Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
IGNÀT HERMANN

Ojciec Kondelik
i Narzeczony Wejwara.
ZA POZWOLENIEM AUTORA
z czeskiego
przełożył
PAWEŁ LASKOWSKI.

Część I.

WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47. Nowy-Świat 47.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 6 Ноября 1902 года.



I.
Nasza rodzina.

Mistrz Kondelik! Prawie cała Praga wie od dawna, że jest to malarz pokojowy. Ale nie jakiś tam zupełnie zwyczajny partacz, lecz malarz, któremu zależy na reputacyi, malarz, który się uważa za kawał artysty, malarz, który zna „style” — krótko mówiąc malarz, który umie coś wymalować!
Historya pana Kondelika podobną jest na włos do historyi wielu set małych i jeszcze mniejszych przemysłowców, zaludniających Pragę.
Urodził się gdzieś na prowincyi, wyuczył się tam i przed trzydziestu mniej więcej laty wszedł przez bramę Porzecką do Pragi, jako chudy, młody czeladnik, z zielonym tłomokiem na plecach, na piersi zaś miał portmonetkę skórzaną, w której troskliwie poskładał świadectwa. Wędrował — a w Pradze kończyła się jego wędrówka. Znalazł pracę, malował niezmordowanie, oszczędzał dziesiątki i złote reńskie, ładnie się ubierał, miał otwarte oczy, a także uszy, pochwycił coś od towarzyszów zawodu, którzy mieli za sobą naukę w akademii, i prawie dalej zaszedł, niż oni. Była w nim świeża, prowincyonalna, pojętna krew, dużo chęci i siły do życia i do pracy.
Po jakichś latach dziesięciu, czy dwunastu stał się samodzielnym i ożenił się. Rzemiosło szło mu doskonale, natrafił na chwilę żywego ruchu przedsiębierczego i owocem jego pracowitości jest ładny dom przy ulicy Czelakowskiego na Winohradach. Sam wszakże mieszka w Pradze przy ulicy Jecznej. Zapisał się do ksiąg ludności Pragi, później został mieszczaninem, i to jest jego chlubą.
„Na górze” — na Winohradach — osiądzie dopiero wtedy, gdy będzie miał dość pracy, gdy pójdzie na odpoczynek, gdy komuś innemu zakład odstąpi.
Już nie jest chudy. Jego postać się we wszystkich kierunkach ładnie zaokrągla, „ pas” zniknął zupełnie.
Jest więcej niż średniego wzrostu, okrągłego, zdrowo zabarwionego oblicza. Włosy jego są dotąd „w komplecie”, jak zwykł dumnie mawiać, niegdyś kasztanowate, dziś rozkosznie po tatusiowsku przekwitłe, (meliorowane, mawia mistrz Kondelik), i krótko ostrzyżone. Pod nosem grube, gęste, czarne wąsy, również „na siwo przemieszane”, mówiąc jego językiem, reszta twarzy zawsze jaknajstaranniej ogolona.
Jest zdrów, blizki pięćdziesiątki, ba! nawet kipi zbytecznem zdrowiem, i okoliczność ta jest przyczyną pewnej niemiłej myśli, obawy, która, choćby ją jaknajusilniej odpędzał, ciągle i ciągle się odzywa. Nie wyraża jej otwarcie, by nie wywoływać wilka z lasu, ale nie pozbywa jej się od lat kilku, t. j. od owej chwili, gdy mu w łaźni parowej po raz pierwszy oznajmiono, że waga jego cielesna dosięgła osiemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Opiera się całą siłą konsekwentnym następstwom tej swojej wagi, a jednak obawia się, by go czasem „nie capnęła apopleksyjka...”
Rzekłem, że kipi zdrowiem. Niestety, muszę się poprawić. Cierpi peryodycznie „na gęsiora”, a nieprzyjemna ta rzecz odwiedza go ze dwa razy na rok i obezwładnia zawsze na dni kilka.
Mistrz Kondelik wie, przynajmniej domyśla się, powodów cierpienia. Tak, kiedy jeszcze sam „tańcował na tych zatraconych drabinkach” w mieszkaniach z pootwieranemi oknami i drzwiami, cały spocony, poddmuchnął go przeciąg i zmroził mu grzbiet.Mistrz Kondelik uroił sobie, że ma stos pacierzowy obłożony jakgdyby skrzepłym rosołem, i że tam siedzi coś jakgdyby porcya gęsiny, — to jest ten gęsior przeklęty!
Mimo to wszystko pogardza salicylem i pije pilzeńskie, tomaszowskie i flekowskie. Bóg oddzielił wody od ziemi suchej, a „Pan Bóg wie, dlaczego tak uczynił,” mawia mistrz Kondelik — i wody się nie dotknie.
Oto nasz mistrz i ojciec Kondelik.

Pani Kondelikowa, jego wierna towarzyszka, jest prawie o lat dziesiątek młodszą od niego. Życie jej mniej bogate było w wydarzenia wogóle, burzliwych nigdy nie było.
Była córką z „porządnej rodziny praskiej.” To jest papa był mieszczaninem i miał „swój zakład.” Przed laty malowano u nich i zadanie to powierzono młodemu wówczas mistrzowi Kondelikowi. Kondelik malował, panna Elżunia pokrywała sprzęty gorszemi prześcieradłami, staremi powłokami z sienników i tym podobnemi całunami. Od tej chwili nie spuszczał Kondelik Elżuni z oczu i — co jest jeszcze ważniejsze — nie wypuszczał jej także z głowy.
Jak nań spoglądała, kiedy szurgał w pokojach swojemi malarskiemi drabinami, w pochlapanem odzieniu z grubego płótna, o tem nie wiadomo nic pewnego. Ale kiedy pewnej niedzieli w świątecznem ubraniu przyszedł z rachunkiem za malowanie, było jej tak, jakby jej spadły łuski z oczu. Wszak to był elegant skończony! Jej ojcu podobał się Kondelik z przyczyny daleko praktyczniejszej. Pod wpływem uprzejmości panny Elżuni, wypadł rachunek Kondelika o pięć reńskich taniej, niż pierwotnie obliczono. Dziwne losy! Ojciec miał w kieszeni piątkę, a mistrz Kondelik po kilku dalszych wizytach, miał w kieszeni tatkę, a z nim i serce i rękę Elżuni. Elżunia miała ładną zapomogę i po ślubie malowało się mistrzowi Kondelikowi niezmiernie wesoło. Było na farby i na szablony, i mistrz, śpiewając, brał do malowania całe domy.
Temu wszystkiemu będzie dobrych lat dwadzieścia. Ale było to dwadzieścia lat porządnego, spokojnego życia rodzinnego, z wyjątkiem drobnych nieporozumień. Ale gdzieby ich nie było?
Pani Kondelikowa jest o głowę niższa od swego małżonka, bielutka, jak z ciasta, o jasno piwnych oczach, a w jej ciemnych włosach przebłyskuje tu i owdzie srebrna nitka. Ale na chwałę jej niechaj będzie zaznaczonem: ani jednego z tych srebrnych włosów nigdy sobie nie wyrwała. Ba, czasem się niemi prawie pyszniła. Sądziła, że jej dodają powagi, poszanowania. Wszak jest matką!
Dobra żona, dobra kucharka, zna słabości swego męża, kocha córkę Pepcię i kładąc się, czy wstając, miała od pierwszego odezwania się Pepci jedyne pragnienie: Boże, daj mojemu dziecięciu dobrego męża!

Córka Pepcia! Co chcecie słyszeć o stworzonku ośmnastoletniem? A Pepcia ma już blizko ośmnaście! Czytaliście już tyle opisów rozkosznych dziewcząt ośmnastoletnich. Rozkoszną też jest Pepcia! Oczy i włosy wzięła po matce, i wiele dobrych przymiotów! Nigdy nie miała tajemnego stosunku miłosnego, przynajmniej nie przypomina sobie tego. Wprawdzie, kiedy chodziła na lekcye tańca, odzywały się takie dziwne struny; ale żadna z nich nie rozebrzmiała pełnym dźwiękiem. Wszystko w niej drzemało. Wreszcie zdawało jej się, że ci uczniowie ojca Kaska są zbyt młodzi. A byli, byli. Z lekcyi tanecznych mało bywa wesel. Rozpierzchnie się to po kursie w świat, na wszystkie strony, może czasem na balach spotka się taka para. Miłosny romans Pepci (romans z najpiękniejszym epilogiem), nie powstał w szkole tanecznej, gdzie się uczyła pierwszych kroków kadryla i dworzanki; była to dopiero repetycyjna godzina tańców, gdzie Przypadek komponował pierwszy jego rozdział.

Pan Wejwara!
Z tym swoim bohaterem miałbym najwięcej pracy, ale proszę, przeczytajcie szczęśliwie ten wstęp i poczytajcie sobie kawałek dalej, a przedstawi się wam pan Wejwara sam.
Jestem co do niego w kłopocie, ten mój bohater niema w sobie właściwie nic a nic bohaterskiego.
Nie, kochany pan Wejwara nie był żadnym rycerzem z bajki. Nie był obdarzony ową wytrwałością, jakiej potrzeba do zwalczania tysiącznych przeszkód, do zdobywania świata. Franciszek Wejwara sumiennie „przeorał” gimnazyum i był również sumiennym słuchaczem fakultetu prawniczego. Każde jego świadectwo dawało obraz wzorowego, doskonałego studenta. Ale tem oraniem była także cała jego energia wyczerpana. Kiedy ukończył prawo i z dobrym rezultatem złożył jaki taki egzamin rządowy, stanął bezradny.
Czy ma się poświęcić adwokaturze? W duchu przyznawał sobie, że do tego najsamodzielniejszego powołania nie ma dosyć... samodzielności. Lękał się odpowiedzialności, jaką by nań zwalili klienci procesami, w których ciągle chodzi o pieniądze, o tysiące, może o setki tysięcy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak by poczynał będąc obrońcą w jakiej sprawie kryminalnej, gdzieby się nań zwracały oczy szerszej publiczności. Bywały chwile, kiedy Wejwara w swoim kawalerskim pokoiku, zupełnie pewny, że go nikt nie słyszy, próbował bronić fikcyjnego, niewidzialnego oskarżonego, i nagle zląkł się własnego głosu, zająknął się, zaczerwienił — i nie mógł dalej. Nie, adwokatem nie będzie!
Państwowym urzędnikiem? Sama myśl o ciasnych, złotych kołnierzykach, o ciasnych mundurach, wstrzymywała mu oddech w piersiach, a gdy pomyślał o ustawiczej gonitwie za karyerą, o wiecznem współzawodnictwie i wyścigach wzajemnych, uginały się pod nim kolana. Nie będzie urzędnikiem państwowym.
Cóż więc pozostawało do zużytkowania odpowiedniego studyów uniwersyteckich? Po dobrej rozwadze doszedł Wejwara do przekonania, że tylko magistrat jest spokojną przystanią, do której wpłynie na łódce swego żywota.
Nie czeka go, co prawda, w magistracie sława, głów nie wieńczy się tam wawrzynem: ale jest to bezpieczna egzystencya. Powoli stąpa się tam od kancelisty wyżej, szczebelek po szczebelku, nikt nikogo nie goni, pracuje się w cieple, a odpowiedzialność ma zawsze wyższy pan: pan sekretarz, pan dyrektor kancelaryi, pan radca, pan burmistrz, wysoka rada miejska. Podwładny pracuje zawsze podług rozkazu przełożonych; dostanie może czasem „nosa,” ale nigdy nic popsuć nie może. Każda rzecz da się załatwić dziesięciu różnemi sposobami, naprawa złego jest zawsze możliwą.
Pan Wejwara wstąpił przeto do magistratu, gdzie go już kilku jego kolegów wyprzedziło. Stał się praktykantem, będzie koncepistą, będzie sekretarzem, dociągnie może i do radcy. Mój Boże, radca magistratu! To także nie małe zwierzę!
Ale jeżeli brak było Wejwarze wytrwałości do szerokich zapasów w życiu wogóle, to w jednym kierunku miał jej dosyć: w miłości swej ku Pepci. Od pierwszej chwili jej ujrzenia, dojrzewało i dojrzało w nim pewne postanowienie: Pepcia będzie moją! Nie było mu danem, aby walczył ze smokami, ale też w rodzinie Kondelików nie było smoka. A jakkolwiek i ta historya jego cywilnej, prawidłowej i zupełnie moralnej miłości miała swoje przykre, chwilami śmieszne rozdziały, Wejwara nie uląkł się i nie odstraszył. Zapału jego dla Pepci nie mogło ostudzić żadne słowo kolące Kondelika, zamiar jego nie rozbił się o żadną z tych drobnych przeszkód.
Nie miał w sobie żadnej zarozumiałości, żadnej przekorności, lub chorobliwej uczuciowości.
W dali błyszczał przed nim jedyny jasny cel — ołtarz, przy którymby uklęknął, pobłogosławiony przez rodziców, jako narzeczony, obok swej drogiej, ubóstwianej Pepci, ubranej w białą szatę, z wianeczkiem mirtowym na głowie.
Co się przytrafiło po drodze do tego celu, zanim Wejwara doszedł szczęśliwie, pokusiłem się pochwycić w rozdziałach następnych. Nie jest to romans, nie jest to wogóle całość powieściowa. Są to tylko drobne wypadki z życia porządnej rodziny praskiej, do której Wejwara należał niemal od pierwszego ukazania się na scenie.



II.
Przyszło zaproszenie.

Było to w niedzielę po święcie Trzech Króli, o godzinie mniej więcej pierwszej po południu, kiedy na schodach dały się słyszeć ciężkie kroki i wnet potem na słomiance przede drzwiami kuchni zaszurgały czyjeś buty.
Na dworze padał śnieg.
— Aha, tatko! — zawołała pani Kondelikowa, kręcąca się w kuchni nad blachą i cała zaróżowiona od żaru ognia, pośpiechu i kłopotu o obiad niedzielny.
Był to mistrz Kondelik.
Otworzył drzwi i nim jeszcze wszedł, strząsał na progu śnieg, którym było palto jego poprószone.
— Nareszcie, zdaje się — zawołał, otwierając drzwi na dobre — że będzie jakaś zima. Śnieg pada, a przytem jest tęgi mrozik.
— Niech tam marznie — odpowiedziała, zamiast powitania, pani Kondelikowa. — Z pewnością piwowarzy i wędliniarze już rozpaczali. Dziwne to są zimy, dziwne zimy! Jako żywo nie bywało tego dawniej.
— A to jest dopiero trzecia taka — mówił mistrz Kondelik — a ma ich być siedem. Utrapienie z temi puhaczami i tymi prorokami pogody! A w rezultacie nikt nic nie wie.
Teraz dopiero, niby od niechcenia, spojrzała pani Kondelikowa na zegar kuchenny i wymówiła z wyrzutem, ale z łagodnym, dobrotliwym, jakby żartobliwym wyrzutem:
— Staruszku, staruszku! Pięć minut po pierwszej, a mówiłeś, że będziesz w południe w domu.
— E, ja chciałem — odpowiedział mistrz, jakby się sam na siebie gniewał — ale kiedym już zapłacił, przyszedł dopiero pan radca Holárek i nolens volens musiałem sobie jeszcze kazać podać...
— No, no — mówiła uspokajająco pani Kondelikowa — wcześniej nie czekałam też na ciebie. Ciągle mi się zdaje, że to jeszcze święta. Przypuszczałam, że się przy winie trochę zabawicie.
Kiedyindziej byłaby pani Kondelikowa swego małżonka trochę ostrzej napomniała, że pozwala, aby obiad stygł, choć wogóle nie była do żadnej rodzinnej Ksantypy podobna. Ale dziś, dziś za nic na świecie nie chciała zamącić różowego humoru, w jakim „tatuś” regularnie powracał z niedzielnego śniadanka w winiarni.
Teraz szybko wytarła o szeroki fartuch kuchenny okrąglutkie ręce i usłużnie pomagała małżonkowi zdjąć palto.
W jadalnym pokoju ucichło w tej chwili stukanie przyborami i brzęczenie talerzy, i do kuchni wbiegła panna Pipcia, rozkoszne dziecię małżeńskiego stowarzyszenia Kondelików.
Potulnie pochwyciła rękę ojca, pocałowała ją i wymówiła łagodnym i jakby obiecującym głosikiem:
— Ale w samą porę, tatusiu, ażeby nic się nie popsuło.
Tymczasem ojciec Kondelik, uwolniwszy się głębokiem westchnieniem z mroźnego, zatykającego oddech powietrza, którem był nasiąknął na dworze, ssał nozdrzami wonne wyziewy kuchenne, a oczy jego łakomie zajrzały do kuchni.
— Hm — hm — mruknął powoli, nabierając znowu pełnemi płucami łagodnej woni — cóżeście to tego...
I poszedł do kuchni, jakby chciał zobaczyć, co jest w garnkach i rondlach.
— Nie, nie pod pokrywki! — broniła mu żartobliwie pani Kondelikowa, obróciwszy małżonka i pchając go obiema rękami do pokoju. — Nie można! Usiądź, a zobaczysz!
Starał się co prawda mistrz Kondelik wyćwiczonym nosem rozeznać, co go oczekuje, ale odgadł tylko częściowo. Aa, zupa z kluskami z wątroby, jego ulubiony specyał. Niczem mu się tak „mateczka” nie umizgnęła, jak tym wytworem swej sztuki kucharskiej. Kluseczki z wątroby z korzenną wonią szczypiącego czosnku, byle ich tylko gęsto było w złocistej zupie, piórkiem szafranu perfumowanej, ach, to nie było proste jedzenie, to rozkosz, przytrafiająca się w rzadkich momentach życia. To nie była prosta zupa, to był koncert, poezya, to była idylla w ramie odpoczynku niedzielnego.
I mistrz Kondelik śpiesznie zrzucał marynarkę, odpiął mankiety, wytarł sobie dokładnie nos i już siedział w fotelu, formy poniekąd starodawnej, co prawda, ale niezmiernie wygodnej, wcisnął sobie pod brodę róg bielutkiej, lewandą pachnącej serwetki, przekładał, jak bawiące się dziecko, przybór z prawej strony na lewą i znów na prawą, i wołał do kuchni:
— No, kobiety, dalej, dalej! Mnie po tej szklaneczce mielnickiego zawsze dokładnie wytrawi.
— Po szklaneczce, po szklaneczce — powtórzyła pani Kondelikowa w kuchni przedrzeźniając. — Było ich pewnie kilka, ty mądralo! Już biegniemy!
Wtem przybiegła właśnie Kaśka, jak burza, z drucianym koszyczkiem, w którym były trzy szklanice pilzeńskiego, z czapeczkami piany, jak zbitej śmietany.
Pan Kondelik ujrzał ją przez otwarte drzwi i łakomie obliznął sobie językiem kątki ust. Szklanka pilzeńskiego, po kieliszku czerwonego samotoku, nic w świecie nie smakuje lepiej! Niech sobie mówi kto chce i jak chce: nie pij piwa po winie! Stara to i głupia zasada! Pochodzi ona chyba jeszcze z czasów, kiedy o pilzeńskiem nie miano pojęcia.
Zupa! Pan Kondelik jadł z taką gorliwością, że mu na czoło wystąpiły iskrzące się krople potu. Po polewce sztuka mięsa, taki „chlebowy,” jak mawiał pan Kondelik, kruchy „ogonek kwiatowy” z sosem chrzanowym, z kilku grzybkami i rydzami w occie, a po mięsie...
Aaah! Teraz się dopiero wyjaśnia! Rajska potrawa! Cielęce kotlety — z najlepszej części szynki, sztucznie zwinięte i naszpikowane, nadziane serdelowym farszem z bułką, ciemno-czerwone, jakby złote!
A kiedy po tej rajskiej potrawie przyniosła szczęśliwa gospodyni na przekąskę cienki kołacz twarogowy na maśle, w ustach się rozpływający, nie wytrzymał już mistrz Kondelik, i łakomie żując artystyczny wyrób małżonki, z którym nic mierzyć się nie mogło, pogroził małżonce wesoło palcem i mówił pełnemi usty:
— Matko, matko! Tyś dzisiaj ugotowała, jak w pierwszą niedzielę po weselu. Cóż cię tak usposobiło?
Mistrz Kondelik powiedział to bezmyślnie, ale zawierała się w tych słowach wielka zachęta. Nie na próżno gotowała dziś pani Kondelikowa tak starannie, nie na darmo wybrała ze swego repertuaru kuchennego łakocie najbardziej lubiane przez mistrza. Miała naprawdę coś na sumieniu. Okazało się to po skończonym obiedzie, kiedy Pepcia odniosła puste talerze i salaterki z resztkami, kiedy zmiotła wszystkie okruchy i kiedy pani Kondelikowa postawiła przed małżonkiem filiżankę mocnej, czarnej kawy dla strawności.
Równocześnie bowiem z tą filiżanką podsunęła „tatce” podługowatą kopertę z napisem:
„Wielmożne pani i panna Kondelikowe w Pradze, ulica Jeczna, numer...”
— Cóż to jest? — zapytał mistrz.
— Popatrz, staruszku — odpowiedziała pani Kondelikowa — wczoraj przyszło to pocztą, zapomniałam ci pokazać.
I troskliwa matka Pepci starała się głosowi swemu nadać jaknajwięcej miękkości i dobrotliwości, oraz obojętności, jakby jej na tem zupełnie nie zależało. Jeżeli wszakże powiedziała, że wczoraj zapomniała, to dopuszczała się nieprawdy, ale dopuszczała jej się z najlepszą myślą. Zostawiła rzecz na dziś umyślnie, na niedzielę. W dzień powszedni nie zawsze można było u mistrza wyjednać coś gładko. W niedzielę wszakże nie mógł jej uciec; tu nie miał wymówki, że musi iść dojrzeć jakich robót, nie starał się o nowy deseń szablonów, nie musiał kupować farb, nie miał gdzie pilnować robotników. Dlatego też zostawiła to na dziś, ażeby sobie „staruszka” dobrym obiadem przygotować. Był to jej czysto kobiecy kawałek dyplomacyi. Z takiego małego, niewinnego grzeszku sama się rozgrzeszała. Wszak to wszystko czyniła dla córki!
Mistrz Kondelik wziął w rękę kopertę, opatrzoną dwukrajcarową marką i wyjął z niej podługowaty, gruby papier, złocony po brzegach, na którym ozdobnemi literami i farbą ciemno czerwoną było wydrukowane:

„Stara gwardya zawiązanego kółka młodzieży „Karafiatów” zaprasza Szanowną Panią jaknajuprzejmiej na repetycyjną (przedłużoną) godzinę taneczną w salonie Kaśka dnia 15 stycznia.
Ubiór domowy.
Początek o godz. 8 ej.”

Mistrz Kondelik przeczytał, obrócił, przesylabizował na stronie odwrotnej dwa podpisy organizatorów, położył zaproszenie i zapytał równie lakonicznie i sucho, jak przedtem:
— No i co z tego?
— No i co z tego? — rzekła pani Kondelikowa. — Widzisz, że zapraszają Pepcię do Kaska. Będzie to coś w rodzaju wieczorku w fartuszkach.
— No rozumie się — przypomniał sobie nagle mistrz Kondelik — jest mięsopust i dyabeł im nie da dobrze czynić! A cóż Pepa! Wszak już chodziła na lekcye tańca?
— No, tak, chodziła, staruszku! — potwierdziła pani uprzejmie. — W zeszłym roku chodziła, owszem, a w łońskim była raz. Od tej pory nic, nie chodzi o to, aby znów chodziła na jaki kurs, to jest osobna godzina repetycyjna.
— A cóż to, czy zapomniała, żeby musiała sobie powtarzać? — wymówił szybko mistrz Kondelik.
— E, staruszku, to się rozumie, że tego zupełnie nie zapomniała, bądź pewny, że pilnowałam, ażeby jej ojciec Kaska dobrze umiejętność zaszczepił, ale ćwiczenie, staruszku, ćwiczenie jest rzeczą niezbędną. Dwa lata minęło od lekcyj tańców, w ubiegłym roku ledwie trochę powąchała — w domu na pamięć uczyć się nie może, jak tabliczki mnożenia, i gdyby się w tem trochę nie poćwiczyła, to nie wiem, jakbym z nią mogła iść na duży bal.
Mistrz Kondelik przestał mieszać kawę, spojrzał na małżonkę i rzekł z największem zadziwieniem:
— Ty chcesz iść na duży bal, Betty?
Na twarzy pani Kondelikowej mignęła chmurka.
— Nie, tatku, ja nie chcę iść na żaden bal, wiesz, że ja w życiu wytańczyłam się dość. Ale nie zapomnij, że mamy córkę, że ma ona osiemnaście lat, że jej za szkłem trzymać nie możemy, że nie będzie wiecznie w domu siedziała i że musi bywać trochę w towarzystwie, aby się otrzaskała. I nie zapomnij, staruszku, że sam obiecałeś Pepci, iż w tym roku pójdzie na zabawę kostyumową do Mieszczańskiej besedy. A teraz wyobraź sobie dziewczynę, która straciła wprawę. Ty, jak żyjesz, nie byłeś dziewczęciem, staruszku, ty sobie przedstawić nie możesz, jaka to trema! W Besedzie bywają wszyscy: doktór, profesor, inżynier, przemysłowiec, urzędnik magistratu — taka dziewczyna jest między nimi jak sprzedana. I właśnie dlatego myślę sobie, że ta godzina repetycyjna jest jak od Boga zesłana, aby się Pepcia trochę przygotowała...
Pan Kondelik znowu mieszał kawę, pociągnął trochę i rzekł teraz powoli:
— Pamiętaj, Betty, że Pan Bóg zsyła mór, głód i wojnę, ale żadnych godzin tanecznych. To jest wymysł ludzkiej przewrotności.
Póki się mistrz Kondelik trzymał kwestyi, umiała z nim pani Kondelikowa polemizować, chociażby całe godziny, a nawet zwykle z powodzeniem. Ale gdy jej zboczył na „weksel,” jak ona mawiała, i gdy zaczął tonem przedrzeźniającym, jak właśnie teraz, z niej pokpiwać, traciła spokój i równowagę, a czasem się nie opanowała, ażeby się także po dziecinnemu nie rozsierdzić.
Pani Kondelikowa poczuła prawie żal. Więc napróżno nagotowała klusek z wątroby do zupy! Daremnie trudziła się kotletami! Daremnie gniotła kołacz twarogowy! Wszystko to uczyniła, wierząc mocno, że małżonek w dobrym humorze powie: ale to się rozumie — niechaj Pepcia idzie na repetycyjną godzinę.
Pepcia! Pani Kondelikowa przypomniała sobie teraz, że córka słucha w kuchni za drzwiami, śledząc z zapartym oddechem słowa rodziców i że może już się jej łzy cisną do oczu, gdy słyszy, jak ojciec jest nieubłagany!
A pani Kondelikowa nigdy nie znosiła łez córki. Wszak jest to jej dziecię jedyne! Wszak kto wie, ile płaczu ją czeka w życiu dalszem, gdy matki przy niej nie będzie.
Pani podeszła ku stołowi, wzięła zaproszenie od „Karafiatów,” wsunęła je w kopertę i zmierzając z niem ku szafce, rzekła lakonicznie z naciskiem:
— No, więc dobrze, Kondeliku!
Dyplomacya pani Kondelikowej miała swój styl, swój język, swoje odcienie. Dopóki mówiła: staruszku, była zupełnie jasna pogoda i zawsze nadzieja na pokojowe, zadawalające załatwienie wszystkiego, o co mianowicie chodziło. Słowem „staruszku,” „tatusiu,” „tatku” mówiła dobrotliwa, potulna, łagodna żona; ale gdy przebrzmiało to pieszczotliwe imię na próżno, z ust niezadowolonej, lub nawet obrażonej małżonki i matki, wtedy padało chłodne imię: Kondeliku!
Więc i tym razem brzmiało to słowo zupełnie ostro. A gdy je wymówiła, otworzyła drzwiczki spiżarni, włożyła kopertę między filiżanki i szklanki, zamknęła i zaczęła zbierać ze stołu serwetki i składać je.
— Na cóż to? — wymówił Kondelik, który znał sposoby swej małżonki.
— Nie, Kondeliku, nic — odpowiedziała małżonka. — Kiedy ci się nie podoba, nie pójdziemy tam. Boże drogi, nie będziemy same. Ja za „Karafiatami” nie przepadam, a zresztą Pepcia to sobie także wyperswaduje...
— No widzisz, Betty — mówił Kondelik z powagą — to jest mądre zdanie. Sądzę, że jeżeli Pepa pójdzie na bal kostyumowy, to użyje karnawału aż za wiele.
Pani Kondelikowa, która właśnie dłonią gładziła ostatnią złożoną serwetkę, rzekła kategorycznie, nie patrząc bynajmniej na małżonka.
— Nie, Kondeliku! Jeżeli dziewczyna nie pójdzie na godzinę repetycyjną, nie pójdzie także na bal do Besedy.
Mistrz dopił resztę kawy, postawił filiżankę i spojrzał zadziwiony na małżonkę.
Nie spojrzała nawet na małżonka, ażeby poznać skutek swojego oznajmienia, lecz ciągnęła dalej:
— Tak, Kondeliku, tę sprawę zostaw mnie. Nie pójdę z nią na bal, ażeby mi tam siedziała przy murze, jak zarżnięta, jak anioł smutku na grobie, a po północy bym ją z płaczem odwiozła do domu. Ty tego nie wiesz, ale ja wiem, co się dzieje dziewczęciu, gdy tak wejdzie gdzieś po raz pierwszy i bez znajomości. Wiem, jak mnie było w podobnych okolicznościach. Siedziałam do północy, jak przylepiona smołą do krzesła, nikt o mnie nie zawadził, aż po północy jeden znajomy papy, oficyał, przerwał tę smołę. Rozumie się, że tak było tylko po raz pierwszy, potem miewałam tancerzy dosyć, tysiące...
— No widzisz, Betty — mówił Kondelik — każda miewa swój „pierwszy raz,” każda musi zacząć...
— Owszem, Kondeliku, i dlatego chciałam, ażeby Pepcia odchorowała swoją tremę u „Karafiatów.”
— Że też tak między tych chłopaków pędzisz, Betty!
— Nie, Kondeliku, to nie żadne chłopaki, to młodzieńcy już poważniejsi, chodzili przed laty na tańce. Wszak widzisz, że jest to „stara gwardya.” Są między nimi członkowie Besedy i ci nie opuściliby Pepci na balu. Nie myśl, Kondeliku, abym ją prowadziła między jakich chłopaczków. Osiemnastoletnie dziewczę, to nie żadna zabawka, zostaw to matce. Mogłeś dotąd zawsze ufać mi, a ja cię w niczem nie zawiodłam. Teraz byłoby również dobrze wypadło. Ale kiedy stanowczo nie chcesz — dobrze. Co mogłam, to uczyniłam. Na mnie dziewczyna narzekać nie może.
— A może na mnie, co?
— Nic ci nie wyrzucam, Kondeliku, uchowaj Boże. Tyś głową rodziny i ty sobie panuj, jak uważasz. Ale dziewczyna ma lat osiemnaście, o tem nie zapomnij!
— Nie, Betty, powtarzasz mi tak często, że o tem z pewnością nie zapomnę. Powtarzasz mi tę osiemnastkę, jakby Pepa miała iść na śmierć. Zresztą nie jest jej tak zupełnie osiemnaście lat. Powiedz mi na Boga, w czem się ona opóźnia?
W odpowiedzi na to pytanie Kondelika, przytłumiła pani głos; sama nie chciała, ażeby Pepcia słyszała:
— I spóźnionego nic nie ma, Kondeliku, masz świętą racyę. A to mi musisz przyznać, że jej do niczego nie napędzam. Nie jestem narwaną matką, abym dziewczynę wodziła z zabawy na zabawę. Co do tego możesz być ze mnie zupełnie zadowolony. I nie myśl sobie, że jej się chce trochę pobawić, Kondeliku. Jest to nasze dziecię jedyne. Niech będzie tak długo w domu, jak Bóg osądzi. Nikomu jej nie chcę rzucić na szyję. Ale jeżeli się dziewczę ma rozejrzeć trochę po świecie, to musi nareszcie zacząć, a w tym wieku jest nasza Pepcia.
Nie, Kondeliku, za nic w świecie nie chcę napędzać kawalerów na męża, ale także nie chcę, ażeby się przestarzała. Ma-li dziewczę użyć trochę zabawy, Kondeliku, to do lat dwudziestu, pamiętaj sobie. A choćby ją kto upodobał sobie, potrwa to rok i dwa lub trzy, zanim dojdzie do żeniaczki. To nic nie szkodzi, Kondeliku, szczęśliwe dziewczę, które użyje trochę swobody jako narzeczona! Wierz mi, że są na świecie kobiety, które przeżyły najpiękniejsze chwile w życiu tylko podczas tych tygodni lub miesięcy przed weselem i nigdy im się to już nie wróciło, małżeństwo było jedną łzą. Uchowaj Boże naszą Pepcię przed takim losem, a dlatego także chcę mieć dość czasu, aby się człek rozejrzał.
Mistrz Kondelik spoglądał na małżonkę zadziwiony, że się tak rozgadała, i zamrugawszy oczyma, jak czasami czynił, gdy miał jakiego figla spłatać, wtrącił z uśmiechem:
— Mówisz dziś, jak prorok, Betty, a ja jestem jak oślepiony!
— Nie, Kondeliku — ciągnęła pani tak samo stłumionym głosem i poważnie, jak Sybilla — nie dowcipkuj i nie przycinaj! Mówię, jak matka, i to jest moje prawo i obowiązek! Ukrywaj sobie tak dziecko w domu przez lat dwadzieścia, a przekonasz się, jaki będzie skutek. Ty nie wiesz, jak szybko się więdnie, jak świat się przykrzy. Jam tego nie poznała, pobraliśmy się dość wcześnie, ale widziałam u innych. A to mi wierz, Kondeliku: po dwudziestce następuje bieganina, każdy rok staje się ciężki, jak centnar, z córką trzeba się śpieszyć, i bardzo często nie widzi się tego i owego. I to jest najgorsze, Kondeliku, bo potem nikt już złego nie poprawi!
Panu Kondelikowi przebiegło teraz coś przez głowę. Spojrzał ostro na żonę i wyrzucił:
— Słuchaj, Betty, nie masz ty już kogo dla niej na oku?
Spojrzenie pełne wyrzutu spoczęło na mistrzu.
Pani Kondelikowa podniosła prawicę z serwetki, którą podczas swej produkcyi adwokackiej ciągle przekładała, położyła ją na lewą pierś i rzekła z naciskiem:
— Nie, Kondeliku, nikogo! Powiedziałabym ci, bo takich rzeczy rozumna matka nie ukrywa. Nikogo, Kondeliku. A gdybym miała, sądzę, że byłby to człowiek, któregobym ukrywać nie potrzebowała. Ale powiadam ci poraz trzeci: nikogo. Czyż mogło się co dziać za twemi plecami? Nie siedzisz stale w domu? Nie chodzimyż tylko z tobą? Ale kiedyśmy dziś o tem zaczęli, powiedziałam, co o tem myślę. Z kimże o tem chcesz mówić? Tyś panem i głową rodziny, tyś jest mężem, który się stara o byt, szacunek ci się należy słusznie, a sprawiedliwość wyznać każe, że zadanie swoje dobrze i sumiennie wypełniałeś. Ale ja jestem matką i muszę myśleć o reszcie, tego mi za złe nie bierz. Wszak nie mam innego celu, jak tylko ten, ażeby Pepcia była szczęśliwą. Tak, Kondeliku.
Pan Kondelik przyznawał sobie sam zasługę starania się o rodzinę; „wymalowany” jego dom na Winohradach to poświadczał. Ale pochlebiało mu zawsze, gdy to potwierdziła małżonka; to było jego słabą stroną.
Powiedział więc:
— Tyś powinna była zostać kaznodzieją, Betty. Powiem ci: jak żyję nie słyszałem o tych Karafiatach, chciałbym wiedzieć, po czemu łokieć. No dobrze, teraz wiem. Pozwól Betty, że pójdę się położyć i godzinkę sobie zdrzemnę, chcę mieć spokój! A do tych zaprzepaszczonych Karafiatów idźcie sobie! Ale ja, Betty, ja z wami nie pójdę. Ja sobie posiedzę na górze w Mieszczańskiej, nie namawiajcie mnie na tę zabawę.
— Uchowaj Boże, staruszku — odpowiedziała pani Kondelikowa — tam wystarczę sama najzupełniej. My potem wstąpimy tylko po ciebie.
Karafiaci zwyciężyli, po twarzy pani Kondelikowej przebiegł nieznaczny uśmiech.
Pan Kondelik wdział szlafrok, pośpieszył do sypialni i położył się na starej, skórzanej kanapie.
Pani Kondelikowa zabrała filiżankę po kawie i wyszła do kuchni. Kasia, cała spocona, szorowała naczynia, miała dziś dzień wychodni. Pepcia stała w kącie przy szafce i wycierała miękką ścierką szklanki. Gdy skrzypnęły drzwi, odwróciła się do połowy, oczy jej były zaczerwienione. Słyszała pierwszą połowę rozmowy matki z ojcem i nie obroniła się łzom żalu.
Pani Kondelikowa postawiła kufelek, wzięła jakiś rondelek z resztkami obiadu i pokazując inny, rzekła do córki:
— Chodź Pepciu, weź to do spiżarni.
Pepcia wzięła rondelek i bez słowa wyszła za matką do sieni.
— Posłuchaj, dziecię — przemówiła pani Kondelikowa, gdy się drzwi kuchni zamknęły — zawsze ci mówię: nie naciągaj mi zaraz multanków. Wiesz, że nic tak tatki nie gniewa, jak płacz, jeszcze gorzej robisz tym sposobem.
— Kiedy mam taki żal, mateczko, że o wszystko tyle zaraz gadania.
— Żal, żal! Czy mnie tu niema? Czyż stała ci się kiedy krzywda? Wszystko w porządku, pójdziesz na repetycyjną godzinę! A teraz namocz sobie ręcznik i otrzyj oczy, ażebyś nie wyglądała, jak Marya Magdalena, gdy się tatko przebudzi. Na dworze pięknie, pójdziemy potem na spacer.



