Ogień (D’Annunzio, 1901)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Ogień
Wydawca Kuryer Codzienny
Data wyd. 1901
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Il fuoco
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Dodatek do „Kuryera Codziennego“

OGIEŃ.
POWIEŚĆ
Gabryela d‘Annunzio,
Przekład z włoskiego
Wili Zyndram-Kościałkowskiej,
Fa come natura face: in fuoco.
Dante.

WARSZAWA.
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Krakowskie-Przedmieścle Nr 17,
1901.



Дозволено Цензурою. — Варшава 29 Декабря 1900 года.



CZĘŚĆ PIERWSZA.

Objawienie Ognia.
(Epifania del fuoco).

— Stelio! czy ci czasem nie bije serce, po raz pierwszy w życiu — pytała Foskaryna, siedzącego obok niej, w gondoli przyjaciela, ujmując dłoń jego z nikłym uśmiechem. — Pobladłeś! zamyślony jesteś! A jednak, możesz być piękniejszy od dzisiejszego wieczór, dla tryumfu wielkiego poety!
Jednym rzutem wprawnego oka objąć było można boskie uroki i czary, rozpierzchło w zmrokach wrześniowego wieczoru.
Na ciemnem niebie zapalały się niezliczone światła, wiązały w girlandy a pod wiosłem gondolierów skrzyły się i połyskiwały, jak one płomienne anioły świecące het! wysoko! po nad dzwonnicą św. Marka, po nad Giorgio Magioro.
— Jak zawsze — ciągnęła najsłodszym swym głosem — jak zwykle i dziś wszystko ci się pomyślnie składa. Czyjaż dusza, w wieczór podobny dzisiejszemu, pozostanie głuchą nagłos poety, oprzeć się zdoła czarom twego słowa? Czy widzisz tłumy, które pociągniesz, słuchaczy przyjmujących twe poetyczne objawienie?
I tak szemrała słodko u ucha siedzącego obok niej przyjaciela, spowijając go miękkiej pieszczoty słowy, ośmielając, zachęcając.
— Możnaż sobie wyobrazić — ciągnęła — uroczystość wspanialszą i bardziej niezwykła od obmyślonej na dzisiaj, ku wyciągnięciu z jego wieży z kości słoniowej, w której się odosobnią, jak ty dumnego i nieprzystępnego wieszcza. Tobie samemu przypaść miało w udziale przemawiać, po raz pierwszy, do tłumnie nadbiegłych słuchaczy, w królewskiej sali Wielkiej Rady, z podwyższenia, z którego niegdyś dożowie przemawiali do patrycyuszów, mając za sobą „Raj“ Tentoretta a po nad sobą „Tryumf Wenecyi“ Weroneza.
Stelio Effrena spojrzał na nią.
— Chcesz mnie upoić! — zaśmiał się. — Znam tę czarę, podają ją skazanym na śmierć! Ha! Luba, wyznaję, bije mi serce…
Wtem w głębi przesmyku przy San Gregorio wybuchły okrzyki i wiwaty.
Rozbiegły się po wielkim kanale, odbiły o rzędy cennych porfirów i serpentyny, nad któremi Ca’doro pochyla się niby zestarzała zalotnica, nad świetnością zdobiących ją klejnotów.
Zbliżała się królewska flotyla.
— Oto — zauważyła Foskaryna — ta z twych dzisiejszych słuchaczek, którą etykieta nakazuje ci uczcić u wstępu dzisiejszej uroczystości. W jednym z pierwszych swych utworów zaznaczyłeś, jeśli się nie mylę, wagę, jaką przywiązujesz do etykiety i jej form zobowiązujących? A tak! przypominam sobie, było to w tym dziwnym wytworze twej wyobraźni, w którym opowiedziałeś dzień z życia Karola II, hiszpańskiego.
Obwieszona bisiorem flotyla mijała gondolę.
Effrena i Foskaryna powstali dla złożenia ukłonu królowej.
Ta, poznawszy poetę i słynną tragiczkę, wychyliła się ciekawa, cała biała i różowa, złotowłosa, w zwojach koronek z Burano, skrząca się swym niestrudzonym nigdy uśmiechem.
Przy niej znajdowała się Andryana Duodo, ta właśnie, pod której czujnem okiem, na małej, przemysłowej wysepce, powstał i rozwijał się przedziwny lniany ogród, rozkwitając wzorami najcudniejszego starożytnego kwiecia.
— Czy ci się Stelio, uśmiech tych dwóch kobiet nie zdaje bliźniaczo z sobą podobny — spytała Foskaryna, goniąc okiem oddalającą się barkę, śród podwójnego rzędu odbitych w wodach świateł.
