, Wejwary niema. Było dawno po czwartej, kiedy skierowali się do Panoramy. Mistrz obszedł wszystkie stoły — po Wejwarze ani śladu.
Teraz już Pepcia nie wytrzymała i siedząc nad szklanką kawy i mieszając cukier, lała łzy, jak groch, prosto w szklankę. Pani Kondelikowej chciało się również płakać.
O siódmej przyjdzie ciotuchna Urbanowa, przyjdzie pan Slawiczek, a główna osoba, Wejwara, konkurent i narzeczony, zniknął na dobre. To nie do uwierzenia, rzecz niepojęta. Niechby poszedł, którędy chciał, jużby tu być powinien, gdyby nawet obszedł całą Pragę. Jak żyje, nie piła pani Kondelikowa kawy tak gorzkiej. Ciocia Urbanowa wszystko rozniesie, ładna będzie historya.
Pepcia nie mogła usiedzieć. Do domu, do domu, aby ukryć swój ból, zawód, płacz.
Matka ją rozumiała. Po dalszem, godzinnem oczekiwaniu, Kondelik zapłacił za kawę i podniósł się z krzesła.
Więc dlatego nie spał, dlatego poświęcił poobiednią drzemkę! Rad byłby zaklął, ale kiedy spojrzał na żonę i córkę, owładnęło nim współczucie i milczał.
Około szóstej byli na rogu ulicy Jecznej; pan Kondelik sięgnął do kieszeni i podał małżonce klucz od mieszkania.
— Idźcie naprzód, ja zajdę sobie na szklankę piwa...
Pani Kondelikowa schwyciła go za rękę.
— Nie, nie staruszku, chodź z nami. Nie możesz teraz od nas uciekać, przyjdzie Urbanowa, Slawiczek, musisz być w domu, musimy to przecież wyjaśnić. Proszę cię, dziś nie chodź nigdzie, albo i ja także nie pójdę do domu.
Mistrz dał się nakłonić i nie odezwawszy się nawet słowem, poszedł naprzód, a damy za nim. Był to powrót równający się powrotowi po nieszczęśliwej bitwie. Gdzie ten nieszczęśliwy Wejwara?
Kondelik otworzył drzwi kuchni, wszedł do pokoju i stanął na progu, skamieniały z przerażenia. W mieszkaniu znajdował się obcy człowiek. Przerażenie mistrza zmieniło się w szalony przestrach. Na kanapie, jak Jeremiasz na gruzach Jerozolimy, siedział —Wejwara. Ręce jego bezwładnie spoczywały na rodzinnem albumie, w którem przewracał kartki aż do zmęczenia, a gdy zaszeleścił klucz we drzwiach, podniósł oczy z fotografii Pepci, na którą dotąd, jak zahypnotyzowany spoglądał.
— Wejwaro! — zawołał mistrz Kondelik — do wszystkich dyabłów, jakim sposobem pan się tu dostał?
Oczy Wejwary spoczęły na twarzy Kondelika, a miały wyraz bolesny i pełen były wyrzutu, więc odparł żałośnie:
— Przecież mnie szanowny pan raczył zamknąć...
Pepcia nie wierzyła własnym uszom. Jakto, kochany Wejwara tutaj? I zapomniawszy o wszelkiej etykiecie, skoczyła do pokoju, ażeby się na własne oczy przekonać.
— Panie Wejwaro! — wykrzyknęła radośnie i chwyciła obiema rękami jego prawicę.
Pani Kondelikowa była jak we śnie. Śpieszyła za córką, ujrzawszy Wejwarę, spojrzała na małżonka i rzekła tylko dwa słowa:
— Ależ Kon-de-li-ku!
Lecz jak je rzekła! Było to tysiąc strzałów, wypuszczonych na głowę nieszczęśliwego małżonka.
— Do wszystkich dyabłów — wyrwało się z ust mistrza — coś pan tu robił?
— Poszedłem szukać parasola, jak mi szanowna pani poleciła.
Pan Kondelik tak był zmieszany, że się teraz na nic innego nie mógł zdobyć, jak tylko na zapytanie:
— No i znalazłeś pan go?
— Nie znalazłem, szanowny panie — brzmiała równie mądra odpowiedź.
— Toś się popisał, Kondeliku! — zawołała jeszcze pani, ale już brała w niej górę radość z odzyskania narzeczonego, dodała więc z pośpiechem:
— No, ale skoro pan jest między nami, panie Wejwaro, to już dobrze. Ileśmy strachu przeżyli, nie wiedząc gdzie pan się podział!
I zwracając się do córki, rzekła:
— Teraz trzeba wszystko doprowadzić do porządku, goście mogą przyjść za chwilę.
Pepcia zrzuciła już kapelusz i zdejmowała z siebie żakiecik. Zapomniała o wszystkiem, szczęśliwa, że Wejwara jest na świecie.



XV.
Przemówił.

Pepcia najchętniej byłaby usiadła obok Wejwary na kanapie, ażeby sobie wynagrodzić wszystkie cierpienia poobiednie, i chętnie głaskałaby mu włosy i czoło, ażeby i jemu wynagrodzić godziny, które tu spędził w więzieniu. Ale mamusia pędziła ją do kuchni. Trzeba napalić, wytrzeć talerze, do stołu nakryć, wieczerzę przygotować, a to dużo wymaga pracy! Godzina szósta, Kasi ani śladu, ach, czyż taka dziewczyna przypomni sobie o obowiązkach, kiedy ma wychodnią. Szczęście, że przyszło pani Kondelikowej do głowy, ażeby sobie gąskę już w południe trochę podpiec. Do 8-ej będzie wszystko gotowe.
— Tak, tak, Pepciu — mówiła pani Kondelikowa w kuchni, podpalając całym numerem starej gazety przygotowane już drzazgi i drobne drzewka — musisz się trochę pokręcić. Uważaj, aby wszystko błyszczało, zanieś sobie to zwolna do pokoju, weź ten duży, nowy obrus adamaszkowy, wytrzep z niego lewandę, dasz po dwa talerze, będzie nas sześcioro, pod spód, na gęś, te różowe, na wierzch, na ozór — modre. Wytrzyj solniczkę i wsyp świeżej soli, zrób to wałeczkiem, aby nie była gruba, postaw młynek z pieprzem. Sałata i ogórki są w śpiżarni, trudna rada, kiedy Kaśka nie idzie, musisz mi obrać garnek ziemniaków. Tak...
Pani Kondelikowa trochę ciężko powstała z podłogi i posuwając na blasze garnki z wodą, mówiła dalej:
— Dobry sobie ten ojciec! Dotąd kolana drżą podemną. Z tem nie można się wygadać przed ciocią! Wejwarze szepnij, by o tem także nie mówił, tatce powiem sama. No, no! zamknął go w mieszkaniu! Ja nie wiem, cobym zrobiła, chyba wyskoczyłabym oknem...
Pepcia płonęła z pośpiechu. Naczynia brzękały dzwoniły w jej rękach, na stole skakało wszystko.
— Uważaj tylko, Pepciu — napominała ją matka. — Nic nie potłucz, byłby to znak niedobry. Nieborak Wejwara, mógł sobie tu paznogcie z nudów poogryzać. To się udało! No, dzięki Bogu, że się tak skończyło. Toby ciocia była biegała, jak kot z pęcherzem, że nam zginął narzeczony!...
Pepcia nie odpowiadała. Jeszcze biło jej serce z tego wszystkiego, głównie zaś z radosnego przelęknienia, gdy znalazła Wejwarę w domu.
Tymczasem pan Kondelik w sypialni zrzucał odzienie i wdziewając czystą, suchą koszulę, wołał na Wejwarę w środkowym pokoju:
— Ale ładnie pan nas wyszykowałeś, Wejwaro! Pozwalasz się zamknąć, a ja pana goniłem po całej Pradze, omal ducha nie wyzionąłem. Chodź pan zobaczyć, jaką mam koszulę. Pan miewasz dziwaczne żarty.
— Ależ, proszę pana — bronił się Wejwara, prawie nadąsany — raczy pan wybaczyć, chybam się nie pozwolił zamknąć umyślnie?... Ja tu użyłem tyle strachu...
— A myślisz pan, że mnie z temi kobietami było wesoło? — mruczał pan Kondelik. — Czemuś pan nie krzyczał, kiedym zamykał drzwi?
— Nie słyszałem, szanowny panie — odparł Wejwara.
— A czemuś pan nie walił w drzwi?
— Pukałem do drzwi, szanowny panie, ale wtedy raczył pan już być daleko, w domu było, jak w grobie.
— Hm! wtedy biegłem już za panem, jak w rekordzie — mruczał Kondelik. — Trzeba było krzyczeć oknem na ludzi...
— Nie było tu nigdzie żywej duszy, proszę pana — mówił żałośnie Wejwara. — A potem, proszę pana, w obcym domu obcy człowiek, coby ludzie pomyśleli? — Byłby musiał przyjść ślusarz możeby byli zawołali strażnika, zbiegowisko ludzi — więc wolałem siedzieć...
— Co prawda było tu panu lepiej, niż mnie — zauważył Kondelik, wychodząc ubrany z sypialni. — Mogłeś pan się przynajmniej ładnie przespać...
— Czyż byłbym mógł zamknąć oczy, szanowny panie? — odpowiedział Wejwara z wyrzutem.
— Pan nie spałeś? — dziwił się Kondelik. — Widzisz, młodzieńcze, gdybyś pan mnie był zamknął, byłbym się wspaniale przespał...
Pepcia weszła do pokoju ze stosem talerzy, Wejwara ucieszył się, że jej wejście przerwało rozmowę z panem Kondelikiem. Wydawał się samemu sobie rzeczywiście winowajcą, tak go pan Kondelik zbił z tropu.
— Niech tatko idzie do mamusi — mówiła Pepcia, stawiając talerze na kredensie.
Led wie ojciec wyszedł, Pepcia jednym susem znalazła się obok Wejwary.
— Nie gniewa się pan na nas?...
— Mój Boże, panno Pepciu, czy się pani nie gniewa? — i pochwycił ją za rękę.
Pepcia spojrzała miłośnie na Wejwarę i szybko mówiła:
— Proszę, niech pan o tem przed gośćmi nie mówi, aby nie było komentarzy. — Drugą ręką sama chwytając Wejwarę i spuszczając oczy mówiła prawie szeptem:
— Tak czekałam na ten dzień dzisiejszy, gotowa byłam prawie płakać z radości, że się to dziś już skończy, a tymczasem znów ta ostatnia przygoda...
— Przecież ja chciałem, Pepciu najdroższa — rzekł Wejwara — przecież poto przyszedłem...
— Co więc panu przeszkadza, mój kochany?...
Była przytem, jak malina, i jej małe uszki płonęły.
— Sądzi pani, panno Pepciu, że mogę — jąkał się Wejwara, którego krew także powoli wrzeć zaczynała — że... że mogę po tym fatalnym dniu wczorajszym? Mogęż się odważyć?
— Owszem, owszem, Wejwaro drogi — mówiła Pepcia szczęśliwa, że może go ośmielić. — Może pan myśli, że Bóg wie co było, ależ nic, niech mi pan wierzy, nic, to już dawno skończone. Przecież mamusia wie, że to tatko...
— Mamusia wcale się nie gniewa?
— Jakże mogłaby się gniewać, kochanie! Na pana?