III.
Przedłużona godzina.

Godziny i godzinki wszystkich systemów mają po sześćdziesiąt, dobrze wyliczonych minut. Kiedy tych sześćdziesiąt minut upłynie, utonie cała godzina w owem znanem morzu wieczności. Żadna siła ludzka nie może jej powołać do nowego życia, nie może jej przedłużyć. To rzecz znana każdemu zegarmistrzowi, każdemu astronomowi. Ale czegoby sobie nie pozwolili ci uczeni i mistrze, którzy nam życie odmierzają, to powiodło się mistrzom tanecznym. Dla rozkoszy i uciechy wychowanek swoich i wychowańców odważyli się na czyn śmiały, wbrew wszelkim prawidłom systemu słonecznego i stanowczym ustanowieniom kalendarzy, a czyn ich uwieńczył powodzenie zupełne.
Kiedy młodzieńcy i dziewczęta, pragnący należytej ogłady towarzyskiej, stali się żakami szkoły tanecznej, która dla niejednego znaczy przygotowanie do szkoły życia — i kiedy ci elewowie i elewki sztuki tanecznej po trzy, lub czterotygodniowem niezmordowanem ćwiczeniu swego mistrza pozbywają się niezgrabności młodych niedźwiedzi, kiedy mogą sobie zaufać, że bez namysłu zgadną, która noga jest prawa, a która lewa, i kiedy po licznych instrukcyach zaczynają pojmować jasno, że własnemi nogami nie powinni deptać i skakać po nogach obcych, po nogach swoich vis à vis i współtańczących, oznajmia pewnego dnia mistrz tańca z głębokiem odetchnięciem: „tak więc panowie i panienki, w sobotę pierwsza godzina przedłużona!”
Taka godzina przedłużona jest oazą w kursie tańca. Przedewszystkiem właśnie dla tej długości. Są „przedłużone”, które trwają od 8-mej do północy, do 2 ej i do 4 ej po północy, na wyspie Strzeleckiej może i do rana. A najsurowszy tatko nie może mieć nic przeciw temu, i ta przedłużona bowiem jest w „planie nauki”, jest podstawową i ważną częścią całego kursu.
Po drugie w takiej przedłużonej panuje regularnie większa swoboda. Tu nie brzmi tak surowo komenda, jak w godzinach zwykłych: „teraz weź pan tamtę panienkę, teraz pani będzie tańczyła z tamtym panem... ”, którym to rozkazom czyni się zadość czasem ze wstrętem wewnętrznym, nie bywa nam bowiem zawsze obojętnem, z kim tańczymy. W przedłużonej godzinie mogą sobie elewowie swobodnie wybierać — i to niezmiernie zwiększa powab i znaczenie lekcyi.
Krótko mówiąc, „przedłużona” jest jakby przegrywką, wstępem do balu. Na niej po raz pierwszy uczuwają wychowańcy trochę samodzielności. Na niej przy wyborze tancerek młodzież jest wolną, może się już rządzić „głosem serca”.
Ale są jeszcze inne „przedłużone”, niezależne od nauczyciela tańców. Są to lekcye, ciągnące się choćby od 8 ej wieczorem do białego rana, urządzane przez wychowańców, którzy w roku ubiegłym lub przed kilku laty kurs taneczny ukończyli. Wielu z tych byłych wychowańców zatęskni do takiej miłej zabawy domowej w salonie tanecznym, który bywał dla nich do niedawna jeszcze światem całym. Radziby zejść się z kolegami, jeszcze chętniej z ówczesnemi tancerkami. Co się stało z tych dziewczątek? Jak porosły, jak dojrzały na duchu i ciele? Co przed dwoma lub trzema laty było nieznaczną i niezgrabną żabką, chudą i rogatą, może dziś podobne jest do ludzi, może nas nawet olśni? Wiek, w którym się takie „postępujące”, „repetycyjne”, „przedłużone” godziny urządzają, ma tyle powabu w sobie, gdy możemy odnawiać „stare” znajomości, odświeżać stosunki z delikatną płcią piękną.
Na takie „przedłużone” wchodzi się także w zupełnie innym rynsztunku, niż na godziny taneczne. Powstają, prawda, i w zwykłych godzinach tanecznych drobne romansiki, ale rzadko kończą się ślubem. Wszak jest to sama młódź zielona! Lecz w dojrzałej godzinie repetycyjnej? Ach, tam bywają już mężczyźni, których palce nie zajeżdżają napróżno pod nos, którzy mają wąsy, bródki — mężczyźni między dwudziestką a trzydziestką! Jeżeli studyowali, są dziś już praktykantami, a jeżeli poświęcili się służbie boga Merkurego, mają już kilka setek jako buchalterzy, korespondenci, a może nawet dysponenci!
Otóż na taką „przedłużoną” gotowała się Pepcia, właściwie pani Kondelikowa z Pepcią. Tylko troskliwa matka bowiem pojmuje zupełnie znaczenie takiego wieczoru. Pepcia miała radosną ochotę, pani Kondelikowa miała doświadczenie. Pepcia cieszyła się na przyszłe tańce — matka prowadziła córkę poraz pierwszy między ludzi. Nie po to, aby właśnie w tem towarzystwie szukała męża dla Pepci; nawet jej to na myśl nie przyszło. Prowadziła córkę, a taki wieczorek jest pierwszą cenzurą. Tu się dziewczę poraz pierwszy dostaje do spisu panien.
Pani Kondelikowa słyszała już w duchu różne pytania, a czasem i odpowiedzi:
— Kto jest ta panienka w tej wiśniowej princesse?
— Z temi kasztanowatemi włosami?
— Tak.
— Poczekaj, zapytam pana Hupnera.
Pan Hupner bowiem był niezbędnym kawałkiem inwentarza wszystkich balów, wieczorków, zabaw, a nikt nie pamiętał od jak dawnego czasu. Były damy, które przyprowadzając swoje córki na bal, pokazywały im małego mężczyznę, ruchliwego jak rtęć (którego wieku nie umiał oznaczyć nawet najdoświadczeńszy profesor fakultetu medycznego), i mawiały:
— Patrz, Eminko, z tym panem tańczyłam będąc panną, w pierwszej Narodowej Besedzie szłam z nim w pierwszą parę, wszak on cię także poprowadzi.
Idą się pytać pana Hupnera.
— Ach, ta dziewczynka tam? To jest panna Kondelikówna, ojciec jest znakomitym malarzem pokojów, ulica Jeczna Nr..., na Winohradach ma dom, jest członkiem Besedy, we wtorki grywa w taroka przy trzecim stole od drzwi w pokoju do gry, dobra rodzina, mieszczanin, ładna partya...
A teraz się po Pepcię pogarnie jeden za drugim.

Kiedy nadeszła sobota, której wieczór miał powitać Pepcię w towarzystwie starej gwardyi Karafiatów, było u Kondelików pracy wiele od samego rana. Kuchnia była ową tajemną pracownią, w której przygotowywano zawoje, mającemi owinąć wieczorem Pepcię.
Wyjaśnijmy słowo: tajemną.
Pan Kondelik pozwolił co prawda, ale wiecie dobrze, jak się podobne rzeczy ukrywa przed tatkami, choćby o wszystkiem wiedzieli i nic przeciw temu nie mieli. Staraniem mam bywa, aby ojcowie jaknajmniej byli utrudzani, aby się nie musieli gniewać na te „gałgany”, porozwieszane wszędzie, aby nie musieli omijać sukien i staników, rozłożonych po wszystkich krzesłach, aby się nie plątali w tiule i koronki, krótko mówiąc, aby ich wieczorek nie rozgniewał przedwcześnie. Dopiero gdy tatko odejdzie, zaciągnie się to do pokoju.
Zresztą ubiory wisiały już od wczorajszego wieczora w sypialni na wieszaku, pod białem prześcieradłem, aby się nie zakurzyły i nie pobrudziły. Przyniosła je szwaczka, panna Sztrajblówna, której dawną klientką była pani Kondelikowa.
Rozkoszny ubiorek „woalowy”, „princesse”, jakie wówczas noszono, koloru wiśniowego, który tak dobrze się zgadzał z kasztanowatym włosem i piwnemi oczyma Pepci.
Po śniadaniu matka i córka pośpiesznie sprzątnęły w pokoju, napaliły dobrze w piecu, aby sobie tatko wygodnie przeczytał gazety, i zniknęły potem w kuchni.
— Tak, dziecię — mówiła pani Kondelikowa — a teraz sobie wszystko przypomnij, czego będziesz potrzebowała, abyśmy się tatce nie potrzebowały kręcić po pokoju. Suknię teraz zostaw, przymierzysz ją sobie po obiedzie, gdy tatko pójdzie za swojemi interesami. Teraz pamiętaj o bieliźnie dziewczyno. Trzewiki weźmiesz sobie te lakierowane, a pończochy w paski...
— Ja myślałam, że te pomarańczowe, mateczko...
— Nie, dziewczyno, nie, te już były dwa razy prane, nużby potem jakie oczko pękło, to byłby ładny wypadek! Weźmiesz te zupełnie nowe, czarne z czerwonem, błyszczą jak jedwabne i to jest efektowne. Odprasuj sobie spódniczkę, także tę nową, z tem szerokiem przybraniem. Gdybyś przypadkiem upadła, czego nie daj Boże, suknia się odwinie, bielizna musi być jak alabastrowa. Nie te podwiązki do zawiązywania, Pepciu, te gumowe. Te zwyczajne rozwiązać się mogą czasem, i ładna to rzecz, kiedy tak spadnie. I spadną właśnie, kiedy tego człowiek najmniej potrzebuje. Bywały już takie rzeczy, ładna uciecha! Człowiek wolałby wtedy w piekle siedzieć. Chusteczkę przygotuj sobie koronkową, dwie zwyczajne wezmę z sobą do koszyczka. Otrzyj na czysto żelazko, Pepi, i połóż je sobie na stoliku, wieczorem niczego nie szukajmy. Mamy w domu spirytus, Kasiu? No dobrze, dobrze. Skrzywankowa przyjdzie cię uczesać, jeszcze do niej skoczysz przed południem, Kasiu, aby tu była o pół do szóstej. Włosianki i kilka szpilek wezmę z sobą, Pepciu, o to się nie kłopocz. Na chusteczkę kapnij sobie trochę kolońskiej lub tego milfleru, tylko nie przelej! Nie jest przyjemnie, kiedy dziewczyna pachnie, jak sklep apteczny. Rękawiczki weźmiesz te makowe, te dłuższe, obejrzyj dobrze guziczki, aby ci potem po sali nie latały. Bransoletę granatową na prawą rękę, a na lewą możesz wziąć tego wężyka. Tak, dziewczyno, wszystko sobie wyjmij, ażeby wieczorem nie było bieganiny...
Wszystko to mówiła pani Kondelikowa półgłosem, ale rozkazująco, jak jenerał, który wydaje rozkazy przed bitwą.
Wszak takie odwiedziny salonu tanecznego, to jakby wyprawa wojenna. Jeżeli się uda pierwszy szturm, zwycięża się potem lekko dalej.
Ale podczas gdy udzielała tych rozkazów, znosiła sama z pudełek, szufladek i przegródek wszystko, o czem mówiła, nie czekając, aż to uczyni Pepcia. Była może sama więcej wzruszoną, niż Pepcia. Powodzenie bowiem córki było jej własnem powodzeniem. Wiedziała dobrze, że w tym czasie wszystkie inne matki kłopoczą się również o swoje pisklęta, i wiedziała, że wieczorem każda z tych matek krytycznem okiem będzie obserwowała inne tancerki, konkurentki jej córki.
O, Pepcia nie będzie między ostatniemi! upewniała się w duchu pani Kondelikowa. Jej w tem głowa, jako troskliwej matki, a pani Kondelikowa dumną była ze swego zadania, dumną bowiem (mówiła sobie również w duchu z zadowoleniem) może być ze swej córki.
Ojciec Kondelik zjadł śniadanie, poczytał sobie trochę i gotował się wyjść z domu.
Z największą chęcią znosiła mu pani kołnierzyk, marynarkę, palto, kapelusz, aby go tylko wyprawić.
Nie będzie im przeszkadzał, to główna rzecz.
Po odejściu małżonka była pani Kondelikowa dopiero w swoim żywiole.
Goniła Pepcię od skrzyni do skrzyni, z kąta do kąta, i znów ją napominała:
— Nie zmęcz się, dziewczyno, ażebyś wieczorem była żywą, aby cię nogi nie bolały nim zaczniesz tańczyć. Zresztą ku wieczorowi możesz sobie natrzeć trochę łydki octem. To robi bardzo dobrze, zawsze tak robiłam. Po obiedzie obmyj sobie nogi wystudzoną wodą, a będziesz je miała jak gumowe, zobaczysz, będzie ci się tańczyć, jak w bawełnie. Tak! A ty, Kasiu, pójdź no tu!....
Kasia latała wogóle całe przedpołudnie, jak ordynans.
Tak upłynął dzień na setnych drobnych kłopotach, a o siódmej wieczorem stała Pepcia przed dużem lustrem, przygotowana do boju.
W tej chwili wszedł pan Kondelik.
Pani Kondelikowa szybko zrzuciła białe prześcieradło, w które była odziana, aby to małżonka nie pobudzało do jakich uwag niewczesnych, i witała go.
— No, no, o wilku mowa, a wilk tu! Właśnie mówiłam o tobie, staruszku, na łóżku masz czystą bieliznę i świąteczny surdut...
— Przecież ja na bal nie idę...
— Dobrze, staruszku, wiem, pójdziesz sobie na górę, ale w przerwie zejdziesz do nas na dół do restauracyi, abyśmy nie siedziały jak opuszczone przy kolacyi. Poślę po ciebie.
Pani Kondelikowa wcisnęła fryzyerce w rękę półtora reńskiego i odprowadziła ją do drzwi.
Ojciec Kondelik poszedł do sypialni i ubierał się.
Teraz, kiedy widział matkę i córkę w pełnej paradzie, poczuł chęć również „wystrychnięcia się.” Po upływie dziesięciu minut pokazał się znowu w jadalni, w ubiorze godnym swej małżonki i córki.
Wskazówka na zegarze w jadalni oznaczała właśnie pięć minut po pół do ósmej, kiedy Kasia, wysłana przed dom, powróciła z zawiadomieniem, że powóz zajechał.
— Przysłał Czerwiczek faeton? — spytała pani Kondelikowa.
Kasia dyabła wiedziała, co to jest „fajton”, ale przyświadczyła:
— Powóz wspaniały, proszę pani!
I rodzina Kondelików — Pepcia naprzód, rodzice za nią — wychodziła z mieszkania.
Pani Kondelikowa zwróciła uwagę, ażeby pierwszy krok uczyniła prawą nogą. Nie była pewną, czy Pepcia o tem pamiętała — uczyniła to za nią.
— Dzięki Bogu! — westchnęła sobie Kasia, kiedy kroki państwa cichnęły na schodach. — Już mam nogi ubiegane po kolana. Żebym ja się tak gotowała na muzykę, byłoby dopiero utrapienie.