— Hrabina — począł wzruszonym głosem Effrena — posiada duszę niepospolitą, prostą i wspaniałą zarazem nakształt tych co wyzierają z ram staroweneckich portretów. Podziwiam zawsze jej dłonie drgające rozkoszą przy dotknięciu pajęczych koronek i puszystych aksamitów, ociągające się na nich z nieopisanym wdziękiem, płonąc niby i zawstydzając się tej swej miękkości i zbytniej czułości. Raz, pamiętam, towarzyszyłem Andryanie Duodo do akademii. Zatrzymała się dłużej przed rzezią niewiniątek Bonifazia. Przypominasz sobie żywą zieleń sukni kobiety, powalonej na ziemię przez mającego ją zabić żołdaka? Co za przedziwna pełnia tonu! Hrabina przed obrazem tym stała długo a twarz jej wyrażała najwyższe zadowolenie. „Wyprowadź mnie Effrena! — zawołała wreszcie — bom zostawiła oczy na barwie tej szaty i nie jestem zdolna nic już widzieć.“ Nie, nie uśmiechaj się, luba! Mówiła to szczerze i mówiła prawdę. Oczy swe utopiła w calu płótna, kędy mistrz, za pomocą farby skupił cały snop światła. I istotnie wiodłem olśnioną, podziwiając przedziwną wrażliwość istoty, na której sztuka wywrzeć mogła wrażenie tak absolutne, odrywając ją, chociażby chwilowo lecz najzupełniej, od życia namacalnego. Czy cię zdziwi, że chciałbym wywołać dziś podobne wrażenie?
Nowe, głośniejsze wiwaty, odbijając się od granitowych, opiekuńczych kolumn Piazetty, zwiastowały zbliżenie się do niej królewskiej łodzi.
Ciemna i zbita fala ludzi, przelewając się w zagłębieniu przed pałacem dożów, wypełniały Piazettę szmerem głuchym, podobnym do szumu wypełniającego wnętrze olbrzymiej morskiej konchy.
Na raz, potężny stugłos rozdarł przezroczystość powietrzną i odbijając się o las kamieni, bijąc pod stopy wyniosłym posągom, wzbijając ku niebotycznym krzyżom, uleciał w dal mroczną.
Przycichło.
Po nad wrzącym jeszcze u dołu zgiełkiem, wyżej, zabrzmiały ciche a wspaniałe akordy kościelnej i świeckiej architektury; lekką zwrotką przelewały się jońskie kapitele Biblioteki, a mistycznem wołaniem biły, dzwoniły nagle ściany surowej, prostej wieżycy św. Marka.
Chwila była czarodziejska! W okrzykach obwołujących nowej królewskości formy, rozlegających się na cześć pięknej, złotowłosej pani o niedających się przebrać uśmiechach, przybijającej właśnie do starodawnych pałaców podnóża, drgały nieprzemożone tęsknoty, niewyczerpane smutki serc i myśli zgniecionych powszednością życia, spragnionych choć kropli ożywczej poezyi i piękna, tak hojnie rozsianych po tych kamieniach, po tych wodach.
Instynkt praojców, oklaskujących tu niegdyś pogromców mórz i lądów, budził się w piersiach prasynów zgnębionych nudą mierności, prozą prac i trosk powszednich. Cicho mknąca, bisiorem owieszona łódź, zbudziła widmo rozwiewnych żagli wojowniczych okrętów, popychanych tchem zwycięztwa, dobijających tu niegdyś po długim tryumfalnym biegu, z nieprzeliczonym i wspaniałym łupem.
— Czy znasz, Perdito — począł Stelio — czy znasz drugie, podobne temu miejsce, posiadające moc podniecania wszystkich władz naszych, w pewnych momentach, aż do gorączki szału. Czyś spotkała kiedy potężniejszą od Wenecyi kusisielkę?
Ta, którą nazwał: Perdita, nie odpowiedziała, pochylając się zadumana nad wodą. Czuła przebiegające po sobie dreszcze, wywołane głosem młodego swego przyjaciela, rozbrzmiałym całą mocą niepohamowanej namiętności, pociągającej i ją nieprzepartą siłą, lecz i napełniającej ją niewysłowionym jakimś lękiem.
— Spokój! zapomnienie! — ciągnął Stelio — Czyż istotnie spokoju to i zapomnienia szukasz w głębi tych wód cichych, gdy wracasz wyczerpana i cała jeszcze owiana tchem widzów, których dopiero co, jednem słowem, jednem ruchem porywałaś, do szaleństwa przywodząc? Co do mnie, przeciwnie, wyznaję, że czuję jak się we mnie, wobec tych wód stojących, bużą, z niesłychaną szybkością mnożą, potęgują wszystkie me władze, chwilami do granic szału dochodząc…
— Moc i płomień są twym udziałem Stelio! — rzekła cicho, nie podnosząc oczu, kobieta.
I on zamilkł, dając się unieść wrażeniom wywołanym przez otaczające go obrazy i dźwięki, których bystry i nagły, zbliżanie się natchnienia zwiastujący przypływ, napełnił go radością.