— A pani zgadza się, panno Pepciu? — pytał jeszcze Wejwara.
— Wejwaro! — rzekła Pepcia prawie z wyrzutem.
— Dobrze zatem! — odetchnął Wejwara, któremu przebiegł dziwny dreszcz po ciele, i podniósłszy rękę Pepci do ust, pokrywał ją pocałunkami.
— I niech pan nie czeka — szeptała Pepcia — aż przyjdzie ciocia i pan Slawiczek. Dotycze to tylko nas, Wejwaro, mnie i pana... Spaliłabym się przed obcymi!
W tej chwili jednak powstała w Pepci obawa, że możeby się Wejwara przed ciocią i panem Slawiczkiem jednak nie zdecydował.
— Tak, Pepciu.. dobra, dobra duszyczko...
Wejwara uznawał, że ma Pepcia racyę, i od tej chwili był, jak na szpilkach. Oby tylko teraz nie zabrzmiał dzwonek, oby tylko nikt nie przyszedł.
Nie uniknął strachu. Nagle brzęknął dzwonek, jak na kolei, ale dzięki Bogu, była to tylko Kasia.
Pepcia kręciła się po jadalni, jak wiatr, ażeby skończyć z nakrywaniem. Pan Kondelik powrócił z kuchni, za nim wkrótce przyszła jego małżonka, zostawiwszy na chwilę kłopot o kuchnię i piecyk Pepci, która już skończyła swą pracę w pokoju. Wszystko było w porządku, gąska się dopiekała, Kasia płukała sałatę, a potem pójdzie po piwo.
Teraz, teraz nastąpiła chwila właściwa, osądził Wejwara. Wolałby wprawdzie mieć przy boku Pepcię, ażeby jej spojrzenia dodawały mu odwagi, ale czuł, że właściwie nie powinna się tu znajdować. Jego słów powinni wysłuchać tylko rodzice.
Pani Kondelikowa poprawiała to jakiś talerz, to przybór, pełna niepokoju, jakby przeczuwając, że nadchodzi chwila stanowcza.
Wejwara spojrzał na zegar, zbliżała się 7-ma. Najwyższy czas. Zdecydował się nagle, podszedł ku pani Kondelikowej, pochwycił ją za prawą dłoń, pocałował i zapytał:
— Pozwoli mi, szanowna pani, wyrzec kilka słów? Raczy pan pozwolić, szanowny panie? — zwrócił się do pana Kondelika.
Pani Kondelikowa zaparła oddech w piersi, odjęła łagodnie dłoń od ust Wejwary i w błogim niepokoju pobudzała młodego człowieka:
— Niech pan mówi, panie Wejwaro...
— Szanowny panie i pani — mówił Wejwara, a głos jego drżał. — Kiedym poraz pierwszy ujrzał Pepcię i panią, szanowna pani, czułem, że pewnego dnia...
Wejwarze niezmierne zakłopotanie i wzruszenie ścisnęło gardło. Przed oczyma coś migotało, że już tylko niewyraźnie rozeznawał postacie małżonków przed sobą. Potrzeba było całej energii, ażeby mógł mówić dalej:
— Szanowna pani, dzień ten... nadszedł dziś. Po wszystkich dowodach życzliwości, których doświadczyłem od pani, a mianowicie od pana, szanowny panie, (pan Kondelik w chwili tej spuścił oczy i w kłopocie wyjmował chustkę z kieszeni), a mam nadzieję, że i panna Pepcia mnie lubi, wszystko to dodaje mi odwagi, bym państwa zapytał, czy zechce cie państwo powierzyć mi ją na całe dalsze życie, ją bowiem... ją bowiem... ją bowiem kocham, że bez niej żyć nie mogę, i szczęśliwym będę, gdy znajdę w was, szanowni państwo, drugich, kochanych rodziców...
Dalej nie mógł Wejwara mówić. Pochylił się do ręki pani Kondelikowej i znów ją pocałował, po czem chwytał za rękę pana Kondelika...
— Mnie pan nie kąsaj, panie Wejwaro — bronił się pan Kondelik, trzepiąc dłonią w powietrzu. — Wszak my ją panu damy. To jest matka, ona ma także głos, a potem Pepcia...
Pani Kondelikowa długo cieszyła się na tę chwilę, ale że Wejwara tak pięknie powie, tego się nie spodziewała. Mianowicie ostatnie jego słowa „drugich, kochanych rodziców”, ogromnie ją wzruszyły. Owszem, matką była ona, o tem wiedziała, a w jej sercu dość było miejsca, by była matką podwójną. Oczy jej rozpływały się w potopie łez, pochwyciła więc prawicę Wejwary i przycisnęła ją do serca, do piersi. Wejwara cały był pomieszany tą szczerością.
— Panie Wejwaro — mówiła pani — myśmy pana także poznali i mam nadzieję, że dobrze. Jesteś pan poczciwym człowiekiem i szedłeś pan zawsze prostą drogą. Zostań pan takim ciągle, zaufanie do nas zachowaj na zawsze. Skoro jest to wolą bożą, i tatko się zgadza, więc panu Pepcię damy. Dobra córka — będzie dobrą żoną. Sądzę, że będzie pan zadowolony. Prawda, Kondeliku, że to twoja wola?...
— Ależ rozumie się...
Pani Kondelikowa puściła Wejwarę, pośpieszyła do drzwi i wołała do kuchni:
— Pepciu, chodź tu!
Zaczerwieniona, jak piwonia, weszła Pepcia nieśmiało i, spojrzawszy na matkę i na Wejwarę, odgadła, że kochany przemówił.
— Pepciu — mówiła matka uroczyście — pan Wejwara prosi o twoją rękę. Chcesz z nim znosić dolę i niedolę przez całe życie?
Pepcia nie odrzekła ani słowa.
— Jeśli to głos twego serca, podaj mu rękę, córuniu — pobudzała matka.
Pepcia podała Wejwarne drżącą rękę.
— My zezwalamy, córeczko — mówiła pani Kondelikowa — ja i tatuś. Błogosław wam Boże, a teraz... pocałujcie się.
Tylko instynktownie znalazł Wejwara usta Pepci i wycisnął na nich nieśmiały pocałunek.
Po tym pocałunku wlepiła pani Kondelikowa całusa Wejwarze, którego oddała natychmiast swemu małżonkowi; tak samo uczyniła z Pepcią. Całusami oświadczyny Wejwary były ukończone i zatwierdzone. Jeszcze raz pochwyciła pani córkę, jeszcze ją pocałowała, i półgłosem, ale tak, by i Wejwara słyszał, rzekła do niej:
— Szanuj go, córeczko, dobrego będziesz miała męża.
— W takiej chwili powinno tu było już być piwo — wtrącił pan Kondelik.
— Zaraz będzie, zaraz staruszku — łagodnie i uprzejmie zapewniła pani Kondelikowa — wszak jeszcze dużo okazyj znajdzie się dziś do wypicia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po tej rodzinnej scenie zapanowała kłopotliwa dla Wejwary cisza; nikt nie mówił, nikt nie wiedział o czem mówić. Rzeczywiście, trudno po takich oświadczynach nawiązać jakąś rozmowę. Cieszył się więc Wejwara, że po dziesięciu minutach przyszła ciotuchna Urbanowa, która ogromnie się zadziwiła, gdy pani Kondelikowa rzekła:

— Z panem Wejwarą już się znasz, narzeczony naszej Pepci...
O pół minuty później zaciągnęła ciotuchna Urbanowa panią Kondelikową do sypialni i pytała ciekawie:
— Narzeczony? Już się oświadczył?
— Tak, teraz, zanim przyszłaś...
— Jezus Marya! — zawołała ciotuchna żałośnie. — Jaka szkoda, że chwilę nie poczekaliście jeszcze, aż przyjdę. Jak żyję, nie widziałam tego...
Ciocia Urbanowa była panną, miała z pięćdziesiąt dwa lata, była gadatliwą, szczerą, niezmiernie uczuciową, czasem trochę opryskliwą, ale nawskróś dobrą.
— Umyślnie śpieszył się, dopóki byliśmy sami, to taki akt rodzinny... Ale będziemy mieli zaręczyny, dziś, a na nich będziesz...
Dzwonek odezwał się poraz drugi, przyszedł pan Slawiczek. Do sypialni wsunął głowę pan Kondelik.
— Betty, podawaj na stół, dyabelnie jestem głodny, już zebraliśmy się wszyscy...
Za chwilę drażniła nosy wszystkich uczestników łagodna, miła woń zimnego wędzonego ozora, potem napełniła jadalnię woń tłustej gęsiny, na różowo upieczonej.
Gdy pani Kondelikowa, podając gościom, podeszła do ciotuchny Urbanowej, pochyliła się ku niej i szepnęła:
— Dwie szklaneczki smalcu mam z tej gęsi Kasiu...



XVI.
Ręka w rękawie.

Wieczoru owego nie myślał Wejwara o jedzeniu. Patrzył na ozór wędzony, ale myślą był gdzieindziej. Nos jego czuł drażniącą woń ozora, ale w duchna człowiek odczuwa czasem i w duchu różne wonie, dawno zwietrzałe nawet — w duchu czuł Wejwara, upajającą woń raju, po którym stąpał z Pepcią. Patrzył przed siebie oczyma otwartemi, a jednak nie widział, co się wkoło niego dzieje. I prawie zląkł się, gdy usłyszał nad sobą głos pani Kondelikowej, która już po raz trzeci nakłaniała go do jedzenia.
— No, panie Wejwaro, gdzież pan się błąkasz, że pan nie bierzesz?...
I przysuwała do niego półmisek z ozorem.
Wejwara drgnął, sięgnął po widelec i nabrał dwa cieniutkie plasterki.
Co pan robi, czemże się pan naje? — wołała pani Kondelikowa, i pochwyciwszy widelec kładła mu na talerz.
— Dziękuję, dziękuję, szanowna pani... — bronił się Wejwara. — Dosyć, dosyć...
— Nie rób ceregieli — napominał pan Kondelik — jedz pan. Panu chyba dziś po obiedzie wytrawiło, masz pan co doganiać...
Pani spojrzeniem wstrzymała resztę słów małżonka. Na szczęście ani ciotuchna Urbanowa, ani pan Slawiczek nie zwrócili na to uwagi, a pan Kondelik, zoryentowawszy się, pośpiesznie dodał:
— Sądzę po sobie i mam porządny apetyt! Nakładź mu tylko! Po tem dobrze się pije.
Ach, jadło, picie! Czem było to wszystko dla Wejwary dziś, gdy przeskoczywszy ostatnią przeszkodę (w nieśmiałości i niedoświadczeniu swojem uważał zezwolenie rodziców za rzeczywistą „przeszkodę”), znalazł się prawie u samego celu. Możnaż jeść w takich okolicznościach? Czy może jeść człowiek, który przed chwilą prosił o rękę ukochanego dziewczęcia?
Wejwara jednak przekonał się wkrótce, że nawet taki wypadek ważny w życiu, nie wyłącza ani picia, ani jedzenia. A może tylko dlatego, że go Pepcia ciągle pobudzała, że go co chwila napominała?