∗                ∗

W salonie Kaska było jeszcze dobrze chłodno, jak zwykle na początku w salonach balowych, zanim się piece należycie rozgrzeją i zanim młodzież tańcem i zabawą zagrzana nie udzieli trochę żaru mroźnej temperaturze.
W przedpokoju, służącym do przyjmowania, a równocześnie będącym garderobą, dzięki ciemno-czerwonej kotarze, rozciągniętej na całej szerokości sali, dreptało uroczyście ośmiu członków starej gwardyi kółka „Karafiatów”, po większej części w czamarach; niektórzy jednak byli we frakach.
Wszystkich zdobiła odznaka stowarzyszenia: dwa gwoździki, biały i czerwony, wetknięte w dziurki lub przypięte szpilkami, a oprócz tego spływały im z lewego ramienia czerwono-białe wstęgi jedwabne, na których wyciśnięto srebrnemi literami: Kółko — Karafiatów.
Wstęgi te przypięte były do ramiom agrafą wielkości reńskiego, której srebrne brzegi otaczał biały gwoździk w czerwonem polu.
Takie odznaki, wstęgi, emblematy i monogramy są przy uroczystościach tanecznych rzeczą arcypoważną, czasem najpoważniejszą. Zwykli członkowie Karafiatów, bez tych ozdób, spoglądali na dekorowanych towarzyszów z pewną zawiścią i tylko jedna myśl ich pocieszała:
„Za rok, może, będę wybrany.”
W salonie tanecznym obchodził fortepian pianista, chudy mężczyzna w „cesarskim” surducie, szytym prawdopodobnie na postać chudszą jeszcze. Mąż ten zdejmował co chwila binokle z nosa i ocierał je, z pewnością po raz już dwudziesty. Chwilami znowu wstępował na podyum i pajęczynowemi palcami przebiegał niektóre klawisze, jakby się przekonywał, czy fortepian nastrojony.
Nie był to codzienny pianista pana Kaśka, lecz specyalnie zamówiony „mistrz koncertowy” Karafiatów, który grywał im już dawniej i o którym byli organizatorowie przedłużonej godziny przeświadczeni, że jest w nich najlepiej „wgrany.”
Już od godziny pół do ósmej schodziły się zaproszone damy.
Matka i córka, matka i córka, czasem także matka i dwie córki. Zresztą były tu i panienki z opiekunkami, czy „przyzwoitkami” pożyczonemi, z ciotkami, matkami chrzestnemi, sąsiadkami i t. p.
O trzy kwadranse na ósmą weszła do przedpokoju pani Kondelikowa z Pepcią.
Jakkolwiek pani się starała, aby patrzeć jaknajłagodniej, „ciepło”, miał wyraz jej twarzy jednak coś w sobie sztywnego. Zawiniła tu ważność chwili. Pani Kondelikowa czuła, jak jej w tej uroczystej chwili mięśnie twarzy drętwiały. Zwykły to stan osób, wykraczających po za zwykły, powszedni tryb życia.
Pepcia przy boku matki weszła do salonu wesoło, prawie biegła obok niej.
Widziała wprawdzie szereg postaci, schylających się, widziała tuzin głów i twarzy, tuzin par oczu, utkwionych w siebie, ale nie rozpoznawała tych twarzy.
Słyszała całą skalę głosów, wymawiających: „moje uszanowanie”, „całuję rączki”, „padam do nóg” — ale nie wiedziała, które usta mówią.
Podobną się stała do debiutantki, która spogląda na setki głów na sali i nie rozeznaje ani jednej.
Instynktem wiedziona podreptała przed matką do garderoby, aby odłożyć płaszcz, i wnet pomagała matce.
Jeden z członków podszedł ku niej z białą tacą, wypełnioną programami tańców. Ukłoniła się lekko i drżącą ręką brała karteczkę z cieniutkim ołówkiem. W tej chwili już podchodził inny członek z inną tacką, na której były małe bukieciki gwoździków, symbol dzisiejszego wieczoru. Pepcia wzięła sobie bukiecik i znów się skłoniła. Jej szepnięcie „dziękuję”, utonęło prawie zupełnie w tym łagodnym szmerze, spowodowanym jej nadejściem.
Potem trzeci członek podał jej ramię, aby ją do sali wprowadzić.
Zawiesiła się tylko na jego ramieniu i z ogromną nieśmiałością wchodziła przez kurtynę, którą tym czasem czwarty członek jaknajszerzej rozgarnął.
Organizator zaprowadził ją na krzesło przy ścianie, rzekł „proszę”, ukłonił się i odszedł.
Pepcia zoryentowała się we wszystkiem dopiero wtedy, gdy siedziała przy boku matki, i odetchnęła głęboko.
Po sali powiała chłodna woń perfum.
Na krzesłach wzdłuż ścian tworzyły się małe grupy, rozrzucone po całej sali. Zawsze matka i córka, matka i córka, te córeczki tuliły się ku swoim matkom, jak młode jaskółeczki, a główki ich wyglądały, jak główki ptasząt, spozierających na świat z gniazdka. Różniły się tem od ptasząt, że nie szczebiotały. Nie wziąłby tego nawet nikt za tłumioną rozmowę. Szeptano, a żadne z tych ustek nie zdobyły się na głośne słowo.
— Nie zimno ci? — zapytała pani Kondelikowa.
— Nie, mateczko — odpowiadała Pepcia, obserwująca po kolei resztę dziewcząt; same nieznane twarze.
Ale gdyby jej kto był odgarnął rękaw „princesse”, byłby na jej ręku spostrzegł kropki gęsiej skóry.
— Gorąco tu nie jest, Pepciu — rzekła znów pani Kondelikowa, patrząc badawczo na córkę — zatnij trochę wargi, są podobne do fiołków.
Tymczasem postaci kobiecych przybywało, przerwy przy ścianach się zapełniały, szum się wzmagał. Dochodziła ósma, pianista miętosił w powietrzu cienkie palce, jakby im dodawał elastyczności. Za chwilę zacznie!
Kurtyna, która zasłaniała wejście, nie opuszczała się wcale. Była cała odchylona, zaproszone damy wchodziły szeregiem. Drzwi z zewnątrz nie zamykały się prawie. Pojedynczy tancerze, którzy tymczasem poddali zgromadzone dziewczęta dokładnemu obejrzeniu i w wyborze swoim się decydowali, podchodzili, kłaniali się, odlepiali wybrane tancerki od krzeseł i rozpoczynali promenadę po sali.
— Przynajmniej się trochę rozgrzeją — zauważyła pani Kondelikowa.
I badawczo patrzyła na gromadę młodzieńców, skupionych w kącie obok wejścia. Który też weźmie Pepcię?
Niestety, gromadka ta składała się z owych młodzieńców nieśmiałych, których na każdym balu, na każdym wieczorku jest większy lub mniejszy procent. Są to młodzieńcy z małą dawką samodzielności, odwagi, przedsiębiorczości. Zdaje im się, że całe towarzystwo wie, iż czarny ich surdut jest wypożyczony od szczęśliwszego przyjaciela, stale w duchu przeliczają skromną liczbę swoich dziesiątek w kieszeni i stale myślą o słabości reparowanych butów. O nieszczęśliwy niedostatku, który jesteś tak liczny! Tym bohaterom balowym mąciłeś chwile, które w innych warunkach byłyby zaliczone między najszczęśliwsze w życiu!
Później, za godzinę lub za dwie, rzucą się i oni w ten wir, ale te gorzkie, pierwsze chwile, gdy się boją, gdy im się zdaje, że oczy całego towarzystwa spoczywają tylko na nich, na ich błyszczących łokciach, na jakiejś tam niewinnej bliźnie buta, są doprawdy straszne!
Ósma godzina!
Poważnie i z zupełną powagą wstąpił teraz pianista na podium, na którem do tej chwili milcząco stał trzynogi aparat. Pianista utkwił w niemym fortepianie wzrok z ową pewnością siebie, z jaką torreador spogląda na byka w arenie. Ten kolos będzie za chwilę podrażniony i wyda z siebie dźwięki, które rozleją życie po całej okolicy wśród tych zgromadzonych na arenie tanecznej. On zawładnie swemi palcami nad tym modnym przyrządem.
Po raz ostatni mąż w ciasnym surducie otarł binokle, uroczyście odpiął mankiety, położył je obok siebie na ławeczce, ukłonił się w nieokreślonym kierunku, rozłożył na pulpicie nuty, dla większego efektu, był bowiem pianistą „z pamięci,” i uderzył trzy potężne akordy.
Był to znak, ażeby przechadzające się pary przygotowały się do tańca, było to wezwanie do turnieju.
Prezes Karafiatów z rękami lekko wzniesionemi i rozłożonemi, stanął na sali, klaśnięciem wskazał pianiście, ażeby „zabrzmiał dźwięk trąb i kotłów”, ale wzmocniony szum w przedsionku zatrzymał go. Jak na ostatnie wezwanie garnął się jeszcze tłum dziewcząt z mamami i ciotkami do sali. Posłyszały już przy drzwiach uderzenia pianisty, pośpiesznie zrzuciły płaszcze i szturmem wtargnęły do sali, nie chcąc utracić pierwszego tańca.
Pani Kondelikowa patrzyła z zadziwieniem na to wtargnięcie i mimowoli spłynęło jej z ust:
— Chryste Panie, ileż tu kobiet!
Uwaga jej była zupełnie słuszna. Rzeczywiście straszne mnóstwo dziewcząt znalazło się na sali, a równocześnie niepokojąca mniejszość tancerzy. A może tancerze skrywają się za zasłoną?
O, gdyby była wiedziała, że tam jest pusto!
Znów klaśnięcie w dłonie i fortepian się rozśpiewał. Po jego strunach ślizgał się żebrzący, łudzący walczyk, ukochany taniec Pepci.
Przygotowane pary rozkołysały się i falowały dalej i dalej, z załogi nieśmiałych tancerzy w kącie odrywał się jeden po drugim i każdy odprowadzał towarzyszkę z szeregu dziewcząt siedzących, kupka ich szczuplała, nareszcie rozpędził się młodzieniec ostatni, ukłonił się przed panienką w modrym ubiorze — a Pepcia siedziała.
Nie siedziała sama, siedziała dobra połowa, nawet dwie trzecie wszystkich dziewcząt, pokazało się, że dyabelna statystyka o przewadze dziewcząt rzuca swe cienie na kółko Karafiatów.
Mimo to wyraz twarzy Pepci nie pozbył się łagodności.
Nie wiedziała w swojej niewinności i nieświadomości, że to próżniactwo mogłoby się przeciągnąć przez cały wieczór. Za to z oblicza pani Kondelikowej zniknął uśmiech. Po wszystkich tych przygotowaniach czyż możebne, ażeby córka „siedziała?” Nie! broniła się przed tą myślą. A jednak im dłużej to trwało, tem było jej smutniej. Już dwa, trzy razy przewaliła się fala tańca przez salę, walczyk zaczynał się nanowo. Długoż to będzie trwało? Już niektórzy tancerze odprowadzali tancerki na miejsce i brali inne — Pepcia siedziała.
— Może usiadła zbyt blizko kurtyny — rozważała pani Kondelikowa — może trzeba było siąść z Pepcią wyżej?
Wtem zaskrzypiały drzwi przedpokoju, pomiędzy kurtyną mignął jakiś cień spóźniony, śpieszył do szatni, składał tam paltot i już stał przy wejściu do sali. Przystojny, zgrabny, młody mężczyzna w czamarce. Pośpiesznie dopiął guziczek prawej rękawiczką kiwnął głową niektórym znajomym, którzy właśnie tańczyli wokoło, i zapatrzył się na szereg dziewcząt siedzących.
Zupełnie bezmyślnie spojrzała Pepcia ku wejściu, oczy jej spotkały się nagle ze spojrzeniem młodego mężczyzny. Pepcia spuściła oczy i już się nie ośmieliła spojrzeć w tamtą stronę. Za to spojrzenie młodzieńca spoczęło na niej dłużej, niż na innych, a teraz, gdy mu pokazała swój profil, osadził lepiej binokle, zapatrzył się na nieznajomą i jakby się był nagle zdecydował, zamierzył ku niej. Ale początkowa jego stanowczość upadała, im dalej szedł, a gdy doszedł ku Pepci, wymówił ledwie dosłyszalnym głosem:
— Czy mogę panią prosić?
Pepcia wstała.
Nie zwróciwszy uwagi tancerza, poprawiła na niej pani Kondelikowa szybko sukienkę z tyłu — i już się para wplotła w wieniec tańca. Nikt nie przeczuwał, że w tej chwili z głębi odetchnęła pani Kondelikowa. Lody były przełamane, zaklęcie zdjęte, „smoła przerwana” — jak mówiła pani Kondelikowa. Pepcia znalazła się w kole tancerzy i matka wiedziała teraz już z pewnością, że nie będzie siedziała. Wszak ją tu nie po to przyprowadziła. Siedzieć mogłaby w domu!
Pani Kondelikowa się nie myliła: Pepcia nie siedziała.
Młody mężczyzna, który ją pochwycił, nie mógł się już od niej oderwać. Pianista po trzykroć przegrał całego walczyka, wielu tancerzy zmieniło po dwie i trzy damy, a Pepcia nie powracała. Fortepian zamilkł, odezwał się oklask, pierwszy organizator śpieszył do pianisty i przemówił doń kilka słów. Gracz obtarł tylko obfite krople potu na czole i nosie, z którego mu binokle zmykały — i znów zanurzył ręce w klawisze. A Pepcia była w nowym locie.
Nareszcie umilkł instrument na dobre i młody mężczyzna w czamarze, rozpalony jak żelazo, prowadził Pepcię przez salę. Gorzała także jak ogień, oboje ledwie dech chwytali, obojgu potrzeba było uspakajającego spaceru.
Pani Kondelikowa zauważyła, że niektórzy z organizatorów, spotykając się przy spacerze z tancerzem jej córki, szeptali doń słów kilka. Młody mężczyzna kiwał głową, jakby potwierdzająco, zaśmiał się trochę kłopotliwie, jak jej się zdawało, ale już znowu cały poświęcił się Pepci, rozmawiając z nią, o ile spracowane jego płuca na to pozwalały.
Nareszcie nie pozostawało nic innego, jak odprowadzić ją do krzesła. A gdy się zbliżał, patrzył młodzian uważnie, która z obu opiekunek, między któremi siedziała Pepcia, zwróci się ku niej. Ta będzie jej matką.
Pani Kondelikowa ułatwiła mu mimowolnie to rozpoznanie. Gdy się Pepcia zbliżała ku „przystani”, wyjmowała matka chusteczkę i roztrzepując ją, wołała z łagodną wymówką:
— Dziecię, dziecię, zgrzałaś się! Chodź tu, obetrzyj się...
Tancerz czuł, że wyrzut ten należy się raczej jemu. Ukłonił się więc pani Kondelikowej, i gdy mu się Pepcia wywinęła z pod ręki, rzekł tonem prośby:
— Szanowna pani raczy wybaczyć, ale panienka tańczy tak lekko, tak leciutko, że sobie zaszkodzić nie mogła.
Pani Kondelikowa kiwnęła uprzejmie głową, a młodemu mężczyźnie wydało się, że nań patrzy dziwnie pytająco. I już sobie przypomniał, że właściwie chciał zacząć inaczej. Ukłonił się więc powtórnie, głębiej niż przedtem, i wymówił z pewną ceremonialnością:
— Nazywam się Franciszek Wejwara, szanowna pani, jestem praktykantem koncepistą przy magistracie królewskiego, głównego miasta Pragi.
To był pełny, uroczysty, tak zwany wielki tytuł młodego mężczyzny. Zwykle, a szczególniej w męzkiem towarzystwie, rekomendował się lakonicznie, „praktykantem magistratu.“
Gdy się już młodzian przedstawił, spojrzała nań panna Pepcia pełnemi oczyma. Wie tedy z kim tańczyła, i dobrze, że wie. Od tej chwili jej tancerz wydał się lepszym znajomym. Jeśli też mówił przedtem do mamusi: „że panienka tańczy tak lekko,” to teraz Pepcia powtarzała sobie, że i on tańczy niemniej lekko. Ślizgał się prawie po posadzce, nawet go słychać nie było...
Pani Kondelikowa skinęła głową po raz wtóry i jeszcze uprzejmiej niż przedtem, rzekła też bardzo łagodnie:
— Bardzo mi przyjemnie, szanowny panie!
Pepcia była mamusi w duchu tak wdzięczną za te słowa! I ją bowiem cieszyło. Pan Wejwara polecał się tymczasem pamięci i oddalił się, a Pepcia, jakkolwiek zdawałoby się, że gorliwie się wachluje i nie ma innej troski, śledziła go wzrokiem, dopóki nie zniknął za kotarą.
— Zdaje mi się, że jest to jakiś przyzwoity młodzieniec — wtrąciła pani Kondelikowa — i zna formy, nie każdy się przedstawi. Porwą dziewczynę i znów ją posadzą, zkąd ją wzięli, i idą sobie...
Po chwili zwróciła się do córki:
— A nie zmęczył cię bardzo, Pepciu? Trwało to przecież bardzo długo, i wiesz, że właściwie dobrze się to nie przedstawia, kiedy dziewczę tańczy z jednym tancerzem całego walca i jeszcze cały dodatek. Ha! dlatego tu przyszłaś, ażebyś się wytańczyła, ale inni zmieniali; wygląda to trochę familiarnie.
— Jeżeli mnie nie odprowadził mamusi — broniła się nieśmiało Pepcia.
— Dobrze, dobrze, Pepciu, nic nie mówię, ale w takim razie powinno dziewczę samo podziękować: „racz pan wybaczyć, jestem zmęczona, przepraszam, odpocznę sobie trochę,” coś w tym rodzaju. Posiedzisz trochę, przyjdzie inny, i tak dalej. Wszak on by się nie obraził, a jeżeli tak dobrze tańczyłaś, przyszedłby znowu...
Za kotarą w przedpokoju w tej samej chwili przechadzali się nietylko dygnitarze, ale i zwyczajni Karafiaci, zmęczeni pierwszym tańcem, aż się z nich kurzyło, jak konie podczas wyścigów na Królewskiej łące, ocierali gorliwie czoła, twarze i szyje, aż chusteczki wyciskać można było, a przy spotkaniu mówili do siebie:
— Dziś mamy znojny dzień... Dziewczyn, rany boskie! Na każdego z nas przy każdym tańcu wypadają najmniej po cztery...
....A przy kadrylach i besedach wywieziemy chyba te nadliczbowe, bo im serca pękną.
W tej chwili wchodził pan Wejwara.
Gdy go prezes Karafiatów zoczył, zawołał skwaszonym głosem:
— Słuchaj ty, Wejwaro, dziś nie wolno przylepiać się do jednej panienki — i tańczyć jak bliźnięta! Siedemdziesiąt pięć procent siedziało.
— Ależ panowie — próbował bronić się Wejwara.
— Nie, nie wypada! — wołał prezes. — Któż obtańczy całą resztę!
— Ależ pozwólcie, panowie — tłómaczył pan Wejwara — ja przecież nie byłem zamówiony do pracy, przyszedłem dla zabawy i zapłaciłem, co się należało.
— Czyż my nie płaciliśmy? — oponował prezes. — Wszyscy płaciliśmy, a jeszcze inne koszta mieliśmy, któż temu winien, że tamta hałastra została w domu!
— Nie psuj pan sobie warg — odkrzyknął niegrzecznie chudy tancerz, nad którego czołem szerzyła się przedwczesna łysina. — Pan Wejwara ma racyę: cóż to, czy orać tu przyszliśmy?... Ja chcę zabawy, a nie żadnej pracy przymusowej.
Było widocznem, że są tu dwie strony: jedna, która chciała zachować honor proporca Karafiatów i zadowolić wszystkie damy — druga, która podjęła walkę o politykę „wolnej ręki.”
Prezes zdecydował się na czyn stanowczy i odstraszający. Odpiął teatralnie znak z lewego ramienia i zwijając wstęgę, wygłosił na pozór obojętnie:
— Panowie, nie chcę być odpowiedzialnym za fiasko i nie chcę brać w niem udziału! Nie jesteśmy solidarni, więc zrzekam się funkcyi i odchodzę!
Rozumie się, że pogróżka poskutkowała. Porwali go czterej inni członkowie, wyrwali mu wstęgę, przypięli ją gwałtem na ramieniu (prezes wiedział, że się inaczej nie skończy!) i zwracając się do opozycyjnego pana Wosyki, rzekł:
— Panowie, będzie to poruszone na najbliższem zebraniu członków, ale tu działajmy solidarnie, rozumiecie panowie, solidarnie!
— Wybornie! — zawołał mały mężczyzna w okularach. — Solidarnie!
I zadowolony z satysfakcyi, którą otrzymał prezes, kręcił sobie dostojnie szorstkie, sterczące wąsiki.
Wejwara nie czekał zakończenia.
Przerwa minęła, pianista znów wstąpił na podium i usiadł przy fortepianie, a instrument rozdźwięczał się powabną polką. Pan Wejwara zmierzył ku Pepci.
Ale nim doszedł, była już Pepcia w kole. Wyprzedził go mały mężczyzna w okularach.
Pana Wejwąrę ukłóło prawie w sercu. Dziś widział Pepcię po raz pierwszy, nie wiedząc kto ona, zkąd ona, po raz pierwszy tańczył z nią, kilka słów z nią zamienił, ale teraz, kiedy mu ją uprowadził drobny mężczyzna, było mu tak, jakby mu ktoś za brał skarb drogi.
Ale poddał się losowi. Poprosił dziewczę najbliższe i znalazł się w kole. Ale ach, gdzież się podziała słodycz pierwszego walczyka!
Gdy tańczył, ciągle zwracał oczy na puste krzesło, które nieznajoma zostawiła po sobie i stale trzymał się w jego blizkości, ażeby wnet mógł przymusową tancerkę posadzić, jak tylko współzawodnik „wiśniową” odprowadzi. Gdy się też tak stało, podbiegł Wejwara, jak strzała, i promieniał szczęściem. Pepci również lepiej podobał się Wejwara, niż mały człowieczek.
Polka się skończyła, Wejwara odprowadzał Pepcię ku matce. Pani Kondelikowa nie mogła stłumić pytania.
— Ale, panie szanowny, że też tak mało przyszło panów?
Prostoduszny Wejwara objaśniał:
— Tak bywa, szanowna pani, na naszych wieczorkach. Panowie muszą płacić reńskiego za wejście, dlatego tylu ich pozostało w domu. Ale damy przychodzą regularnie wszystkie dlatego, że nic nie płacą...
Twarz pani Kondelikowej pokryła się kłopotliwym rumieńcem, a panu Wejwarze zdawało się, że powiedział jakieś głupstwo. Było mu już dość gorąco od tańca, ale spojrzenie pani Kondelikowej oblało go dopiero ukropem. Śpieszył więc, aby błąd swój poprawić.
— Był, co prawda, już w roku ubiegłym podany projekt, aby i damy również płaciły za wejście, przynajmniej połowę; ale projekt upadł w wielkiej większości, bo wszyscy doświadczeńsi członkowie mówili, że znów damy zostawałyby w domu i...
Pan Wejwara nie dokończył, ledwie bowiem tych słów domawiał, uczuł, że wpadł w bryndzę jeszcze gęstszą.
Lecz pani Kondelikowa, jak gdyby pojmowała kłopoty młodzieńca, przymuszała się do uśmiechu i mówiła łagodnym głosem:
— No, no, nie byłoby znów chyba tak źle, szanowny panie. Jeżeli damy ofiarują tyle na toalety i na fiakrów, nie zrobiłaby różnicy opłata wejścia, a gdy wiedzą, że idą w przyzwoite towarzystwo, zapłaciłyby także z pewnością tego reńskiego...
Pan Wejwara zrozumiał i byłby ręce ucałował współczującej pani, że mu tak z kłopotów wybrnąć pomaga. Jak tonący chwycił się podawanej słomki i mówił szybko:
— Owszem, szanowna pani, takie jest również moje zdanie, którego broniłem! Wszak kółko nasze wie, z jakiem się liczy społeczeństwem, wszak my zapraszamy tylko przednie rodziny i wiemy, jak swoją obecnością zdobią nasze wieczorki, a gdyby nasz deficyt wzrósł z każdą damą jeszcze o reńskiego, „Karafiaci” bowiem za każdym razem i ze wszystkiego mają deficyt, to byśmy, to byśmy...
Wejwarze drętwiał język, włosy mu się jeżyły na głowie. Nie wiedział, „co byśmy” i umilkł. Pasmo myśli się rwało, język odmówił mu służby — skończył.
Pepcia może nawet nie pojmowała, w czem jej tancerz ugrzązł, nie przeczuwała, że byłby on się teraz najchętniej zapadł w ziemię, i chłodziła się gorliwie wachlarzem.
Pani Kondelikowa spojrzała na nią i przerwała milczenie, tak męczące dla młodzieńca:
— Tobie gorąco, prawda, Pepciu? Czy nie chciałabyś może wyjść trochę na chłodniejsze powietrze, do przedpokoju?
Powstała, a pan Wejwara doprowadził obie damy aż do kotary, poczem skłonił się niemo i powrócił do sali.
Stanął w kąciku za fortepianem, przyłączył się tam do kółka „nieśmiałych” i męczył głowę, jak poprawić „straszne wrażenie,” które sobie malował barwami najciemniejszemi.
Nic nie wymyślił, gdy już zabrzmiała przegrywka do besedy.
Pepcia była znów na swojem miejscu, panu Wejwarze nie pozostawało nic innego, jak odprowadzić ją i stanąć w czworoboku.
Zabrzmiały takty „kominika,” początek drugiej połowy, kiedy pan Wejwara zauważył, że jego tancerka, obracając się, uśmiechnęła się do kogoś w kierunku wejścia.
Kwadrat, w którym Wejwara i Pepcia tańczyli, był prawie przy samej kurtynie. Spojrzał tam i spostrzegł pana Hupnera, honorowego członka „Karafiatów,” starego wojownika na polu balowem, a obok niego starszego pana, pełnej tuszy, patrzącego dobrotliwie i wesoło na ten rój taneczny.
Panna Pepcia odgadła spojrzenie swego kawalera i szepnęła jedyne słowko:
— Tatko!
Stał tam ojciec Kondelik. Przyprowadził go pan Hupner, który miał na górze w wydziale zabaw jakieś ważne posiedzenie à propos balu kostyumowego. Posiedzenie odbył „lotem błyskawicy,” jak mówił — nie trwało nawet dwie godziny — a potem śpieszył, aby swoim udziałem dodać większego blasku wieczorowi „Karafiatów.” Spotkał się w sali Besedy z panem Kondelikiem, dowiedział się od niego, że córka Pepcia jest na dole i przymusił starego pana, aby z nim poszedł na to „fikanie” popatrzeć.
— Na chwilę, panie ojcze!
A mistrz Kondelik się zgodził. Taniec był w pełnym biegu, kiedy weszli i stanęli pod „baldachimem,” jak pan Hupner dumnie nazywał kurtynę, i zapatrzyli się na rój tańczących.
Pan Hupner przeglądał pary, jak jenerał manewrujący armią; oczy mu się iskrzyły, każda żyła w twarzy grała. Wyglądał tak, jakby chciał skoczyć w ten wir, wyrwać któremu tancerzowi jego drużkę i dotańczyć z nią sam besedę. Był wcieloną namiętnością taneczną.
Natomiast mistrz Kondelik patrzył na tańce — spokojnie i twarz jego pokrywał wyraz widocznego zadowolenia, że wyszedł już z tych lat.
Kiedy panna Pepcia powiedziała „tatko, ” spoczęły oczy mistrza akurat na rycerzu jego córki i Wejwara ukłonił się z uszanowaniem.
W tej chwili miał dziwne uczucie. Oto ojciec dziewczęcia, które mu się od pierwszego spojrzenia tak podobało. Matkę już poznał, matka jest sympatyczna, miła pani! Jaki jest ojciec? Czy zabawi tu przez całą besedę? Czy będzie Wejwarze sądzonem, aby mu swoje uszanowanie wyraził? Czy będzie przez ojca mile przyjęty i jakie to wszystko mieć będzie następstwa? Wejwara bowiem czuł, że mu przy boku żadnego dziewczęcia dotąd tak błogo nie było, jak dziś przy boku panny Pepci.
Był zadowolony, że się pan Hupner zna z tym ojcem. Pan Hupner był przyjacielem Wejwary, był on zresztą przyjacielem całego świata, „tykał” się z tysiącem ludzi, pan Hupner musi mu o tej rodzinie powiedzieć wszystko, co wie o ojcu, o matce i — o pannie.
Wejwara tańczył z całą puwagą, ale i z całym zapałem, aby uczynić na ojcu swej miłej tancerki wrażenie jaknajlepsze. Przy zataczaniu koła, usłyszał pan Wejwara rozmowę pana Kondelika. Głos przyjemny, prawie wesoły, ale mówił coś dziwnego.
— Chciałbym tylko wiedzieć — mówił mistrz Kondelik, pochylając się ku panu Hupnerowi — dlaczego ten pan tańczy w kaloszach?...
Mistrz Kondelik mówił dość głośno, ale myślał, że mówi tylko do pana Hupnera, że słowa jego tłumione są dźwiękami fortepianu i szurganiem tańczących.
Pomimo to przeniknęły dalej, niż do pana Hupnera, kilku bowiem tancerzy obejrzało się, a Wejwara uśmiechnął się w duchu. Któżby tańczył w kaloszach — i ktoby tego nie czuł... Jego oczy mimowoli osunęły się na własne jego nogi — i w Wejwarze zastygła krew.
Fatalne kalosze siedziały na jego nogach!
Gdy przedtem wpadł do salonu Kaska i spieszył, aby nie stracić pierwszego walca, zapomniał na śmierć, że jest w kaloszach, które wdział w domu na lekkie, nowe lakierki, na wszelki przypadek. Wleciał w nich do sali, chwycił Pepcię, przetańczył walca, polkę, przystąpił do besedy — i o kaloszach już nie wspomniał. Nikt mu nie zwrócił uwagi, a jeśli który z Karafiatów zauważył, to może przez złośliwość nie odezwał się wcale.
Niestety, Wejwara nie miał charakteru, aby to w żart obrócić, jakby może każdy inny był uczynił. Cała krew się w nim ścisnęła i teraz dopiero poczuł, że mu kalosze ciężą, jakby miał na nogach centnary. Uważał to za straszną blamage, był ogromnie zawstydzony i stracił zupełnie cały rezon. Chętnie byłby schował nogi i mieszał wszystkie ostatnie figury tak, że prawie zupełnie zepsuł swój kwadrat. O, gdyby mógł schować nogi do kieszeni! Oby się beseda skończyła! Oby nagle pogasły wszystkie światła, aby mógł uciec, nim o tem dowie się całe towarzystwo. To czuł ukrop na sobie, to znów mroziło go na plecach, a teraz zdawało mu się, że i oczy panny Pepci osunęły się ku podłodze i że ujrzały tam niewidzianą i niesłychaną jego ozdobę — ubiór, w jakim jeszcze chyba nikt i nigdy nie tańczył...
Jak skończył tę najfatalniejszą ze wszystkich swoich besed, nie przypomniał sobie Wejwara nigdy. Jak doprowadził pannę Pepcię do matki i jak się ukłonił, zginęło mu na wsze czasy z pamięci. Później miał tylko niejasne wspomnienie chwil, gdy się wzdłuż ściany zaszurgał do szatni, pochwycił tam swoje palto, jak złodziej przeciskał się między grupami w przedpokoju, wypadł na schody, ubrał się w sieni, a potem uciekał do domu z poczuciem ogromnego wstydu i z gorzkim wyrzutem na los złośliwy, który w ten śmieszny sposób zabił w nim wszystkie nadzieje, poczynające w nim rosnąć przy boku panny Pepci.
— Koniec, ze wszystkiem koniec! — jęczało w nim. — Okazałeś się tak śmiesznym, że tego nigdy i nijak poprawić nie możesz!..

Daremnie czekała panna Pepcia na Wejwarę przed tańcami, na które się zapisał. Zniknął w niewyjaśniony sposób, jakby go był kto porwał i nikt nie wiedział, gdzie się podział.
Pani Kondelikowa również była zaniepokojona zniknięciem Wejwary, czego nie umiała sobie wyjaśnić. Dopiero o przerwie północnej, kiedy się matka i córka zeszły z ojcem w restauracyi, dowiedziały się, co się stało, zrozumiały przyczynę ucieczki pana Wejwary. A właściwie nie zrozumiały! Przecież mógł kalosze poprostu zrzucić i mógł tańczyć dalej!
— Owszem — wtrącił ojciec Kondelik — mógł je zrzucić, ale miał prawdopodobnie podarte buty!...
— Nie, staruszku — opierała się pani — ten młodzieniec ma z pewnością najmniej trzy pary butów i to dobrych, wszystko było na nim tak porządne, ale zawstydził się twoją uwagą! Jest to uczuciowy człowiek i dlatego żal mi go. Innyby się tem chlubił, zrobiłby z siebie błazna, pan Wejwara nie! Wierz mi, staruszku, że tak jest, a nie inaczej.
Pepcia nie próbowała wynajdywać żadnych wyjaśnień i usprawiedliwień. Zjadła w milczeniu swoje smażone kotlety, napiła się, jak gołębica z „halby” matczyny i zapatrzyła się na stoły, przy których pozasiadały inne matki z córkami.
Wszystkie te dziewczęta bawiły się wybornie, wszystkie się śmiały, przy każdej siedział któryś z Karafiatów, czasem i po dwóch, a rozmawiali z ożywieniem.
Wieczorek udał się wybornie, po przerwie będzie jeszcze więcej zabawy.
Pepcia się nie bawiła, nie śmiała. Odejście Wejwary napełniło ją pustką. Chwytał ją oddalony, zamierający płacz, a uczucie takie wstępowało coraz wyżej i silniej, były chwile, że już, już lękała się, ażeby jej nie wytrysnęły łzy z oczu. Sama nie zdawała sobie sprawy, zkąd się bierze ten smutek. Wszak widziała pana Wejwarę dziś po raz pierwszy.
Kiedy też tatko odszedł na chwilę do piątego stołu, gdzie siedział pewien jego znajomy, pochyliła się Pepcia do matki i rzekła żebrzącym głosem:
— Prawda, mamusiu, że już nie wrócimy do sali, że pójdziemy potem do domu?...
Pani Kondelikowa spojrzała na córkę i odgadła wszystko. Ale jako rozsądna matka, nie pytała o nic, nie przymuszała i przyświadczyła:
— No, dobrze, Pepciu, jeżeli cię to już nie bawi, to pójdziemy. Ale moglibyśmy zostać i do drugiej, tatuś jest właśnie w takim dobrym humorze!
— Jak więc chcesz, mamusiu — rzekła martwym głosem Pepcia.

Kiedy po powrocie od „Karafiatów” w domu Kondelików wszystko ucichło i tylko lekkie chrapanie mistrza się odzywało, spojrzała pani na białe drzwi, za któremi spała córka Pepcia, w zasypiającej głowie po raz ostatni odezwała się myśl:
— Byłżeby to on — pan Wejwara?...
Pytania tego nikt nie mógł rozwiązać.