Trwała jeszcze ta wieczorna godzina, którą, w jednym ze swych poematów, nazwał był: „tycyanowską“, gdyż przedmiot każdy zdaje się wówczas posiadać własną światłość, na kształt nagości na płótnach Tycyana, co raczej z siebie wydzielają jasność niż ją biorą z zewnątrz.
A teraz, z własnego modrego cienia wyłoniła się ośmiokątna Marya del Salute, dzieło Baltazara Longhen’a, z kopułą, głowicami, posągami, kolumnami, balustradą, wspaniała i przedziwna, podobna do wodnego gmachu o przelewnych, jak fale, liniach; bielejąca połyskiem perłowej macicy; z kamiennemi wklęsłościami, które wilgoć wyłożyła lśniącą, srebrzystą, śliską warstwą, nakształt wnętrza muszli, otwartej w rodzinnych wodach.
— Perdito! — ciągnął, widokiem tym podniecony, przypływem natchnienia rozradowany poeta — czy ci się nie zdaje, jakobyśmy ciągnęli za pogrzebowym orszakiem zmarłego Lata? Leży, patrz, w żałobnej barce, w złotogłów owinięte, podobne do Lorendany Morozini, tej, wiesz, ze złotego wieku. I ciągnie cicho orszak pogrzebowy, precz, na Murano, kędy mistrz hutnik, zamknie zmarłą w przezroczystej szklanej trumnie, by płynąc ku lagunom, widzieć mogła trawy podwodne i łudziła się, że to ją jej własne, miękkie owijają włosy i czekała cierpliwie zmartwychwstania godziny…
Foskaryna zwróciła się do poety, spoglądając z uśmiechem smętnym w oczy, zdające się wpatrywać w wywołany dopiero co obraz. Streszczał on istotnie w sobie rytmicznie i fantastycznie, rozpierzchłe dokoła wrażenia i uroki.
Jak w mlecznych i szklistych błękitnościach opali skrzą się skryte ognie, tak z bladej i gładkiej toni wód, za każdem uderzeniem wioseł skrzyły się miryady iskier. Po za masztami stojących na kotwicy okrętów; San Giorgio Magiore, sam był podobny do olbrzymiego okrętu, odwrasającego się od Fortuny, co po nad lasem masztów, nad Doganą, depce złocistą sferę.
W połowie kanału Giudeha, niby w ujściu zacisznem, natłoczyły się łodzie wypchnięte z ciasnych kanałów, pokryte stosami desek, pniami drzew, wśród których gościł jeszcze oddech borów obrastających gdzieś, het! precz! brzegi dalekich wód bieżących.
Na Molo, pod podwójnem zjawiskiem pysznych portyków otwartych na przepływ ludu i wichry ludowej gwary, a ponad niemi, tej dziwnej, potężnej ściany, niemej i zwartej jak wola wszechwładcy, Riva zataczała łuk łagodny, aż ku cieni­stym ogrodom, aż precz! ku wyspom żyznym, odrywając wyobraźnię od płomiennej sztuki dzieł zawrotnych i skłaniając ukojoną ku ożywczym źródłom przyrody.
Wtem nadpłynęła łódź, żywy symbol jesie­ni! podobna do olbrzymiego, po brzegi owocami wypełnionego kosza. Na wody przywykłe odzwierciadlać samych kolumn lasy, samych głowic ka­ mienne liście, padła woń sielska zamiejskich ogrodów.
— Czy znany ci jest, Perdito — spytał we­soło Stelio, pieszcząc okiem złociste winogrona, fioletowe figi, wypełniające łódź po brzegi, — czy ci znany pewien szczegół z historyi Wenecyi? Żony dożów, na mocy przysługujących im praw i przywilejów, używały daniny z ogrodów i owoców. Jakże ci się to podoba, Perdito! Owoce wysp żyznych zaopatrywały dumne dogaresy, w złotogłów, opasywały pereł rzędami. Pomona kupczyła dla Arachny! Tą allegoryą Weronez winien był przybrać sufit szatni w pałacu do­żów. Lubię wyobrażać sobie piękną dogaresę na wysokich obcasach trzewików obsypanych brylantami, której szaty ciężkie, bogate roniły, bądź co bądź, świeżą woń sielskich ogrodów. A teraz, wyobraź sobie kochanko! że figi te i winne grona opłaciły złotogłów całunów zmarłe­ go Lata, w którego pogrzebowym płyniemy or­szaku.
— Śliczną baśń prawisz, Stelio! — zawołała Foskaryna, odnajdując ubiegłą swą młodość w uśmiechu, bardzo zbliżonym do tego, z jakim dziewczątka przyglądają się zajmującym obrazkom — Któż to cię nazwał: „l’Imaginifico!“ Myślisz i mówisz obrazami.