Pepcia nie zajmowała się dziś gośćmi. Pani Kondelikowa nie zezwoliła na to. Wskazała córce miejsce tuż obok Wejwary i obsługiwała ją, jak rzadkiego gościa. Matka wiedziała, co wypada. Wejwara i Pepcia są dziś głównemi osobami. Gdyby ich nie było, nie byłoby tej wieczerzy. Rodziła się w niej instynktowna raczej, niż wyrozumowana myśl, że od dziś naprawdę rodzina Kondelików dzieli się na dwie rodziny. Chociaż bowiem jeszcze Pepcia przez kilka miesięcy pozostanie w domu, to jednak odtąd wszystkie jej myśli, uczucia, pragnienia, nadzieje skierowane będą w inną stronę. Odtąd pani Kondelikowa ma córkę jakgdyby wypożyczoną. Już nie należy do niej wyłącznie, jest już faktycznie Wejwary. Szybko upłynie kilka tych miesięcy i Pepcia pod tą strzechą ojcowską naprawdę bywać zacznie tylko jako gość. Mimo to, pocieszała się pani Kondelikowa przysłowiem: „kto żeni syna — traci go, kto wydaje córkę — nabywa z nią syna.” A pani Kondelikowa tak była dumną z tego przyszłego syna! Zięć w magistracie! Będzie może kiedyś radcą, jak pan Wonasek, ona zaś będzie teściową radcy.
Pepcia, siedząc obok Wejwary, ciągle go zapraszała.
— Jedz pan, panie Wejwaro! Niech pan bierze! Pociesz pan mamusię...
Ciocia Urbanowa jadła gorliwie, jadła jak o zakład, byle tylko talerze zniknęły jaknajprędzej ze stołu i nastąpiło nareszcie to, dla czego właściwie była zaproszoną.
Kolega Wejwary, pan Slawiczek, był wdzięcznym gościem. Nie patrzył na prawo i na lewo, ale jadł, ciągle jadł, gdy go tylko pani domu o to prosiła. Gęś o tej porze, i jeszcze taka swojska gęś! Dobrzy ludzie ci Kondelikowie! Mistrz ciągle nalewa i sam dobrym przyświeca przykładem. Szczęśliwy Wejwara! W duchu kombinował Slawiczek, że dzięki ożenkowi Wejwary przybędzie mu nowa rodzina przyjacielska, gdzie czasem na kolacyę wpadnie. Napewno go poproszą.
Po kolacyi zrobiła się cisza. Kondelikowi najedzonemu mówić się nie chciało; pan Slawiczek milczał skromnie, czekając, aż się inni „rozgadają” ciotuchna Urbanowa nie chciała zaczynać żadnej rozmowy, ażeby nie wstrzymywać biegu rzeczy, które miały nastąpić. Siedziała prosto, bez ruchu, patrzyła z pod oka na narzeczonego i zgrabnie popijała ze szklanki.
Wejwarze byłoby wystarczyło towarzystwo tylko Pepci, ciągle szukał pod stołem jej dłoni i ściskał jej paluszek za paluszkiem, wtedy tylko puszczając rękę Pepci, gdy nań ciotuchna Urbanowa rzuciła okiem. Był przytem cały czerwony, jakby przyłapany na gorącym urzynku. Wstydził się. Nie uszło to uwagi cioci i po każdem wystraszeniu Wejwary nastrajała oblicze jaknajuprzejmiej, jakgdyby chciała powiedzieć:
— Nie krępujcie się, młodzi.
Pani Kondelikowa również nie mogła się doczekać, a gdy przyszła z kuchni, postawiła na stole dwie butelki wina i sześć kieliszków.
— Co to dajesz, Betty? — dziwił się pan Kondelik.
— Ej, staruszku, staruszku — mówiła pieszczotliwie. — Trzeba wypić na zdrowie młodych szklaneczkę wina, czy zapomniałeś o tem?
— Mnie się zdaje, że byłoby lepiej, gdybyśmy pozostali przy piwie... Przynajmniej co do mnie...
— Dobrze, staruszku, będziemy znów potem pili piwo, ale teraz musimy zalać winem. Piwem nie wypada.
Szybko rozstawiła kieliszki, napełniła je powróciwszy do swego krzesła, ale nie siadając, podniosła swój kieliszek i mówiła uroczyście:
— Muszę naszym szanownym gościom, ciotuchnie Urbanowej i panu Slawiczkowi, oznajmić, że święcimy nieoczekiwaną, ale radosną uroczystość rodzinną...
Ciotuchna Urbanowa pochyliła się i patrzyła uparcie na panią Kondelikową, z wyrazem ogromnego zaciekawienia, jakby nawet nie przypuszczała o co chodzi.
— Oto przyszły sekretarz magistratu, pan Wejwara, oświadczył nam rodzicom, że pokochał Pepcię naszą i prosił nas o jej rękę. Zezwalamy chętnie. Myśmy z Kondelikiem dawno zauważyli, że się kochają prawdziwie. Oznajmiam więc szanownym gościom, że pan Wejwara i Pepcia są od dziś narzeczonymi.
Pani Kondelikowa odetchnęła. Mówiła często i dość dużo, ale nie przywykła mówić publicznie, jak dziś.
Ciotuchna Urbanowa stopniowała podczas jej mowy wyraz twarzy do najwyższego zdziwienia.
Pani Kondelikowa ciągnęła dalej:
— Sądzę więc, że i nasi szanowni goście, ciotunia jako krewna, pan Slawiczek jako przyjaciel pana Wejwary, cieszą się razem z nami, i że szczerze wzniosą, toasty za zdrowie młodej pary...
Pierwsza zerwała się z miejsca ciotka Urbanowa i już trzymała kieliszek w dłoni. Za jej przykładem powstał pan Slawiczek i podniósł się także pan Kondelik. Narzeczeni siedzieli dotąd, jak zarżnięci.
— Za zdrowie, szczęście i błogie pożycie pana Wejwary i naszej Pepci — mówiła pani Kondelikowa podwyższonym głosem, który już drżał.
— Na zdrowie! na zdrowie! na zdrowie! — powtórzyła ciotuchna Urbanowa i stała przygotowana, aby się trącić z Wejwarą i Pepcią zaraz po rodzicach, prędzej nim pan Slawiczek. Należy przecież do rodziny, ma prawo pierwszeństwa! I to jej się powiodło.
Zanim opróżnił swój kieliszek, Wejwara zaczął jeździć lewicą po surducie na piersi, a postawiwszy kieliszek, już chciał wyłowić puzderko z pierścionkiem, gdy wtem pani Kondelikowa znowu się odezwała:
— Pan Bóg patrzy na nas, a co komu sądzone, to go nie ominie. Panie Wejwaro, zaręczamy pana z Pepcią i prosimy pana z małżonkiem i ojcem Kondelikiem, abyś pan ją kochał jako my, abyś pan był dla niej łagodny, gdyby czasem w czem uchybiła, a ty, Pepciu, pamiętaj sobie, że przyszły małżonek będzie twoim obrońcą i panem, głową domu, pierwszym w rodzinie, jego będziesz słuchała. Weź sobie przykład ze swoich rodziców. Żona niechaj słucha swego męża, mówi nawet o tem Pismo Święte...
Głos panią Kondelikową zawiódł i prawie z płaczem dokończyła:
— Ko-chaj-cie się, dzie-ci... — i rzuciła się na Pepcię, objęła ją, pocałowała, a potem dusił się w jej objęciu Wejwara.
— Szanowna pani... — wyrwało się z ust jego jeszcze na piersi matczynej.
— Nie mów pan więcej: szanowna pani, Wejwaro, mów pan mi już: mamusiu! Jesteśmy już jak swoi. Prawda, że mi pan tak od dziś mówić będzie?...
— Owszem — wymówił Wejwara — gdy pani raczy zezwolić, proszę też, aby pani zezwoliła, abym na pamiątkę dnia dzisiejszego tu oto pannie Pepci...
— Tylko Pepci, drogi Franciszku — poprawiała go matka.
— ...i na znak, że mnie chce i do mnie należeć będzie, wręczył tę pamiątkę.
Wejwara zanurzył prawicę w kieszeni na piersi, wyjął puzderko, otworzył, i w dłoni jego błysnął pierścień z czerwonym kamieniem.
Pepcia poskoczyła do komody i powracała także z puzderkiem, z którego wyjęła pierścień z kamieniem niebieskim.
— Wybornie, wybornie! — wołała ciotuchna Urbanowa, która śledziła wszystko okiem ostrowidza. — Czerwony kolor znaczy miłość, niebieski wieczną wierność. Betty, włóż im te pierścionki, to należy do matki.
Pani Kondelikowa przez łzy ledwie widziała, ale mimo to, uroczyście wyjęła pierścionki z puzderek i uroczyście wkładała je narzeczonym na palce.
Okazało się, czego Wejwara nie oczekiwał, że pierścień, który przyniósł dla Pepci, był za duży. Nie siedział dobrze nawet na palcu wskazującym. Wejwara zdziwił się i zmieszał.
— Mój Boże, przecież mówiłem złotnikowi, że to dla panienki...
— To nic nie szkodzi — uspokajała Pepcia, widząc, w jakim Wejwara jest kłopocie.
— To nic nie szkodzi — potwierdziła matka — wszak palec jej zgrubieje...
— Nie, nie, ja go oddam — mówił Wejwara — musi mi dać inny, mniejszy.
— O nie — zabrała w tej kwestyi głos ciotka — takiego pierścionka nie można zmieniać, ale ująć zeń, to można. Nawet lepiej się stanie, bo będzie podwójnie kuty. Wy nie wiecie nawet, co to znaczy: „podwójnie kuty”, to niewzruszoność, to jest, jak to mówią, „potwierdzenie.”
Ciotuchna Urbanowa, wymówiwszy takie ważne słowa, przybliżyła się do Pepci, lewicę położyła jej na głowie, prawicą zrobiła jej trzy krzyżyki na czole, a na ustach wycisnęła długi pocałunek. Potem podeszła do Wejwary i uczyniła tak samo.
— Jako ciotka i najbliższa krewna witam pana w naszej rodzinie, panie Wejwaro. Wszyscy panu Pepcię z chęcią powierzamy. Ja... sama... (w tej chwili rozpłynęła się we łzach) nie byłam tak szczęśliwą, jak Pepcia, ale wiem, co to znaczy. Mam nadzieję, że także we mnie znajdzie pan dobrą ciotkę. Nie mam nikogo na świecie, oprócz Betty, Kondelika, a odtąd was obojga...
Wycierając oczy batystową, wyszywaną chusteczką, którą brała na uroczystości rodzinne, zwróciła się do pani Kondelikowej i mistrza, pocałowała oboje, i uroczyście, poważnie mówiła do nich:
— Błogosław ci Boże, Betty, Bóg ci błogosław szwagrze, bratanku...
Pan Slawiczek, chcąc być w jakikolwiek sposób użytecznym, nalewał wino w puste kieliszki. Wznoszono toasty ze trzy razy jeszcze, pan Slawiczek pił za zdrowie rodziców, potem „pani cioci”, nareszcie przyjaciela i jego pięknej narzeczonej.
Pomału „rozgadało” się towarzystwo, jak mawiał Slawiczek. Ciotka mówiła górnolotnie o zaręczynach i weselach, zagłębiała się w przeszłość, tu i owdzie błysnęło smutne wspomnienie zawodów jej w życiu, to znów malowała piękne obrazy przyszłości narzeczonych. Przytem rezerwowała sobie także kącik u młodej rodziny w przyszłości. Nikogo tu niema, zaznaczyła przezroczyście, oprócz tych swoich miłych krewnych, a kto będzie miał dla niej serce, dla tego i ona będzie miała serce, to się pokaże po jej śmierci.