IV.
Powtórne spotkanie. Tajemna wycieczka pana
Kondelika.

Dawno minął karnawał. Panna Pepcia była na balu kostyumowym w Besedzie, ale jej tajemna nadzieja, że tam ujrzy pana Wejwarę, nie spełniła się. Powiedział Pepci, co prawda, owego wieczoru u „Karafiatów,” że się także wybiera na bal, że chce iść w przebraniu „Fausta,” ale oko jej go nie widziało. Przygoda z kaloszami stała się dla niego ogromnym pogromem. Z nikogo na świecie nie byłby sobie nic robił, przed wszystkimi Karafiatami i przed besedą całą byłby tańczył, choćby w dwóch parach kaloszy, tylko pannie Kondelikównie nie mógł się odważyć pokazać. Już znał jej imię, pan Hupner powiedział mu przy najbliższej okazyi drobniejsze szczegóły.
Tak przeszedł mięsopust, post, rozwinęła się wiosna, a młodzi ludzie się nie ujrzeli.
Franciszek Wejwara, który błogo wspominał swoją „wiśniową” tancerkę u Kaśka, nie ośmielił się szukać okazyi, ażeby się z nią spotkać. A kiedy mu czasem przyszło do głowy, że mógłby się z nią spotkać, oko w oko, zdawało mu się, że przepadłby ze wstydu.
Wiosna była bardzo ciepła i wszystko wróżyło przedwczesne nadejście pięknego lata.
Było to na początku czerwca, kiedy boisko pamiętnej „Gwiazdy” zaczerwieniło się pewnego niedzielnego południa czerwonemi koszulami sokolskiemi, zabrzmiało wesołemi pieśniami i ożywiło się setkami i tysiącami praskiej i okolicznej publiczności, bądź przybyłej koleją żelazną już rano lub pierwszym pociągiem po południu, bądź też towarzyszącej Sokołom, udającym się o godzinie pierwszej w drogę do Lubawy. Dnia tego urządzał praski „Sokół” pierwszą półdniową wycieczkę do „Gwiazdy,” połączoną z małemi ćwiczeniami na łące.
Mistrz Kondelik siedział tu już od obiadu, ażeby zachować to miejsce dla siebie. Przewidywał, jaki potem będzie tłok, i wyszukał wcześniej miejsce, gdzieby sobie po obiedzie mógł posiedzieć dłużej. Lubił wygodę i pierwszą troską na wycieczkach było dla niego wyszukanie kąta, gdzieby w cieniu mógł posiedzieć i odpocząć. Wycieczki pana Kondelika były właściwie wyjażdżkami. Wiemy, że był korpulentny i dłuższe chodzenie narażało go na pewne nieprzyjemne następstwa, jakim podlega większość spacerowiczów jego tuszy. Nie łatwo było wydostać go z Pragi, ale gdy się dał namówić na jaką wycieczkę w okolicę, wyjeżdżał najchętniej już przed południem, nie chcąc przy popołudniowym tłoku bić się o miejsce.
— A potem te zatracone lury na prowincyi! — gniewał się mistrz Kondelik. — Za karę trzeba je lać w siebie.
Pani Kondelikowa bardziej lubiła przechadzki na otwartych miejscach. Nie dla siebie, lecz dla Pepci, której dobrze robiło świeże powietrze.
— Wiesz, dziewczyno, takie powietrze konserwuje świeżą płeć, spaceruj przeto, dopóki możesz! Przyjdą czasy, że się nasiedzisz i nie będziesz mogła wyjść z domu.
Pani Kondelikowa i Pepcia popijały właśnie kawę, mistrz Kondelik zalewał się piwem i gryzł piankową cygarniczkę, w której siedziało mocne „britanika.”
Naraz Pepcia odstawiła szklankę i twarz jej okryła się rumieńcem. Oczy jej utkwiły na małej grupie Sokołów na skraju poblizkiej gęstwiny.
Pani Kondelikowa nie przeoczyła wzruszenia córki. Rzuciła okiem w tym samym kierunku i oto, tam obok gęstwiny zasiadło towarzystwo, złożone z młodzieńców w szarych uniformach przy beczułce piwa. Tylko jeden Sokół stał jeszcze, jakby szukał najodpowiedniejszego miejsca, gdzieby usiąść, a Sokołem tym był pan Franciszek Wejwara. Po raz pierwszy ukazał się tu damom od owego fatalnego wieczorku w salonie Kaska.
— Patrz-no, Pepciu — rzekła pani Kondelikowa, jakby nawet nie przeczuwała, że go córka już spotrzegła — czy to czasem nie ten pan, co z tobą tańczył u Karafiatów?
Pepcia chętnie byłaby poprosiła mateczkę, aby milczała. Przecież tatko! Ale już się stało. Kiwnęła więc tylko głową.
— Co, ten z temi kaloszami? — zawołał mistrz Kondelik. — Gdzież on?
Pani rzuciła karcące spojrzenie na małżonka, jakby chciała rzec:
— Ależ, tatku, miej przecież rozum.
I powróciła znowu spojrzeniem ku Wejwarze.
Wtem młody człowiek, jakby na sobie poczuł dotknięcie dwojga oczu, spojrzał nagle i prosto ku towarzystwu pod dębem. Poznał odrazu te trzy osoby, z któremi łączyły się dziwne wspomnienia i zarumienił się, jak przedtem Pepcia. Zdawało się, że chwilę rozważa, co czynić, ale już uchylił czapki, ukłonił się głęboko, a usta jego się poruszyły. Widocznie tu pod drzewo biegło jakieś uczciwe pozdrowienie.
— No, ukłoń się także, staruszku — rzekła pani Kondelikowa — kiedy nas wszystkich spostrzegł.
— Wszakże go nie znam nawet — odpowiedział mistrz Kondelik, zdjąwszy kapelusz i machając nim ku Wejwarze.
— Ale wiesz, kto to jest — odparła pani — wszak pan Hupner powiedział ci wszystko.
— Wiem tylko, że chętnie tańczy w kaloszach — mówił mistrz — ale dziś ich nie ma.
— Daj już spokój, mężu — gniewała się pani. — To się może przytrafić każdemu.
I jakby chciała poprawić gadatliwość męża, która wprawdzie nie mogła dolecieć do ucha Wejwary, skinęła głową powtórnie i jaknajuprzejmiej.
Czy był pan Wejwara ośmielony tem uprzejmem skinieniem? Czy zdecydował się przedtem już, że się przybliży, czując, że musi coś wyjaśnić, lub wytłómaczyć? Krótko mówiąc, młody człowiek wyrzekł kilka słów do towarzyszów na ziemi — i zmierzał ku stołowi, przy którym siedzieli Kondelikowie. Jak na Wejwarę, był to krok bardzo odważny, nie byłby się też ośmielił do tego stopnia, gdyby tu stał jako prosty Franciszek Wejwara, w jakimś ubiorze w kratkę, pozostawiony sam sobie. Nie, wtedy byłby się schronił do gęstwiny, odwaga jego byłaby poniosła jednę porażkę więcej. Ale świadomość, że jest w uniformie sokolskim, dodawała odwagi jego nieśmiałemu charakterowi. Przypomniał sobie teraz dewizę sokolską: „W sercu śmiałość, w ręku siła!” i kroczył.
Dopiero teraz spostrzegła pani Kondelikowa, jaki to młodzian przystojny. Czapkę sokolską miał przesuniętą ku prawemu uchu tak, że nie pokrywała zupełnie jego ciemno-płowych kędzierzawych włosów. Twarz Wejwary otoczona była młodziutką bródką, cokolwiek ciemniejszą od włosów, pod równym nosem widniały dwa prążki wąsów, niedotkniętych jeszcze brzytwą. Lica Wejwary opalone od słońca; modre oczy szczerze, z ufnością spoglądały z pod rzęs. Dziś podobał się pan Wejwara pani Kondelikowej jeszcze bardziej, niż wtenczas u Karafiatów.
Pepcia wyrobiła sobie własne zdanie daleko wcześniej, niż matka. Jej się podobał Wejwara już u Karafiatów i dziś także, bez całej długiej obserwacyi. Więc też, gdy się Wejwara przybliżał, jej serce żywiej bić zaczęło z rozkoszy. Tylko coś jej mąciło radość z tego powtórnego spotkania: myśl, że jest przy tem tatko. Tatko jest co prawda bardzo dobry, ale bywa czasem tak wesoły i mówi, co mu ślina na język przyniesie. Oby czasem nie dotknął Wejwary, oby go nie obraził!...
Wejwara ukłonił się damom, wyrzekł swoje: „całuję rączki!” i „moje uszanowanie!” i kłaniając się mistrzowi Kondelikowi, przedstawiał się:
— Franciszek Wejwara, szanowny panie, praktykant-koncepista przy magistracie królewskiego, głównego miasta Pragi!...
— Na zdar, Sokole — rzekł głośno mistrz — ja jestem Kondelik, malarz Kondelik, a pana znam już, panie Wejwaro; widziałem pana tańczącego z naszą Pepcią — u Karafiatów — besedę — bardzo pięknie pan tańczyłeś — mnie beseda nigdy nie szła w głowę...
Wejwara zaczerwienił się powtórnie, aż po za uszy, zdawało mu się, że się pod nim ziemia chwieje. Myślał, że w słowach pana Kondelika spoczywa dyabelna ironia. O mało nie stracił pewności siebie. Ale „Sokole, Sokole” wołało w nim coś: „Trzymaj się!”
— Niestety — zaczął mówić drżącym głosem — był to mój ostatni taniec z panienką, stała mi się wówczas przygoda, miałem nowe, leciutkie lakierki (pani Kondelikowa rzuciła na małżonka zwycięzkie spojrzenie: widzisz, że miał dobre buty!), nawet nie czułem, że wchodzę w kaloszach do sali, a kiedym to spostrzegł — no, jednem słowem, proszę szanowną panią i panienkę bardzo o przebaczenie, że odszedłem bez pożegnania — ale — bardzom się wstydził. Dziś śmieję się z tego, ale wtedy zdawało mi się, że się ze mnie cały świat śmieje, i nie chciałem, ażeby choć cień z tego, co się mnie należało, padł na panienkę, z którą miałem jeszcze tańczyć...
— Aaach! — pani Kondelikowa w duchu głaskała Wejwarę po głowie! Wybornie to powiedział! Nawet nie myślała, że w taki delikatny sposób wytłómaczy swoje zniknięcie.
Teraz więc odezwała się prędzej, zanim mógł odezwać się Kondelik:
— Ależ, panie Wejwaro, ktoby przywiązywał do tego wagę! Pepci było tylko bardzo przykro, że pan dla takiej drobnostki odmówił sobie zabawy. Gdybyś pan tylko słowo powiedział...
Wejwara tymczasem odetchnął po długiej mowie. Powiedział, i naprawdę poczuł ulgę.
— Owszem, szanowna pani, teraz wiem, ale wtedy... i właśnie przed panią za nic w świecie nie chciałem...
Wejwara umilknął. Zląkł się prawie, że zbyt wiele powiedział. Wszak mogli sobie pomyśleć: cóż tobie na nas zależy! A nam na tobie! Przyszedłeś, odszedłeś, jakież dalsze ceremonie! Byli tam inni!
Z pewnością nic innego sobie nie myśli pani Kondelikowa. Patrzy nań tak poważnie, zdawało mu się prawie, że surowo.
Jakże się pan Wejwara mylił! Patrzyła pani Kondelikowa poważnie, prawda, ale tylko dlatego, by go nie zmieszać, dobrze zaś, jasno czytała pomiędzy wierszami jego mowy. To jest pewne, że wszystkie jego słowa oznaczają, że Pepcia wywarła na Wejwarze wrażenie głębokie, głębsze, niż pani do tej chwili sądziła. Kiedy też wspomniała o smutnem usposobieniu, w jakie popadła córka wtedy, po odejściu Wejwary, miała w następstwie tylko jedyną myśl: no, jeśli to wola Boża!...
Twarze matek były dla Wejwary do tej doby tablicami tajemnego, nieczytelnego pisma. Jaka radość przeniknęłaby jego serce, gdyby był odgadł, co teraz właśnie przez tę głowę przebiegło, a ponieważ przerwa trwała już pięć sekund, on zaś nie miał nic do powiedzenia, sięgnął po czapkę, ukłonił się i rzekł:
Państwo raczą wybaczyć, że utrudzałem; ale uważałem za obowiązek, aby się wytłómaczyć...
Pepcia drgnęła przy ruchu Wejwary. Jakżeż, znów odejdzie, ledwie się pokazał? I mimowoli spojrzała ku matce, jakby u niej szukała pomocy, ale wnet znów opuściła oczy.
O, matki rozumieją nieomylnie pewne spojrzenia córek! Wszak także były młodemi, także miały chwile podobne. Pani Kondelikowa zrozumiała i pomogła. Zdecydowała się odrazu.
— No, panie Wejwaro, ale dziś niema przyczyny, abyś pan tak szybko nas opuścił. Jeżeli pan łaskaw, to siądź pan z nami na chwilę, oczywiście jeżeli pan się nie pozbawi przyjemniejszej zabawy tam, wśród panów Sokołów i jeżeli panu tam nie wygodniej...
Wejwara nie oczekiwał tego zaproszenia.
— Jeśli państwo raczą pozwolić — jąkał się uszczęśliwiony i zadziwiony mile, patrząc z zapytaniem na panią, na córkę, ale najdłużej na pana Kondelika, i jeśli nie będę przeszkadzał, ośmielę się więc... na chwilkę... wśród braci jestem trzy razy tygodniowo, a na krześle jest zaiste wygodniej...
— Naturalnie — wtrącił sucho pan Kondelik — nalazłoby tam na pana mrówek, a i do tych hajdawerów wlazłoby ich trochę!
Pani Kondelikowa nie była co prawda wcieloną poezyą, ale czuła, że pan małżonek mówi chwilami straszną prozą. Zdawało jej się, że teraz po niej łażą mrówki, tak była zakłopotaną. Prędko głaskała czerwony obrus na stole, zmiatała okruchy, odstawiała szklanki, ażeby zrobić Wejwarze miejsce. Znalazło się gdzieś osierocone krzesło, Wejwara chwycił je i już siedział.
Siedział — i nic więcej. Przez cały ten czas pragnął spotkania z Pepcią całą duszą, całem sercem, ale teraz, gdy siedział obok niej, ledwie się oczy podnieść ku niej odważył.
Mistrz Kondelik czuł się w obowiązku także coś powiedzieć. Nie dlatego, ażeby dla Wejwary zbudować złoty most, nie przeczuwał nawet na chwilę, co się u obu młodych dzieje, ale czuł na sobie spojrzenie swej małżonki.
— Kondeliku — zdało się mówić spojrzenie pani — teraz kolej na ciebie, abyś rzekł słowo.
Mistrz Kondelik odetchnął głęboko, napił się, sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął cygara.
— Może pan pozwoli cygarko, panie Sokole — rzekł do Wejwary.
Wejwara z wdzięcznym uśmiechem przyjmował i w duchu sobie postanawiał, że to rzadkie cygaro schowa na wieczną pamiątkę. Ale już wyjął ojciec Kondelik nożyk.
— Masz pan nożyk, obetnij pan.
Nic nie pomoże, musiał zapalić, kiedy mu sam Kondelik zapalił zapałkę.
— No, wyskakaliście się i wybiegali — ciągnął mistrz. — Za młodu i ja to lubiłem, ale nie było na to czasu, miałem gimnastyki dosyć. Cały dzień byłem na powietrzu, ciągle na drabince, człek wtedy doświadczy, co to jest „balans”. No! teraz mam czeladników, ale to panu powiadam, że gdybym był o lat dwadzieścia młodszy, wnetbym się do waszego towarzystwa zapisał. Podoba mi się ono, choćby już dla samego munduru. Ale na moje lata wyglądałoby to dziko.
Jak na zawołanie przyszła Wejwarze ta rozmowa sokolska.
— O, szanowny panie — jął mówić gorliwie — wszak pan jest w najpiękniejszych latach. Takich członków mamy wielu, a niektórzy ćwiczą się, wielu zaś chodzi na wycieczki. Cóż, gdyby się szanowny pan raczył bliżej rozpatrzeć, widziałby pan, jakie to piękne, i wstąpiłby pan także. Na wiek się nie patrzy, członkiem może być każdy porządny obywatel, a na wycieczki może chodzić każdy, kto ma zdrowe nogi. Mamy wielu starszych panów, i to dodaje stowarzyszeniu powagi. Są tam doktorzy, adwokaci, burmistrzowie, profesorowie...
— No widzisz, Kondeliku — trąciła pani łagodnie małżonka — nie myśl, że jesteś dziadkiem. Wszak jesteś mężczyzną w pełni sił!
— O tak, proszę pana — ciągnął Wejwara, a im dalej, tem z większym zapałem. — O tak, a gdyby szanowny pan miał zamiłowanie i wstąpił, dodałby pan znów chęci innym!
Pan Kondelik palił, palił, i jakoś mu pochlebiało namawianie Wejwary. Nareszcie wyjął cygarnicę z ust:
— Dobrze, dobrze, panie Wejwaro! Brakuje mi coś jeszcze do pięćdziesiątki, ale do tych skoków nie nadałbym się już, ani do tego konia i trapezu. W tym wieku kości miękną, a człowiek musi być jak z kauczuku!
— Proszę pana to jest tylko dla nas młodszych — odpowiedział Wejwara — ale pan mógłby się zapisać tylko na członka wspomagającego i brać udział tylko w wycieczkach. Pięć reńskich rocznie, proszę pana, a wycieczka jest zdrowa!
— Paneczku — wzruszył ramionami Kondelik — widzi pan, na wycieczki nie jestem dobrze okuty! Człek się uchodzi, mnie to już nie idzie, jak panu. Zapytaj pan tu matki, ledwie mnie na Szarkę wyciągnie!
— Proszę pana — zapalał się Wejwara — w szykach chodzi się inaczej! Na czele muzyka, lub przynajmniej sokołówki, chwilami śpiew, równy krok, ach, w takim pochodzie nie czuje się zmęczenia, ziemia biegnie pod nogami sama, i zanim się spostrzeżemy, jesteśmy na miejscu.
— Ja ci także mówię, Kondeliku — wmieszała się w rozmowę pani — że się swojej wygodzie zbyt poddajesz. Trochę tyjesz, a w tym wieku jest otyłość niebezpieczną. Pod tym względem pan Wejwara ma racyę. Mógłbyś się zapisać i pójść czasem na wycieczkę, choćby nie na każdą, ja zaś z Pepcią chodziłybyśmy za tobą, albo pojechałybyśmy koleją.
— Jabym także chętniej jeździł koleją — zauważył pan Kondelik, jakby upadł na duchu.
— Jeździmy również, proszę pana — ciągnął Wejwara — na większy dystans, potem się idzie do lasu, lub do jakiej ruiny, wogóle w malownicze miejscowości. Już jako artystę cieszyłoby to pana! Bywają ładne widoki.
Po tych słowach wyprostował się mistrz Kondelik i pociągnął sobie kamizelkę. Oczy jego osunęły się na chwilę z Wejwary i zaleciały gdzieś w nieokreśloność. Jedno słowo Wejwary padło nań, jak ciepły promień. Artysta! Wybornie, mistrz Kondelik uważał się w duchu za artystę, choć miewał chwile kłopotliwej wątpliwości, czy tak jest w rzeczywistości, a tu nagle wymówił to słowo tak poważnie człowiek inny, jakby się to samo z siebie rozumiało. Od chwili, kiedy je Wejwara wymówił, wzrastało w mistrzu zajęcie dla sprawy sokolskiej.
— To prawda — potaknął ojciec Kondelik — czasem naprawdę potrzebuje człek dla dekoracyi czegoś nowego, kiedy sobie klienci życzą w sieni lub na schodach jaką ruinę...
Pepcia zadrżała radosnem oczekiwaniem. Namówi-ż Wejwara tatkę? Poruszy go? A serduszko jej wróżyło piękną przyszłość...
— A czy przyjmą każdego? — pytał ojciec Kondelik z małem powątpiewaniem. — Czy trzeba mieć jaką rekomendacyę?...
— Panie szanowny! — zawołał Wejwara podwyższonym głosem. — Męża, jak pan, praskiego mieszczanina, patryotę!
Mistrz Kondelik wahał się jeszcze chwilę, rozważał.
— Weź to, staruszku do serca — trąciła go pani. — Właściwie dawno powinieneś był zostać Sokołem. Wiesz dobrze, że pan budowniczy Beczka należy także...
— A gdzie się potrzebuje człowiek zgłosić? — wyrzekł mistrz, jakby się decydował.
— O, szanowny panie, o tobym się postarał, ofiarował się Wejwara, promieniejąc radością. — Nawet pan nie wie, jak się każdy z nas cieszy, gdy zyskamy nowego członka.
— Pięć reńskich to kosztuje?
— Pięć, proszę pana, i może pan uczestniczyć w wycieczkach, a w mięsopuście może pan iść na „szybrzynki”[1] z szanowną panią i panienką...
Słowo „szybrzynki” zelektryzowało panią Kondelikową i Pepcię.
— Weź to, tatku, weź do serca — przymawiała się pani. — Jak żyję nie byłam na „szybrzynkach”. Podobno to coś niezwykłego...
— Nawet opisać się nie da, szanowna pani — zawołał z zapałem Wejwara.
Pepci zabłysły oczy.
— No, pal dyabli! — zdecydował się ojciec Kondelik.
Wyciągnął juchtową portmonetkę, wyjął pięć reńskich, podał Wejwarze i rzekł:
— Więc tedy z Panem Bogiem, Sokole, zapisz mnie tam pan...
Pepcia spojrzała ku niebu, jakby tam wysyłała dziękczynienia.
Wejwara schował radośnie pieniądze, zapisał sobie w notesie imię pana Kondelika i rzekł:
— Za dwa tygodnie będzie piękna wycieczka, tajemna, może nawet nocna, toby pan już mógł iść z nami, proszę pana.
Tajemna wycieczka? — pytał Kondelik nieufnie. — Czy to nie jest coś zakazanego?
— Ależ, proszę pana, ona tylko dla członków jest tajemna. Idzie się i nikt nie wie dokąd. Uczestnicy dzielą się na dwie, trzy grupy i na oznaczonem miejscu się zejdą.
— Jak się tam zejdą, gdy nikt nie wie, dokąd idzie? — pytał Kondelik.
— Dowódcy otrzymują zapieczętowane koperty, w których jest kierunek drogi i cel pochodu oznaczony — objaśniał Wejwara.
— A nie może się to jakoś poplątać? — pytał Kondelik ciągle jeszcze nieufnie.
— O, nigdy! W jednej chwili zejdą się wszystkie szyki na miejscu. Rzecz wypróbowana.
Kondelik miał jeszcze jakieś ale.
— Ale to muszę mieć uniform!
— Za dwa dni można mieć gotowy, proszę pana — zapewniał Wejwara.
— Któż to szyje? — pytał Kondelik.
— Mnie szył Wawruszka — rzekł Wejwara i powstawszy, dodał: — dobrze leży!
Cała rodzina Kondelików oglądała Wejwarę, który się dwa razy ochoczo obrócił, i wszyscy przekonali się, że leży wybornie.
— Gdy nam się tak tatuś ubierze... — rzekła półgłosem Pepcia.
— Wyśmiewaliby się ze mnie, mnie to już nie uchodzi! — obawiał się ojciec.
— Proszę pana — zawołał Wejwara poważnie. — Stary mieszczanin i długoletni Sokół Styblo, Gabryel Żyżka, doktór Tomasz Czerny, Henryk Szmid, nasz stary szermierz Mülller, brat tatuś Różyczka, i ktoby ich wszystkich wymienił! — wszyscy ukazują się w uniformach...
Mistrz Kondelik znał niejednego z wymienionych, resztę przynajmniej ze słyszenia, i był spokojny.
Pani Kondelikowa słuchała wszystkiego jakby w zachwycie. Gdy patrzyła na Wejwarę i słyszała jego rozmowy ze „staruszkiem”, zdawało jej się, jakby im do rodziny przybył syn. Później, gdy sobie to spotkanie w Gwieździe wspominała, sama się dziwiła, jak gładko to poszło, jak się Wejwara mile przedstawił, jakby się już sto razy przedtem byli widzieli. „Są przeznaczenia” mawiała sobie pani Kondelikowa, wspominając te chwile.
Pepcia owego popołudnia niedzielnego mówiła mało. Słuchała tylko i było jej niezmiernie błogo. Jej również wydawał się Wejwara starym znajomym, a bywały momenty, że nie mogła uwierzyć, iż tu siedzi pan Wejwara, tancerz jej z Karafiatów — Wejwara, który jej zniknął, ledwie go ujrzała.
Za to tem gorliwiej z rosnącym zapałem mówił Wejwara, wtajemniczając mistrza Kondelika w bieg życia sokolskiego, wykonywając małe prelekcye ćwiczeniowe z odpowiedniemi wyrażeniami, opisując różne przygody na wycieczkach, jak skończony apostoł sprawy sokolskiej. A mistrz Kondelik słuchał i im więcej popijał, tem więcej żałował, że się „w to już dawno nie włożył” i że nawet nie wie, dlaczego do tego niedoszło prędzej. Ale dogoni wszystko. W Gwieździe coraz było głośniej, a także pan Kondelik ulegał rosnącemu ożywieniu. Sam nie przeczuwał, jakim dziś jest bohaterem.

Nareszcie ku wieczorowi zabrzmiał trzepoczący dźwięk sokołówki, pobudka do ustawiania się w szeregi, znak do pochodu ku Pradze.
— My pójdziemy wolno ku kolei — rzekła pani Kondelikowa, żałując, że piękny ten dzień tak szybko upłynął.
— Nie, Betty — zadecydował stanowczo mistrz Kondelik. — Pójdziemy pieszo, z Sokołami! zszeregujemy się w tyle, przeprowadzimy pierwsze ćwiczenie...
Poszli pieszo, i prawdziwie, panu Kondelikowi wiodło się wybornie. Zrobił to lekki, równomierny marsz!
Wejwara zwracał po drodze uwagę, aby mu rodzina Kondelików nie zginęła z oczu, i gdy tylko mógł, odskoczył z szeregu, ażeby rzec jakie słówko do pana Kondelika, przyczem naturalnie głównym celem było przybliżyć się do Pepci. Wejwara lgnął całem sercem do sprawy sokolskiej, w sercu tem wszakże dość było jeszcze miejsca dla główki panny Pepci, dla całej miłej tej postaci.
Mistrz kroczył za ostatnim szeregiem Sokołów, mając po lewej stronie drogą połowicę, w prawicy zaś trzymał parasol, jak pałasz, podniesiony w górę. Pepcia dreptała z boku tatusia i co chwila gubiła krok. Pan Kondelik widział właściwie dziś po raz pierwszy Sokołów z tak blizka i wszystko mu się w nich podobało. Zauważył sobie, jak naczelnik i jego pobocznicy oglądali się chwilami za siebie, jak równali czworobok i jak chwilami rozkazywali: „w kierunku napraw o zrównać czworoboki”, „zrównać krok” i t. d. A kiedy panna Pepcia krok gubiła, to rozkazywał już sam Kondelik: „Pepi, zrównać krok!” przyczem panna Pepcia się rumieniła, a Wejwara uśmiechał się błogo. Ach, wychowa on z mistrza Kondelika Sokoła, a z panny Pepci Sokolicę!
Po drodze dowiedział się Wejwara, że Kondelikowie mieszkają przy ulicy Jecznej, co mu było bardzo na rękę, pójdą bowiem niemal do samej hali, gdzie się złoży chorągiew. Gdy mistrz Kondelik zauważył, że chciałby jeszcze zajść ze swoimi gdzieś na dobrą szklankę piwa i czyby Wejwara nie poszedł z nimi, był młodzian zupełnie szczęśliwy. Jakżeby nie poszedł z miłym malarzem pokojów, którego dla sprawy sokolskiej pozyskał, jakżeby nie poszedł z panną Pepcią, którą miał nadzieję zyskać dla siebie, ale nie, o tem nie odważył się jeszcze nawet myśleć!
Droga się skracała, nawet się nie spostrzegł, gdy już byli w hali.
Chorągiew złożono, naczelnik zawołał: „rozejść się” i pan Kondelik z rodziną „rozszedł się” do Pokornych przy ulicy Jecznej.
Wejwara szedł o pół kroku w tyle, nieśmiało, ale pełen radości. Szedł dziś poraz pierwszy „z rodziną”, a gdy usiadł obok Kondelików w ogrodzie pod werandą, czuł na sobie spojrzenie wszystkich obecnych i słyszał w duchu ich pytania: „kto to tam siedzi z Kondelikami?”
Był nieskończenie szczęśliwy, to znów roztargniony, byłby się śmiał, to znów chwilami odzywały się w nim struny ogromnie tkliwe, pragnął, a nie mógł pić, spoglądał ukradkiem na Pepcię i spuszczał oczy przed panią Kondelikową, byłby śpiewał, a chwilami biło w nim serce lękliwie: czy, to nie sen? „Czy to ja jestem i jak się to wszystko stało?
A mistrz Kondelik, widząc, że się goście oglądają ku jego stołowi, przy którym migotała w ogrodzie czerwona koszula Wejwary, dumny był ze „swego Sokoła” i rozglądając się wokoło, obiecywał sobie w duchu: „no, poczekajcie, aż ja się wam pokażę!”
Było po północy, kiedy powstali. Wejwara szczęśliwy, że wolno mu było odprowadzić. Przy domu stanął Kondelik i zwrócił się nagle do Wejwary:
— Słuchaj pan, przyjacielu, jakże, nie mógłbyś pan po mnie jutro na chwilę wpaść, abyśmy zaszli razem do tego Wawruszki? Pan już umiesz zamówić i rozkazać, jak ma być, a potem musisz mi pan wskazać jakiego szewca, względem tych butów sokolskich?
— O, proszę pana — odpowiedział jak najchętniej Wejwara — buty robi dobrze szewc Krakora, także brat. Raczy pan być spokojny. Jeżeli pan pozwoli, mógłbym po południu, po obiedzie...
I dodał nieśmiało:
— Tylko gdzie pana znajdę, proszę pana?...
— Gdziebyś mnie pan szukał! — rzekł wesoło mistrz. — Gdzież indziej, jak nie w domu! Tu w tym baraku na drugiem piętrze, na prawo od schodów, mam tam tabliczkę. Tylko niech pan przyjdzie napewno, abym wszystko miał w porę.
Tego było zawiele!
Najśmielsze nadzieje Wejwary były prześcignione tem nieoczekiwanem zaproszeniem. Jest zaproszony do domu, przez samego mistrza, ojca! Jąkał się prawie, gdy zapewniał, że „na chwilę” zajdzie, ściskał wdzięcznie prawicę pana Kondelika, z bezbrzeżnem uszanowaniem wycisnął pocałunek na nicianej rękawiczce pani Kondelikowej i już tylko szeptem żegnał się z panną Pepcią.
— No, Pepciu, podaj rękę Sokołowi, wszak ci jej nie ukąsi! — rozkazał mistrz Kondelik.
Pepcia się zarumieniła, wyciągnęła rękę, malutką, okrąglutką, w rękawiczkach bez palców, tak, że Wejwara poczuł w swej dłoni ciepłe kończyki jej drobnych, różowych palców. Zdawało mu się, że drżą trochę, ale może to była jego ręka, co się tak trzęsła.
— Całuję rączki pani!...
Niech się stanie co chce. Wejwara rzucił się na głowę w to morze szczęścia. Schylił się i pocałował te miłe kończyki palców dziewczęcych.
— Patrzcie na tę żabę! — zawołał mistrz. — Ona się pozwoli w rękę całować!
Pepcia się zlękła, urwała. Wejwara nie zauważył, jak pani Kondelikowa gadatliwego małżonka trąciła pięścią w bok.
— Czego mnie trącasz, matko!
Pani Kondelikowa nie mogła wytrzymać i wybuchnęła śmiechem, a było to najładniejsze zakończenie. Wymieniły się ostatnie ukłony, mistrz włożył klucz w zamek, otworzył, trzy postacie weszły, brama się zamknęła, klucz zgrzytnął, Wejwara stał na ulicy sam, trzymając jeszcze czapkę w ręku.

W ciemnej sieni domu dreptała Pepcia, jak ukropem oblana i rumieniąc się o tę „żabę”, potem biegła po schodach na górę.
Pani Kondelikowa szturgnęła teraz małżonka powtórnie i wymyślała mu szeptem:
— Stary Kondeliku! Nie powinieneś jej przed ludźmi zawstydzać. Zresztą już nie jest żadną „żabą!”
A mistrz Kondelik mruczał wesoło:
— No poczekaj, Betty, aż na górze zaświecisz lampę, zobaczę, czy jej nie ubyło czasem..
— Et! idź kmotrze! — gniewała się pani, ale półżartem i bardzo szczęśliwa, że tak dobrze wypadło.
I znowu jej się zdawało, jakby im ktoś przybył w rodzinie...

Wejwara wtedy kroczył sokolskim krokiem niżej ku placowi Karola, a potem przez Spalaną ulicę, gdzieś na Stare miasto. Ale im dalej, tem więcej zwalniał kroku, nie zdając sobie z tego sprawy. Ciągle trzymał czapkę w ręku. Noc była ciepła i Wejwara sam jakby się palił. Ach, jaki to był dziś dzień! Czy wszystko jest rzeczywistością, co się w tych kilku godzinach stało? Ściskałże on rękę Pepci? Całował jej palce? Jak się to stało, że po strasznym wieczorze u Karafiatów nadszedł dzień dzisiejszy!?
Pepciu! Pepciu! Złota moja, spotkamy się jeszcze kiedy? Wejwarze kołatało serce. Tak szczęśliwy nigdy jeszcze do domu nie powracał.
Przypomniał sobie tajemną wycieczkę. Czy pójdzie rzeczywiście pan Kondelik? Ach, gdybyż i Pepcia mogła iść z nimi! Czy to zgoła niemożebne? Wejwara postanowił sobie, że się starać nie przestanie, aby się dowiedzieć o celu tajemnej wycieczki, potem może szanowna pani (Wejwara nawet sam do siebie mówił z takiem uszanowaniem o matce drogiego dziewczęcia) i Pepcia mogłyby pojechać koleją naprzód, spotkałyby się tam z ojcem i z nim, z Wejwarą. Nie był wcale zarozumiałym, ale cieszył się na samą myśl, jakby bracia Sokoły patrzyli na niego, że jest w stosunkach z taką porządną, solidną rodziną i że za nim (za nim! mówiło coś wyraźnie Wejwarze) przyjeżdża takie lube stworzenie!..
Wejwara wydawał się samemu sobie niemal bohaterem, gdy też wszedł do swego kawalerskiego pokoiku, wstydził się niemal, że ma dziś spać w tych miękkich poduszkach. Dzisiaj usnąłby nawet w koszu gimnastycznym, lub przynajmniej na mostku pod koniem. Głowę oparłby, choć o kłodę i przykryłby się twardym udeptanym materacem z hali, a pomimo to spałby jak na różach.
Pomalutku zasypiał.
Dobranoc, panie Kondeliku, dobranoc szanowna pani, i ty miła, droga, najdroższa Pepciu, dobrej, szczęśliwej, błogiej nocy!
Śniło mu się, że leży na mostku, że ma pod głową kłodę i że się przykrył tym materacem, na który brat Lwowski tak ciężko skoczył, gdy po raz ostatni z bratem Herzmanem wykonywał skok na szesnaście i pół stopy w dal. Wejwara sam doskoczył tylko na czternaście i pół. Bracia Lwowski i Herzman byli to „pedaliści”, na których wołano w hali: „bracie Nogo!”


∗                ∗

Nazajutrz towarzyszył Wejwara panu Kondelikowi do Wawruszki, ztąd do szewca Krakory i do kuśnierza Prochazki, gdzie sobie mistrz wybrał czapkę sokolską z najdłuższem piórem, jakie się znalazło. We wtorek był Wejwara w hali o pół godziny wcześniej, aby zapisać „brata Kondelika”, a w sobotę miał pan Kondelik w domu ubranie od Wawruszki i buty od Krakory. Tymczasem postarał się Wejwara o czerwoną koszulę i błyszczący pas sokolski z monogramem, i był zaproszony na niedzielę po południu, aby panu Kondelikowi pokazać, jak się to wszystko wdziewa.
Kiedy się mistrz na próbę wcisnął w to wszystko i przed lustrem stanął, oglądała go pani z pod okna, a Pepcia obchodziła tatkę ze wszystkich stron. Wejwara stał opodal pełen dumy i pychy, że to wszystko jest jego dziełem, i wołał chwilami skromnie i wstrzemięźliwie:
— Wybornie, proszę pana! Takich Sokołów jest niewielu! Pan raczy mieć figurę i dużo ciała, to główna rzecz!
A pani Kondelikowa potwierdzała:
— To prawda, tatku, jakbyś się urodził Sokołem.
Pepcia mówiła na stronie do matki:
— Widzisz, mamusiu, taką bluzę mogłabyś mi także kazać uszyć...
Mistrz Kondelik obracał się, obracał, a potem, patrząc na obecnych, mówił z powątpiewaniem:
— No dobrze, ale ten spektakl, gdy się w tem pokażę! Ciągle mnie zmuszali, abym się do „ostrostrzelców” zapisał, i nie zrobiłem tego, a teraz odrazu tutaj...
— No, owszem, proszę pana, „ostrostrzelcem” być, to także ładna rzecz — mówił Wejwara ostrożnie, aby się nigdzie nie potknął, dotąd bowiem nie miał nawet pojęcia o „politycznem” wyznaniu pana Kondelika — ale Sokołem, to zupełnie co innego. Sokolstwo ma zupełnie inne znaczenie i cel...
— ...a żadnych strzelb! — dopełnił mistrz Kondelik.
Potem zdjął ostrożnie mundur i Wejwara brał za kapelusz, ażeby się pożegnać.
— No, no, panie Wejwaro — mówiła pani — chyba nam pan teraz nie ucieknie. Jeśli pan nie ma nic lepszego, to niech pan siada, pójdziemy potem na spacer, a możemy iść razem.
Wejwara się wymawiał, potykał o kobierzec, zrzucił z konsolki szczotkę, i nim się z zakłopotania wytłómaczył, stała na stole kawa, babka, a woń wanilii rozlała się po jadalni.
Wypił kawę, nie obronił się, gdy mu pani Kondelikowa nalała po raz drugi, a gdy mu po tej porcyi było strasznie gorąco i pot występował na czoło, nie chciał dopuścić, aby mu filiżankę po raz trzeci napełniono. Ale kiedy kufelek wzięła panna Pepcia i kiedy pani z łagodnym wyrzutem powiedziała, że jeżeli jej dał odkosza, to może nie da pannie Pepci, Wejwara musiał uledz i zaczął „pracować” nad trzecią filiżanką. Nie przypominał sobie, aby kiedy taką ilość kawy zmógł, bo pani Kondelikowa miała stare filiżanki dobrej, uczciwej miary.
Na przechadzkę wybrali się dopiero około szóstej.
Zamierzyli gdzieś do Tomasza na Małą Stronę, a pani Kondelikowa urządziła tak, że sama z Pepcią szła naprzód, a małżonka z Wejwarą zostawiła o jakieś dwadzieścia kroków w tyle. Było w tem dużo macierzyńskiej dyplomacyi. Utrzymać Wejwarę w pewnej blizkości, niechaj ma Pepcię przed oczyma, niech do niej tęskni; ale jednak jeszcze nie w takiej poufnej blizkości, aby świat mniemał, że to gotowy konkurent. Wszak niema nic pewnego, co będzie dalej? A jeżeli idzie z tatkiem — no, to jest „znajomy tatki.”
Ale życzyła Wejwarze dobrze, bardzo mu życzyła.

∗                ∗

Tego wieczora, kiedy pan Kondelik powrócił od Tomasza i kiedy pocałował swoją małżonkę na dobranoc i ściągał na siebie przeszywaną kołdrę, obrócił się jeszcze do pani i rzekł:
— Dziwna rzecz, widzę tego człowieka po raz drugi, czy trzeci, ale wydaje mi się starym znajomym towarzyszem. Przytem takie ma dobre maniery, nie bodzie, jak prawie wszyscy ci uczeni ludzie i nie rzuca ciągle swoją łaciną.
Prawdę powiedziawszy, pan Kondelik nie kochał bardzo ludzi uczonych. Zdawało mu się, że dają poznać ludziom swoją uczoność i to go gniewało.
Pani Kondelikowa uśmiechnęła się zadowolona...
— Staruszku, zna on ludzi, w magistracie się ich trochę przewinie.
Mistrz Kondelik wyciągnął rękę, zatrzepał palcami i rzekł:
— Daj im pokój, Betty! Są między nimi w magistracie także zarozumialcy.
Pani Kondelikowa dmuchnęła w cylinder, płomień prysnął, wyskoczył, ściemniało. A po pięciu minutach odzywało się zgodne chrapanie małżeńskiej pary.