— Ach! obrazy! Możnaż w Wenecyi czuć inaczej, jak pod rytm melodyi, myśleć inaczej jak obrazami? Cisną się same, narzucają gwałtownie, nieprzeparcie, dotykalnie] sze, żywsze, prawdziwsze, od rzeczy i ludzi żywych, o które się ocieramy w ciasnych przesmykach grodu i powszedniego życia. Tu trzeba się schylać by coś odgrzebać w zgasłej źrenicy, słowa zgadywać na zastygłej ust linii, tamte porywają nieprzepartym urokiem wymagającej, w jarzmo swe zaprzęgającej nas kochanki, lub pociągają szczelnością dziewiczych osłon, niemowlęcych spowijaczy. Kto osłony te rozedrze a pęta rozerwie, ten posiędzie klucz ży­cia… Dziś rano, myśli moje nie były tak rozbujałe, o nie! przeciwnie. Zdawałem się sam sobie pniem pokrytym liszkami.
Roześmiał się.
— Dopiero teraz wylęgły się bujne, rojne, skrzydlate! To mnie ratuje. Gdyby pozostały w uprzedniem zasklepieniu zginąłbym…
— Zginąłbyś? — powtórzyła Foskaryna, zwra­cając na niego tak ździwione spojrzenie, że uczuł głęboką wdzięczność, za zaufanie jakiem darzyła jego uzdolnienia. — Jak gdybyś mógł kiedy zginąć. Ubezpieczony jesteś przeciw wszelakim niebez­pieczeństwom, bo los swój w własnem dzierżysz ręku. Chyba że i matka twoja nie zadrżała ni­gdy o ciebie. Jeśli ci dziś bije serce to dumą…
— Ach! droga moja! — zawołał z wylaniem ujmując dłoń przyjaciółki. — Jakżem ci wdzięczen i jakże cię kocham! Ty to, wzbijając mnie w du­mę, dajesz mi złudzenie, żem dosięgnął miary, którą dosięgnąć jest najżywszem mem pragnie­niem. Zdaje mi się doprawdy, że posiadasz moc czarodziejską, udzielania życia temu co we mnie kiełkuje dopiero. Ty mi ustawicznie wskazujesz horyzonty odlegle a szczytne. Pod wpływem twoim doznaję upojenia rzeźbiarza co, przeniósł­szy wieczorem do świątyni, posąg rozgrzany jesz­cze ostatniemi uderzeniami dłuta, wilgotny, lgną­cy do dłoni co go ulepiły, ujrzał go, nazajutrz, na cokule, śród dymu wonnych kadzidei, ro­niącym z każdego cala tego materyału z jakiego został wytworzony, boskość przedziwną, istotną… Tak i ty przyjaciółko moja! dokony­wasz podobnego cudu, za każdem zbliżeniem się do mnie. To też myślę, że gdy mnie raz do­bre losy zbliżyły do ciebie, stałaś mi się niezbę­dną na zawsze i chociaż, śród częstych a długo­trwałych rozłączeń i ty i ja żyć musimy z oso­bna, oboje chyba, zdajem sobie sprawę z tego co by powstać mogło z zupełnego zlania się istot naszych i życia naszego? To czem mnie darzysz jest najpewniej więcej niż to co dać chcesz i mo­żesz, a że cię zkądinąd uważać muszę za straco­ną dla siebie… zwę cię: Perdito! w nazwę tę wle­wając całą smutną świadomość i żal nieskoń­czony…
Zatrzymał się, czując, że drży dłoń, której nie wypuścił jeszcze ze swej dłoni.
— Perdito! — szeptał cicho po chwili milcze­nia.
— Gdy tak wołam na ciebie, czy się domy­ślasz na jakie ciosy i ostrza wystawiam piersi żą­dzą płonące? Zdaje mi się doprawdy, że jeślibym nawet mógł cię posiąść, chłód twój omroziłby łupieżne me dłonie.
Cierpiała słuchając gorących słów młodzieńca od których bił płomień szczerej namiętności. Niepotrafiłaby jednak określić natury cierpienia i niepokoju jaki ją ogarnął, lęku jaki ją zdejmował.
Zdawało się jej, że schodzi z własnego życia ścieżki, porwana i pociągana na zawrotne jakieś wyżyny, idzie śród rzeczy senne a jednak namacalne i czuje że jej brak oddechu w piersiach…
Pociągała ją, ta otchłań płomienna a czuła się bierną i bezwłasnowolną wobec zmian, jakie ów mistrz wskrzesiciel mógł i pragnął w niej wywołać, ku zadowoleniu trawiącego go pragnienia coraz to nowych form piękna i poezyi.
Wiedziała, że w jego wyobraźni, istota jej zlewa się, rozpływa z dopiero co utworzonem widzeniem zmarłego Lata, zamkniętego w opalowej trumnie, co ma zachować pozory życia.