Pani Kondelikowa pragnęła pobudzić małżonka.
— Tyś powinien także coś rzec, jako ojciec, staruszku.
Pan Kondelik, który dawno powrócił do piwa, podniósł się nareszcie i rzekł:
— Wejwaro, matka wam już wszystko powiedziała, ale jak ja wam wymaluję kwaterę, to zobaczycie. W pokoju zrobię wam pompejański sufit, a w sypialni niebo z gwiazdami. Na zdar!
Wejwara czuł, że kolej teraz na niego. Wszyscy pili już za jego i Pepci zdrowie. Musi odpowiedzieć. Ale co, ale jak! W sercu miał dużo uczucia, ale słowa więzły mu na ustach.
Chwilę gniótł w palcach róg serwetki, to znów robił węzełki na łańcuszku od zegarka. Zdawało mu się, że na nim spoczywają oczy wszystkich współbiesiadników, i to go wprowadzało w kłopot tem większy. Nareszcie zdecydował się i powstał odrazu. W tej chwili uciszyli się wszyscy, a ciotuchna Urbanowa, ażeby nikt się nie zapomniał i Wejwarze nie przerwał natchnienia, raźnie brzęknęła nożem o szklankę i syknęła ostro:
— Pssst!
Wejwarze zakręciło się w głowie. Czyn usłużnej i nie lubiącej czekać ciotki o mało nie sprawił, że byłby znowu usiadł. Jadalnia zakręciła się z nim razem i nikogo nie widział, gdy zaczął:
— Szanowni i kochani rodzice! Szanowni państwo! Jeżeli są w życiu dni, które uważać możemy za szczęśliwe, to w życiu mojem właściwie dwa dni miałem takie: ów, gdym po raz pierwszy ujrzał Pepcię obok jej szanownej mamusi, jak nie rozwinięty pączek obok pięknie rozwiniętej róży w wieńcu goździków, i dzień dzisiejszy, gdy mnie ten rozwijający się pączek został oddany na zawsze. Jestem nieskończenie szczęśliwy, że pączek ten zdobić będzie przez całe życie moją pierś i dziękuję serdecznie starannym ogrodnikom — ukochanym rodzicom, którzy wonne to kwiecie wypielęgnowali, a zapewniam, że szczęście Pepci będzie jedyną moją myślą i że jedyną modlitwą będzie, aby Bóg dał jaknajdłuższe życie szanownemu mojemu teściowi i kochanej pani teściowej. Niech żyją!
Głęboko odetchnął Wejwara, gdy ukończył trudną mowę, nagrodzoną burzliwem „wybornie!” z ust pani ciotki i przyjaciela Slawiczka, kłopotliwem zakaszlaniem mistrza i wdzięcznem, łagodnem spojrzeniem pani Kondelikowej, która mu długo i szczerze dłoń ściskała.
— Dziękuję, dziękujemy panu, Franciszku drogi! — mówiła wzruszona.
Gdy Wejwara wstał, ażeby sobie na zaproszenie mistrza zapalić cygaro, wzięła go pani matka za ramię i odprowadzając ku oknu, rzekła szeptem, prawie z prośbą:
— Słówko, drogi Franciszku! Niech mi pan zrobi jednę grzeczność, niech pan się nie gniewa, ale bądźmy naprawdę jak rodzina. Niech pan mi nie mówi pani teściowa, ale mamusiu. To brzmi serdeczniej...
Wejwara schylił się, pocałował rękę pani Kondelikowej i szepnął:
— Proszę o przebaczenie...
— I niech pan mówi o mnie mamusia, gdy mnie nawet przy tem nie będzie — prosiła dalej. — Niech ludzie wiedzą, że jesteśmy z sobą dobrze.
— Owszem, owszem — przyrzekł Wejwara i w tej chwili czuł rzeczywiście, że ma drugą matkę.
Tylko ten duży pierścionek gniewał go trochę, mimo zapewnień pani ciotki, że „podwójnie kuty,” jest lepszy.
Gdy o północy nastąpiło pożegnanie, zdjął go Pepci łagodnie z palca, włożył w puzderko i jeszcze przepraszał:
— Niech się pani nie gniewa, Pepciu, ale nie miałem miary...
— Kochanie! — szepnęła Pepcia.
Mistrza Kondelika ogromnie cieszyły kłopoty Wejwary, pochwycił go w kącie i mówił do niego wesoło:
— Przecież to nie nieszczęście, Wejwaro, gorzej z takiemi rzeczami, których nie można przerobić, np. żony i teściowej... Tutaj ciężka bywa reparacya.
— Ej ty, stary gaduło! — przerwała pani Kondelikowa, która posłyszała słowa męża.
Rzekła to żartobliwie, ale gdyby tu nie było Wejwary, byłaby powiedziała inaczej.



XVII.
Kleks w kałamarzu.

Od pamiętnej niedzieli zaręczynowej cały dom Kondelików wywrócony był do góry nogami. Nadszedł wielki, niezmiernie ważny kłopot: wyprawa dla Pepci.
Dużo rzeczy miała pani Kondelikowa już oddawna w domu, w szufladach starodawnej komody, na dnie szafy, w kredensie, nawet w kanapie. Już od chwili, gdy Pepcia ukończyła szkołę, pamiętała o jej przyszłości i kupowała ze swoich oszczędności, o ile się dało. Czynią tak wszystkie staranne matki, po pierwsze dlatego, aby później w chwili stanowczej oszczędzić zbyt wielkiego wydatku, a po drugie dlatego, ażeby córki dziedziczyły rzeczy najpotrzebniejsze na wypadek śmierci matki przed wydaniem córek zamąż. Mężczyznom nie można wierzyć. Ożenią się po śmierci żony po raz drugi, wezmą sobie jaknajmłodszą. Druga żona osiodła sobie starego męża lepiej, niż nieboszczka, a jeśli pozostała po tamtej córka, to nieszczęśliwe jest nieboże. Kiedy macocha wydaje zamąż pasierbicę, jakże jej wszystko odmierzy, oddzieli!
Ciemne kąty i głębie szaf i skrzyń ukrywały niejeden skarb, który pani Kondelikowa kupiła dla Pepci. Nie wiedział o tem Kondelik, nie wiedziała nawet Pepcia. Pani Kondelikowa nie miała pojęcia o giełdzie, nie wiedziała nic o walutach i wszelakich spekulacyach, ale gdy tylko srebro spadło w cenie, wyjmowała troskliwa matka swoje książki wkładowe i kupowała dla Pepci powoli wyprawę. Ona wniosła srebro do domu, Pepcia powinna także jeść srebrem! Przynajmniej po tuzinie ze wszystkiego. I to nie towar najlżejszy! Dobre rzeczy powinna mieć Pepcia! W dniu, w którym zaręczała Pepcię, przypomniała sobie ten skarb i w poniedziałek rano, gdy mistrz wyszedł, wyłożyła przed Pepcią wszystko, co niewidziało światła od chwili, gdy przyniesiono do domu. Tuzin srebrnych nożów, widelców, łyżek, małych łyżeczek, dużą łyżkę wazową, szczypce do cukru, czajnik, ach, było tu rzeczy tyle, że aż w oczach się lśniło.
— Widzisz, Pepciu, tak się stara matka o swoje dziecię. To dla ciebie. We dnie i w nocy myślałam o tobie, mam ciebie jedyną i gdyby mnie był Pan Bóg zabrał, byłabyś to odziedziczyła. Ale Bogu dzięki doczekałam się tego...
I pocałowała córkę.
A potem wyjęła płótna, kretony, perkale.
— Ten perkal będzie na pierzyny dla służącej, wy będziecie sypiać w białem płótnie, tylko w białem, jak przystało na rodzinę urzędniczą...
Dużo jeszcze brakowało: obrusów, ręczników, bielizny dla Pepci, ubrania, a co najważniejsza: sprzętów i potrzeb kuchennych.
Ten wydatek czekał pana Kondelika.
Po obiedzie poklepała go pani Kondelikowa ręką po plecach i rzekła pieszczotliwie:
— Teraz, staruszku, trzeba sypnąć pieniędzmi, musimy czynić zakupy dla Pepci.
— Wiedziałem o tem! — wtrącił mistrz. — Ostatnia zwrotka każdej twojej piosenki brzmi: syp pieniążki. Nie zakup tylko całej Pragi! Czegoż potrzeba?
— Mój Boże, staruszku, wszystkiego potrzeba. Wyobraź sobie, że zakładasz nową rodzinę, a u Pepci musi być przynajmniej to samo, co i u nas. Przypomnij sobie, com ja wniosła w dom.
— No, no, no — oponował pan Kondelik — nie było to tak strasznie. Ileż to rzeczy nam brakowało, przypomnij sobie, co musiałem dokupować.
— Kondeliku! — rzekła surowo i prawie obrażona — czego było potrzeba, to było. Byłeś czeladnikiem malarskim, nie wiedziałam, za kogo idę, potrzebowałeś więcej gotówki do rzemiosła, niż parady do pokojów. Ale do ostatniej igły, do ostatniej szpilki dała mi matka wszystko. Kiedy ci się później powodziło, zacząłeś się bawić w pana i pragnąłeś tego, o czem przedtem nie wiedziałeś nawet — głównie dlatego, że widziałeś to w domach panów, u których malowałeś. Ale naszą Pepcię wydajemy do magistratu, co ma Wejwara teraz, to mu będą płacili do śmierci, choćby nawet nie awansował, musimy więc dać jej wyprawę odpowiednią propozycyi.
— Gdyby wychodziła za sułtana tureckiego, to jeszcze więcej byłoby potrzeba — wtrącił pan Kondelik. — Czego więc właściwie chcesz odemnie?
— Pieniędzy, staruszku, pieniędzy! Najprzód bielizna, Kondeliku. Musimy wziąć szwaczkę do domu i będziemy szyły. Potem ubranie, te każę szyć u krawcowej. Potem naczynia do kuchni, zasłony na okna, kobierce do pokojów, no! i nareszcie meble. Ale meble pójdziesz wybrać z nami, masz doświadczenie, jako malarz — pochlebiała małżonkowi.
— Nie mówiłem! całą Pragę chcesz zakupić! — uśmiechnął się złośliwie pan Kondelik. — Będziesz chodziła od sklepu do sklepu i szast-prast po dziesięć reńskich.
Pani spojrzała na małżonka z wyrzutem i rzekła poważnie:
— Gdybyś wiedział, Kondeliku, co już mam dla niej, a na co nie dałeś nawet krajcara, tobyś zdumiał. Za swoje oszczędności kupowałam.
Mistrz wstał, podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął duży portfel; ale zanim go otworzył, wymówił jakby od niechcenia:
— A jest też to właściwie takie pewne — to wesele?
— Kondeliku! Czyż zapomniałeś, co było wczoraj? Każemy to wydrukować i porozsyłamy karty znajomym. Niech wiedzą, że Pepcia wychodzi za mąż i kto ją dostanie...
— Chcesz, ażeby bębnili po całem mieście? — zapytał mistrz.
— To nie żaden bęben, Kondeliku, to są zaręczyny i we wszystkich lepszych rodzinach zawiadamia się o zaręczynach przyjaciół rodziny. My jesteśmy także lepszą rodziną, Kondeliku, a na tę karteczkę zaręczynową cieszę się dziesięć lat! Nie będziesz miał żadnych kłopotów, Kondeliku, o to postara się Wejwara, on ma pewnego znajomego introligatora...