∗                ∗

Przybliżyła się tajna wycieczka Sokołów i jak brat Wejwara w Gwieździe zgadywał, miała to być tajemna wycieczka nocna.
Wejwara cieszył się z tej sokolskiej tajemnicy, pan Kondelik spoglądał na nią z jakąś nieokreśloną obawą. Doznawał na myśl o pierwszej swojej wycieczce w mundurze tremy.
Nie było mu także bardzo na rękę, że jest to wycieczka nocna; lubił nadewszystko własne łóżko i bał się niewygody. Dokąd pójdą? Gdzie będą spali? Wejwara zauważył te kłopoty, kiedy przyszedł ostatnio w piątek do mistrza malarza, ażeby mu oznajmić godzinę, kiedy się mają spotkać na dworcu i ażeby mu poradzić, jak się najlepiej na wycieczkę wybierać.
— Tylko nie pończochy na wycieczkę, proszę pana — mówił. — Najcieńsza pończocha jest jeszcze za gruba i pali przy dłuższym pochodzie. Niech pan poprosi szanowną panią, ażeby dla pana urwała kawałek starego płótna na onuczki, te zaś nasmaruje się łojem, noga się w nie owinie, jak w masło i potem się idzie! Onuczka przylega, łój mile chłodzi i człowiek może iść pieszo aż do Amsterdamu.
— No, wiesz pan, panie Wejwaro, Amsterdam sobie zostawmy, aż do powrotu z wycieczki — odpowiedział pan Kondelik. — Powiedz raczej, bracie Wejwaro, czy i jakie jedzenie mam sobie wziąć na drogę?
— O proszę, to nie zaszkodzi, stanowczo nie zaszkodzi! Kawałek szynki, lub zimnej gęsiny, albo cielęciny, i małą buteleczkę wina, to się uniesie i jest zawsze na rękę.
— Słyszysz, stara — zwrócił się mistrz do małżonki — pamiętaj o tem! Idź wcześnie rano na targ, kup tam gęś i upiecz ją na obiad; kawałek możesz zjeść, a połowę mi zostaw na wycieczkę. Kawałek cielęciny mogłabyś także upiec, wiejskie powietrze trawi. A potem kupisz mi kilka płatków szynki — za jakie pół reńskiego. Wszak pan Wejwara mi trochę pomoże, ażeby się nie zepsuło.
I naraz przypomniał sobie coś pan Kondelik:
— Gdybyśmy wiedzieli, dokąd pójdziemy, posłałbym żonę i Pepcię naprzód, abyśmy się tam spotkali; byłoby to wesoło...
Wejwara oczekiwał z napięciem tego pytania i propozycyi à propos pań.
Szperał, szperał cały tydzień, jaki jest cel tajemnej wycieczki i wczoraj, w czwartek, zwierzył mu się jeden z kierowników w wielkim sekrecie, że celem jest Karolowy Tyn.
Sokołowie wyjdą, częściowo wyjadą koleją zachodnią w sobotę wieczorem, damy mogłyby pojechać w niedzielę rano. Z pewnością pojedzie na Karolowy Tyn więcej Prażan, niż w każdą niedzielę letnią. Będzie tam jakaś zabawa, ach! sokolskie wycieczki i zabawy są wesołe!
Pani Kondelikowa przyświadczyła chętnie, że pojedzie, a Pepcia poskakiwała z radości, że będzie także na tajemnej wycieczce.
Oby tylko była pogoda!
W sobotę o godzinie szóstej wieczorem przyszedł Wejwara w pełnej paradzie do Kondelików, by mistrza malarza odprowadzić.
Przez jedno ramię wisiał mu pled, przez drugie lorneta w futerale, na lewym boku bujała się na rzemieniu skórzana torba „oficerska”, nabita, jak kiszka.
Czego ten Wejwara nie niósł na wycieczkę!...
Oprócz tego na prawym boku wisiała pod płaszczem sokolskim opleciona butelka, a za pasem miał kilka map „generalsztabek.”
Krótko mówiąc, był owieszony rekwizytami podróżnemi, jak choinka zabawkami.
Pan Kondelik kończył właśnie ubieranie — był już w koszuli i w spodniach i teraz obuwał w pocie czoła buty.
Nie była to lekka praca i mistrz sam jej nie mógł podołać.
Siedział na krześle, panna Pepcia opierała się o niego z boku, aby nie spadł, a pani Kondelikowa ciągnęła za uszka; małżonkowie się pocili, Pepcia była jak róża.
— Tylko powoli, tatku — napominała pani; — gdy przerwiesz uszko, będzie koniec!
— Nie wywołuj wilka z lasu! — krzyczał wylękniony pan Kondelik.
Szczęście, że wszedł Wejwara, którego doświadczeniem udało się wsadzić mistrza w buty.
Mistrz, wycierając pot rękawem czerwonej koszuli, potupywał nogami.
Pani trzymała już płaszcz, Pepcia podawała czapkę, a Wejwara posuwał mistrzowi monogram na pasie, szukając starannie środka jego brzucha, aby to wygadało symetrycznie.
Nareszcie mistrz był gotów, a pani śpieszyła po pled, opięty zupełnie nowemi rzemieniami i skrywający połowę gęsi, funt szynki i kawał cielęciny...
Z głodu nie mógł mistrz umrzeć.
— Ale już czas, ażebyśmy poszli, proszę pana — zauważył Wejwara, widząc, że wskazówka na zegarze doszła do pół do siódmej. — O ósmej odchodzi pociąg, zanim dojdziemy na Smichów, upłynie godzina, a nie powinniśmy się zmęczyć zaraz na początku.
— No, już idziemy — odpowiedział Kondelik, kładąc sobie w kieszenie drobne pieniądze, nóż, zegarek, zapałki, klucz od mieszkania i inne drobiazgi.
Potem pożegnał się z żoną i córką, Wejwara kłaniał się głęboko i dodał nieśmiało:
— Więc do widzenia jutro na Karolowym Tynie, szanowna pani.
— Owszem, pojedziemy zaraz rano — potwierdziła pani.
A panna Pepcia zacierała z radości ręce.
Pani i córka odprowadziły obu Sokołów do sieni. Spoglądały za nimi, dopóki nie zeszli ze schodów, a potem prędko śpieszyły, aby wyglądać oknem.
Pan Kondelik wyszedł bardzo niepewnie z bramy i pierwszych pięćdziesiąt kroków szedł ogromnie nieśmiało, prawie wstydliwie.
Takim go Jeczna ulica jeszcze nie widziała. Ani głowy nie podniósł na ludzi i przyciskał się do Wejwary, jakby się za niego chował. Pewno się sąsiedzi napatrzyć nie mogą! Ale stopniowo się ośmielał, prostował, aż wreszcie kroczył zupełnie statecznie obok młodszego towarzysza.
— Tylko pan trzymaj krok, panie Wejwaro! — napominał go.
Kiedy minęli „Czternastu pomocników”, padł wzrok Kondelika nagle na oplecioną butelkę, która się bujała po boku Wejwary, mistrz stanął i zawołał:
— Do pioruna — wina zapomniałem zabrać z domu!
— To źle! — rzekł Wejwara.
— To bardzo źle — wołał pan Kondelik gniewnie. — To jest głupie! Takie wino sobie kupiłem! Co pan tam niesiesz?
— To karlsbadzka żołądkowa, proszę pana — odpowiedział Wejwara.
— Tysiąc piorunów! — klął pan Kondelik. — Zapomnieć wina! Nic nie pomoże, muszę kupić po drodze inne. Tylko gdzie, naprędce?!
Szczęśliwie sobie przypomniał wędliniarza Czerwenego na Karolowym placu, który sprzedawał wino, i już tam podążał obok kościoła świętego Ignacego. Wejwara spojrzał ukradkiem na zegar Nowomiejskiej wieży, było kwadrans do siódmej.
U Czerwenego wnosili właśnie świeże parówki z wędzarni i woni ich Kondelik się nie oparł. Obrócił się do Wejwary i rzekł:
— Słuchaj-no, młodzieńcze, tu moglibyśmy się trochę najeść. Kto wie, gdzie się jeść dostanie, a takich parówek niema na prowincyi.
Wejwara patrzył zaniepokojony na zegarek, ale nie odważył się oponować.
Usiadł i prosił Boga, aby się kolacya jaknajprędzej odbyła, i pochłaniał gorące parówki, aż sobie usta poparzył.
Mistrzowi Kondelikowi trzy pary nie wystarczyły. Kazał sobie dać jeszcze dwie i poprosił o butelkę wina. Wejwara dreptał niecierpliwie na progu sklepu, ociąganie się bowiem Kondelika napełniało go obawą, że się spóźnią.
Obawa ta była zupełnie uzasadniona i sprawdziła się, niestety!
Kondelik, wyszedłszy ze sklepu, przypomniał sobie, że właściwie powinny być dwie butelki i powrócił do sklepu. Nim drugą butelkę przyniesiono z piwnicy, upłynęła znów chwila. Potem przystawał przynajmniej w trzech trafikach po cygara, przypomniał sobie, że nie zaszkodzi, gdy sobie na drogę kupi łojową świecę, u niciarki kupił na wszelki przypadek pasemko nici i igłę, i kiedy nareszcie bohaterowie wpadli na dworzec Smichowski, odezwały się na peronie ostatnie trzy uderzenia dzwonka, złowieszcze gwizdnięcie lokomotywy i kilkakrotne ciężkie odsapnięcie maszyny.
Bez biletów w największym pośpiechu przebiegli Wejwara i Kondelik poprzez poczekalnię na peron — pociąg się rozpędzał i jak na śmiech powiewało naszym spóźnionym ze trzydziestu braci Sokołów czapkami i chustkami z okien wagonów.
— Zatrzymać! — zawołał mistrz Kondelik. — Zatrzymać! My jedziemy także!
Gromki śmiech braci z pociągu był mu odpowiedzią.
Wejwara spoglądał za odjeżdżającym pociągiem cały zmiażdżony.
— Musicie iść pieszo! — zawołał ktoś z ostatniego wagonu. — Przyłączcie się do pieszych.
I już pędził pociąg przez ostatnie zwrotnice stacyjne i odjeżdżał ku Chuchli. Wejwara patrzył za nim, jak skazaniec za okrętem, który go zostawił na pustej wyspie; Kondelik mierzył wściekłym wzrokiem uśmiechających się urzędników stacyjnych. Nareszcie zwrócił się do Wejwary i rzekł:
— To się wam udało, bracie Wejwaro!
— Raczy pan pozwolić — spróbował się bronić Wejwara.
— To wam się udało! — powtórzył mistrz, chmurząc się.
— I cóż teraz?
Wejwara spojrzał na mistrza wzrokiem umierającej łani i odpowiedział smutnie:
— Nie pozostaje nic innego, jak tylko iść pieszo. Mam nadzieję, że znajdziemy ślady szyku, który poszedł pieszo, i że go dogonimy...
— Widzę już, jak go doganiamy! — mruczał Kondelik. — Wszak nie wiemy którędy idą, i czy są w drodze wogóle!...
— Na pewno, proszę pana, wyszli przed godziną, jak było postanowione. Gdybyśmy wiedzieli zupełnie na pewno kierunek, w którym poszli, moglibyśmy ich łatwo dogonić, bo na pewno gdzieś w drodze będą odpoczywali.
— Gdybyśmy wiedzieli, gdyby! — powtarzał Kondelik gniewnie za Wejwarą. — To jest właśnie, czego nie wiemy! Jabym najchętniej powrócił do domu.
— Jak pan raczy rozkazać — poddawał się Wejwara. — Aczkolwiek sądzę, żebyśmy...
Zamilkł. Nie wiedział jak radzić.
— Znasz pan drogę na Karlsztajn? — pytał Kondelik, zdecydowawszy się nagle.
— Szanowny panie — odpowiedział Wejwara jak zmartwychwstały. — Mamy mapy, nie możemy się omylić...
— Więc tu nie stójmy i chodźmy! — zawołał Kondelik.
Rzucił wściekłe spojrzenie na gapiących się urzędników stacyjnych, przebiegł przez poczekalnię, ledwie mu Wejwara podążył, i za chwilę byli na ulicy. Mistrz stanął i obrócił się do Wejwary:
— A teraz mów pan, panie Wejwaro, którędy pójdziemy, byśmy nie zbłądzili! Wyciągnij pan mapę!
— Mam ich kilka — sięgnął Wejwara za pas — ale teraz ich nie potrzebujemy. Do Chuchli trafimy bez mapy, potem pójdziemy na Radocin, to będzie połowa drogi. Jestem pewny, proszę pana, że w Radocinie zastaniemy pieszy szyk, lub przynajmniej dowiemy się którędy poszli. W najgorszym razie...
— Co znowu w najgorszym razie? — wyrzucił z siebie mistrz.
— W najgorszym razie moglibyśmy w Radocinie poczekać na nocny pociąg i jechać prosto do Tyna.
Mistrz Kondelik znowu przystanął i patrzył niezdecydowany na Wejwarę. To niezły projekt. Ale nagle się wyprostował, wypiął pierś i zadecydował.
— Nie, Wejwaro, teraz pójdziemy, właśnie teraz pójdziemy. Jesteśmy we dwóch, byłoby źle, byśmy nie zaszli! Idźmyż!
Niewiadomo co pana Kondelika popchnęło do tego bohaterskiego kroku. Byłaż to świadomość, że tkwi w uniformie, którego nie chciał zhańbić po raz pierwszy; przebudziłaż się w nim krew sokolska, lub uczynił tak pod wpływem ciekawych spojrzeń przechodniów, którzy przystawali i w małem oddaleniu otaczali obu Sokołów, stojących tu jak zmokłe kury i niewiedzących, czy udać się w nieznaną, tajemną dal, lub powrócić do ciepłego ogniska rodzinnego? Co było, z tego mistrz Kondelik sam sobie sprawy nie zdawał, a później pojąć nie mógł, jak mógł się tak lekkomyślnie poddać tysiącznym niebezpieczeństwom i dzikim awanturom tej niesłychanej wyprawy.
Był to jeden z tych momentów, które popychają bohaterskie charaktery do nierównych zapasów z losem, które pobudzają wodzów do stanowczej bitwy.
— Pójdziemy, proszę pana? — odezwał się Wejwara, jakby jeszcze pozostawiał czas do namysłu.
— Do Radocina! — zakomenderował mistrz Kondelik.
Za chwilę mieli Smichów za sobą.
Wejwara posunął „oficerkę” w tył i kroczył po lewej stronie mistrza. Zdawało mu się, jakby obok nich kroczył jeszcze ktoś trzeci, coś niewidzialnego, co im się do pięt przylepiło już na dworcu, coś jak los, który im dalsze próby gotuje. Wejwara starał się nieprzyjemną tę postać odpędzić, ale starał się daremnie. Nie mógł się pozbyć przeczucia, że się stanie coś niemiłego. O siebie się nie bał, co on sobie robi z jakiej przygody; ale pan Kondelik! Byle tylko się jemu nic nie stało!...

∗                         ∗

Niedzielne słonko wyskoczyło wesoło na niebo i grzało od rana. Nadchodził skwarny, gorący dzień letni, który będzie kosztował wiele potu. O godzinie siódmej mniej więcej przybliżały się do Karolowego Tynu dwa szyki sokolskie, z dwu stron przeciwnych. Jedna szła od Trzebini, druga od Morzyn. Były jednakowo oddalone od Karolowego Tyna i zbliżały się z jednaką szybkością. Było widocznem, że pochody dobrze obliczono. Sokołowie się dobrze wyspali — każdy szyk gdzieindziej — i kroczyli raźnie i wesoło ku starodawnemu i pamiętnemu grodowi Karola.
Po pół godzinie zeszły się szyki pod Karlsztajnem i w dwóch ogrodach restauracyjnych zawrzało życie. Było tu zamówione śniadanie i zgłodniali piechurzy nie mogli doczekać się posiłku.
Po ósmej godzinie przyjechał od Pragi pierwszy pociąg z wycieczkowiczami, a między pierwszymi; którzy się przez rzekę przeprawiali, była pani Kondelikowa i panna Pepcia. Spieszyły do Budnian i wstąpiły zaraz do pierwszego ogrodu, gdzie się czerwieniły sokolskie koszule. Były pewne, że się spotkają z panem Kondelikiem i z Wejwarą, i ciekawe były usłyszeć, jak się „tajemna wycieczka” tatusiowi podobała.
Ale nie było tu ani Kondelika, ani Wejwary. Pepcia obchodziła badawczo stoły, raz i drugi, nie znalazła nikogo. Na swe pytania otrzymała odpowiedź, że także w drugiej restauracyi siedzi szyk Sokołów. Damy pośpieszyły więc tam, lecz i tu nie znalazły.Pytały Sokołów, ale Kondelika nikt nie znał — wszak był zupełnie nowym członkiem. Pytały o Wejwarę, i naraz odpowiedziało dziesięć głosów, jak bratu Wejwarze odjechał pociąg przed nosem i jak się wybrał z innym nieznajomym bratem, najniezawodniej pieszo na Karolowy Tyn.
— Ależ to właśnie był mój mąż! — wołała pani Kondelikowa wylękniona. — To był Kondelik — proszę was, panowie, niema go między wami?
I w jednej chwili zahuczało po ogrodzie: „Kondelik! Brata Kondelika się szuka!”
Nikt się nie zgłaszał. Pani Kondelikowa odchodziła prawie od przytomności, pannie Pepci nie wiele brakło do płaczu.
— Mój Boże i Matko Boska! Co się z nimi stało? Dokąd poszli? Sami we dwóch! Nie zabił ich kto w drodze? Nie ograbił ze wszystkiego, co mieli?
Wnet rozniosła się po szeregach Sokołów w obu ogrodach wieść o zniknięciu braci: Wejwary i Kondelika. Nikt się nie domyślał, gdzie mogli być.
— Może pozostali w Pradze — wtrącił ktoś.
— Ale gdzie tam! — zaprzeczyła pani Kondelikowa. — Wszak my wyjechałyśmy rano z domu, mąż do domu nie powrócił!
— Ale dokądże więc poszli, u dyabła! — zawołał któryś z naczelników. — Wszak nie znali celu drogi!
— Ależ znali — twierdziła pani — wiedzieli, że się tu idzie! Wszak dlatego przyjechałyśmy za nimi!
— W takim razie, niech się panie nie troszczą — uspakajał damy. — Jeżeli wiedzą, gdzie jesteśmy, znajdą nas. Zatrzymali się gdzieś, może zaspali, zobaczą panie, że przyjdą!
Ale humor pani Kondelikowej i Pepci zniknął. Usiadły w kącie ogrodu i tęsknie spoglądały na wesołe towarzystwo sokolskie, w którem brakło dwóch członków, na których im najwięcej zależało. Później Sokołowie powstawali, by obejrzeć zamek. Damy pozostały na dole. Nie zajmowało ich nic.
Godzina mijała za godziną, nadszedł obiad, nikt nie przychodził. Pani Kondelikowa zamówiła obiad na cztery osoby, pewną będąc, że tymczasem nadejdzie Kondelik z Wejwarą do Budnian — daremnie. Teraz siedziała nad zupą, sama z Pepcią, i jadła bez apetytu. Pepci do każdej łyżki, podnoszonej do ust, kapnęła łza.
Naraz, właśnie kiedy podawano mięso, powstał na dole przy szosie jakiś ruch. Od strony zupełnie przeciwnej, niż ta, od której przyszli Sokołowie rano, zbliżał się drabiniasty wóz, a przez poprzecznice drabin świeciły dwie koszule czerwone.
— Maruderzy! — krzyknął ktoś w ogrodzie, i pani Kondelikowa, upuściwszy widelec, wybiegła z ogrodu na szosę i wołała:
— Kondeliku! Panie Wejwaro!
Tak, byli to Kondelik i Wejwara. Wóz podjechał do ogrodu, Wejwara szybko zeskoczył — nie był więc chory. Ale w jakim stanie był mistrz Kondelik! Z wozu ledwie zlazł i kiedy stanął, stał cały skrzywiony, prawie na palcach. Był boso, właściwie w niebieskich pończochach, pani Kondelikowa zaraz poznała, że to są pończochy obce, na ramionach bujały mu się dwie pary butów. Jedne własne sokolskie, drugie były to ciężkie buty wiejskie, czeladnicze, z podbitemi podeszwami, z podkówkami na obcasach, z niezliczonemi łatami, z wierzchem pomarszczonym, jak pancerz żółwi.
Pan Kondelik nawet nie przemówił, ale skinął na żonę, by go do stołu zaprowadziła, i szedł za nią, jakby w nogach miał igły. Wejwara płacił furmanowi, ten zawrócił i odjechał.
— Co się stało, Kondeliku, na Boga cię proszę — pytała pani półgłosem.
— Nie proś, milcz i jedz! — odpowiedział Kondelik ochrypłym głosem — a mnie dajcie także coś do jedzenia. Ginę z głodu!
Pani napełniała małżonkowi talerz zupą i nie wytrzymała, ażeby się nie spytać powtórnie:
— Ale proszę cię, zkądże jedziesz Kondeliku!
Z tajemnej wycieczki! — odpowiedział mistrz. — Ale to nie jest właściwe określenie — odpowiedział, nie, zamruczał te dwa słowa, jak podrażniona bestya, która się gotuje skoczyć na myśliwca. Pani wiedziała, że nie dobrze jest nalegać na niego, i umilkła, spoglądając pytająco na Wejwarę. Wejwara opuścił głowę. Dręczyły go straszne wyrzuty sumienia.
Od obiadu do wieczora, aż do odjazdu pociągu, przykładał sobie pan Kondelik na nogi zimne okłady. Miał je strasznie starte i pełne pęcherzyków. Małżonka i córka siedziały jak trusie, Wejwara wypowiedział przez cały czas zaledwie kilka zdań, Kondelik chwilami zasypiał. Mniej delikatni, niż to najbliższe otoczenie malarza, byli inni bracia Sokołowie. Brat Kondelik został przez jakiegoś dowcipnisia „czworonogim Sokołem” przezwany, z powodu dwóch par butów, które przyniósł, a przezwisko rozbiegło się w okamgnieniu po całem towarzystwie.
Chwili, kiedy mistrz zasypiał, użyła małżonka, aby się coś bliższego o losach zbłąkanych obu Sokołów dowiedzieć. Poniekąd nieśmiało wyznał Wejwara, że wieczorem odbiegli od drogi, pomimo wybornych „generalsztabek,” przemilczał jednak nieszczęśliwiec, że to „trochę” wyniosło jakieś trzy godziny drogi na północ, że nareszcie zmęczeni wpadli na jakąś wieś nieznaną, gdzie przenocowali i że rano nie mógł pan Kondelik obuć nowych butów, ponieważ nogi jego przez długą drogę ogromnie były poodgniatane. Musiał sobie pożyczyć od parobka w karczmie butów innych, aby módz iść dalej. Ale pochód w tych grzbietówkach był jeszcze straszniejszy. Po dwugodzinnej drodze padł mistrz gdzieś w Trnienym Ujezdzie, a ponieważ chcieli być w Karlsztajnie, więc musieli wy nająć wóz drabiniasty.
Wejwara przemilczał delikatnie o wyrzutach, jakiemi go zasypywał mistrz i jak mu proponował, aby obrał sobie zawód przewodnika po Królestwie Czeskiem.
Na powrót do Pragi wybrali Kondelikowie z Wejwarą pierwszy pociąg wieczorowy i z dworca zachodniego odwoziła ich dorożka na ulicę Jeczną.
W dorożce było jeszcze dosyć miejsca dla osoby czwartej, — ale nikt nie prosił Wejwary, aby siadał. Byłaby to chętnie uczyniła pani, ale nie odważyła się, spojrzawszy na małżonka. Wydawał jej się tak strasznym, jak ten olbrzym z bajki o trzech złotych rogach.
Pan Kondelik ciągle jeszcze milczał i na nikogo nie spojrzał.
Gdy rodzina znalazła się w dorożce, podszedł Wejwara i prawie szeptem prosił mistrza:
— Prosiłbym o te buty... Jeśli pan pozwoli, postaram się je odesłać owemu parobkowi.
— Bądź pan tak łaskaw, bracie Wejwaro — mruczał pan Kondelik — a podziękuję mu w gazetach! I zwróć pan uwagę, proszę pana, byś ich nie upuścił.
Każde słowo sprawiało na Wejwarze wrażenie, jak gdyby mu w ciało wbijano gwoździe. Ukłonił się, pożegnał, a woźnica brał za lejce, gdy wtem w ostatniej chwili wychylił się mistrz Kondelik okienkiem i zawołał z ironią do Wejwary:
— Bracie Wejwaro, gdy się znowu dowiecie o tajemnej wycieczce, nie zapomnijcie o mnie, doczekać się jej nie mogę. Ale weź pan z sobą i mapę Afryki! Człowiek nie wie, gdzie się z panem zapuścić może.
Zawstydzony, zmiażdżony, stał Wejwara, patrząc rozpaczliwie na odjeżdżającą dorożkę..
Serce Pepci biegło za nim, towarzyszyło mu do domu.
Ale o tem Wejwara nie wiedział.


∗                ∗

W drodze nie mówił nic pan Kondelik. Sapał tylko, jak foka, a chwilami syknął, lub zaklął tłumionym głosem, w chwilach, kiedy pani Kondelikowa lub Pepcia mimowoli dotknęły bolących jego nóg.
Nareszcie wysypała ich dorożka na ulicy Jecznej.
— Gdzie cię boli, staruszku? — spytała pani małżonka ze współczuciem, kiedy się wdrapał na drugie piętro i zakulał do mieszkania.
Mistrz Kondelik chwilę nie odpowiadał. Nareszcie otworzył usta i patrząc na małżonkę, jakby ją oczyma usiłował przewiercić, mruczał:
— Gdzie? ty pytasz, Betty, gdzie? Wszędzie. Pamiętasz ten szkielet, który widzieliśmy w muzeum? Tedy sobie wyobraź, że wszystkie te mosiężne krążki i haczyki z niego wypadły! A tak to wygląda we mnie. Każda kość znajduje się osobno, całe szczęście, że jeszcze w mięsie siedzą!
Pan Kondelik zamilkł, obmacywał sobie członki, czy mu się rzeczywiście nie rozlecą, nagle wyprostował się w fotelu, o ile na to jego potłuczenie pozwalało i wytrzeszczając oczy, jakby ujrzał jakiego upiora, ciągnął strasznym głosem:
— Będę dziękował Panu Bogu, Betty, gdy z tego jeszcze wyjdę szczęśliwie! Ale jeżeli sobie napędziłem coś gorszego, Betty, jeśli się jutro położę znowu z tym przeklętym gąsiorem, teraz, Betty, w sezonie!...
Pani Kondelikowa, która pomagała zmęczonemu małżonkowi się rozbierać, spojrzała na niego przerażona i pytała łagodnym głosem:
— Dać ci plaster z chrzanu, staruszku?
Pan Kondelik syknął:
— Gdzie byśśś mi go dała, Betty! Toby musiał być plaster, jak dom!
— Mój Boże, staruszku, tyś niecierpliwy! Jam temu nic nie winna.
— Ja wiem, Betty, ja wiem! — mruczał mistrz. — Tobie nic nie mówię!
I nagle krzyknął:
— Ja stary błazen, ze staremi kolanami, udaję się na tajemną wycieczkę — na tajemną wycieczkę! I z takim narwańcem!
— Ale pan Wejwara może temu także nie winien, staruszku! — wtrąciła pani!
— To właśnie najgorsze, że temu nikt nie winien, Betty, że na nikim gniewu wylać nie mogę. Sam temu jestem winien, dyabeł mi w uszy nagwizdał. Czyż mi tego było potrzeba? Mundur za trzydzieści reńskich, i błąkam się w nim po górach i dołach. Spojrzyj na moje nogi, to jest żywe mięso! I bez mała byłby mnie zaprowadził do Libercy! Zgorzkniał on mi ten Wejwara.
I nagle jakby sobie coś przypomniał, obrócił się mistrz i dodał:
— A powiedz mi, Betty, jak się ten Wejwara dostał do nas? Co wy z nim macie? Dlaczego tu chodzi? Poco się lepi do nas?
Pani patrzyła przez chwilę na Kondelika. Pytanie to ją stropiło, zadziwiło.
— Ależ, staruszku — mówiła łagodnie, ażeby tatki jeszcze więcej nie pogniewać — co my z nim mamy? Czy sam go nie zaprosiłeś? I czy to jakie nieszczęście, że się z nami zapoznał? Młody, przyzwoity mężczyzna, urzędnik magistratu... Ale o to wszystko teraz nie chodzi, staruszku, pogadamy, gdy będziesz w lepszym humorze. Teraz się ładnie rozbierz, włóż sobie nogi w kubeł i połóż się. To ci pomoże.
— Tak, Betty, tak — przyświadczał mistrz Kondelik, który nagle upadł na duchu i czując się niezmiernie chorym, rzekł:
— Niech mi Kasia da kubełek, a ty mi uściel łóżko. Jakże chętniebym już leżał!
Kasia, która powróciła z kilku szklanicami pilzeńskiego, podsunęła mu kubeł i mistrz zanurzył sterane nogi w zimną wodę, napił się, jak się patrzy, otarł wąsy, a podnosząc w górę trzy palce, wołał z grobową powagą do małżonki:
— Patrz, Betty, i słuchaj: gdybyś jeszcze kiedy usłyszała ode mnie, że chcę iść na tajemną wycieczkę, to poślij po pana doktora Czumpelika, tylko się śpiesz, prędko poślij po niego!...