Zdejmowała ją chęć dziecinna nieprzemożona spojrzenia w samą głąb’ źrenic swego towarzysza, by się przekonać czy się w nich odbije jej własna, żywa postać?
Smutek jej zwiększało jeszcze podobieństwo, które dostrzegała pomiędzy naturą jego uczucia a tem czego doświadczała sama, tworząc najlepsze swe teatralne role, za pomocą sztuki, wcielając je w życie doskonałe.
Widział ją i wyobrażał sobie nie w powszedniego życia szacie, a wzbitą na koturny, na których utrzymywała się chwilowo, nie bez najwyższych wysiłków woli.
Maska zakryła mu ją całą.
W strefach, do których dosięgała chwilowo, on się obracał jak we właściwym sobie elemencie, oczarowany niewyczerpanem odnawianiem się twórczości, z którą się w samym sobie nosił.
Danem mu było dokonywać doskonałego zlania się sztuki z życiem, wyłanianiem z samego siebie niemilknącej harmonii.
Danem mu było z najpospolitszych zjawisk wysnuwać przędzę piękna, rzecz każdą, za pomocą jednego rysu, przerzucać w ideału strefy. Zdolność tę sam zaznaczył w słowach jednego ze swych bohaterów:
„Ustawicznym jestem świadkiem przetwarzania się zjawisk zewnętrznych w głębi wnętrznej mej istoty, w wyższe, doskonalsze wcielenia, co się w wyobraźni mej odbijają, jak w czarodziejskiem zwierciadle“.
Obdarzony przytem niezwykłym darem słowa, umiał wyrażać najsubtelniejsze odcienie uczuć i myśli, opowiedzieć swe wizye z wiernością normalnej niemal plastyki, tak żywo i wypukłe, że się zdawały niezależne od niego, odrywały się przedmiotowo pod barwnym jego stylem.
Głos miał dźwięczny i donośny, ujmujący wyraz każdy w kontur muzykalny, w doskonały akord zamykający okres każdy.
Słysząc go po raz pierwszy, doświadczało się wrażenia na poły podziwu, onieśmielenia na poły, gdyż się dostrzegało w nim chęć zaznaczenia granicy, niby nieprzebytej przepaści, pomiędzy sobą a słuchaczem. Lecz że w nim serce równoważyło umysł, ktokolwiek zbliżył się doń i poznał go lepiej, odczuwał, pod kryształową, dźwięcznością i migotliwością słów jego, ciepło namiętnej, młodej, szczerej duszy, niewyczerpaną zdolność współczucia, przepaścistość marzeń wypełniających wulkaniczne piersi.
O wszystkiem tem wiedziała dobrze kobie­ta, którą nazwał: Perdita! i jak dusza pobożna łaknie od Stwórcy Łaski ku dokonaniu wielkie­go dzieła swego zbawienia, tak zdawała się ła­knąć i czekać aż ją jej młody przyjaciel a natchniony poeta, wzbije na szczyty, przetrawi w ogniach, ku którym rwała się pragnieniem płomiennem, rozpaczą po uciekających szcząt­kach swej młodości, lękiem samotnej, spopielo­nej pustyni, śród której zbudzić się mogła opu­szczona…
— Ty to Stelio — rzekła z nikłym uśmie­chem, dłoń swą cofając z dłoni młodzieńca — ty to raczej chcesz mnie upoić!
— Patrz! — zawołała po chwili, pragnąc prze­rwać ogarniające ich wzruszenie i wskazując prześlizgującą się łódź ładowną — patrz, twoje granaty.
Głos jej, choć się siliła na swobodę, zdra­dzał głębokie wzruszenie.
W wieczornym zmroku łódź mijała ich, prześlizgując się jak senna po zielonkawo-srebrzystych wodach, podobnych barwą do mło­dych na wiosnę liści wierzb nadwodnych.
Łódź wypełniały owoce symbolizujące rzeczy bujne, bogate, ukojone, zamknięte w sobie, dojrzałe, jak owoce one purpurowe, zakończone u gó­ry królewską koroną; te zamknięte jeszcze, tam­te wpół rozwarte nad ziarn bogatem nagroma­dzeniem.