Pan Kondelik sięgnął do portfelu i zapytał:
— Wystarczy ci setka?
— Tymczasem wystarczy, staruszku, jutro dasz drugą...
Mistrz wyjął i tę drugą. Matka schowała starannie banknoty w portmonetkę i rzekła w kuchni do Pepci:
— Idź pocałować tatkę w rękę, dał nam na bieliznę dla ciebie.
Kiedy pan Kondelik wypił kawę, a udając się na obejrzenie robót, całował mamusię i mówił: „do widzenia,” dorzucił jeszcze następującą uwagę:
— Te „etykiety” o zaręczynach możesz kazać drukować, ale plakatów na rogi ulic nie dawajcie...
I już był za drzwiami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Kondelikowa postanawiała, że wesele będzie na świętą Katarzynę, w trzy miesiące po zaręczynach, to najlepszy termin. Przez ten czas będzie można dobrze urządzić mieszkanie.
Ale gdzie wybrać to mieszkanie? Kwestya to poważna, meble trzeba wybierać stosownie do wielkości pokojów.
Sprawę tę poruszyła pani Kondelikowa wieczorem, kiedy przyszedł Wejwara.
Pan Kondelik miał dobry humor, pomimo wyłomu w pugilaresie. Cieszyło go to, że z Wejwarą sprawa załatwiona. Rozumował też sobie mistrz, że gdy Wejwara się ożeni, to już wycieczki robić będzie z żoną, a jego pozostawią w spokoju, odzyska więc wolność, jaką miał dawniej.
Wejwara przyszedł, jak wczoraj obiecał Pepci. Pani Kondelikowa zaś postanowiła, że dopóki nie będzie po weselu, Wejwara ma przychodzić codziennie, ażeby się nie błąkał po innych towarzystwach. Restauracyjne długie posiedzenia miewają często złe następstwa. Są na świecie mądrale, co przyjaciół od żeniaczki odwieść potrafią.
Usiadł, a Pepcia postawiła przed nim talerz.
— Dziękuję — rzekł zakłopotany narzeczony — już jadłem, wstąpiłem do wędliniarza po drodze...
Pani Kondelikowa spojrzała na niego z żalem i z wyrzutem.
— Tego nam pan nie rób, Franciszku! Teraz należysz pan do rodziny, więc powinieneś być u nas, jak u siebie w domu. Każdego wieczora czekamy na pana, nie martw pan Pepci, a staruszek także pana lubi i czeka zawsze na pańskie towarzystwo. Zostaw talerz, Pepciu, kawałek mięsa zje z nami Franciszek...
Pepcia pogłaskała Franciszka po głowie — i Franciszek jadł.
Po sprzątnięciu ze stołu, mistrz Kondelik zapalił cygaro, a pani zaczęła:
— Posłuchajcie teraz, co umyśliłam: Wesele wyprawimy na świętą Katarzynę, trzeba się śpieszyć, ażeby zdążyć ze wszystkiem na czas. Czy zgadzasz się pan, Franciszku?
Wejwara zgodziłby się na wszystko.
— A ty, staruszku?
— Owszem, owszem — potakiwał mistrz.
— Zachodzi tylko pytanie, gdzie będziecie mieszkali? Która dzielnica wam się podoba?
O tem Wejwara nawet nie myślał. Dzielnica! Dla niego obojętne gdzie, byle tam była Pepcia.
— Jakie jest twoje zdanie, staruszku? — zwróciła się do mistrza.
— Sądzę, hm, hm, sądzę. Na Winohradach mam barak. Na drugiem piętrze jest tam mieszkanko, jakby stworzone dla was. Dwa pokoje większe, jeden mały, kuchnia, przedpokój, woda, gaz, w kuchni terrakota, ani jednego prusaka, słońce z dwu stron, a gdy tam będzie mieszkał ktoś z rodziny, to może dojrzeć, aby mi nie kradli. Płacić będziecie mało. Co pan mówisz na to, Wejwaro?
— O proszę, szanowny panie!
— Mów pan „tatusiu” — napomniała go uprzejmie pani.
— Proszę tatusia — rumienił się Wejwara — wybornie, na Winohradach mi się podoba.
— Więc już po kłopocie — uderzył mistrz w stół — zamieszkacie na Winohradach. Dobrze się przytem składa, bo właśnie jest mieszkanie puste. Ładnie wam to urządzę, zobaczycie!
W duszy ogromnie był uradowany, że Wejwara będzie trochę dalej od ulicy Jecznej.
Pani Kondelikowej iskrzyły się oczy, spełniło się jej najtajniejsze życzenie, którego nie odważyła się wyjawić mężowi. Dzieci będą mieszkały w ich domu, urządzą się, jak w swoim własnym, wszak Pepcia i tak kiedyś odziedziczy.
— Skoro już pierwszy kłopot załatwiony, możemy pomówić o meblach. Jak myślisz, od kogo je kupisz?
— Naturalnie, że od stolarza.
— Mój staruszku, znów zaczynasz ze swemi drwinami, a tu trzeba pogadać seryo. Co sądzisz np. o Skramliku, Bacyku, lub Majerficku? Ile razy przechodzę przez ulicę Ferdynandową i patrzę na wystawę u Majerficka, to widzę, że tam jest, jak z pudełka.
— To prawda — rzekł mistrz — ale słony, niech go kaci!
— Wszak to się kupuje tylko raz w życiu. Każe sobie płacić, ale daje towar trwały. Sto lat wytrzyma każda rzecz!
— Czy ty myślisz, Betty, że Wejwara liczy na taki długi termin?
— Z tobą trudno się dogadać, Kondeliku. Przypomnij sobie, że ci pan Mejerficek nastręczył także niejedno malowanie...
Pani Kondelikowa zwyciężyła.
Postanowiono, że ma być przedsiewzięta wyprawa do Majerficka. Bardzo dobitnie napominał jednak pan Kondelik, ażeby się nie pytano o żadne esy floresy, żadne rokoko, żaden renesans. Dobre mebelki politurowane, ale nie ołtarze, jakie się teraz wyrabia.
Gdy Wejwara odchodził, umówiła się z nim pani Kondelikowa, że tam pójdą zaraz jutro. Małżonkowi swemu zaś powiedziała, ażeby rano wyszukał plan tego mieszkania.
— Wiesz, teraz kupuje się meble podług planu, aby się nie kupiło nic niepotrzebnego i ażeby każda sztuka miała swoje miejsce.
Drugiego dnia wieczorem przedstawił Wejwara nieśmiało przyszłemu teściowi planik mieszkania, z wymalowanemi na niem przez fabrykanta meblami, wszystko obliczone na centymetr.
— A jaki to będzie miało kolor? — pytał pan Kondelik.
— Wiśniowy, tatku, wiśniowy — pośpieszyła z odpowiedzią pani Kondelikowa.
— Muszę wiedzieć, jak mam malować — rzekł mistrz z powagą — zaraz po niedzieli weźmiemy się do roboty, dopóki jest ładnie...
I po niedzieli zaczął Kondelik malować mieszkanie Wejwary.
Pracę tę wykonywał mistrz, jakby miała iść na wystawę. Sprawił najnowsze szablony, sam wymieszał farby, próbował, znowu malował, chciał pokazać Wejwarze, co teść jego umie.
Przez cały ten czas chodził Wejwara z planem w kieszeni i każdego wieczoru na papierze równali i przestawiali meble, ażeby mieszkanie wyglądało jaknajładniej.
— Teraz już nie można zmieniać — zawołał mistrz — maluję podług waszego planu i wszystko musi stać, jak to tu macie. Nad kredensem zrobiłem wam dzikie ptactwo, nad łóżkami biały obłok z aniołkami, nad kanapą będzie turecki kobierzec, między oknami kwiaty, nad umywalnią zrobiłem wodospad Niagary! Będzie na co popatrzeć! Jako żywo, nikt nie miał tak malowanego mieszkania. Jadalnia pompejańska, w sypialni niebo z gwiazdami.
Po czterech tygodniach oznajmiał Kondelik Wejwarze, Pepci i małżonce, że pojutrze, w niedzielę po południu, mogą mieszkanie obejrzeć.
Ale wieczorem w sobotę przyszedł Wejwara z miażdżącą wieścią:
— Tatusiu, rzecz nieoczekiwana. Wszyscy urzędnicy magistratu otrzymali rozkaz, ażeby mieszkali tylko w Pradze, nie na przedmieściach.
Pan Kondelik wściekał się poprostu. Sławetny zarząd miasta ma wiele uszu, ale tego wieczoru dzwoniło napewno we wszystkich, w krótkich i w długich.
— Tego jeszcze nie było na świecie — srożył się. — To są te zapowiadane reformy miejskie. Może jeszcze zapowiedzieli wam, że urządzą wspólną kuchnię gminną, że wam będzie gmina prać i że nie wolno wam pić nic, oprócz praskiej wody, a broń Boże używać karlsbadzkiej?
W końcu oznajmił mistrz stanowczo, że jakkolwiek nigdy nie był zwolennikiem polemik w gazetach, ale tę rzecz musi poruszyć w pismach. Przy wyborach nigdy nie agitował — ale na przyszłość postara się, aby jaknajwięcej starych kpów padło, a na ich miejsce byli wybrani radni ze stronnictwa radykałów.
Choć się jednak srożył, postaci rzeczy tem nie zmienił. Sen o pięknem mieszkaniu we własnym domu pana Kondelika rozpłynął się ku boleści jego, która z gniewu nawet mówić mu nie dała.
Trzeba było szukać nowego mieszkania.



XVIII.
Spóźniony projekt Wejwary.

Od owej fatalnej nowiny nie było można z mistrzem nawet pomówić spokojnie.
Niedzielnej wyprawy na Winohrady, celem obejrzenia wymalowanego mieszkania zaniechano. Jeszcze w sobotę wieczorem, nim Wejwara odszedł, wspomniała o tem pani Kondelikowa:
— Nie gniewaj się już, staruszku — uspakajała — powiedz nam raczej, kiedy ma jutro przyjść Wejwara, ażebyśmy to sobie obejrzeli.
— Co obejrzeli? — wyrwał się mistrz.
— No, to wymalowane mieszkanie, na Winohradach...
— Poco patrzeć! — krzyknął pan Kondelik. — Poco, kiedy wszystko na próżno! Mam się znowu irytować, mam zrujnować, mam dom z wściekłości zburzyć? Gdy się z tem cztery tygodnie mordowałem, kiedy wszystko wykończone, im mieszkać nie wolno! Poco ich mam drażnić, poco mam w sobie burzyć żółć! Wychlapałem na to najkosztowniejsze farby, zmieszałem z najlepszym morawskim klejem, ażeby trzymało, wziąłem na gwiazdy prawdziwe złoto, za dwie setki bym tego nikomu nie zrobił, co zrobiłem dla mojego dziecka, a teraz mi się tam wprowadzi jaki agent lub handlarz, rozpleni mi pluskwy i prusaki, a ja pęknę ze złości! Nie, za nic patrzeć nie pójdziemy...
W końcu jednak mistrz uległ i w niedzielę kroczyli Kondelikowie i Wejwara na Winohrady, na ulicę Czelakowskiego, by obejrzeć ten cud sztuki malarskiej pana Kondelika i jego pomocników.