V.
Jak się stało, że Franciszek Wejwara mógł się wogóle
starać o pannę Pepcię.

Nastąpił szereg pochmurnych dni. Niebiosa, jakby tylko czekały na tę tajemną wycieczkę Sokołów, zaraz nazajutrz się rozpłakały i deszcz koncertowy trwał przez cały tydzień. Było chłodno i o mało, że ziemianie w czerwcu nie palili w piecach.
Ale nietylko w przyrodzie, u Kondelików również było bardzo chłodno. Mistrz goił nogi i wysmarowywał na nie całe pudełka waseliny, a zawsze, gdy się tem domowem leczeniem zajmował, trzęsła mu się na ustach jakaś klątwa półgłośna, w której towarzystwie nie zabrakło nigdy imienia Wejwary. Wejwara, zgorzkniał mu rzeczywiście, jak się zdawało. Pepcia płakała skrycie i sarkała na zawistny los. Wiedziała już bowiem jasno, że Wejwarę kocha. Widywała się z nim mało w dniach minionych i spotkała się z nim przypadkiem; ale teraz czuła, że „on” jest tym prawdziwym, tym wybranym. A teraz było tak pusto bez niego! Brak było nietylko jego, ale nawet uprzejmej wzmianki o nim. Jeśli tatko wymówił jego imię, to dorzucił zaraz jakiegoś „narwańca,” lub „waryata,” a Pepci przytem serce się krwawiło. Ach, ten miły człowiek! Czyż sobie na to zasłużył!
Pepcia bowiem była w duchu przekonaną, że jemu nie może i nie powinno być przypisywane niepowodzenie fatalnej tajemnej wycieczki.
Czasem ją zapłakaną zastawała matka.
Z początku ją strofowała i ostrzegała, ażeby „tatki nie jątrzyła,” choć się Pepcia w takich chwilach nigdy nie odważyła rozgniewanemu ojcu pokazać na oczy. Ale potem było jej żal córki i pani Kondelikowa ją pocieszała:
— Milcz, dziewczyno i nie zważaj na to, co tatko powiada. To wszystko z płuc, a nie z serca. Wszak go znasz, że się musi trochę wygniewać. Niechno się tylko znowu spotka z panem Wejwarą, sam go przyprowadzi, zobaczysz!
Po takich słowach pociechy mijało regularnie usposobienie Pepci do płaczu i oczki jej błyszczały radośnie, pełne nadziei.
Było to w czwartek; pan Kondelik powrócił w południe do domu i gniewnie sapał. Widocznie był jakoś pogniewany. Wszak miał o co. Pomocnicy jego malowali w pewnym domu, na którym mistrzowi bardzo zależało i gdy przy zwykłej kontroli szedł obejrzeć ich pracę, widział, że mu zupełnie popsuli „pompejański” sufit w salonie. Cała robota na nic, farby jak popiół, wszystko musiało być zdrapane, uczeń, obdarzony szturchańcem, musiał biegnąć do domu po świeży klej, właściciel domu, dla którego malowano, srożył się ogromnie, cała robota się przez to wstrzymała, pan Kondelik zwymyślał pomocników na czem świat stoi i powrócił zły do domu.
Porządnie „usposobiony,” jak w takich razach mawiała pani Kondelikowa, na którą zwykle także spadała część złego humoru męża.
Pani Kondelikowa zmądrzała, miała swoje doświadczenie, w podobnych chwilach mówiła jaknajmniej i starała się, aby każdą przyczynę jakiej dalszej nieprzyjemności z drogi usunąć. Wszystko czyniła, ażeby mistrz jej ostrożności nawet nie zauważył i z tego bowiem mógł powstać hałas nowy. A Pepci mawiała:
— Dziś uważaj, Pepciu! W tatce się znów wszystko gotuje.
Pan Kondelik owego czwartku, przyszedłszy na obiad, rzucił kapelusz, surdut na łóżko (ogromnie gniewało panią Kondelikową, gdy jej pan małżonek kładł surduty na łóżko starannie posłane, na pierzyny, jak ulane, ale dziś nawet nie pisnęła), cisnął lewy but pod okno, a prawy pod piec, wdziewał w pocie czoła trzewiki i szybko zwrócił się do kuchni.
— No, a obiad?!..
— Już, już, staruszku, usiądź tylko, niosę zupę — odpowiedziała pani usłużnie i odstawiła garnek z zupą na brzeg kuchni.
Nie mieć gotowego obiadu, tożby się pan Kondelik na śmierć gotów rozgniewać.
I już była w pokoju i nalewała zupę na talerze.
Rozglądał się mistrz, jak lew, w coby kąsnąć, ale nigdzie nic, na co mógłby gniew swój wylać. Wszystko było w porządku! Były tu już przybory, solniczka, na serwetce stały przygotowane szklanki do piwa. Wziął się do zupy i snadź, że w niej były kluseczki z wątroby, które on lubił śmiertelnie, bo go jedzenie uspakajało, uciszało. Czerwoność z je go twarzy stopniowo znikała, chmury na czole się rozpraszały.
Pani Kondelikowa wielbiła w duchu Boga, że właśnie dziś ją natchnął zrobieniem kluseczek z wątroby do zupy. Wygrana! Dziś jej bowiem potrzeba dobrego humoru małżonka.
Kiedy dojedli i kiedy pan Kondelik pił małemi łykami piwo ze szklanki, wstała pani Kondelikowa, poszła do lustra przy ścianie, wyciągnęła szufladkę i powróciwszy do stołu, położyła przed małżonkiem jakąś kopertę.
— Dostaliśmy jakieś zawiadomienie, staruszku...
— Cóż znowu?
— Pan Wejwara je przysyła...
— Ten narwaniec? — wyrzucił z siebie mistrz.
— No, nie gniewaj się, wszak nie wiesz jeszcze...
Pan Kondelik wyrwał z koperty złożoną ósemkę, rozłożył i ledwie rzucił na nią okiem, zawołał gniewnie:
— A, to, to? O tem już wiem.
Pani Kondelikowa patrzyła zdziwionemi oczyma.
— List przyszedł właśnie przed obiadem, kiedy cię nie było w domu.
— Tak, i myślisz, że mi ludzie nie powiedzą wszystkiego? Wszystko powiedzą. To jest kawał błazna narwanego! On, do teatralnego stowarzyszenia! On występuje na przedstawieniu! I jeszcze nas do tego zaprasza!
— Ależ to grzeczność z jego strony, staruszku! — wtrąciła pani.
— Grzeczność? — sapnął pan Kondelik. — To jest pycha, to jest furya! To znaczy: patrzcie, ja będę grał! Przyjdźcie zobaczyć! Ale ci powiadam, Betty, teraz już koniec! Wiesz, koniec. Dotąd nic nie mówiłem; myślałem sobie: magistrat, magistrat, coś z tego być może. Nie będzie ciągle siedział na swoich sześciu lub ośmiu setkach, wszak oni go popędzą naprzód, jaką taką znajomość także mamy, pan burmistrz nie jest ludożercą, panów radców wymalowałem już także. Ale teraz — koniec. Zatracony człowiek, on się wdaje w teatry! Tego jeszcze świat nie widział...
— Ale to przecież nie teatr, staruszku! — tłómaczyła pani Kondelikowa, bardzo zdziwiona tym nieoczekiwanym wybuchem. — To są amatorzy, niema w tem nic złego!
— Tem gorzej, że amatorzy — gniewał się pan Kondelik. — Ba! gdyby grał, jak Szambork, lub Szymanowski, i gdyby tam był, gdzie są oni, ale on jest w magistracie i powinien się o magistrat starać. On sobie myśli: ja także umiem, i idzie grać i będzie zaniedbywał obowiązki, potem go wypędzą, a potem pójdzie do teatru i będzie tam nosił stoły i krzesła i będzie oznajmiał we drzwiach, że „stół nakryty, proszę państwa!” Amatorzy! Tak, każdy z nich myśli sobie, że gra lepiej, niż Zajfert i Moszna i niż Sklenarzowa i Bittnerowa i że mógłby zaraz iść do Narodowego...“
— No, no, staruszku, tego sobie Wejwara nie myśli...
— Więc poco się w to plącze?! — krzyknął pan Kondelik.
— Ależ wszak widzisz, że to jest na cel dobroczynny...
— Na cel dobroczynny! — zaśmiał się koląco pan Kondelik. — Wiesz, jak jest z temi celami dobroczynnemi? Jak z balami! Zbierze się osiemnaście setek, siedemnaście setek kosztuje sala i dekoracye, i programy taneczne, i elektryka, i fiakry, i rękawiczki dla członków — a setkę dostanie cel dobroczynny! My to znamy!
— Ależ oni grają na gwiazdkowe obdarowanie biednych dzieci, Kondeliku, i tego wszystkiego Wejwara sobie nie myśli...
— Dla biednych dzieci! — srożył się pan Kondelik. — To także znam! Dzieciom każą uszyć półdziewięta szarych, aresztanckich ubrań, aby każdy ulicznik wiedział, że byli „obdarowani,” potem wypowie im się kazanie, każda matka musi obejść sławnych organizatorów i całować ich po rękach z wielkiej wdzięczności, śpiewa się „Kde domow mój,” a potem dostaną twardą struclę. I na taki cel będzie Wejwara grał. I co gra! Brzecisława! On gra Brzecisława i Jitkę! Powiadam ci, Betty, z Wejwarą koniec! Owszem, byłby on mógł konkurować o Pepcię, daj mi dokończyć, Betty, może zostałby potem zięciem, któregoby w magistracie wszystko paliło, któryby chciał być na afiszach Teatru Narodowego, któryby mi uczciwy chleb cisnął o ziemię i poszedł na scenę, a my oboje chodzilibyśmy na galeryę i klaskali, podczas gdy resztaby syczała. Ojcowie i matki aktorów muszą tak robić. Ten magistrat stokroć mi jeszcze milszy, choć mu w gazetach wymyślają siedem razy tygodniowo. To jest pewne i są emerytury...
Pani Kondelikowej było gorąco. Ładnie jej się udało! Chciała starego uspokoić, chciała go pozyskać na tę niedzielę i pokpiła sprawę. Nic nie pomoże, musi zakręcić.
— Nie gniewaj się, staruszku. Nie pójdziemy tam i będzie dobrze. Myślałam, że moglibyśmy ładnie spędzić niedzielę, a pana Wejwarę cieszyłoby i byłoby dlań pociechą za te wszystkie wyrzuty, któremiś go zasypał na tej tajemnej wycieczce, a Pepcia się także cieszyła. No, ale skoro się nie zgadzasz, nie pójdziemy. Potrafimy sobie odmówić.
— Nie pójdziemy? — zawołał pan Kondelik. — Pójdziemy tam, panoczku, właśnie, że tam pójdziemy. Ja chcę, aby go sobie Pepcia obrzydziła, rozumiesz? Niech na niego patrzy, na tego błazna, jak będzie wyglądał w maszkarze. A jemu powiem także słówko, że tego będzie miał dosyć!
Pani Kondelikowa nie pisnęła już nawet ani słowa i prosiła w duchu Pana Boga, aby Kondelik o tem przedstawieniu do niedzieli zapomniał. Potrzebneż jej było pochwalić się właśnie dzisiaj. A zna przecież „tatkę” i wie, jak trudno z nim rozmawiać, gdy się w nim „gotuje.”

Pan Kondelik nie zapomniał.
W niedzielę w południe, ledwie podjadł, zaraz wstał, ubrał się i rzekł:
— Dziś pracujemy na budowli, jak w dzień powszedni — mamy wykończanie, muszę dojrzeć ludzi, ażeby się nie lenili. Idźcie sobie gdzie na spacer, ale o szóstej być mi w domu. Powrócę także i pójdziemy na to przedstawienie.
Wziął kapelusz i poszedł.
Ledwie odszedł, wybuchnęła Pepcia płaczem.
— Ja tam nie pójdę, mamusiu! Tatuś obmyśla coś strasznego, tatuś mu sam zrobi jaki wstyd, ja tego nie przeżyję. Już wszędzie wiedzą, że Wejwara chciałby chodzić do nas — Koszwancowie, u Małych, Nowakowie — będę tam, jak pod pręgierzem, mamusiu, ja się raczej utopię!
Żal córki chwytał panią Kondelikowę za serce; była sama bardzo zmartwiona tą historyą teatralną, ale widziała, że musi teraz działać jako matka.
— Wcale się nie utopisz, Pepciu, a co o tatce powiadasz, to jest bez sensu. Tatko jest mężem solidnym, mieszczaninem i malarzem, i wie, jak się ma między ludźmi zachowywać. Żadnego wstydu mu nie zrobi, tylko ty bądź rozsądną. Nie tracę nadziei, że się to wszystko skończy szczęśliwie. Wejwarze, Pan Bóg jakoś dopomoże.

W „chwalebnie znanym” salonie ogrodowym na placu Karola schodziła się już koło siódmej wieczorem zaproszona publiczność.
Pięć minut przed siódmą wszedł do salonu pan Kondelik z małżonką i córką i zajął miejsce przy jednym z przednich stołów. Chciał widzieć porządnie i dobrze.
Nikomu nawet do głowy nie przyszło, ażeby się zaczęło „ściśle o 7 ej”, jak było na afiszu, i wszyscy dziękowali Bogu, gdy się chrapiący dzwoneczek odezwał o pół do 8 ej i gdy po pięciu dalszych minutach podniesiono kurtynę.
Kto nie zna „Brzecisława i Jitki”, niech się przy okazyi przypatrzy. Pana Wejwary nikt już i nigdy nie ujrzy w sławie rycerskiej, która go owego wieczoru otaczała. Właściwie i wtedy widział go mało kto w całej postaci i na środku sceny. Jego występy były nieskończenie nieśmiałe, o mało że nie drżał, kiedy miał się ukazać, jego odejścia były jeszcze smutniejsze. Nigdy nie miał daleko do kulisów, był obok nich właściwie ciągle i ztamtąd deklamował swoje mowy rycerskie. Jako żywo, nie doszły kulisy tej wagi, jak owego wieczora. Było widocznem jaką niezbędną są rzeczą dla tego najmłodszego kapłana Talii, jaką podporą z tyłu i zasłoną z przodu. Gdy by ich nie był miał ten Brzecisław, byłby chyba upadł. Najwyższe Zmiłowanie wznosiło się nad nim, i uczyniło, że przynajmniej do końca domówił, co było w jego roli. Im dalej, tem mętniej brzmiał jego głos, olbrzymia trema zasłaniała całego rycerza smutnej postaci. Kiedy porywał Jitkę, którą recytowała jedna z najcięższych amatorek tego stowarzyszenia, zdawały się siły jego zupełnie wyczerpane. Było widocznem, że za kulisami przytrafiło się coś, czego nie było w roli: falowanie płócien wzbudzało podejrzenie, że nieszczęśliwa ta grupa runęła na ziemię. Były nawet wśród słuchaczy uszy, którym zdawało się, że słyszą tłumiony krzyk: „Chryste Panie!” Potem kurtyna opadła.
Pani Kondelikowa nie odważyła się spojrzeć ani w prawo, ani w lewo. Jej wzrok ciągle opierał się prosto na scenie, nawet wtedy, gdy już zasłona dawno opadła. Za nic w świecie nie byłaby się rozejrzała po publiczności.
Pepci groziło omdlenie. W uszach jej huczało, przed oczyma skakały mroczki. Zdawało się jej, że to nie jest przedstawienie, ale jakiś pogrzeb. Padająż tu rzeczywiście wszystkie jej nadzieje w grób? Ach, jej się Wejwara pomimo to podobał. Czuła, że może nie wszystko jest w porządku, wszak ona nie szukała w Wejwarze artysty dramatycznego! Jako członek takiego stowarzyszenia teatralnego, musi grać, nakazują mu to widocznie reguły. Gdyby tu siedziała sama i gdyby nikt nie wiedział, jakiemi ona oczyma spogląda na tego Brzecisława, wszystkoby się dobrze skończyło. Ale tatko! Ach, okrutny tatko! Przyprowadził je tu, jak na egzekucyę! Jakie to niemiłosierne!
Tylko pan Kondelik siedział zupełnie spokojnie. Na początku, kiedy podniesiono kurtynę, patrzył na scenę uparcie, jak wampir, ale im dalej, tem więcej znikał pochmurny wyraz z jego twarzy i nareszcie zagościł na niej uśmiech prawie łagodny.
Pepcia tylko ukradkiem odważyła się spojrzeć na tatkę, a gdy widziała twarz jego tak dziwnie rozjaśnioną, brała to za wyraz piekielnej radości. I nie pojmowała tej rozkoszy z upadku bliźniego. Nie, takim nie widziała tatki nigdy!
Ale dzięki Bogu, na szczęście dla Wejwary, a może na jeszcze większe szczęście dla obu dam, które tak zajęły się tem przedstawieniem, cała reszta towarzystwa nie była krytyczną, jak mistrz Kondelik. Ta młodzież, te matki i ojcowie, którzy się zeszli, przynosili z sobą niezmiernie skromne żądania, zapas wyobraźni prosto dziecinnej i naiwne podziwienie i zadowolenie ze wszystkiego, co się na scenie dzieje. Co tam gra! Dla nich treść była wszystkiem. A płomienne mowy niektórych przedstawicieli zasłoniły szczęśliwie słabe wykonanie innych, i kiedy kurtyna opadła po raz ostatni, rozległy się po sali burzliwe oklaski i ogłuszające wołania: „Wybornie!” Każdy tu miał na scenie jakiegoś syna, córkę, brata, siostrę, kochanego — i burzliwy ten hołd zdradzał nietylko zadowolenie artystyczne, ale i rodzinne. Rozklaskał się i pan Kondelik i wołał z innymi: „Wybornie! Wybornie!” A potem pochylił się do obu dam i rzekł:
— Ładne to było, bardzo ładne, co?
Po przedstawieniu nastąpiła zabawa. Kelnerzy biegali z kolacyami, z piwem, panowie zapalali cygara. Pojedynczy amatorzy, umyci, ukazywali się w sali. Tylko Wejwara nie nadchodził. Pani Kondelikowa uspokoiła się stopniowo, panna Pepcia po długim przestanku zaczęła śmielej oddychać i nieśmiało rozejrzała się po sali. Wejwary jeszcze ani śladu.
Nareszcie, nareszcie się ukazał. Przeciskał się wśród publiczności, przy ścianie, twarzą do muru odwrócony, i z głębokim ukłonem stanął przy stole, ze spojrzeniem, które rozpaczliwie prosiło o zmiłowanie.
— Na zdar, na zdar, panie Wejwaro — podawał mu rękę Kondelik. — Przysiądź pan do nas, przysiądź, tak, a teraz się pan napij, masz pan chyba sucho w gardle...
Wejwara z wyrazem wdzięczności przysiadł się i szeptem poprosił kelnera o kotlety.
Pan Kondelik czekał aż się nieszczęśliwy amator naje. Przytem spoglądał to na małżonkę, to na córkę, to znów na Wejwarę, a na twarzy igrał mu uśmiech ironiczny i kiedy po chwili odezwała się „muzyka”, fortepian w kącie salonu, która i w pani Kondelikowej i w Pepci stopniowo zacierała wrażenie przedstawienia, pochylił się mistrz ku Wejwarze i wyrzekł dobrodusznie.
— Miałem strach o pana, panie Wejwaro, ale dobrze wypadło.
Wejwara spojrzał wylękły na ojca ubóstwianej dziewczyny.
— Ja myślałem, że pan naprawdę coś umiesz, i było mi żal Pepci, że potem byłby z panem koniec. Ale coś podobnie nędznego, jak dziś, nie widziałem jeszcze. Już się o pana nie boję, pan do teatru nie pójdziesz, panaby tam wcale nie przyjęli. Kto pana dziś widział, ten panu to powtórzy. Możemy tedy być dobrymi przyjaciółmi.
Wejwara stał się podobny do raka; ale Kondelik ujął go za rękę, ścisnął ją szczerze i wymówił pogodnie:
— Nie wstydź się młodzieńcze, to nie hańba. Jabym także grał, jak szafa, i dlatego trzymam się swego malarstwa. No, a pan trzymaj się swego magistratu, to bezpieczniejsze. Teraz — tu rozejrzał się po salonie, w którym już tańczono zawzięcie — może sobie trochę poskaczecie.
Wejwara wstał, ukłonił się Pepci i za chwilę znaleźli się w kole tancerzy.
Pan Kondelik, pochylając się do małżonki, mówił starym, dobrotliwym sposobem:
— Już się o niego nie boję. Wszystko po dawnemu, stara, zdaje się, że o Pepci myśli poważnie...
Nie, takiego obrotu nie oczekiwała pani Kondelikowa. Nie mogła się opanować, oczy jej zwilgotniały. Gdyby byli sami, padłaby mężowi na szyję. Była niezmiernie szczęśliwą i prawie żałowała, że nie może w tej chwili pofolgować wewnętrznemu nawałowi uczucia i wzruszenia. Tak w niej wszystko falowało, wzdymało się. Ach, szczęśliwe, piękne, błogie przedstawienie! Błogosławiony „Brzecisław i Jitka!“
Pani pochwyciła pod stołem rękę małżonka i rzekła cicho, patrząc na niego pływającemi we łzach oczyma:
— Tyś dobry, staruszku! Nigdym się co do ciebie nie myliła!
Pan Kondelik obcinał sobie świeże „britanika”.
W ten sposób rozstrzygnęła się kwestya, czy pan Wejwara może się starać o Pepcię...
Po północy, kiedy Wejwara odprowadził rodzinę do domu na Jecznej ulicy, podał mu ojciec Kondelik zupełnie po przyjacielsku rękę i rzekł:
— Widzisz pan, panie Wejwaro, już się nawet o tę tajemną wycieczkę nie gniewam na pana, nogi są dawno w porządku. Nawet nicbym nie miał przeciw jakiej nowej solidnej wycieczce.



TRZY WYCIECZKI.

VI.
Po suchej ziemi.

Gorąca niedziela lipcowa. Zaledwie się rano słoneczko wysunęło nad Pragę, a już zaczęło palić, jakby sobie chciało wynagrodzić wszystko, co straciło przez niepogodną drugą połowę czerwca. Obłoczek nie ukazał się na niebie, wietrzyk się nie ruszył. Od rana wypiekała się cała Praga, tłuściejsi jej obywatele smażyli się pomalutku. Skrapiacze ulic mdleli od gorąca, wróble uciekały pod okapy dachów, na których popaliły sobie pazurki, a z najnowszych domów na Winohradach odlepiały się od gorąca całe fasady, które dzień przedtem z trudem były nalepione.
Owego dnia afrykańskiego pocił się mistrz Kondelik już od rana, a gdy zasiadł do obiadu, było mu, jakby gorąca zupa ryżowa była roztopionym ołowiem, jakby cebulowy sos do mięsa był gorącą lawą, a kiedy doszło do klusek, zdawało mu się, jakgdyby w siebie wchłaniał płonące meteory. Przetrwał wszakże wszystko szczęśliwie i ledwie zamknął usta po ostatnim kawałku, rzucił się na kanapę i zamknął oczy.
Po pokoju rozlewała się woń obiadu, otwartem oknem wnikał oddalony szum miasta i cichnął chwilami, jakby cała ludzkość przestała oddychać z gorąca, a kilka zrozpaczonych much tłukło głowami o szyby. W głupocie swojej nie mogły znaleźć drogi na wolność. Zmysły pana Kondelika pojmowały tylko przez chwilę wszystkie te dźwięki i wrażenia, poczem powieki jego zapadały coraz głębiej, uszy się zamykały, aż nareszcie nie widział, nie słyszał, nie czuł nic.
Zdawało mu się, że leży zaledwie minutę, kiedy go ktoś delikatnie trącił w bok. Pan Kondelik leniwie otworzył oczy i wtedy, jakby z pod szarego zawoju, ukazała mu się postać miłej jego małżonki. Panu Kondelikowi zaczęło się właśnie śnić, że wchodzi w kostyumie kąpielowym w morze, głębokie tylko do pasa i pluskające lubym płynem pilzeńskiego. Wyrwanie z tego rajskiego snu podrażniło go.
— Po co mnie trącasz? — oburknął się na żonę.
— Stary, wstawaj — wołała pani Kondelikowa półgłosem: — już druga godzina Wejwara może tu przybyć w każdej chwili, a mamy przecie iść na wycieczkę — Pepcia jest już ubrana...
Przed wzrokiem duszy pana Kondelika wznosił się straszny obraz — wycieczka.
Gorące powietrze w pokoju wydawało mu się ciężkiem jak ołów, po ciele spływały krople potu, żołądek jego walczył dotąd z trudem i bezsilnie z obfitym obiadem, nogi leżały nieruchomo na niższej części kanapy, jak centnary — i w tym stanie ma wstać i iść na wycieczkę! Dla każdego słowo „wycieczka”, wymówione w dzień gorący, kiedy rtęć ciepłomierza podług Réaumura wdrapała się aż na trzydzieści sześć nad zerem, jest straszne, ale tem straszniejsze dla pana Kondelika, który się cieszył, że całe poobiedzie spokojnie prześpi i wyjdzie ze swojej nory dopiero, gdy zawita wieczór chłodniejszy.
— No dalej, dalej — poganiała pani Kondelikowa, widząc, że pan małżonek nie okazuje chęci najmniejszej do wstania. — Skoro już sobie tak z Wejwarą uplanowałeś, to musisz iść, inaczej gotów sądzić, żeś go wystrychnął na dudka.
— Czyż ja z Wejwarą coś planowałem? — ze zdumieniem zapytał pan Kondelik.
— Przypomnijże sobie — zawołała pani Kondelikowa. — W czwartek umówiliście się, że zrobimy trzy wycieczki: jednę lądem, drugą koleją, a trzecią wodą...
Spacer lądem, straszna rzecz, więc też pan Kondelik długo nie myślał nad odpowiedzią:
— Ja tam nigdzie nie pójdę! — i obrócił się głową ku ścianie.
Pani Kondelikowa westchnęła ciężko, ale rzekła poważnie:
— Mój Kondeliku, trzeba to było powiedzieć Wejwarze w czwartek, a nie dziś. Obrazić się gotów.
— Idźcie sobie z nim same! — huknął mistrz, nie odwróciwszy nawet głowy.
— Toby było pięknie! Jakto, bez ciebie, bez ojca, dwie kobiety?...
— Ja się o was nie boję — mruczał pan Kondelik, zasypiając znowu — idźcie, idźcie same.
— Wierzę, że się nie boisz — zawołała pani — prawda, żebyśmy nie zginęły, ale czy to przyzwoicie? O tem nawet nie pomyślisz! Same z młodym człowiekiem, bez ojca, bez głowy rodziny! Dobrze, zostań sobie w domu, ale w takim razie zostanę i ja i Pepcia. Co pomyśli pan Wejwara? Łagodny on jest, jak owieczka, dobry, grzeczny, ale nareszcie i on może stracić cierpliwość. Czasem tak się zachowujesz, jakby ci na Pepci wcale nie zależało. Ale i o to mniejsza, Kondeliku, pamiętaj jednak o sobie, tyjesz coraz więcej, oddychasz ciężko, a stale wylegujesz się po kanapach. Paraliż zwykł chodzić najwięcej po kanapach...
Mistrz otworzył oczy i spojrzał na małżonkę z ogromnym wyrzutem.
— Widzisz, Betty, tegoś mi mówić nie powinna! Jesteś nieczułą i niewyrozumiałą. Czyż nie biegam cały tydzień, czy nie pomagam, czy więc nie zasługuję na tę odrobinę niedzielnego wypoczynku? Czym ja winien, że mi przybywa ciągle wagi?
Pani żal się zrobiło męża, chociaż mówiła to, co czuła, chciała więc zawrócić, ale już trzeszczała kanapa, pan Kondelik wstawał.
Z głębokiem westchnieniem i z jakiemś strasznem przekleństwem na ustach zabrał się i otarłszy niebieską chustką czoło, zaczął szukać pojedynczych części ubrania.
Najwyższy już też był czas po temu, zaledwie bowiem się obuł i wdział kamizelkę, zapukano do drzwi i na grzeczne wezwanie pani Kondelikowej wszedł Wejwara w lekkiem, letniem ubraniu, ze słomkowym kapeluszem i siwym parasolem w ręce.
Pani podeszła na jego spotkanie i witała go uprzejmie, mistrz Kondelik zahuczał jakieś pozdrowienie i ubierał się dalej, sapiąc jak lokomotywa. Przeklinał wszystkie wycieczki i rzucał spragnione i bolesne spojrzenia na kanapę, od której tak nielitościwie go oderwano.
Poruszyła się klamka u drzwi do bocznego pokoju i weszła panna Pepcia, w lekkiem, kretonowem ubraniu, koloru bułki, w słomkowym kapelusiku, w siatkowych rękawiczkach, z nową parasolką w prawej ręce. Wyglądała bardzo powabnie i gorąco dzisiejsze nie dokuczało jej wcale.
Podeszła do Wejwary, podała mu rękę i szepnęła kilka słów, poczem zapytała głośno:
— Dokąd to dzisiaj pójdziemy, panie Wejwaro?
— Już w czwartek postanowiliśmy, że na Szarkę!
Pan Kondelik wstrzymał oddech, gdy usłyszał o Szarce.
Zapomniał o czem w czwartek przy wieczornym chłodzie w ogrodzie u „Tomasza” mówił, zapomniał, że ta piękna i odświeżająca wyprawa zmierza ku Szarce.
W całej grozie przedstawił sobie w duszy stromą drogę z ulicy Jecznej przez miasto ku Kamiennemu mostowi, przez most, Małą Stroną ku koszarom pod Bruską. Przed oczyma ukazał mu się, niby olbrzym, straszny kopiec: Bruska, na który zimą wchodzić nieprzyjemnie, a w lecie staje się wprost piekielną zasadzką na nieszczęśliwych wycieczkowiczów...
— Na Szarkę mamy iść? — zawołał wylękniony.
— W czwartek tak postanowiliśmy — odpowiedział Wejwara — a w Czartowskim młynie mamy się spotkać z panem radcą Wonaskiem i jego rodziną — małżonka i brat pana radcy pojechali już rano koleją — a pan radca jeszcze w biurze uprzedzał mnie, ażebyśmy nie zapomnieli...
Pan radca był przełożonym Wejwary, nie było więc rady.
Pan radca lubił grać w „maksla” i bez kart nie chodziło się na wycieczki wogóle. Pan Kondelik będzie trzecim.
Mistrz zwiesił głowę.
Nic nie pomoże.
Po raz ostatni spojrzał na kanapę tak smutnie, że był blizki płaczu. Na niej było także gorąco, prawda, ale przynajmniej miał spokój, a teraz ma biegać na Szarkę, po tej nieskończenie długiej, zakurzonej, gołej szosie, to pod górę „do Macieja”, to znów pod górę obok Welesławina, i ciągle pod górę.
Jakież to straszne stworzenie taki konkurent, który obmyśla wycieczki i który ma ich całą seryę w pogotowiu.
Z temi uwagami schodził pan Kondelik ze schodów, ciężyły mu w głowie, gdy kroczył obok „swej starej” za młodą parą, i zupełnie był niemi zmożony, gdy przeszedł Kamienny most. Uszli dopiero z piątą część drogi, a mistrzowi Kondelikowi zdawało się, że chyba już ducha wyzionie, skorzystał przeto z chwili, gdy Wejwara kupował w trafice cygara, i kazawszy kobietom iść naprzód, poczekał trochę na niego.
Wejwara wyszedł z trafiki, przyszły teść wziął go pod rękę i huknął nad uchem, jak mógł najweselej.
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro — wy to nazywacie „suchą” wycieczką, ale ja jestem już mokry jak ryba. Powiedz zatem, czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy pozostali u Tomasza? Wszak pan radca trafi bez nas do Pragi, co pan o tem sądzisz?
Na taki obrót nie był Wejwara przygotowany, nie uśmiechało mu się też siedzenie u Tomasza, na oczach ludzi. Jak dziecko cieszył się na trochę złotej swobody za miastem, gdzie się będzie mógł gonić z Pepcią po wzgórzach i w gaiku, gdzie nie będzie musiał z każdem słówkiem się liczyć. Ach, jakiż byłby zawód!...
Z panem Kondelikiem, z przyszłym swoim, daj Boże, teściem, chciał być jednak w zgodzie, rzekł więc cały zmieszany:
— Jak pan każe, co do mnie, zgadzam się na wszystko. Zaproponuję szanownej pani...
Wiedział, szelma, że pani Kondelikowa odmówi, i prosił ją o to w duchu.
— Nie proponuj pan lepiej — odparł mistrz gniewnie, i on bowiem również przeczuwał, jaką będzie odpowiedź.
Ale już mu się Wejwara wyrwał i biegł za damami.
A gdy pan Kondelik doganiał grupę, posłyszał tylko ostatnie, stanowcze słowa swojej małżonki:
— Coby sobie pan radca pomyślał? Koniec świata, wieczór będzie bardzo piękny, ochłodzi się, a naszemu tatce trochę spaceru nie zaszkodzi. Potrzeba mu tego, bardzo potrzeba...
— Możeby więc pan Kondelik mógł sam na nas u Tomasza... — pośredniczył pan Wejwara.
— Broń Boże! nie, panie Wejwaro — odparła pani — zanudziłby się tam bez nas.
Przyśpieszywszy kroku szła z Pepcią raźnie naprzód na znak, że rzecz skończona.
Zgrzytając zębami szedł mistrz za paniami i za Wejwarą, i spoglądał z upragnieniem ku niebu z gorącem życzeniem, aby zesłało jaki deszcz ognisty, jak ongi na Sodomę i Gomorę; ale niebo było podobne do najczystszej ultramaryny i pan Kondelik musiał opuścić oczy przed palącemi promieniami słońca.
Weszli na Bruskę, przeszli bramę i znaleźli się na szosie, wysadzonej drzewami, które wszakże niewiele ulżyły przechodniom, cień bowiem jednego szeregu drzew padał w rów obok szosy, którymby się szło ogromnie niewygodnie, cień drugiego szeregu na środek szosy, gdzie kurzu było po kolana.
Naraz powionął ostry prąd powietrza i gdy się pan Kondelik rozejrzał, zauważył, że na niebie występuje podejrzana chmura.
Pani Kondelikowa obróciła się także przy pierwszym powiewie wiatru i zawołała wylękła:
— Chyba nas nie schwyci burza?
Przez mózg pana Kondelika przeleciała złośliwa myśl.
Nie powie nic, nie będzie ostrzegał nikogo, a gdy pioruny zaczną bić, to niechaj biją! Żona się boi burzy okrutnie, ale on nie — dobrze, niech ma nieczuła żona zasłużoną karę.
— Zkądże miałaby być dziś burza — uspokajał. — Niech sobie wiatr dmucha, lepiej się pójdzie!
Myśl o zemście niebios wzmacniała go, kroczył daleko raźniej, byle tylko znaleźć się jaknajdalej od Pragi.
Wpół godziny później opuścili szosę i udali się polną drogą.
Naraz zniknął blask słońca i wiatr zadął daleko silniej. Zboże na polu falowało, jak rozhukane morze, kobiety i pana Wejwarę opanował ów niepokój, jaki nastaje przed burzą. Tylko pan Kondelik kroczył wytrwale dalej, trzymając w ręku olbrzymi swój parasol.
Nagle spadło kilka dużych kropel i pani Kondelikowa stanęła wylękła. W dali zahuczał pierwszy grzmot, a z niedalekiej szosy wznosiły się chmury kurzu aż ku niebu.
— Kondeliku! — zawołała przerażona — wróćmy się.
— Tak, wróćmy się — odpowiedział mistrz chłodno — ciekawym dokąd? Teraz mamy na Szarkę bliżej już, niż do Pragi.
— Przecież zaczyna deszcz padać! — wołała pani...
A zaledwie dopowiedziała tych słów, gdy deszcz zaczął ciąć z boku, jakby z cebra lał.
— Jezus Marya! — wykrzyknęła pani Kondelikowa.
— Jezus Marya! — powtórzyła Pepcia i obie damy nadstawiły ulewie swoje jedwabne parasolki, któremi z trudem ochroniły swoje kapelusze.
Pan Wejwara otworzył także parasol i stał tu, jak zmokła kura, nie wiedząc co począć. Nawet mu do głowy nie przyszło, ażeby pożyczyć swego parasola pannie Pepci i osłaniać ją dopiero zaczął, kiedy już dobrze zmokła. Tylko pan Kondelik stał spokojnie pod szerokim parasolem i patrzył z rozkoszą, jak jego towarzysze nasiąkają wilgocią niebieską.
A kiedy znów zagrzmiał grom, mruczał przez zęby z zadowoleniem:
— Ja wam dam tę suchą wycieczkę, macie, napijcie się teraz.
Pani Kondelikowa nie słyszała, bo grzmiało, ale z tego spojrzenia wymiarkowała, że się mąż cieszy z nieudanej wycieczki.
Nie mogła mówić ze strachu, a Pepcia już chwilę łkała nad zmarnowanym ubiorem, nad zepsutym parasolem, a może i nad kapeluszem.
— Powinniśmy byli... iść do tego... Tomasza... kiedy tatko... chciał — wyrzucała z siebie urywanym głosem i patrzyła na Wejwarę przez potok łez tak żałośnie, aż go to kłuło w sercu.
Odwrócił się, aby uniknąć jej bolesnego spojrzenia i nagle zawołał radośnie:
— Proszę pani, dorożka jedzie po szosie, może pusta, jedzie z Szarki!
I już leciał ku szosie, nie zwracając uwagi na deszcz, i machał parasolem i wołał na stangreta, który chętnie przystanął.
Powóz był pusty i jechał ku Pradze. Jakie to szczęście dla zmokłego towarzystwa.
Za kilka minut byli przy szosie, i kobiety i ojciec, i w oka mgnieniu dorożka była nabita.
— Gdzie mam zawieźć, szanowny panie? — pytał dorożkarz.
— Na ulicę Jeczną, numer... — odparła pani Kondelikowa.
— Nie! — wykrzyknął pan Kondelik tak głośno, że przegłuszył huk piorunu — do Tomasza, do świętego Tomasza, na Małej Stronie, do browaru, do Tomasza, rozumiecie?
Dorożkarz mrugnął okiem, kiwnął głową i świsnął batem.
Do Tomasza, w to mu graj!
Padało jeszcze mocno, kiedy po półgodzinnej jeździe wyszło towarzystwo z dorożki i przebiegłszy pośpiesznie podwórze i ogród usadowiło się pod gościnną strzechą werandy.
Kobiety po chwili uciekły do kuchni, aby tam przynajmniej zwierzchni ubiór trochę osuszyć, a pan Kondelik, który najmniej był przemoczony, wypróżniał już w doskonałym humorze jednę półlitrówkę za drugą i patrzył z dyablą ironią na nieszczęśliwego Wejwarę, który nie odważył się nawet oczu podnieść, i który w swoim lekkim futeraliku ziębnął powoli.
— Posłuchaj pan, panie Wejwarko — rzekł pan Kondelik po czwartej szklanicy — kiedy będziesz znów urządzał wycieczkę po suchej ziemi, to zrób podanie do kolei Franciszka Józefa, ażeby nas wpuścili do winohradzkiego tunelu — tam deszcz nie pada!...
Wejwara westchnął i nic nie odpowiedział. Był zadowolony, że pan Kondelik tylko tak lekko żartuje sobie z niego.