Foskaryna jęła deklamować, półgłosem, sło­wa jakiemi, w dramacie Effreny, Hades upomina nadobną córę Demetry, podnoszącą do ust owoc fatalny:
„Gdy na miękkiej, ziemskiej łące, pod okiem modroszatnej swej matki, zrywać bę­dziesz kwiecie wonne a Oceanidy okolą cię śpiew­nym korowodem, na miękkiej, ziemskiej mura­wie… zdejmie cię smętek nieprzemożony, zamglą się nagle twe nieśmiertelne źrenice, słońce ci zgaśnie, serce ściśnie niezbyta tęsknota; dusza twa, o Persefono! zapragnie mroków podziemne­go twego królestwa. Próżno modroszata matka twoja wołać cię głośno i budzić będzie; ty, o Persefono! odrzekniesz tylko: oto matko moja, Hades mnie wzywa w podziemne swe państwo, wydziera światła by pogrążyć w ciemności Erebu… pociąga nie dającą się nigdy nasycić miło­ścią…“
— Perdito — zawołał poeta, wsłuchując się z lubością w perliste dźwięki jej głosu, skandu­jącego wiernie, przezeń skreślone słowa. — Ah! Perdito! jakże potrafisz być ponurą o tym wieczornym i jesiennym zmroku. Scena to, gdy się Persefona ma zaprzepaścić w Erebie. Opłakują ją Oceanidy… jakże głos twój podobny do ich zniżonego chóru! Persefona sztywna, w żółtej szacie, cofa się, odrzucając w tył ukoronowaną głowę. Cień nocy i śmierci już, już przepływa po jej bladości, oblewa lica, wpada w ócz zagłębienia, drga w nozdrzy zwężeniu, twarz przyobleka w tę tragiczną maskę, którą ty, Perdito! przywdziewasz tak często… Pamiętam, gdym do mych misteryj, tworzył Persefony postać, w o­czach mi stałaś zaklęta. Szmat żółtego aksami­tu obrzeżający wykrój twej sukni, przyoblekł w żółte szaty moją Persefonę… Pewnego wie­czoru, pamiętam, żegnałaś mnie u siebie, na pro­gu komnaty pogrążonej w mroku, do której jeszcze nie wniesiono światła. Na dworze, pamiętam, dął jesienny wicher. Uczyniłaś ręką ruch, co mi na raz wywołał w wyobraźni skończoną, a do tej chwili niejasną, postać Persefony. Ani domyślając się wywołanego wrażenia znikłaś, pogrążając się w domowem cieniu twego Erebu… Zdawało mi się, że słyszę twe łkania… Słyszałem je… przebiegł mnie dreszcz rozkoszy… Czym ci doprawdy nigdy nie opowiadał o tem? Powinienem ci poświęcić me dzieło.
Cierpiała pod jego gorącem, spojrzeniem, pod tą swą maską tragiczną, którą podziwiał, która pobudzała w nim twórczość, darząc towarzyszącem twórczości, zadowoleniem.
Cierpiała dotknięta w najgłębszej swej istocie.
Bolała ją przedziwna ruchomość jej rysów, dar mimiki rządzący muskularni jej twarzy, nie omylna, doskonała harmonia z jaką każdy ruch swój umiała dostroić do treści uczuć i myśli; bolał ów cień żałoby, w jaki, na zawołanie, owijał ją na scenie ból, szarpała rozpacz… i bolał zwłaszcza ów cień mroczny, w który spowijała ją strata młodości…
I ta to szlachetna, hojna, delikatna ręka młodego jej przyjaciela i wielkiego poety, ręka pragnąca wieńczyć ją i pieścić, ukochana, uwielbiana, ta właśnie, zadawała jej podobne katusze!
— Czy wierzysz, Perdito! — począł po chwili milczenia, puszczając wodze wyobraźni tak lotnej i rozwiewnej jak kłębiące się po nad doliną dymy jasne; przerywając myśli pracę, w pewności, że w danej chwili, sam ten spoczynek opłaci mu się nowym, obfitym przypływem — czy wierzysz w tajemniczy a dobroczynny wpływ znaków pewnych? Nie mówię o astrologii i o horoskopach. Rozumiem raczej, że na wzór doboru barw, w których wierzono niegdyś, że pokutują gwiazd dusze, możemy zawiązać porozumienia pewne pomiędzy własną naszą istotą duchową a jakimbądź niezależnym na pozór, oderwanym od nas przedmiotem lub znakiem dotykalnym. Stopniowo, pomału, rozszerzają się duchowe nasze władze, wzmaga się złudzeń skala, aż wreszcie w niektórych chwilach, zbliżamy się do przeznaczeń naszych źródła, zdolni pochwycić ich tajemnicę. Zdaje mi się Perdito, że na podobnej wewnętrznej pracy polega możność odzyskania dla wystudzonych dusz naszych, choć cząstki pierwotnej