Szli wszyscy smutni, z głowami pochylonemi, jak za trumną. Kondelik szedł, jak chmura, z której w każdej chwili może wylecieć tysiące piorunów, za nim pani Kondelikowa, dysząc ciężko i poruszając ustami, jakby się modliła, nareszcie Wejwara z Pepcią, której ciągle drgały kąciki ust. Musiała dużo zużyć silnej woli, by nie wybuchnąć płaczem.
Nikt nie przemówił nawet słowa, a gdy się znaleźli w fatalnym domu, na drugiem piętrze i rozglądali po ścianach i sufitach pokojów, malowanych dla młodej pary, wyrwało się z ust Pepci ciężkie westchnienie, a zaraz potem spływały jej po twarzy gorące i gorzkie łzy. Pepcia padła na pierś Wejwary. Wszystko było tak piękne, te gwiazdy, słońce i księżyc w sypialni, błyszczące złotem, a nie sądzono jej, by się pod niemi do snu układała, by się pod niemi przebudzała. Teraz dopiero spostrzegła, jak ją tatko kocha. Jakie szczęśliwe życie wiedliby tutaj. Pepci zdawało się, że utrata tego mieszkania jeszcze przed weselem jest ogromnem nieszczęściem, że jest zło wieszczym znakiem na całe jej przyszłe życie. Gdyby przynajmniej rok, choćby pół roku mogli byli tu mieszkać!
Pani Kondelikowa pocieszała córkę, choć jej samej ogromnie ciężko było na sercu, a Wejwara upadał pod ciężarem bólu obu kobiet. Patrzył właśnie na wodospad Niagary, i myślał nad tem, czy nie byłoby lepiej, gdyby się z ukochaną Pepcią rzucił w te pieniące fale.
Mistrz Kondelik nie wyrzekł nawet słowa. Chmurny, jak gniewny Perun, chodził z pokoju do pokoju i mimowoli przejeżdżał ściany dłonią, przekonywając się, czy farba nigdzie nie puszcza. Instynkt powołania zwyciężył w nim nad człowiekiem zagniewanym. Nie puszczała nigdzie, dobrze była klejona, a okoliczność ta łagodziła poniekąd jego gniew.
Gdy się Pepcia trochę uspokoiła, podszedł ku niej Wejwara i patrzyli oknem. Wejwara szeptał do narzeczonej:
— Co to za widok! Niech pani spojrzy, to wąwóz Nuselski — tam lasy Krezy, tu na prawo willa Bielka, tam Terebowka. Boże, Boże, co za widok!
Aż go to za serce ściskało. Gorzej nie mogło być staremu Mojżeszowi, gdy z dali patrzył na ziemię obiecaną, do której nie mógł wkroczyć.
— A tam Pankrac i nowy kryminał, patrz pan, panie Franciszku — dodała pani Kondelikowa, poczem miękkim głosem rzekła do Wejwary:
— Nie martw się, Franciszku, widocznie Bóg nie chciał. Obyż was tylko nic gorszego nie spotkało w życiu.
Nareszcie pożegnali się z mieszkaniem, u którego progu zdawało się Wejwarze, że widzi geniusza praskiej rady miejskiej z płomienistym mieczem i czarną tarczą, na której stały ogniste słowa: Urzędnikom magistratu wolno mieszkać tylko w Pradze!
Ostatni wychodził pan Kondelik, dzierżący klucze w dłoni. Jeszcze się rozejrzał po pokojach, tchnących świeżą farbą i rzekł z zaciśniętemi zębami:
— Chciałbym tu mieć pod ręką teraz wszystkich tych naszych miejskich stryjków, a o te ściany zagrałbym sobie mądremi głowami w karambol, możeby sobie przypomnieli wtedy, że są jeszcze inne sprawy do załatwienia, niż rozkazywać urzędnikom, gdzie mają mieszkać...
Choć mistrz Kondelik wyrzekł na zakończenie słowo, ogromnie nieładne słowo, poświęcone owym rajcom, Wejwara, mimo całą wierność swoją i dyscyplinę urzędową, zgadzał się z przyszłym teściem i w duchu wstydził się, ogromnie się wstydził za swoich przełożonych i chlebodawców.
Lepsze usposobienie opanowało całą rodzinę, kiedy na propozycyę pana Kondelika zapadli w którąś pilzeńską piwnicę przy ulicy Komenskiego. Jędrny chmiel rozpędził pochmurny nastrój, a gdy się przed panią Kondelikową znalazła druga szklanka, a przed małżonkiem czwarta, wyrzekła pani, zwracając się z zaufaniem do mistrza:
— Teraz, staruszku, pokaż, co umiesz. Teraz powinienbyś znaleźć jakie ładne mieszkanie dla Wejwary i Pepci, masz tylu znajomych między budowniczymi i przedsiębiercami.
Skorzystała z chwili słabości męża i pan Kondelik rzekł bez rozwagi:
— Zrobię to! Jutro zacznę szukać!

Rzeczywiście w poniedziałek wybrał się mistrz w drogę. Sławetnej radzie miejskiej na złość — znajdzie ładne, wygodne, zaciszne mieszkanie, z przedpokojem, łazienką, śpiżarnią, z wodociągiem, alkową dla służącej, jednem słowem, odpowiadające wszystkim wymaganiom.
Chodził cały dzień, powrócił wieczorem, cały zmęczony, sterany, ale o mieszkanie nie zawadził nawet słowem.
Dopiero gdy Wejwara przyszedł, odważyła się pani Kondelikowa na pytanie:
— Jakże, staruszku, znalazłeś co dla młodych?
Mistrz spojrzał na córkę, na narzeczonego, na małżonkę, która oczyma wisiała mu na ustach, i odpowiedział lakonicznie:
— Nie znalazłem.
Potem spojrzał na Wejwarę i rzekł:
— Jak pan uważa, Wejwaro, ile ma być pokojów?
Wejwara zakaszlał:
— Myślę, że tak ze dwa, najwyżej trzy, gdyby były mniejsze...
— I ja myślę, że najwyżej trzy — wtrącił Kondelik. — A ile chcesz pan płacić?
Wejwara się zarumienił. Było to pytanie, nad którem się jeszcze nie zastanawiał, więc znów zakaszlał i odparł:
— Sądzę, że mógłbym się odważyć na trzy setki.
Kondelik uśmiechnął się dziwnie.
— Ile pan teraz płacisz?
— Teraz płacę dziesięć reńskich miesięcznie za pokój z osobnem wejściem.
— Gdyby to było tak blizko do wesela, to poradziłbym panu, ażeby się tego mieszkania trzymał. Sto dwadzieścia rocznie. Policz pan trzy pokoje, trzy razy po sto dwadzieścia rocznie, trzysta sześćdziesiąt, czy nie? Wezmę pana z sobą, a posłyszysz co taki pan powie, gdy go zapytać o mieszkanie w nowym domu. Burmistrz wam powinien wyszukać mieszkania, gdy się o was tak postarał.
Wejwara opuścił głowę.
Mistrz Kondelik ciągnął dalej:
— Podobałoby się przy ulicy Wodiczkowej?
Pepcia się zarumieniła, Wejwara podniósł głowę. Jakżeby im się nie miało podobać!
— Widziałem dziś mieszkanko, jak malowane. Wprawdzie tylko dwa pokoje, ale wystarczyłoby dla was.
— Ależ, tatusiu, naturalnie, żeby wystarczyło — pośpieszyła Pepcia z odpowiedzią.
— Duże nie są, to prawda ale za to na czwartem piętrze. Ładne, widne, na czwartem piętrze musi być widno! Przedpokój jak pudełko do zapałek, wystarcza na wieszak do ubrania, a to ważne, ażebyście wody i śniegu nie strząsali z ubrania w pokoju. Kuchenka z okienkiem, piec porcelanowy, obok niego kranik wodociągowy, w pokojach fryzy, wszystko bardzo miłe. Widok na Petrzyn i na świętego Wita, na magistrat nowomiejski, na Teatr Narodowy, na Praszną bramę — bardzo ładny. Co mówicie? Podobałoby się wam? Zupełnie nowe, nikt tam jeszcze nie mieszkał, żadnej choroby tam nie było, samibyście to sobie zachuchali? No?
Pepcia coraz więcej promieniała. Na Boga, o takiem mieszkanku marzyła.
— A ile kosztuje, Kondeliku — pytała pani.
— Tylko sześć setek! — wybuchnął Kondelik.
Wszyscy umilkli, z twarzy Pepci zniknął rumieniec. Żart był bolesny. Wejwara zwiesił głowę.
— Czy nie prawda, że to tanio? — rzekł Kondelik. — O piętro niżej jest także mieszkanie o trzech pokojach, jeszcze ładniejsze, ale to kosztuje osiem setek...
Wejwara był przygnębiony. Zamki na lodzie, jakie sobie budował, waliły się i w ruinach swoich grzebały jego szczęście.
— Tak, tak, Franciszku Wejwaro! Osiemset, dziewięćset, tysiąc dwieście, tysiąc pięćset, każdy budowniczy i przedsiebierca śpiewa, jakby dawał prezent. Są także właściciele sumienni, którzy za chrześciańskie pieniądze dają dobre mieszkanie, ale tam się każdy trzyma i nie rusza się z miejsca. Wobec tego powiedzcie, czy nie chcielibyście mieszkać w jakim starszym domu...
— Mój Boże, szanowny panie, kiedy w nowych tak drogo, to naturalnie, że w starszych, trzeba szukać — bąknął Wejwara.
Mistrz Kondelik wybrał się nazajutrz na nową pielgrzymkę po Pradze. Chodził tydzień, dwa, chodził trzy tygodnie, przechodził cały sierpień i mieszkania nie mógł znaleźć. Stawał się coraz chmurniejszym, w ostatnich dniach sierpnia wyglądał już, jakby się gotował do zamordowania kogoś. Zmierzył Pragę we wszystkich kierunkach, wchodził na górę i schodził na dół, biegał od domu do domu, uważał bowiem za punkt honoru: znaleźć dla zięcia mieszkanie, ale ciągle na próżno. Powracając też z takich wypraw, przeklinał straszliwie radę miejską, magistrat i dowodził, że musi się sprawdzić proroctwo „Ślepego młodzieńca”, który rzekł: Woźnica, jadący przez Kamienny most, trzaśnie z bicza i zawoła: „Tu była ongi Praga”. Mistrz wzywał pomocy „siarki i kalafonii”, jak na Sodomę i Gomorę.
Nastały jednak rzeczy gorsze jeszcze. Podczas ogromnych upałów sierpniowych Kondelik, biegając pocił się, w chłodnych bramach i na schodach nowych i starych domów pot mu się nagle ostudził i dnia pewnego powrócił do domu w dorożce, do mieszkania wtoczył się z największym trudem i prosto skierował się do łóżka.
Wieczorem przyszedł Wejwara i już w kuchni uderzyła go woń znanego „smarowania”. Pan Kondelik jęczał na łóżku, nawiedzony przez starą chorobę. Właśnie go była pani natarła, a teraz okrywała małżonka ze wszystkich stron kołdrą, by mu zimno nie było.
— Dziś sobie usiądziemy w sypialni, najdroższy — rzekła Pepcia szeptem do Wejwary — tatkę znów nawiedziła ta choroba.