VII.
Koleją.

Upłynęły dnie i tygodnie od fatalnej „suchej” wyprawy, a zbywały jeszcze dwie programowe wycieczki, jak je Wejwara nazywał. Dotąd nikt nie odważył się wspomnieć o nich mistrzowi Kondelikowi, po powrocie bowiem z Szarki, zakończonej u Tomasza, rzekł mistrz zupełnie poważnie do małżonki:
— Nie wiem, Betty, co jeszcze ten narwaniec obmyśla, ale powiadam ci: po dzisiejszym dniu dajcie mi odpocząć! Wiesz, Betty, człowiek wytrzyma wiele, ale w końcu pęknie cierpliwość i świętemu...
Jakkolwiek mistrz wymawiał te słowa z ogromnym naciskiem i jakkolwiek starał się o pozory największego gniewu, to jednak przeczuwał nieborak, że rada „jego ludzi” znów coś postanowi i że on tego nie uniknie. Chwilę taką chciał od siebie oddalić. Zakochane dziewczęta i młodzieńcy niezmiernie są niecierpliwi, więc też przyszła po czterech tygodniach, niezmiernie długich dla Pepci i Wejwary, owa chwila, oczekiwana z trwogą przez Kondelika.
Skończył się lipiec, ranek pięknej niedzieli sierpniowej tak miłośnie w stał uśmiechnięty, jakby całował cały świat z radości.
W całym domu było jeszcze cicho, gdy niezwykle żywo wyskoczył z łóżka mistrz Kondelik. Spojrzał na budzik na komodzie; była właśnie szósta. Pan Kondelik lubił niedzielę, bo wtedy nie musiał „orać”, nie musiał gniewać się na czeladników i uczniów, nie musiał biegać po całej Pradze, aby doglądać, czy dobrze malują na trzeciem piętrze przy ulicy Jerozolimskiej i czy nie próżnują na czwartem piętrze przy ulicy Napławnej, blizko mostu Palackiego; aby się przekonać, czy wystarczy farby pomocnikom na Porzeczu, i aby dać jakieś ostatnie rozporządzenia kończącym pracę na Rejdziszczu.
Powszedni letni dzień nie dawał wygody malarzowi pokojów, jakim był pan Kondelik, którego dobry gust znany był powszechnie i którego robotnicy po całej Pradze ozdabiali i urządzali mieszkania.
Ale dziś jest znowu niedziela, dziś pan Kondelik odpocznie sobie doskonale. Takie sterane ciało wymaga trochę niedzielnego odpoczynku!
Podszedł do okna, otworzył i do pokoju wionęło czyste, kwaskowe powietrze, odświeżone nocnym deszczykiem, który do czwartej rano pluskał na bruku, szeleścił w rurach okapów i bębnił w okna, wymywając wszystek kurz z bruku po ostatnich skwarnych dniach.
Ojciec Kondelik przystąpił do zwykłej pracy niedzielnej. Obciągnął sobie błyszczącą brzytwę, roztarł na miseczce kawałek wonnego mydła na bielutką, gęstą pianę i zaczął się golić.
Na przeciwległej, nizkiej strzesze szczebiotały wróble, w dali słychać było turkot wózka mleczarskiego, a na dole w ulicy pogwizdywał sobie uczeń piekarski, roznoszący żółte pieczywo. Wszystkie te dźwięki znał pan Kondelik bardzo dobrze, były dla niego każdej niedzieli miłem towarzyszeniem muzycznem do ruchów ostrą brzytwą, która niszczyła urodzaj tygodniowy na otyłej twarzy i tłuściutkiej brodzie. Tylko dostojne, gęste, siwiejące wąsy zostawały nietknięte.
W pół godziny był pan Kondelk odmieniony. Gładka twarz błyszczała, jak natarta świeżą, złotawą politurą, ostatnie ślady snu zgładziła z oczu zimna woda, którą Kasia czerpała na dworze i mistrz przechadzał się już po pokoju w czystej bieliźnie.
Za jakąś chwilę zaczęło szeleścić w sypialni i niezadługo wsunęła się do pokoju pani Kondelikowa, również w śnieżno-białym negliżu.
Pani powiedziała małżonkowi dzień dobry, a widząc go ogolonym i umytym, wpadła szybko do kuchni,aby przygotować śniadanie. Za chwilę wniosła do pokoju tackę z dwiema filiżankami kawy i dwiema bułkami i szklanką wody studziennej.
Pan Kondelik pił pomalutku kawę i wyglądając oknem na piękny, modry błękit, mówił:
— Dziś będzie gorąco, Betty, i cieszę się, że przed obiadem się przejdę, a potem sobie po obiedzie chrapnę.
Pani Kondelikowa ugryzła kawałek bułki, napiła się kawy i rzekła miodowym głosem:
— Ba! z tego chrapnięcia nie będzie dziś nic, staruszku; chyba tam na miejscu mógłbyś się przespać.
Pan Kondelik wytrzeszczył oczy:
— Na jakiem miejscu? — spytał zdziwiony.
— No, gdzieś na wsi! — odpowiedziała pani Kondelikowa łagodnie — wszak wiesz, że mamy dziś tę drugą wycieczkę...
— Wy-ciecz-kę? — wyrzucił z siebie mistrz. — Jaką wycieczkę?
— Ależ, stary, stary — rzekła łagodnie pani Kondelikowa — jakoś słabnie ci pamięć. Wszak tu był Wejwara jeszcze w piątek, aby ci przypomnieć, że na dziś postanowiony został dalszy ciąg, że dziś pojedziemy koleją.
Mistrz Kondelik patrzył uparcie na małżonkę. Rzeczywiście, „jego ludzie” — żona, córka i konkurent Wejwara — użyli jego dobrego humoru w środę na koncercie w ogrodzie Mieszczeńskiej besedy i przypuścili z trzech stron atak, którego nie mógł odeprzeć. Dziś tedy jest z kolei druga „programowa” wycieczka koleją. No, dzięki Bogu, że przynajmniej koleją!
Mistrz odetchnął z głębi i zawołał:
— No, Betty, jeżeli się skończy znowu tak, jak ta po suchej ziemi, to nie życzę wam tego, co wam potem powiem...
— Et — uspakajała żona i wyssała ostatnią kroplę kawy z filiżanki — ktoby to myślał o tem, co było przed czterema tygodniami! Zresztą u Tomasza ci znowu tak źle nie było! Nie sarkaj! A dziś pojedziemy. Wsiądziemy do pociągu, na wsi wysiądziemy, spoczniemy sobie w lasku lub ogrodzie, będziesz mógł trochę się zdrzemnąć i...
— A dokądże pojedziemy? — zapytał pan Kondelik.
— O tem pomyśleć ma pan Wejwara, powiedział tylko, abyśmy byli o pół do pierwszej przygotowani, gdyż o pierwszej wychodzi pociąg z dworca Franciszka Józefa.
— Gdzież nas to dyabli poniosą! — zawołał pan Kondelik niechętnie. — Wszak w tej stronie nic niema.
— Tylko nie wymyślaj od samego rana — uspakajała pani. — Gdyby tam nic nie było, toby pan Wejwara nas nie prowadził.
Pan Kondelik wstał od śniadania i ubierał się. Ale zwykłe zadowolenie niedzielne pierzchnęło bezpowrotnie. Dziękował teraz w duchu Bogu, że ma tylko jednę córkę. Gdyby ich tak było ze sześć i każda miała konkurenta, i gdyby każdy konkurent był tak opętany wycieczkami, jak Wejwara, to poszarpaliby go na kawałki.
Pan Kondelik lubił lato, ponieważ było co malować, ale w tej chwili wzdychał do jesieni i zimy, wtedy bowiem skończą się wszystkie dyabelne wycieczki.


∗                         ∗

Zanim pan Kondelik wyszedł na miasto, już przypomniała mu pani jaknajłagodniej, że go czeka z obiadem po jedenastej, że będą jedli „puncto punctum“ o pół do dwunastej, że będzie dziś ładna gęsinka nadziewana i świeża kapusta... Ten święty ptak miał być dla pana Kondelika nagrodą za ofiarę, którą złoży na ołtarzu rodziny. Mistrza uspokoiło to trochę rzeczywiście. Przyszło mu na myśl, co prawda, że to i po gęsi z kapustą śpi się dobrze, ba! że gęsi nawet dobrze się nie trawi, gdy się nie można po niej trochę zdrzemnąć, ale nie mówił nic i wyszedł na miasto. Ach, Boże, mawia się, że człowiek zbył się kłopotu, gdy dzieci dorosły! Ładne zbycie się kłopotu! Właśnie wtedy dopiero rodzą się troski! Oto wejdzie w dom taki konkurent i chce tylko latać, latać po świecie, jakby w Pradze nie było dobrze! A w niedzielę jest w Pradze tak przyjemnie! Ludzie wyjeżdżają za miasto, ogrody restauracyjne są jak wymiecione, jaka tu wygoda i jaka szybka a chętna obsługa! Ale tego młodzi ludzie nie chcą rozumieć. Dla nich trochę trawy i krzewów, a już mają zabawę. A te prowincyonalne lury nazwane „piwem!”


∗                         ∗

O dwunastej godzinie było u Kondelików dawno po obiedzie i kobiety stroiły się na wyścigi. Pan Kondelik ubierał się również, ale na sercu było mu wcale nie wesoło. Był najedzony, jak wąż, a oni każą mu gnać, Bóg wie dokąd! Co prawda, miał na sobie leciutkie, płócienne ubranie, ale pocił się już teraz; co to dopiero będzie w wagonie?
Pani nie podobał się także taki pośpiech; ale nie rzekła ani słowa.
Pepcia biegała z pokoju do pokoju, szukała parasolki, rękawiczek, chustki do nosa i ciągle otwierała drzwi do kuchni, nasłuchując, czy w sieni nie usłyszy kroków Wejwary.
O kwadrans na pierwszą stawił się Wejwara. Miał na jednym boku pled na ramieniu, po drugiej stronie bujało na błyszczącym rzemyku puzderko z lornetką, a na trzeciem rzemieniu wisiała znana butelka opleciona i skórą obszyta, tym razem z winem. Wszystkie kieszenie marynarki miał nabite. W jednej był zapas cygar, w drugiej jakaś książka, może wiersze dla Pepci, które odczyta, gdy siądą na darninie, w trzeciej płaska szklanka do wina, a w czwartej? Hm! któż odgadnie, co w niej było! Pan Wejwara był tak przygotowany, jak gdyby zamierzał z doktorem Holubem puścić się do Afryki.
Mistrz Kondelik, widząc młodzieńca tak nadzianego, nie mógł się wstrzymać od złośliwej uwagi:
— Posłuchaj pan, panie Wejwaro, może masz pan także jaką pięciofuntową szynkę lub przynajmniej salami węgierską?
— Tego nie mam, proszę pana — odpowiedział Wejwara zakłopotany — ale mógłbym jeszcze skoczyć...
I już wyciągał rękę ku klamce.
— Ależ, panie Wejwaro — napominała pani Kondelikowa — tatko sobie żartuje! Czyż jedziemy do Australii?
Zakłopotany, stanął Wejwara, spoglądając po domownikach.
— Dokąd pojedziemy? — zapytał Kondelik.
— Do Czernoszyc, proszę pana, tam jest bardzo pięknie, jak mnie zapewniał przyjaciel. Jest to podobno niebiańskie zacisze. Ale już czas, abyśmy wyszli, pociąg odchodzi o godzinie pierwszej.
— Pójdźmy więc, jam gotów! — westchnął mistrz i przebiegł spragnionym, żałosnym wzrokiem po pokoju.
Z Jecznej ulicy na dworzec Franciszka Józefa jest ładny kawałek drogi.
Przebrzmiał właśnie drugi dzwonek, lokomotywy różnych pociągów gwizdały, jak najęte, kasy były oblężone, zewsząd dawało się słyszeć ogłuszające nawoływanie. Wejwara dobił się ostatni do okienka i zażądał cztery bilety do Czernoszyc i z powrotem.
— Czernoszyc! — huknął kasyer po niemiecku. — Nie znam! Jak to będzie po niemiecku?
— Mój Boże, Czernoszyce! — wołał Wejwara rozpaczliwie. — Jest to czwarta lub trzecia stacja.
Kasyer przebiegł oczyma jakąś tabliczkę, pochylił ją ku Wejwarze i mówił niechętnie:
— Tu jest rozkład jazdy, poszukaj pan sobie, ja Czernoszyc nie mogę znaleźć. Może pan chce do Czerczan?
— Nie, panie kasyerze, do Czernoszyc, nie mylę się bynajmniej — mówił Wejwara błagalnie.
— Jesteś pan więc na niewłaściwym dworcu! — krzyknął kasyer, spuścił okienko i zniknął w swojej norze.
Wejwara stał zmiażdżony, nie decydując się powrócić ku towarzystwu.
Na peronie dzwoniono po raz trzeci, lokomotywa gwizdnęła przeciągle, ostatni wycieczkowicze pędzili szturmem do pociągu, przed którym biegali konduktorzy, nawołując:
Rasch, rasch, einsteigen, fertig!
Wejwara patrzył zdrętwiały na rozkład jazdy, nalepiony na okienku. Ach, choćby się nawet i spóźnili, ale gdyby tylko znalazł, gdzie leżą te Czernoszyce! Gdzie one są? Przeklęty kolega!
Wtem pochyliła się ku niemu jakaś wielka, rozczochrana głowa, pokryta niebieską czapką i głos, jak tuba, odezwał się:
— Szanowny pan chce pewnie do Czernożyc, to jest na północno-zachodnim, ale szybko, bo pan nie zdąży.
— Aniele, zbawco! — wołał w duchu Wejwara, patrząc na zarosłego portyera i byłby go pocałował.
Wcisnął mu wdzięcznie grube cygaro, prawdziwe „kuba,” wykręcił się i śpieszył ku Kondelikom, którzy nie pojmowali w jaki sposób dostaną się do Czernoszyc, skoro pociąg właśnie odjechał.
— Mała omyłka, szanowny panie — objaśniał zakłopotany Wejwara Kondelikowi. — Jest to nowe miejsce wycieczek, mało znane, kolega się widocznie pomylił, nie leży na tej linii kolei, ale na północno zachodniej i nazywa się Czernożyce. Czasu mamy dosyć, będziemy tam niezadługo...
Mistrz Kondelik nie rzekł ani słowa, ale wyszedł z dworca, jak postrzelony jeleń. Za nim śpieszyła pani i mocno zaaferowany Wejwara obok Pepci. Nieszczęśliwy ten aranżer zniósł wściekłe spojrzenie Kondelika, ale ogromnie wstydził się Pepci.
— Dziwna rzecz, jak się kolega Havrda mógł tak omylić! Mam nadzieję, że się nie spóźnimy, ale pan ojciec się gniewa...
— Nie gniewa się — uspakajała go Pepcia. — Tatko się także chętnie przejdzie.
Spojrzenie pana Kondelika, którem tylko tak od niechcenia rzucił po za siebie, było niewątpliwem zaprzeczeniem jej słowom.
Pepcia zacięła usta, Wejwara zwiesił głowę. Bez słowa biegło towarzystwo pod dworcem ku ulicy Hyberniackiej, przez Jezdecką na Porzecze i ku dworcowi północno-zachodniemu.
Mistrz walił laską o bruk, a Wejwarze zdawało się, że wszystkie te razy należą się jemu.
Pani Kondelikowa ocierała pot i moczyła już drugą chustkę.
Na północno-zachodnim dworcu było prawie pusto. Wejwara biegł ku kasie.
— Cztery bilety do Czernożyc i z powrotem!
— Do Czernożyc? — powtórzył kasyer. — Pójdzie dopiero o pół do piątej!
Wejwarze zrobiło się zimno. Czy się przeciw niemu zmówili wszyscy dyabli? Nareszcie i ten cierpliwy bohater zaczął się denerwować.
— Wybacz pan, pociąg spacerowy? O pół do piątej? Któż to jeździ na wycieczkę o pół do piątej?!
Kasyer, który był dziwnie dobrze usposobiony, jak mało który kasyer kolei żelaznej, chętnie zaczął tłómaczyć.
— To właśnie nie jest pociąg spacerowy, panie, to jest pociąg: prawdziwie zwyczajny, w niedzielę, jak w dzień powszedni. Tu masz pan: Czernożyce — przez Osek, Chlumec i Hradec Królowej — Czernożyce pod Smirzycami.
— Przepraszam pana — jęczał Wejwara, w którym budziło się niemiłe przeczucie nowej, strasznej omyłki — któżby jechał na pół dnia za Smirzyce, to jest aż pod Józefowem! My chcemy do Czernożyc, tuż pod Pragą...
— Aaa pardon — odpowiedział kasyer — to są Czernoszyce za Radotinem, kolej zachodnia, to musicie państwo na Smichów...
Wejwara zatoczył się od kasy, beznadziejny, zrozpaczony. Czernożyce — Czernoszyce!
Podniósł oczy, ale je znów opuścił. Trzy osoby, wobec których jest odpowiedzialny za to dzikie polowanie na wycieczkę, spostrzegły, że znów odchodzi z próżnemi rękami.
Mistrz Kondlik, tak się zdawało Wejwarze, patrzył na niego z podełba, pani Kondelikowa z napiętem oczekiwaniem, z niewysłowionem, tłumionem pytaniem na ustach, a Pepcia, ach, Pepcia z takiem słodyczy pełnem politowaniem, z taką serdecznością kochającego dziewczęcia, które radeby wszystkie grzechy kochanego mężczyzny, wziąć na swe barki!
Wejwara ze swemi pakunkami zbliżał się ku swej karawanie; niestety, było do niej daleko bliżej, niż sobie Wejwara życzył w tej chwili, i niemal nogi się pod nim uginały.
— Daj nam pan już bilety, panie Wejwaro! — wyciągnął rękę mistrz Kondelik z straszną, palącą ironią.
Biedny Wejwara nastrajał po drodze twarz do uśmiechu bardzo kłopotliwego, ale uśmiech ten po słowach pana Kondeiika, zamarł mu na twarzy.
— To jest szczególne nieporozumienie, proszę pana — mówił ogromnie zakłopotany — co do Czernożyc, których szukaliśmy, to jesteśmy tu na dworcu właściwym, ale prawdziwe Czernoszyce, dokąd się dostać chcemy, leżą przy kolei zachodniej, za Radotinem. Nie mogę sobie wytłómaczyć, jak ten kolega Havrda, po pierwsze, a potem ten portyer na dworcu Franciszka Józefa...
Nie dokończył, nie mógł dokończyć.
Mistrz Kondelik prostował się, wąsy mu się jeżyły, usta sapały. Szybkim ruchem obtarł czoło, z którego spływały mu potoki potu i chrapiącym głosem wyrzucił z siebie:
— A teraz chcesz mnie gnać na Smichów, człowiecze? Oto macie...
Także nie dokończył, pani Kondelikowa ścisnęła go mocno za ramię i stłumiła wyrzut, który chciał wymówić i, jak anioł zgody, zaczęła sama:
— Niema rady, staruszku, pójdziemy na Smichów, ale prędko, abyśmy nie spóźnili!
— Nie, szanowna pani — pośpieszył Wejwara — tam się nie spóźnimy, tam odchodzi ostatni pociąg o trzeciej — i jeśli państwo raczą, wsiądziemy do tramwaju.
— Pieszobym nie poszedł, dobroczyńco! — mruczał mistrz Kondelik. — Tego tylko jeszcze brakowało.
Kto umie, niech sobie namaluje usposobienie czterech nieszczęśliwców, w jakiem wychodzili z dworca kolei północno-zachodniej.
Przed oczyma pana Kondelika majaczył dom przy ulicy Jecznej, milutkie drugie piętro, kanapa w pokoju, lube fata morgana, złudny obraz utraconego raju. Jak pułkowy trębacz wybiegł pierwszy, kroczył przed rodziną, jakby sobie nie ufał, że się nie dopuści jakiego czynu gwałtownego, gdyby miał „tego” nieszczęśliwca przed oczyma.
Pani wyciągała nogi, jak tylko mogła, a Wejwara pozostał tym razem zupełnie w tyle, nawet po za Pepcią. Wstydził się, śmiertelnie się wstydził. Było mu, jakby się pod nim ziemia paliła.
Na szczęście miejsce znalazło się w pierwszym tramwaju, zajęli je przeto jaknajśpieszniej.
Wejwara spojrzał na zegarek — była druga. No, za pół godziny będą chyba na Smichowie, wsiądą do wagonu, a potem już wszystko będzie dobrze. Byle tam już być!
Jazda trwała czterdzieści minut, ale pociąg dotąd nie odjechał.
Portyer pobudzał wycieczkowiczów, aby wsiadali, kasa dotąd była otwarta, a przed nią dwoje, troje ludzi.
Tym razem towarzyszył pan Kondelik panu Wejwarze do kasy.
— Proszę — szeptał prawie Wejwara — cztery bilety do Czernoszyc i z powrotem!
Z zatajonym oddechem oczekiwał odpowiedzi.
— Do Czernoszyc, do Czernoszyc? — powtarzał kasyer, jakby się budził.
— Tak jest, do Czernoszyc — upewniał stanowczo pan Kondelik za Wejwarą — tam i z powrotem!
— Tak, tak — potwierdzał kasyer — ale mogę dać tylko do Radotina! Ten pociąg nie stanie w Czernoszycach, poprzedni staje, ale już odszedł. Ten pociąg przystaje w Chuchli, w Radotinie, we Všenorach, w Dobřichovicach.
— Ale tam my jechać nie chcemy! — huknął pan Kondelik — my chcemy do Czernoszyc!
— Owszem — rzekł kasyer — to weźcie panowie bilety do Radotina, z Radotina do Czernoszyc jest trzy kwadranse drogi, piękna droga łąkami.
— To pan sobie tam jedź, kiedy taka piękna droga! — zahuczał pan Kondelik wściekle w okienko. — Ja już trzy kwadranse chodzę.
Wykręcił się na pięcie, podskoczył ku kobietom i porwawszy małżonkę za ramię, rozkazywał:
— Chodźmy ztąd do wszystkich dyabłów, bo nas ten narwaniec pogna jeszcze na dworzec za Bruską!
— Ależ, tatku — prosiła Pepcia i łzy ukazały się jej w oczach — możebyśmy mogli teraz pojechać do Chuchli!
— Owszem, proszę pana — odezwał się za panem Kondelikiem Wejwara, cały zmiażdżony — może do Chuchli, gdyby pan raczył...
— Ależ naturalnie — powtórzyła pani Kondelikowa — kiedy już jesteśmy tutaj, pojedźmy do Chuchli. No, nie rób głupstw, stary!...
— Więc do Chuchli, do czarta! — zadecydował pan Kondelik, i Wejwara znów pędził do kasy.
Nikt z nich nie zauważył, że w tem okamgnieniu brzęknął na peronie dzwonek, drzwiczki wagonów zapadły za ostatnimi pasażerami, lokomotywa gwizdała, ktoś gromko krzyknął „fertig!” — i pociąg sapiąc ciężko odchodził.
— Cztery bilety do Chuchli — wołał przy kasie Wejwara i kładł pięć reńskich na okienku kasy.
— Już jedzie — uśmiechnął się kasyer — niechaj pan przyjdzie za tydzień! — i spuszczał powoli okienko.


∗             ∗

Ta wycieczka Wejwary koleją, która się tak obiecująco zaczęła, skończyła się na „Pilzeńce” na Smichowie, dokąd pan Kondelik „rozbitków“ zaprowadził.
Nie mówił do żony, do córki, ani do Wejwary, i rozwiązał język dopiero po szóstej szklance. A kiedy o dziesiątej wieczorem wybrali się do domu, zauważył mistrz Kondelik, patrząc ironicznie na pakunki Wejwary:
— Te rekwizyta, Wejwarku, mogłeś sobie deponować u portyera na dworcu zachodnim, kiedy bowiem znów gdzie pojedziemy, to gotów pan mieć nieprzyjemność z akcyzą...
Wejwara milczał. Spędził całe poobiedzie z Pepcią, dziękował Bogu za tę łaskę i był zrezygnowany cierpieć dłużej.
Mistrz usta swoje otworzył znów, kiedy stanęli przed domem przy ulicy Jecznej:
— Słuchaj kolego, co to za zwierzę, które Arabi nazywają okrętem pustyni?
Nie przeczuwając nic złego, odpowiedział chętnie Wejwara:
— To wielbłąd, szanowny panie, wielbłąd!
— Dobrze, wielbłąd — powtórzył mistrz Kondelik, mierząc Wejwarę od stóp do głów. — Posłuchaj pan, panie Wejwarko (a pani drętwiała teraz od strachu), gdybyś mógł mieć takiego wielbłąda, z temi dwoma siodłami, to by się nam dobrze jeździło na wycieczki, bez tramwaju, bez kolei...
Idąc do domu, postanowił Wejwara, kupić sobie zaraz jutro Rivnača „Przewodnik po Królestwie Czeskiem”, ażeby go już nie spotkała podobnie niemiła przygoda.