świeżości. By ją odzyskać, musimy, tak mi się zdaje, zidenfikować się z jakimbądź tworem przyrody, duszę trzeba nagiąć bądź co bądź do prostoty zaczątkowej dryady, odczuwającej w sobie krążenie soków współżyjącego z nią drzewa lub krzaku. To co mówię odnosi się do słów, któreś uroniła przed chwilą, wymijając pełną owoców barkę. „Patrz! twoje granaty,“ zawołałaś, streszczając w krótkich słowach, cały system wierzeń moich i dążności. Dla ciebie, dla wszystkich co znają mnie i kochają, granat jest „moim“ symbolem. Dla ciebie, dla przyjaciół moich, cała duchowa moja istota, indywidualność cała, pozostaje ściśle związana z owocem, którym obrał sobie za godło, podciągając pod to rozumienie więcej idealnych aspiracyj, niż policzyć można pestek pod purpurową granata mięśnią. Gdybym żył w czasach gdy grek, ciosając rodzimego pantelika marmury, rad słuchał przedziwnych i przeprawdziwych, z dziewiczego, ro­dzimego gruntu wyrosłych baśni, żaden mistrzsnycerz nie przedstawiłby mnie inaczej jak z owocem granatu w ręku. Symbol ten odciąć odemnie byłoby to samo, co odciąć żywy członek, bo w doskonałem przejęciu się przyrodą i jej zrozumieniu starożytnych, symbol przylegał do dzierżącej go ręki, tak, jak owoc do gałęzi rodzimego drzewa. Patrząc na mój posąg grek myślałby o mnie jak myślał o Hyacyncie, Nar­cyzie, których wyobrażał w postaci stojącej i młodzieńczej. Iluż w obecnej dobie zdoła wniknąć w mój pomysł i w nim zasmakować? Potrzeba na to lotnej i subtelnej wyobraźni. Tylko ty, Perdito! hodujesz w swym ogrodzie piękne drzewo granatu, pragnąc rok rocznie, być świadkiem kwitnięcia mego i owocowania. W jednym ze swych listów, skrzydlatym jak niebios wysła­niec, opisujesz mi święto uwieńczenia „effrenowego,“ jakeś je słusznie nazwała, drzewa. Opasałaś je równiankami kwiecia w dniu, w którym otrzymałaś pierwszy egzemplarz „Persefony.“ Widzisz, żem już dla ciebie, dla przyjaciół moich wznowił kult starożytnego mytu, z tworem przy­rody wiążąc indywidualność moją, nąjidealniejsze mojej duchowej istoty porywy. Gdy umrę (a Przyroda pozwoli mi objawić się całkowicie w dziele mojem — inaczej biada mi!) uczniowie moi czcić mnie będą pod postacią granatu, utoż­samią z wytryskiem jego liścia, płomieniem kwie­cia, koroną owocu, wyobrażającemi pewne właściwości duszy mojej, umysłu, zdolności. Liść, kwiecie, owoc zostaną pośmiertną spuścizną poety, głosząc jego marzenia, dążności, wierzenia. Wówczas Perdito! zrozumiesz jakie stąd wypływać mogą korzyści. Już mnie samego, wytwo­rzona przezemnie zależność od granatu, zniewala rozwijać się na wzór rośliny, w której podobało mi się umieścić wyraz najgłębszych właściwości mego jestestwa. Jużem zmuszony wypełniać pło­mienną i ożywczą krasę życia, całem jego doj­rzałem bogactwem. Związanie się moralne z ro­śliną, nagina mnie ku przyrodzie i jej celom. „Tak mnie uczy przyroda,“ oto lwi epigraf, jaki położyłem na okładce pierwszej mojej książki. Przypominam sobie te słowa ilekroć widzę jak kwitną i owocują granaty. Dopiero powolni wyrocznym głosom, powstającym w samej głębi istoty naszej, pozostajemy sami sobą, w zgodzie z przyrodą, nieposzlakowani śród rozprzężeń tylu. Nie, nie chcę sprzeczności pomiędzy wskazanym mi przez sztukę ideałem, a życiem mojem. Chcę dopasować jedno i drugie do doskonałej harmonii…
Mówił szybko, płynnie, z wylaniem, czując jak siedząca obok niego w gondoli kobieta otwiera słuch i serce na jego słowa.
Ogarniała go pewna błogość przy niejasnem jeszcze poczuciu, że się dostraja do czekającego go a już bliskiego twórczego wysiłku.
Pochylając się ku swej towarzyszce i wsłuchując się w rytmiczny plusk wioseł, wypełniający ciszę olbrzymiej przystani, ujrzał nagle przed wyobraźnią swą, niby w błysku jasnowi­dzenia, twarze tłumu kłębiącego się w olbrzymiej sali Wielkiej Rady, w dożów pałacu.
Drgnął.