Wejwara wszedł do sypialni, jak skazaniec. Sumienie mu wyrzucało: „to twoja wina!” Ukłonił się nieśmiało, a Kondelik mruknął z łóżka:
— Siądź pan, panie Wejwaro, a gdy chcesz, to możesz się położyć obok mnie, matkaby nas obu wysmarowała. Spojrzyj pan, co ze mnie ci pańscy patroni zrobili. Zanim się ożenisz, mnie pogrzebią, a jak umrę, to niechaj pan tych panów, w magistracie pozdrowi odemnie. Ale powiedz im pan, że ich będę po śmierci straszył, będę szczękał zębami i wyścibiał na nich język!
— Cicho, staruszku, nie denerwuj się, wiesz, że ci to zawsze szkodzi... — napominała go pani Kondelikowa. — Przejdzie prędko, tym razem nie jest tak źle, a odtąd nie będziesz już biegał, pochodzimy z Pepcią...
Wejwara dziś przez cały dzień postanawiał sobie zapytać się o coś ojca Kondelika szczerze, ale widząc go w tym stanie, nie odważył się na krok śmiały. Teraz, gdy mamusia zamierzyła nanowo rozpocząć polowanie za mieszkaniem, obawiał się on, aby Pepci się nie stało coś złego, zdecydował się i rzekł:
— Mamusiu, właśnie dziś chciałem zapytać, coby tatko na to powiedział, gdybyśmy się jednak wprowadzili tam do tego domu na Winohradach...
Oblicza matki i córki zamieniły się w dwa kolosalne znaki zapytania, pan Kondelik wysunął z pod kołdry brodę i wytrzeszczył oczy:
— Jakto? Czy w magistracie odwołali rozporządzenie?
— Nie, tatusiu, ale kto się zrzecze pretensyi do wynagrodzenia za mieszkanie, ten może mieszkać gdzie mu się podoba. Rada miejska nakazała, że poza obrębem Pragi nie wolno mieszkać tylko tym urzędnikom magistratu, którzy chcą otrzymać dodatek mieszkaniowy. Kto się zrzeknie, temu się niezabrania...
Pan Kondelik zapomniał o boleściach, wyciągnął się na poduszkach, oparł się rękoma o materac, podniósł głowę i pytał:
— A ile wynosi ten wasz dodatek?
— Dwieście, szanowny panie...
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro — mówił mistrz, patrząc przenikliwie na narzeczonego — ponieważ pan wiedziałeś o tem już wtedy?
— Owszem, tatusiu, wiedziałem — przyznał Wejwara półgłosem, a niemiłe przeczucie mówiło mu, że znów palnął jakieś głupstwo.
— Wejwaro — mruknął mistrz — wiedziałeś, że wam chcę dać na Winohradach mieszkanie darmo lub prawie darmo i nic nie mówiłeś? Pozwoliłeś mi się tak sterać, goniłeś pan mnie przez cztery tygodnie po Pradze za mieszkaniem, jak konia, przebiegłem siedemnaście tysięcy schodów na górę i na dół, tam na karteczce spisałem sobie, siedemnaście tysięcy! Oto matka smaruje mnie całe pół dnia, a gdy już zrobiłeś ze mnie Łazarza, mówisz mi nareszcie, że jednak możecie mieszkać na Winohradach? Niech sobie zatrzymają te dwie nędzne setki, jam je sumiennie zarobił mojem bieganiem. Chętnie dam mieszkanie darmo, ale tak mnie urządzić, Wejwaro, Franciszku, Franciszku.
— Staruszku — napominała pani Kondelikowa — nie denerwuj się, przecież Franciszek chciał zrobić dobrze, ażeby im nie darować pieniędzy.
— Nie, Wejwaro — warczał Kondelik, jak podrażniony niedźwiedź — przy chrzcie pańskim się omylili, pan powinieneś mieć imię Ma...
Mistrz upadł na poduszki, ale jeszcze się zerwał i rzekł:
— Wejwaro, może to już ostatni twój „kawał”. Obyś już jaknajprędzej był po weselu, ale te wasze dzieci, biedne dzieci, będąż one miały ojca!
— Staruszku — zawołała zarumieniona małżonka.
Rzecz dziwna, panu Kondelikowi jeszcze tego wieczoru tak ulżyło, że mógł w łóżku siedzieć. Pani Kondelikowa też musiała podać karty, i wszyscy czworo grali na małym stoliku obok łóżka w szóstkę. Pani i narzeczeni grali umyślnie tak, by ojciec wygrywał, co pana Kondelika cieszyło niezmiernie.
A gdy Wejwara o 11-ej godzinie szedł do domu, przemyśliwał całą drogę, czy rzeczywiście nie zrobił głupstwa, że tego nie powiedział wcześniej.



XIX.
Gdzie dyabeł nie może...

Od załatwienia kwestyi mieszkaniowej ubiegały dnie i tygodnie w rodzinie Kondelików jak najspokojniej. „Jak najspokojniej”, to znaczy, że się nie przytrafił żaden nowy przypadek, któryby zamącił spokojną toń życia rodzinnego przy ulicy Jecznej. Po za tem panował tu ruch i pośpiech od rana do wieczora. Całe dnie siedziała szwaczka, która u Kondelików śniadała, jadała obiady, podwieczorki i kolacye, otrzymując jeszcze od pani Kondelikowej reńskiego dziennie.
— Wiesz, staruszku — tłómaczyła swemu małżonkowi — dostałabym szwaczkę za pięćdziesiąt krajcarów, lub za sześćdziesiąt, ale takim nie można powierzać wyprawy, bierze się je później, kiedy są dzieci, do reparacyj i wszelkich łatanin. Ale teraz robota musi być wykonana dokładnie, ażeby się to za rok nie rozleciało! Pepcia pokazywać jeszcze będzie swą wyprawę dorosłym dzieciom. Znasz te nasze powłoki w kwiaty? To jeszcze z mojej wyprawy. To czasem jest podstawa zgody w całej rodzinie. Pamiętasz, jak się srożyłeś, gdyś miał po raz pierwszy kupować nowe ręczniki? Wtedy dowodziłeś, że to była licha tkanina! Nie, staruszku, ja miałam dobre, ładne płótno, jak deska, ale jak zaczęli wycierać w nie czeladnicy i uczniowie z zamaczanemi rękoma od farb, a zwłaszcza tej jadowitej „szwajnfurckiej”, to się rozleciało. Sądzę więc, że zgodzisz się, ażebym wzięła szwaczkę za reńskiego.
— Weź za reńskiego — przyznawał mistrz, wiedział bowiem dobrze, że z żoną nic nie wskóra.
— Za wszystko będziesz musiał płacić, staruszku, chcę zatem, ażebyś wiedział.
— Wiem już, wiem Betty.
U Kondelików osiadła tedy szwaczka za reńskiego i maszyna do szycia turkotała od rana do wieczora. Właściwie dwie maszyny; na drugiej pomagała Pepcia. Ta maszyna należała do wyprawy, całą setkę dała za nią matka, ale też szła jak zegarek.
Pan Kondelik, gdy czasem po obiedzie chciał się zdrzemnąć, a obie maszyny huczały jak lokomotywy, przewracał się w sypialni na kanapie z jednego boku na drugi i klął po cichu:
— Przeklęte arystony, niechajby już nareszcie się z tem szyciem skończyło.
Swoją drogą podobała mu się ta praca. Pracowało się nawet w niedzielę i pani Kondelikowa nie wymyślała już żadnych wycieczek, nie wyciągała go nigdzie, i z tego mistrz był bardzo zadowolony. Dopiero wieczorem wychodzili do ogródka restauracyjnego, gdzie była muzyka, i tam spokojnie wypróżniał mistrz szklanki. To był jego ideał spokojnego życia mieszczańskiego.
Tymczasem w skrzyni gromadziła się bielizna Pepci. Tuziny koszul, nocnych kaftanów, spodniczek i jeszcze innych części wyprawy damskiej, które pani Kondelikowa niezmiernie starannie i umiejętnie składała, ażeby nawet nikt nie poznał, co to właściwie jest. Nużby też czasem nieoczekiwanie zjawił się Wejwara i zobaczył tuzin gotowy! Wyprane i wyprasowane, opatrzone monogramami rzeczy składała matka z miłością do skrzyni, przekładała je zielonym korzonkiem „fiołkowym” i zawiązywała czerwonemi wstążeczkami jedwabnemi.
— Jak z cukru! — wołała zachwycona, i spoglądała na wszystko z uczuciem dumy, że córka będzie miała wyprawę jeszcze lepszą od niej.
Były wszakże również chwile żalu, niezmiernego smutku i zwątpienia. Poco się tak raduje? Czegoż się cieszy? Że, wydając córkę zamąż, żegna się z nią na zawsze. Gdyby to można do śmierci przeżyć razem, pod jednym dachem! Niestety, tak być nie może! Chyba kiedyś, kiedyś, gdy Kondelik porzuci rzemiosło i urządzi sobie dożywotni odpoczynek we własnym domu na Winohradach, wtedy znów będą tworzyli jednę rodzinę. Ale kiedy to nastąpi?
Pepci zmów wydawało się to wszystko snem, nieskończenie pięknym snem, a sen ten ma mieć ciąg dalszy. Dnie biegły jak woda. A kiedy z końcem września zaczął Majerficek odsyłać meble do mieszkania wymalowanego, wyszorowanego, z podłogami wyczyszczonemi, z klamkami przy drzwiach, błyszczącemi jak złoto, z oknami jak z kryształu, gdy robotnicy z gazowni zawiesili już żyrandole, gdy w sypialni stanęła czarowna ampuła, jak z Tysiąca i jednej nocy, z odcieniem zielonawym, niebieskawym i różowym, gdy tam z zakładu Stoupy naniesiono kobierców, starannie owiniętych perkalem, aby się nie zakurzyły, wtedy Pepcia żyła duchem już tylko w tych nowych przestrzeniach i w domu wydawała się sama sobie, jak na urlopie. A gdy meble były rozstawione, rzekła pewnej soboty pani Kondelikowa:
— Pepciu, rzeczy gotowe i wyprane zaniesiemy dziś na Winohrady i tam je ułożymy.
Po południu wybrała się na Winohrady mała procesya: pani Kondelikowa, służąca i praczka — te dwie ostatnie z ogromnym koszem bielizny.
Pani Kondelikowa wytarła komodę czystym ręcznikiem, dotąd nie używanym, zrobiła nad nią krzyż, i pobożnie szepcąc modlitwę, wkładała tam zawiniątko za zawiniątkiem, kokardkami do frontu. Pepcia podawała i przytem drżała lekko. To wstęp do nowego życia, tu ona będzie panowała!
Pani Kondelikowa dokończyła pracę, zmierzyła okiem znawcy, czy wszystko jest malowniczo i symetrycznie ułożone, znów zrobiła krzyżyk i zamknęła komodę.
Rozejrzała się po pokoju, przeszła przez jadalnię, sypialnię, kuchnię, gdzie także już stały naczynia w kredensie i na stole z drzewa lipowego, uśmiechnęła się i rzekła:
— Ładne będziesz miała gniazdko, wszystko jak w bajce, tylko gosposi tu brak.