VIII.
Wodą.

Mistrza Kondelika godziło z dotychczasowemi nieudanemi wycieczkami „na świeże powietrze”, szczęśliwe ich zakończenie. Nawet ową fatalną „tajemną” wycieczkę wspominał później z pewnem zadowoleniem, gdy już dawno należała do przeszłości. W monotonnem jego życiu była to ogromna awantura, z której się czuł dumnym niemal, i która im dalej, tem więcej rosła w jego wspomnieniach. Pochlebiał sobie, że wykonał coś wielkiego, że ma rzadkie doświadczenie, jakiem nie każdy śmiertelnik pochlubić się może.
Dalsze dwie wycieczki z rodziną były jeszcze niewinniejsze, a koniec ich jeszcze przyjemniejszy, ale takiemi przedstawiały mu się dopiero wtedy, kiedy się po nich kilkakrotnie i należycie wyspał. Był prawie wdzięczny, że mu podawały tyle materyału do wesołego podrwiwania sobie z Wejwary, który cierpliwie znosił wszystkie wylewy mistrza. Wszak mu to znowu pani Kondelikowa swoją uprzejmością, a Pepcia swoją łagodnością, stokrotnie wynagradzały.
Ojciec Kondelik pragnął po każdej wycieczce odpoczynku i tego musiano mu użyczyć.
W ciszy też upłynęły wszystkie niedziele sierpniowe i pierwsza wrześniowa, podczas których musiały się damy i Wejwara zadowolić wieczornym spacerem, kiedy mistrz już dobrze sobie odpoczął i prowadził potem rodzinę do Kravina, do Zamkowego ogrodu w Nuslach, do Panoramy naprzeciw ogrodów Chotkowskich, najwyżej zaś na Petynkę za Strahowską bramę. Ale takie spacery panią Kondelikową nawet nie cieszyły.
— Wiesz, stary — mawiała do małżonka — w ten sposób się człowiek właściwie tylko umęczy, pełza się stale tylko po tym praskim bruku, połyka się wszystek wirujący kurz, a gdy usiądziesz, to znów trzeba wstawać... Kto tylko ma zdrowe nogi, biegnie zaraz po południu za miasto, a my wychodzimy dopiero wieczorem, jak myszy...
— Czy ty myślisz, Betty — odpowiadał mistrz Kondelik — że to zdrowo, najeść się i biegać gdzieś z wysuniętym językiem, trząść żołądek? Czy to odpoczynek, kiedy nas Wejwara tak pędza, co? Z dworca na dworzec, po całej Pradze, ledwie człowiek ducha nie wyzionie! Nie, Betty, na to mnie nie weźmiesz.
— Z ciebie, mój stary, dziwny człowiek — rzekła pani poważnie. — Sam się o nic nie troszczysz, chcesz, by Wejwara wszystko przyniósł gotowe. Ale gdybyście się razem naradzili i każdy włożył w to trochę rozumu, moglibyśmy używać przez całe lato!
— Betty! — oburzył się pan Kondelik — już to w tem lecie użyłem aż nadto i jak żyję, nie cieszyłem się tak myślą o zimie. Będzie święty spokój. On by nas ładnie wykierował swojem aranżowaniem wycieczek.
Pani za każdym razem milkła, ażeby nie było gorzej, ale zwolna, kropla po kropli przygotowywała pana małżonka. Nie chciała stracić trzeciej wycieczki, a właściwie nie chciała, ażeby ją straciła Pepcia. Wszak to dziecię niczego nie użyło! — myślała w duchu — może nam kiedy wymawiać, obstawała też za tą trzecią wycieczką. Chybaby się całe piekło sprzysięgło; ażeby się przynajmniej ta jedna nie udała!
Mijała już połowa września.
Pewnej soboty siedzieli Kondelikowie w ogrodzie Mieszczańskiej besedy. Wejwary tu jeszcze nie było. Miał dziś jakąś nadprogramową komisyę, która widocznie się przeciągnęła.
Tego roku lato trwało niezwykle długo, nawet najstarsi ludzie nie pamiętali, ażeby wieczorem we wrześniu było jeszcze dwadzieścia stopni ciepła. Noce poprostu włoskie, albo raczej „italiańskie”, jak mawiał mistrz Kondelik. Kapela Nováčka rzeźbiła najpiękniejsze sztuki, Pepcia patrzyła w niebo, posiane gwiazdkami, i chwilami wlepiała wzrok w mamusię. Z mamusią i Wejwarą umówiły się, że jutro mogłaby być ta trzecia upragniona wycieczka.
Pani czekała tylko na Wejwarę, ażeby zacząć. Nareszcie przyszedł. Starannie wymyty, jak zawsze, i jak zawsze nieśmiały.
Przyszedł właśnie, gdy kapela grała jakiegoś walczyka hiszpańskiego, który się wybornie zgadzał z dzisiejszą pogodą i który po burzliwym oklasku musiał być powtórzony. Wejwara użył tej słodkiej kompozycyi, by na wstępie zjeść kolacyę. Skończył z ostatniemi dźwiękami i wtedy zwrócił się do pana Kondelika bojaźliwie:
— Podczas takiego wieczoru i przy tych dźwiękach zanosi człeka wyobraźnia aż do Hiszpanii.
— No! — rzekła pani Kondelikowa — a na jutro zapowiada się nam pogoda, jak na obstalunek! To nam się uda dopiero.
— Co nam się uda? — zapytał mistrz Kondelik.
— Boże, staruszku — ciągnęła pani uprzejmie — o wszystkiem zapominasz. Jutro chcemy sobie znów użyć trochę powietrza, pewno po raz ostatni w tem lecie.
Jakby przebudzony z miłego, spokojnego marzenia, mistrz spojrzał wielkiemi oczyma na żonę.
— Świeże powietrze? Dokąd to znowu chcecie lecieć, na Boga! — patrzył wylękły przed siebie.
Wejwara kręcił się niespokojnie na krześle, panna Pepcia rozsunęła wachlarz i owiewała rozpalone lica, pani Kondelikowa znów mówić zaczęła:
— No, wszakże wiesz, że mamy w programie jeszcze jednę wycieczkę. Sam się z panem Wejwarą umówiłeś. Dwie odbyliśmy już...
— Ja wiem, tę „suchą” i tę koleją! — kolnął pan Kondelik.
— Dobrze już, dobrze — rzekła pani Kondelikowa — widzisz więc, że pamiętasz. A na jutro postanowiliśmy tę trzecią — do trzech razy sztuka...
— Dziękuję — zawołał mistrz — i dokądże to chcecie mnie znowu wyciągnąć?
Wzrok pani Kondelikowej utkwił teraz na Wejwarze.
— Szanowny panie — odważył się nareszcie Wejwara — ostatnia wycieczka, którą zakończyć chcemy sezon tegoroczny, ma się odbyć po morzu, jak było postanowione.
— Co pan mówisz, po morzu!
— To tylko żartem, staruszku — objaśniła pani. — Pojedziemy wodą, statkiem parowym po Wełtawie; najpiękniejsza pora po temu. Woda spokojna, pogoda stała, nie zmokniemy — kurzu nie lubisz, a na wodzie się nie zakurzysz...
— Ale za to dymi się, kobieto!
— Siądziemy sobie na przedzie, staruszku...
— A dokąd popłyniemy, mamusiu? — zapytała Pepcia.
— Dokąd ojciec rozkaże, proszę pani — odezwał się Wejwara. — Do Chuchli, na Zbraslav, do Hodkoviček...
— No, jeszcze nie płyniemy! — wtrącił ojciec Kondelik. — W tem gorącu nie mam żadnej chęci smażyć się na słońcu i wędzić przy kominie!
— No dobrze, stary — przemówiła uspakajająco pani Kondelikowa — jeżeli nie chcesz, możemy odłożyć na przyszłą niedzielę. Ale pan Wejwara już się przygotował, miał mieć inspekcyę i prosił o zastępstwo, a ja sobie przygotowałam krótki obiad, kluski ze śliwkami...
— Wy jesteście zawsze wszyscy przygotowani! — zawołał pan Kondelik — tylko mnie się nikt nigdy nie pyta, czy także jestem przygotowany! Naradzicie się zawsze przeciw ojcu i pędzicie go potem na chybił trafił w świat!
— Ale, Kondeliku — rzekła pani poważnie, — jesteś niesprawiedliwy. Jakie znów naradzanie! Właśnie mówimy ci o tem, a kiedy nie chcesz, nie pójdziemy. Jesteś panem i głową rodziny, a czego nie chcesz, to się nie stanie. Jak żyję, nigdy nie postąpiłam przeciw twej woli, to mi tu przed panem Wejwarą musisz przyznać...
— Przyznaję rzeczywiście, kolego — zwrócił się mistrz do Wejwary, w którym naraz ujrzał naturalnego sojusznika w walce z drugą płcią — ale przed sądem nie chciałbym przysięgać, rozumiesz pan? Kobieta zawsze w pana wmówi i przeprowadzi, co jej się podoba, a w końcu nawet sobie nie zdasz sprawy, kto zaczął. Naturalnie, że jesteś zawsze „panem i głową!” Pamiętaj pan o tem, przyjdzie i na pana kreska!
— Ależ, Kondeliku, co też ty mówisz!? — gniewała się pani.
— Szczerą prawdę, Betty! — kiwał mistrz głową. — Ciągle mi dowodzisz, żem te wściekłe wycieczki stworzył z Wejwarą, a gdybyś mi dała milion, nie przypomnę sobie, gdzie i kiedy to zrobiłem. Polityka, dziewczyno!
Pani się w duchu gniewała i byłaby chętnie przydepnęła małżonkowi nogę pod stołem, ale nie pozostawało nic innego, jak tylko w żart obrócić, ze względu na Wejwarę. Zaśmiała się więc i rzekła wesoło:
— Dobrze zatem, staruszku! Niech się stanie rzeczywiście po twojemu, pozostajemy w domu! Wreszcie i w Pradze się nie zanudzimy!
Teraz odezwała się Pepcia z ogromnym żalem.
— Takie piękne lato, kto tylko może, ucieka z Pragi, tylko my nie...
— Widzisz pan! — zawołał Kondelik zwycięzko — to jest rezerwa naszej matki! Gdy zacznie Pepa, ojciec musi broń złożyć. Dobrze więc, dziewczyno, niech będzie, jak chcecie! Pojedziemy. Ale po raz ostatni, powiadam wam! Możesz pan to zaprotokułować, panie Wejwaro!
Wejwara zachował się przy całej tej żartobliwej potyczce zupełnie biernie. Jakkolwiek cała rodzina jego ubóstwianej Pepci i wszystko, co się z nią łączyło, było dla niego wzorem, i jakkolwiek był przeświadczony, że w jego małżeństwie z nią — ach z nią! — nie padłoby nigdy ostre słówko, przeczuwał jednak, że jakakolwiek uwaga mogłaby turniejowi małżeńskiemu państwa Kondelików dodać smaku gorzkiego. Czegoś podobnego nie chciałby być świadkiem — ze względu na drogą Pepcię!
Teraz, kiedy się wszystko dobrze skończyło podług życzenia pani Kondelikowej, starała się ona zawiosłować w innym kierunku i rzekła, jakby zupełnie od niechcenia:
— Wiesz co, staruszku, mógłbyś pana Wejwarę poprosić, ażeby do nas jutro przyszedł na łyżkę zupy. W ten sposób się nie spóźnimy, nie będziemy potrzebowali dopiero się schodzić.
— Widzisz pan więc, panie Wejwaro — zaśmiał się mistrz — i do tego mnie namówi! Mnieby to jako żywo do głowy nie przyszło! Przyjdź pan tedy, jeżeli nigdzie nic lepszego mieć nie będziesz. Słyszałeś przecież, że będą kluski ze śliwkami.
Wejwara był radośnie zakłopotany. Pierwsze zaproszenie na obiad! Ach, jak to wszystko pięknie postępuje!
— Kupiłam śliweczek jak brzoskwinie, panie Wejwaro! — zauważyła pani Kondelikowa. — A jeśli pan lubisz kluski śliwkowe...
— Ktoby ich nie lubił! — zawołał mistrz.
— Śmiertelnie lubię, szanowna pani — potwierdził skromnie Wejwara.
Pepcia drżała ze szczęścia. Wejwara będzie u nich na obiedzie. No, teraz już wszystko zdecydowane.

Punktualnie przyszedł Wejwara na drugi dzień z uderzeniem godziny pół do 12-ej, jak było postanowione. Na stół podawała Pepcia; pani Kondelikowa wiedziała, jaki to wywiera skutek na uczucia konkuretna. Sama różowa, jak udane kluseczki śliwkowe, postawiła Pepcia po zupie i mięsie na stół olbrzymią salaterkę, na której była piramida nęcących, zaróżowionych wyrobów pani Kondelikowej, polanych złocistem masłem i uśmiechających się, jak drobne twarzyczki malowanych aniołków. Z piramidy wznosiła się pod sufit gorąca para i luba woń rozgotowanych śliwek, tu i owdzie wyglądających z ciasta. Panna Pepcia podała miseczkę jędrnej, własnoręcznie utartej gomółki. Śliwkowe kluski bowiem bez gomółki — eh, niema o czem mówić!
Zwykłą porcyą pana Kondelika było trzydzieści klusek, ale ponieważ dziś czekała go „morska” wycieczka, zjadł ich przeto o pięć więcej. Wejwara wstydził się, gdy brał dwudziestą piątą, ale wziął jednak. Pani Kondelikowa nie mogła prawie jeść z gorąca i dlatego, że „sama gotowała”. Panna Pepcia brała z salaterki nieśmiało po jednej. Lubiła śliwkowe kluski namiętnie, ale jakże się można wobec kochanka najadać do sytości! Wynagrodziła to sobie, kiedy odnosiła resztę do kuchni. Zjadła tam szybko jeszcze dwie czy trzy, a stygnące i powoli osychające są najlepsze.
Obiad był co prawda „krótki”, jak wczoraj zauważyła pani Kondelikowa, ale zanim wypili czarną kawę i zanim się damy i pan ojciec przygotowali do wyjścia było przecie pół do 2 iej. Obok świętego Ignacego stanął nagle mistrz i zwrócił się do Wejwary, z którym szedł w pewnem oddaleniu od dam:
— Słuchaj pan, panie Wejwaro, umiesz pan pływać?
— Umiem, proszę pana — przyświadczał Wejwara.
— Wiesz pan, ja także umiem — mówił Kondelik — ale gdyby nam która z kobiet wpadła w wodę, skończysz pan po nią sam? Ja nikogo wyciągać nie będę, jestem najedzony i mógłbym dostać paraliżu.
Wejwara uśmiechając się, odpowiedział:
— Ależ, proszę pana, ze statku parowego nikt jeszcze nie spadł, przecież tam jest balustrada.
— Balustrada, balustrada! — huknął mistrz. Ja wiem, że balustrada, ale czy myślisz pan, że przez balustradę spaść nie można? Co się to nie dzieje na morzu!
— Na morzu jest co innego!
— Woda jest wszędzie jednakowa! — srożył się pan Kondelik. — A ja się w ubraniu maczać nie lubię!
Pani Kondeiikowa obróciła się, gdy usłyszała, że małżonek kłóci się o coś.
— O co chodzi, staruszku, o co?
— O co? Oto chcę, ażebyście się trzymały ładnie w środku i nie łaziły ku balustradzie. W wodzie znaleźć się człowiek może łatwo; widziałem u wioślarzy, ale z powrotem na łódź lezie się ciężko!
Kroczyli dalej ukośnie przez ulicę Karola, ulicę Myślika i bulwarem Palackiego, ku przystani dużych parostatków. Po drodze umówił się Wejwara z panem Kondelikiem, że popłyną aż na Zbraslav. Tam podobno w „Wielkiej karczmie” miło posiedzieć, a mogą odwiedzić i Záwist. Podróż wprawdzie trwa długo, ale są ładne wieczory, a im później przyjadą na Zbraslav, tem dłużej będą mogli pobyć. Nic złego, gdy do Pragi powrócą ostatnim statkiem.
O, fatum! Przyszedłszy do przystani ujrzeli, jak statek schyla już komin pod mostem Palackiego, jakby im się na pożegnanie kłaniał. Drugi popłynie dopiero za godzinę. Pan Kondelik zmarszczył czoło, gdy to usłyszał.
— Tu na słońcu miałbym godzinę czekać? — mówił gniewnie, patrząc na Wejwarę. Nie jestem płótnem, które bielić trzeba na słońcu.
I obrócił się, jakby chciał iść napowrót do miasta.
— Ależ mężu, dokądże pójdziesz? — wołała pani wystraszona.
— Szanowny panie — doganiał Wejwara gniewnego mistrza. — Nie potrzeba przecież czekać godzinę na duży statek! Możemy wsiąść na mały statek Goldmana, tu na dole, w łasze.
— Na te orzechy? Toć utonięcie na pół pewne! Tam nie wsiądę nawet za...
— Szanowny panie — nalegał Wejwara — niema żadnej obawy, tylu ludzi niemi płynie...
Połączonym prośbom pana Wejwary i kobiet udało się nareszcie wzruszyć pana Kondelika, że zeszedł ku przystani małych statków, choć kiedyindziej przy samem spojrzeniu na nie doznawał strachu i zawrotu.
Pan Kondelik odważył się wsiąść w „orzech”, ale rodzina wyrzec się musiała Zbraslavia.
— Jeżeli chcecie, pojedziemy do Chuchli, ale dalej od Pragi nikt mnie na tych nieckach nie wyciągnie!
Nikomu nawet do głowy nie przyszło sprzeciwiać się, szczególniej Wejwara zgadzał się na wszystko. Miał ciągle w pamięci los pierwszych wycieczek i nie chciał panu Kondelikowi dać najmniejszej przyczyny do wyrzutów. Prosił w duchu Boga, aby los, który się tym czterem skromnym turystom do pięt przylepił, chciał dokonać swego dzieła.
Kasyerka w lakierowanej budce sprzedała panom cztery bilety do Chuchli i dodała, że statek wkrótce wypłynie. Damy były pierwsze na mostku. Panna Pepcia skoczyła naprzód, za nią z rozwagą i ostrożnie postępowała matka.
Mistrz Kondelik odrzucił właśnie niedopałek cygara, spojrzał za nim, jak zasyczał w wodzie, i zapalał sobie na drogę wyborne virginia, przyczem Wejwara musiał trzymać kapelusz, ażeby zapałka nie zgasła.
Szczęśliwie dostały się damy na statek i zaraz za niemi wpadło jeszcze z dziesięciu wycieczkowiczów.
Rozległo się w powietrzu „dosyć!”, zabrzęczał dzwonek, statek się rozbujał, mostek zatrzeszczał, szruba pod statkiem zaryła się w wodzie, majtkowie na statku zrzucili linę z palika, i właśnie kiedy wirginia pana Kondelika najlepiej się rozpalała, a Wejwara wtłoczył kapelusz na głowę, zabrzmiały w powietrzu dwa rozpaczliwe głosy:
— Kondeliku!
— Panie Wejwaro!
Obaj mężczyźni spojrzeli w kierunku statku i pobiegli w kierunku mostku; zapóźno niestety! Między nimi a statkiem nie było już stałego lądu — śmiała się do nich tafla wody, z dziesięć metrów szerokości, i przestrzeń ta rosła ciągle, statek się kołysał, podskakiwał i zataczał dalej i dalej, a z nim oddalało się przenikliwe, chwytające za serce wołanie:
— Kondeliku! Tatku! Panie Wejwaro!
Ze zgrozą zauważył mistrz, że wierna jego połowica drze się w tłumie pasażerów ku balustradzie, machając parasolką i przez głowę przeleciała mu straszna myśl: ona skoczy w wodę!
Przyłożył obie dłonie do ust i wołał, jak przez tubę:
— Żono! Nie leź ku balustradzie! Trzymaj się środka!
A Wejwara, który dopiero teraz się zoryentował, wołał w ten sam sposób:
— Niech się szanowna pani nie lęka! Popłyniemy drugim statkiem za paniami!
Tymczasem statek zakołysał się na środku rzeki i jakby się teraz opamiętał, dokąd właściwie płynie, zmierzył ku mostowi Palackiego.
Panu Kondelikowi opadła ręka z cygarem, opadła mu i prawica z parasolem, i patrzył chwilę za oddalającym się statkiem, jakby nie mógł uwierzyć, że jego rodzina się od niego oderwała.
Potem obrócił się ku Wejwarze, który nie wiedział co począć, i rzekł tonem miażdżącego wyrzutu:
— Wejwaro, Wejwaro! Z pana jest kawałek wybornego waryata.
— Ależ, proszę pana — jąkał się biedny Wejwara głosem konającego, w którym wszakże odzywał się nie dający się stłumić wyrzut — pan sobie raczył zapalać to wirginia...
— Ale kto mi przytem trzymał kapelusz, Wejwaro! — oskarżał mistrz Kondelik — kto powinien mieć wszędzie oczy, kto ma znać sygnały statków i wiedzieć, kiedy odpłynie? Chyba pan, nie ja! Powierzam panu siebie, żonę i córkę, a pan nas wszystkich topisz, nieszczęśliwy człowiecze!
— Szanowny panie — bąknął Wejwara — gdy zawinię, to się nie zapieram, ale tym razem faktycznie nic nie jestem winien, zresztą, proszę pana, za kilka minut odpłynie drugi statek, a w Chuchli się z damami spotkamy!
Mistrz Kondelik utkwił długie spojrzenie w Wejwarze.
— Ja pana znam, panie Wejwaro, Bóg raczy wiedzieć, czy się wogóle spotkamy! Za panem ciągnie się ogromna smoła, a kto idzie z panem, przylepi się także! To pan nazywasz zabawą — i ja dlatego mam swój niedzielny spoczynek poświęcać! Panie Wejwaro, straszną odpowiedzialność wziąłeś na siebie.
Mistrz odwrócił się od Wejwary i szedł przez mostek, ażeby mu i drugi statek nie odpłynął:
Po dziesięciu minutach była i ta skorupa nabita i stękając i trzeszcząc we wszystkich szparach odbijała na „pełne morze.”
Panu Kondelikowi było bardzo nieprzyjemnie, kiedy się znalazł w ciżbie, gdzie się poruszyć było trudno, a kiedy potężny słup dymu rozbił się wśród wycieczkowiczów, zakaszlał i oczy mu zaszły łzami. Mistrz zgrzytnął zębami.
— Niechaj pan spróbuje raz jeszcze wziąć mnie na te goldmany! Zobaczysz, co wtedy będzie!...
Wejwara milczał, przy tych okolicznościach nic lepszego uczynić nie mógł.
Milczał także pan Kondelik, z czego Wejwara bardzo się cieszył.
Płynęli przez krótką chwilę i nagle odezwał się głos mężczyzny, który może był konduktorem, a może nawet kapitanem:
— Bilety, panowie, bilety!
Wejwara chętnie podał swój, a mistrz Kondelik zagłębił rękę w kieszeni, wyciągnął, otworzył — na dłoni ukazały się bilety trzy.
— Za kogo to, proszę pana? — pytał konduktor, czy kapitan.
— Za kogo! Za mnie i za kobiety! — rzekł podrażniony mistrz.
Ale nagle zoryentował się, wyciągnął rękę z biletami ku Wejwarze i zawołał:
— Na Boga, człowiecze! Wszak one jadą bez biletów! Tu mam wszystkie, ani o tem pan nie pamiętałeś!...
Wejwara nie odpowiedział.
Nie pojmował, w jaki sposób i za to jeszcze ma być odpowiedzialny, że pan Kondelik włożył wszystkie bilety do kieszeni.
— Człowiecze magistracki, one jadą bez biletów! — powtórzył mistrz. — Zaaresztują nam je, że jadą bez biletów, na „gapę.”
Na biednego Wejwarę wystąpił pot.
Pepcię zaaresztować! Ale nie, tego być nie może!
— Proszę pana, w najgorszym razie zapłaci pani podwójnie.
— Czem zapłaci, nieszczęsny człowiecze! — tłumił pan Kondelik gwałtowny wybuch, ażeby otoczenie nie słyszało — czem, powiedz! Kobieta nie ma przy sobie nigdy nawet krajcara, cóż dopiero gdy jedzie z mężem. Z tego może być kolosalny skandal!
Wejwara patrzył uparcie w wodę, jakby mierzył odległość między tym statkiem, a tym, który dawno zniknął; chyba skoczyć w wodę i za damami popłynąć.
Podobnie karkołomne myśli przerwał mu nagle mistrz:
— Dobrze im tak, Wejwaro! Przynajmniej je to wyleczy — zupełnie im odbierze chęć do wycieczek. Warte to dla mnie więcej, niż trzy dziesiątki. Jednego pragnąłbym jeszcze, Wejwaro: pana chciałbym dziś zobaczyć w wodzie! Dziś jeszcze — i to po szyję!
O, gdyby był Wejwara wiedział, że tym widokiem ojca ukochanej Pepci ułagodzi, byłby bez namysłu skoczył w Wełtawę.
Ale to wszystko nie mogło dopomódz Pepci, jeżeli się znalazła w kłopotliwem położeniu.
Duszyczko droga, co się z tobą dzieje?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po za tem wszystko szło dobrze.
Zdawało się, co prawda, jakby się statek co chwila potykał o kamienie na dnie rzeki, ale przecisnął się szczęśliwie pod mostem, minął Podskale, Wyszehradzką skałę, Podol i zbliżał się powoli ku Zlichowu, gdzie miał przystanąć i pierwszą porcyę wycieczkowiczów złożyć.
Niebo uśmiechało się wesoło, powierzchnia rzeki podobną była do zwierciadła, innego statku znikąd nie widać, więc zdawało się, że żegluga skończy się szczęśliwie.
Tak się... zdawało.
Ale praskie statki „salonowe” Goldmana i ich kierownicy zasłynęli ze swego instynktu, którym umieją namacać wszelką przeszkodę i wpaść na nią — stało się to i tym razem.
Już widniał płotek przystani, już podrzucał statek przodem i tyłem, zataczając się jak we śnie, naraz wszakże nastąpiło silne uderzenie, pod wodą coś zatrzeszczało, przód statku wysunął się w górę, szruba umilkła, statek stanął, oddalony o jakieś dwadzieścia kroków od brzegu.
Zaraz po tem złowieszczem uderzeniu i zatrzymaniu się statku, odezwał się głos jakiś:
— Do pioruna, mamy gdzieś dziurę, statek nabiera wody!
Ogarnęła wszystkich panika, krzyk, napominania wzajemne, płacz kobiet i dzieci, wszystko garnęło się na skraj statku przy brzegu. Statek nachylił się groźnie...
Pan Kondelik zdrętwiał ze strachu. Nie mógł się poruszyć, ze wszystkich stron był otoczony, gniecony i popychany i czuł, że kilkoro rąk chwyta go z tyłu. Była to niema prośba o pomoc, o ocalenie. Śmiertelny pot wystąpił mu na czoło. Już się stało! Teraz się cała łódeczka przewróci w wodę, nakryje pasażerów, a on nędznie zginie razem z innymi i nie powróci już do swego mieszkania, chyba jako opuchnięty trup. A żona, a córka — kto wie, czy także gdzie nie toną?
Dalsze uwagi mistrza przerwał silny głos sternika:
— Panowie raczą zejść w wodę — na Boga, tylko prędko — i nosić damy i dzieci na brzeg — inaczej nie ruszymy się z miejsca!
Wejwara był w wodzie pierwszy, aż po pas. Już brał w objęcia jakąś panienkę i brodził z nią ku brzegowi. Mistrzowi Kondelikowi robiły się gwiazdki przed oczyma, ale nie było czasu do namysłu i nie zależało także od niego, czy chce zejść w wodę, czy nie. Tłum, który go z początku otoczył, cisnął go coraz więcej na skraj, już szereg mężczyzn skoczył w wodę — doszło i do pana Kondelika. Zatrzymał oddech, zamknął oczy, podniósł rękę, ażeby się przeżegnać, ale nie miał na to czasu. Nie wiedząc nawet, czy sam wskoczył, czy też zepchnięto go ze statku, nagle leciał. „Jestem zgubiony!” — ale nawet tej myśli nie dokończył. Upadek był szybszy. Wokoło wszystko chlapało, woda pryskała w twarz, i nagle objął pana Kondelika chłód i wszystka krew garnęła mu się do serca. Padając, skurczył nogi, i wpadł do rzeki aż po pierś, a falująca woda zaszamotała nim, omal, że nie upadł.
— Do brzegu, do brzegu! — było jego pierwszą myślą, gdy otworzył oczy, ale nim uczynił krok w obcym dla niego żywiole, już go się trzymała za szyję jakaś pani i pan Kondelik niechcąc, stał się jej wybawicielem.
— Panie! — wołała ocalona, gdy ją złożył na brzegu — mam tam jeszcze dziecię, córkę, pomóż jej pan!
— Już ją niosą, proszę pani — krzyknął tylko Kondelik i jaknajszybciej oddalił się od rzeki. Był przekonany, że przebył straszne niebezpieczeństwo, nie chciał więc kusić szczęścia po raz drugi.
Statek wkrótce stał się „flott”, jak mawiają majtkowie. Uderzył on o stary palik, ukrywający się zdradziecko pod wodą, lecz z chwilą, gdy go opróżniono, wyskoczył znów szczęśliwie nad wodę.
Kto ma bilety dalej, proszę wsiadać! — wołał sternik do przemoczonych. Daleko więcej było tych, którzy się zrzekli dalszej żeglugi, niż lekkomyślnych, którzy powtórnie powierzyli drogie żywoty swoje statkowi.
Wejwara, który jako tako wytrząsnął wodę z odzienia i wyszukał w tłumie mistrza Kondelika, śpieszył ku niemu po wyzwaniu sternika i mówił:
— Proszę, szanowny panie, ażeby nasz statek nie odjechał...
— Czego pan chcesz odemnie? — huknął Kondelik, wściekłem spojrzeniem mierząc Wejwarę.
— Chcę, abyśmy wsiadali, proszę pana.
— Wejwaro! — wyciągnął mistrz obie ręce, jakby go chciał udusić — czyś pan zwaryował! Jeszcze panu mało? Chcesz mnie wozić, dopóki naprawdę nie zatopią. I panu, człowiecze, mam powierzyć swoje dziecię? Wejwaro, Wejwaro, com ja ci zawinił! Wszak już jestem na poły utopiony! Wszak ja łykałem wodę?
Wejwarze opadły ręce.
— Proszę pana, przecież ja tam także byłem.
— Ale ciebie to cieszy, człowieku! — syczał mistrz Kondelik. — Pan się tem bawisz.
Obaj zamilkli.
Na statku dzwoniono, pojedynczy pasażerowie, którzy się jeszcze byli namyślali, śpieszyli teraz na mostek.
Wejwara patrzył beznadziejnie na statek, który za chwilę odpłynie w strony, gdzie bawi jego Pepcia. Przez głowę przebiegła mu myśl:
— Możebym więc sam, proszę pana, ze względu na panie, będą czekały na nas.
— Jedź pan! — krzyknął Kondelik. — Wyszukaj moich ludzi, a przywieź do Pragi. Ale koleją, rozumiesz pan, nie wodą! Ja się trochę osuszę i pojadę do domu dorożką, jeśli jaką znajdę. A wieczerzać będę w Besedzie, przyprowadź pan ich tam za mną.
Wejwara biegł na statek. Nie bał się żeglugi, choćby łódka była, jak przetak dziurawa, wszak śpieszył za Pepcią, po Pepcię! Szczęśliwym trafem statek był cały.
Mistrz Kondelik skierował się ku najbliższej karczmie, ażeby się osuszyć. W butach mu chlupało, ubranie lgnęło do ciała, ale na wszystko nie zwracał teraz mistrz uwagi. Prawie bezwiednie spojrzał ku niebu i dziękował Bogu za ocalone życie. Dopiero teraz, kiedy było po wszystkiem, zdawało mu się, że pojmuje ogrom wypadku, który się przytrafił. Wszak życie jego wisiało prawie na włosku! Wszak cała ta rzecz mogła się stać także na środku rzeki, wszak mógł się znaleźć w głębi trzydziestosążniowej — pan Kondelik słyszał, że są takie głębiny w Wełtawie, acz nie wiedział gdzie — a ztamtąd nie byłby już wylazł, szczególniej, gdyby mu się taka zrozpaczona pani rzuciła była na plecy! Nie z zimna od wody, ale ze zgrozy otrząsł się mistrz Kondelik na tę myśl. Nigdy nie byłby powrócił do swego miłego, zacisznego mieszkania przy ulicy Jecznej! Rodzinę byłby osierocił! Winohradzki dom byłby utracił swego właściciela! Dopiero teraz, kiedy przebył straszną tę „katastrofę,” czuł pan Kondelik, jak piękne jest życie, jak lgnie do niego.
A kiedy wszystko to już rozważył, przeleciało mu przez głowę coś innego. Jaka szkoda, że się rzecz ta nie stała zaraz przy pierwszej wycieczce! Chciałby widzieć takiego człowieka, któryby go był namówił na wszelkie dalsze głupstwa!

Osuszywszy się trochę w karczmie, szczęśliwym trafem znalazł mistrz na Zlichowie dorożkę, a po piątej wysiadł z niej przed własnem mieszkaniem. Ulica i dom były jak wymiecione, kto mógł, uciekł z Pragi, nikt też nie ujrzał mistrza w jego zbiedzonem odzieniu. Pan Kondelik pozrywał z siebie zeschłe odzienie, wilgotną, bagnem cuchnącą bieliznę rzucił w kuchni, a potem osądził, że najlepiej się z przebytego śmiertelnego strachu odświeży, gdy się zdrzemnie. Padł na kanapę i spał całą godzinę, co go niezmiernie posiliło i pogodziło z całym światem.
Kiedy zapalił cygaro, pierwsze od nieszczęśliwej kąpieli pod Zlichowem, smakowało mu ono, jak manna niebieska. Zdawało mu się, jakby lata całe nie palił: nowe, piękniejsze życie rozwijało się przed nim.
W nastroju już zupełnie różowym szedł wolnym krokiem do Besedy, gdzie pierwszy przyniósł wieść o „rozbiciu się“ statku pod Zlichowem i nie skąpił barw, któremi cały wypadek odmalował jaknajstraszniej. Był przecież malarzem.
— Panowie! Pięćdziesięciu ludzi byłoby utonęło, gdybyśmy ich nie byli ocalili. Ale trzeba wam było widzieć nas, jak ich z wody wyciągaliśmy! Do śmierci, panowie, do śmierci tego nie zapomnę. Dopiero teraz ma człowiek pojęcie o tem, co to jest żegluga morska!
Wszyscy spoglądali na Kondelika, jak na bohatera, a pan Kondelik tak się rozgadał o swojej niby roli ocalającego, że w to wszystko nareszcie sam uwierzył.
Po dziewiątej wtargnęli do Besedy inni trzej „żeglarze” — pani Kondelikowa z Pepcią i Wejwara. Ten ostatni był także już suchy, ale nie miał czasu i sposobności, ażeby sobie kazał spodnie wyprasować.
Mistrzowi Kondelikowi było to bardzo na rękę. Wodził Wejwarę od stołu do stołu, pokazywał go znajomym, zachęcając ich, aby pomacali spodnie Wejwary i powtarzał bezustannie strasznym głosem:
— Tak wyglądaliśmy obaj, obaj, panowie!
Kiedy małe towarzystwo siedziało znów przy swoim stole, przypomniał sobie naraz mistrz Kondelik:
— A gdzie jest mój parasol, Wejwaro! Gdzie go pan podziałeś?
Wejwara się zerwał i przestraszony patrzył na mistrza.
— Proszę pana, przecież ja go nie miałem, mnie go pan powierzyć nie raczył...
— Gdzie więc jest? — nacierał Kondelik.
— Jeżeli pan go nie ma, proszę pana, tedy najprędzej, najprędzej poniosła go woda, kiedy pan skoczył ze statku...
— Wejwaro! — zawołał mistrz wielkim głosem — nietylko więc, że byłbyś mnie pan bez mała utopił, ale także parasola mnie pan pozbawiłeś, a ja dałem za niego przed dwoma tygodniami cztery i pół reńskiego.
Wejwara milczał. Szczery uścisk ręki, którym go Pepcia pod stołem uszczęśliwiła, było dla niego królewskiem wynagrodzeniem za wszystkie kłopoty, za wszystkie niezasłużone wyrzuty pana Kondelika.
— Nie gadałbyś, stary — rzekła pani Kondelikowa — parasol, to bagatela, kupisz sobie inny. Dziękuj Bogu, że się tak skończyło. Ja byłam, jak bez duszy, kiedy nam pan Wejwara opowiadał, co was spotkało. Ciągle mi jeszcze drżą kolana. I wierz mi, cieszę się, żeśmy te tegoroczne wycieczki skończyli!
— Ale ja, Betty — odpowiedział mistrz — jabym tak jeszcze gdzieś poszedł, gdyby nam Wejwara coś porządnego wymyślił! — i obróciwszy się do Wejwary, mówił. — Teraz, kiedyśmy już użyli przyjemności po ziemi, koleją i wodą, możebyśmy sobie tak raz wyjechali balonem? Jak pan sądzisz, panie Wejwaro!
Trzewiczek Pepci pod stołem dotknął się buta Wejwary i nacisnął go. Znaczyło to: „Milcz, kochanie i cierp! Cierpię i współczuję z tobą — wszystko się dobrze skończy.“
Więc też Wejwara milczał i długiem spojrzeniem dziękował Pepci. Potem pociągnął spory łyk piwa, jakby spłukiwał gorzkie słowa mistrza.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



  1. Wieczorek na sposób starosłowiański z bajkami; coś w rodzaju wieczornicy.
    (Przyp. tłóm.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.