Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 2.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kąś okolicę, gdzie było śniegu po szyję. Nie mogłem nawet rozeznać, gdzie jesteśmy, a on jechał z nami w tym śniegu wąwozem, aż nam się sypało na sanie i za kark. Naraz nie możemy ani w przód ani w tył, a śniegu ciągle przybywało, aż nam z niego wyglądały tylko nosy. Zacząłem się dusić — i wtem przebudziłem się. A niechże tego Wejwarę!... Nawet we śnie nie da spokoju!
Pani słuchała, a im dalej mistrz mówił, tem była chmurniejszą. Opamiętała się wszakże i rzekła uspakajająco:
— No, dusiła cię trochę zmora, staruszku. A wreszcie, może o tem przed spoczynkiem myślałeś!...
— O czem myślałem? — wybuchnął mistrz.
— No, widzisz, staruszku, o tej zimowej wycieczce. Rozumie się, że to nie będzie takie straszne, jak w tym śnie, kiedy się zawsze wszystko tak dziwacznie poplącze, ale właściwie sen był prawdziwy. We śnie widzimy zawsze okolice nieznane, a w rzeczywistości pragniemy zajść na Liszkę!...
— Na Liszkę, Betty? Na Liszkę — wołał mistrz Kondelik. — W taką zimę? Wszak na ciepłomierzu jest dziesięć stopni!...
— Rano, staruszku — odpowiedziała pani — ale po południu nie będzie, jeszcze przed obiadem się podniesie.
— Co ty mówisz o Liszce, Betty, na Boga cię proszę!
— Jak ty to umiesz udawać, że nic nie wiesz! To naprawdę wyborne, staruszku — wołała pani łagodnie. — Nie mówił ci na Nowy Rok pan doktór, że cię