— I ona będzie, mamusiu — rzekła radośnie Pepcia i prawie podskoczyła w górę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był początek września, po południu, gdy mistrz po obiedzie dawno wyszedł z domu, a pani Kondelikowa na rozłożonym stole mierzyła i krajała płótno, ażeby maszyny nie próżnowały. Szwaczka wyszła z domu dla zakupu jakichś nowych guziczków, haftek, tasiemek i innych drobiazgów, Pepcia była u krawcowej, ażeby przymierzyć ubranie.
Wtem w kuchni odezwał się mocno dzwonek a gdy Kasia otworzyła, zabrzmiał jakiś obcy, ostry kobiecy głos:
— Czy pani von Kondelik jest w domu?
Pani Kondelikowa położyła nożyczki i spojrzała ku drzwiom. Nie znała głosu i przerwa w zajęciu była dla niej dość niemiłą. Ale już pukano kościstemi palcami w drzwi, więc pani Kondelikowa zawołała ostro:
— Proszę!
Do pokoju weszła niemłoda, wysoka, chuda, koścista kobieta o szorstkiej, z czerwonawemi plamami jakby przepalonej twarzy, w staromodnem i dość niedbałem ubraniu. Długie, suche, kościste palce tkwiły w siatkowych rękawiczkach bez palców.
Nieznajoma domknęła za sobą ostrożnie drzwi, ukłoniła się teatralnie i rzekła:
— Pani von Kondelik, czy tak?
Pani Kondelikowa mimowoli pochwyciła nożyczki.
Wizyta nieznajomej kobiety zastanowiła ją. Uczucie niezadowolenia z przeszkody przy robocie zmieniło się nagle w nieokreśloną obawę czegoś nie oczekiwanego, niezmiernie niemiłego. I tylko z przyzwyczajenia, jak już tyle razy w życiu na podobne pytanie, odpowiedziała nieznajomej:
— Proszę, czem mogę służyć?
Ale nożyczki trzymała mocno, jakby do obrony...
Nieznajoma zrobiła krok.
— Czy pani jest sama w domu, pani von Kondelik?
Pani domu przyświadczyła skinieniem głowy.
— Córki tu niema?
Pani Kondelikowa uczuła się ogromnie zakłopotaną.
— Niema — odpowiedziała, jak z musu — czego pani sobie życzy?...
— Zaraz, zaraz — rzekła.
I sięgnęła ręką w małą torebkę, która wisiała na lewej ręce. Grzebała w niej chwilę, wyjęła nareszcie jakąś ósemkę papieru i podając ją pani Kondelikowej, rzekła:
— Proszę pani.
Pani Kondelikowa sięgnęła ręką po papier — ręka jej trochę drżała — otworzyła go, przeczytała pierwszy wiersz.
Była to kartka, która ozdobnym drukiem oznajmiała zaręczyny Pepci Kondelikówny z Wejwarą.
— Owszem, to dotycze mojej córki — potwierdziła pani Kondelikowa, patrząc uważnie na nieznajomą — czegoż więc sobie pani życzy, pani, czy może panna, nie mam przyjemności...
— Pani, pani — rzekła nieznajoma — wdowa po oficyale Mukensznablu von Wiesengrün, gospodyni pana Wejwary...
— Ależ pan Wejwara mieszka... — chciała oponować pani Kondelikowa.
— Owszem, owszem — kiwała głową pani Mukensznablowa — teraz już u nas nie mieszka, ale mieszkał, paniusiu, całe trzy lata mieszkał...
Pani rozglądała się po krzesłach; dotąd nie proszono jej, aby usiadła. Pani Kondelikowa wskazała ręką krzesło i przybyła dama usiadła, skinęła ręką pani domu, aby także to uczyniła, i patrzyła na nią okiem badawczem.
Pani Kondelikowa uczuła się słabą pod tem spojrzeniem.
— I życzy pani sobie?...
— Więc panna von Kondelik ma sobie wziąć pana Wejwarę?
— Tak, przecież to wydrukowane — rzekła przekonywająco pani Kondelikowa.
— Mój Boże! — wymówiła z ironią przybyła — teraz się drukuje różne rzeczy! Przyszłam do pani jako matka do matki i chcę zapytać: co się stanie z moją córką, gdy sobie pan Wejwara weźmię pannę Kondelik?
Masz dyable kaftan!
Jakgdyby piorun uderzył tuż obok pani Kondelikowej. To było jeszcze coś gorszego od pioruna, zdawało się, że ziemia zatrzęsła się w swoich posadach. Córka! Tu jest jakaś inna córka, a Wejwara — Boże, Boże, co też jeszcze pani Kondelikowa usłyszy? Zaparła oddech w piersiach, ale starała się zachować spokój i tylko wyrzekła z przymusem:
— Co pani mówi, pani córka, co się stało z córką pani i...
Chciała powiedzieć „i z panem Wejwarą”, ale nie mogła tego wymówić. Paniusia dopomogła jej:
— I niby z panem Wejwarą? Powiem otwarcie: oto myślałam zawsze, i myślę do dziś, że pan Wejwara i moja córka...
— Czy pan Wejwara obiecywał jej — wyrwało się pani Kondelikowej — czy ma zobowiązania względem córki pani?
Przybyła podniosła ramiona aż do uszu i znowu je opuściła.
— To jest, właściwie, jak to powiedzieć. Panowie są teraz tacy, że wogóle nie uznają żadnych obowiązków, teraz jest zupełnie inaczej, niż bywało dawniej. Ach Boże, kiedy się starał o mnie mój nieboszczyk Oktawian...
— Pan Wejwara nigdy o niczem nie wspominał — przerwała niecierpliwie pani Kondelikowa retrospektywne zboczenie pani Mukensznablowej.
Ta zaś podniosła suchy palec wskazujący do wysokości czoła i rzekła jak dyplomata:
— Wierzę, droga pani, że nie wspomniał. Jeszczeby też miał wspominać, kiedy postanowił wyprzęgnąć i zacząć gdzieindziej. Żadny z niego byłby jurysta. Zwłaszcza, że na takich panów wszędzie zastawione...
— Z nas nikt na niego nie zastawiał, pani Mukensznablowo! — rzekła szorstko pani Kondelikowa — nie potrzebujemy tego.
— Ależ ja też tego nie podejrzewam — zawołała przybyła. — Panowie dzisiaj gdzieindziej posmakują, a gdzieindziej zasiądą do obiadu, to zwyczaj teraz ogólny.
Dama podczas rozmowy rozglądała się po pokoju i widząc stos bielizny niedoszytej skrajanego płótna, rzekła z dziwnym uśmiechem:
— Wyprawa! My także szyjemy, lata całe nad tem siedzimy, nie mogłam kupić odrazu dziesięć sztuk. Cud prawdziwy, żem ze swojej emerytury tyle mogła sprawić, a teraz, gdym się we wszystkiem musiała ograniczać, teraz...
Przy ostatnich słowach trąciła pogardliwie końcami palców kartę zaręczynową Wejwary.
Pani Kondelikowa siedziała i słuchała, jak we śnie. Przyszło to wszystko tak nagle, nieoczekiwanie, że była pomieszana, zawstydzona i wystraszona, wszystko jej wirowało przed oczyma, postać pani Mukensznablowej odbijała się na wszystkie strony, widziała tej wstrętnej kobiety naraz aż pięć egzemplarzy.
Strach ją ogarniał w towarzystwie tej dziwnej osoby, która ukazała się prawie w ostatniej godzinie, ażeby zburzyć spokój szczęśliwej dotąd rodziny, ba, ażeby może zniszczyć całą przyszłość jej córki. Myśl podobna wzburzyła nagle pierś pani Kondelikowej, wybuchnęła też szorstko:
— Proszę mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? Czego pani sobie życzysz, poco tu przychodzisz do mnie! Dlaczego to nie załatwicie wszystkiego z panem Wejwarą?
Pani Mukensznablowa powstała.
— Chce pani wiedzieć, co to znaczy? — mówiła monotonnie. — Znaczy to, że nie chcę, aby dziecię moje było barankiem, który się za innych ofiaruje. Znaczy to, że przyszłam, aby ostrzedz przed panem Wejwarem. Może oczekiwał od nas więcej, niż dać możemy, bo tacy są teraz panowie, ale ja sobie myślę: urzędnik magistratu powinien być przykładem całego miasta. Takim jest pan burmistrz, głowa miasta i panowie radcowie. Chciałam pani powiedzieć, że pierwsze prawo do pana Wejwary ma moja córka! A gdyby to nie wystarczyło z prawem naszem pójdziemy do kościoła, a potem zobaczymy, czy będzie ślub. Miałam załatwić z panem Wejwarą? Owszem, ale gdzie? Odszedł od nas, gdzie go mamy szukać, my słabe kobiety! Proszę więc, ażeby mu pani rzekła: panie Wejwaro, kto to jest pani Mukensznablowa i jej córka Loti? Pytały się o ciebie, idź i spełnij swój obowiązek. Takbym rzekła ja, jako matka, gdyby pani była na mojem miejscu i tego żądam od pani, pani Kondelik.
— Dobrze, dobrze — odparła z pośpiechem pani Kondelikowa. — Powiem mu to, gdy przyjdzie, a jeżeli wszystko prawda, to nie będziemy go wstrzymywały ani jednej minuty. Skoro ma zobowiązania wobec pani, niech je wypełni. Nie życzymy sobie tego wcale, ażeby ktoś do nas miał urazę lub na nas narzekał.
W oczach pani Mukensznablowej przebijała radość, chcąc jednak jeszcze wzmocnić pozycyę, podeszła prawie aż do pani Kondelikowej, podniosła prawicę i lewicę z torebką wymówiła jak Sybilla:
— Nietylko narzekać, moja pani Kondelikowa, przeklinaćbym was musiała! A wie pani chyba, że nie jest szczęśliwą droga do ołtarza, wybrukowana przekleństwami niewinnej, okłamanej, uwiedzionej dziewczyny...
— Uwiedzionej! — wykrzyknęła pani Kondelikowa.
Matrona, opierając rękę o ramię pani Kondelikowej przyciszonym, przenikliwym głosem mówiła:
— Są na to dowody piśmienne.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — wołała pani Kondelikowa. — Niech mnie już pani opuści.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Kondelikowa nie zauważyła nawet, że pozostała już sama w pokoju, siedziała na krześle, patrząc przed siebie jakby szklanym wzrokiem i szeptem powtarzała.
— Więc Wejwara, ktoby to był pomyślał, ktoby to był pomyślał!
W tej pozycyi zastała ją Pepcia, która za pół godziny powróciła.
— Co ci jest, mamusiu? — zapytała zdziwiona.
Pani Kondelikowa machnęła ręką na stos pokrajanego płótna i wstrzymując płacz, mówiła żałośnie:
— Złóż to, córeczko, zamknij, nasza praca skończona.
Potem opowiedziała córce, kto tu był i czego żądał.
Ale już po kwadransie żałowała, że tak uczyniła. Trzeba było przecież poczekać na małżonka i jemu się najpierw zwierzyć, trzeba było potem z Kondelikiem wysłuchać Wejwarę.
Serce jej się ściskało, gdy patrzyła na płaczącą córkę. I jedyne słowo promieniało jej jak gwiazda nadziei, słowo, które wymówiła Pepcia w swoim żalu, wołając kilkakrotnie:
— To jest może jakiś podstęp, mamusiu, to jest jakiś podstęp!
— Podstęp! Ach, gdybyż to był podstęp! — prosiła pani Kondelikowa Boga. — No, niechaj tylko przyjdzie Wejwara! Oby tu już był!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.