— Czy uważałaś Perdito — począł wolniej, wzrok puszczając po srebrnych wodach, aż tam, kędy z odpływem zamroczyły się, zściemniały — czyś uważała, jak w pewnych chwilach naszego życia, wyobraźnia nasza wysnuwa wyroczne wnioski z najpowszedniejszych bogdaj zjawisk. Nie rozumiem dlaczego poeci wyrzekają tak głośno na prozaiczny poziom naszego wieku, biadają, że się rodzili za późno czy za wcześnie? Dziś, jak dawniej, jak zawsze, każdy inteligentny człowiek mocen jest wotworzyć życia swego sam sobie baśń przepiękną; każdy, kto w odmęt powszedniości wnieść potrafi wyobraźnię żywą i poetyczną, taką, z jaką uczniowie nieśmiertelnego Lionarda, powolni naukom i radom mistrza, szli na place i zaułki miasta, na zgliszcza i śmietniska, po przez mgły i słoty, szukać „natchnień czarodziejskich“ i „rzeczy przedziwnych.“ „W odgłosach dzwonów — mówił im Lionardo – usłyszycie drogie wam imiona i upragnione słowa.“ Znał bo on wyobraźni wszechmoc świętą! Co do mnie, podziwiam łatwość z jaką potrafię błahostkę nieraz zużytkować i dopasować do pomysłów moich i sztuki wymagań. Czy uwierzysz, siedm ziarn granatu, które Hades daje spożyć Persefonie, wystarczyły mi wybornie do wypełnienia poematu całego.
Śmiał się teraz wesołym, młodym, szczerym śmiechem.
— Osądź sama, jak dalece prawdę mówię. Jednego z pierwszych dni października roku zeszłego, zaproszony zostałem na Burano, przez donnę Andryanę Duodo. Ranek spędziliśmy w ogrodach lnu, po południu wybraliśmy się na Torcello. Snuł mi się już wówczas po myśli myt Persefony, przyszłe dzieło kiełkowało już zapewne w nietkniętej bruzdzie mojej twórczości, bo mi się raptem zdało, że płyniem po Sykstu gęstej toni, ku zaziemskim jakimś wybrzeżom. Zdjęła mię dziwna niemoc i omdlałość, a jednocześnie czułem się tak lekkim, jak gdybym był już cieniem i mógł przechadzać się po grzędach złocieni, nie naginając stopami mojemi ani jednego kwiecia, nie zostawiając po sobie najlżejszego śladu. Powietrze było wilgotne, miękkie, szare, kanały wiły się pomiędzy brzegami porosłemi bezbarwną trawą. — Nie uśmiechaj się! Bezbarwną. W samych blaskach słońca widywałaś Torcello? — W naszej barce, co mi się Charonową barką zdawała, rozmawiano głośno, śmiano się, deklamowano. Głosy dochodziły mnie jak przez sen, jak z bardzo daleka… Wtem zbudziły mnie z zadumy słowa Franciszka Lizzo. O mnie mówił i wyrzekał, że „książę“ poetów — jego to słowa i na niego spada odpowiedzialność cała! — o zaostrzonych poczuciem i potrzebowaniem Piękna zmysłach, zmuszony jest wieść żywot szary, pospolity, na uboczu, samotny, lub co gorsza wśród ludzi nudnych, czy niechętnych sobie; jeno w wyśnionych w bujnej imaginacyi pałacach, święcąc zaślubiny linii i barwy, melodyi i słowa. Wpadając w liryzm, szarym tym obrazom szarego życia, przeciwstawił przepych i rozkosz życia dawnych weneckich artystów, wysłane kwieciem drogi jakiemi chadzali, towarzyszące im grzmoty oklasków, i piękność, i władzę, i bogactwo służące im wiernie, zawsze i wszędzie, słowem, to bujne, rozkoszne życie, którego ślady pozostały wzdłuż i w wyż ścian wysokich i pułapów weneckich pałaców. „Dobrze“ — ozwała się Andryana Duodo, — daję słowo, że Effrena, tu w Wenecyi, święcić będzie dzień podobnego tryumfu. — Tak mówiła Andryana i w tejże chwili, na nizkiem wybrzeżu, do któregośmy przybijali, ujrzałem owocami pokryte granatu drzewa. Barwną linię przerwały blade i nikłe, zaśmiertne, pochłaniające mnie obrazy. Wtem, siedząca obok mnie donna Orsetta Contarini, krzyknęła wyciągając ku owocom ręce równie łakome i niecierpliwe jak jej podniebienie. Nic mi się bardziej nie podoba, Perdito, nad szczery wyraz pożąda­nia. „Przepadam za granatami — szczebiotała Orsetta, oblizując końcem języczka świeże swe wargi.“ Znasz ją? Dziecinna i naiwna, jak jej archaiczne imię. Powstałem. Andrea Conta­rini wcale nie zdawał się potakiwać zachciankom i trzpiotaniu się swej żony. Ręczę, że nie dzieli ufności Hadesa, w wszechmoc siedmiu ziarn gra­natu, ku utrzymaniu małżeńskiej wierności i mi­łości. Barka przybiła do brzegu, wyskoczyłem szybko i począłem obrywać owoce z drzewa, z którem się zrosłem wszystkiemi władzami mojego jestestwa. Była to jedyna może w życiu okazya wymówienia usty poganina, szczytne słowa Zba­wiciela, przy ostatniej wieczerzy: „Bierzcie i jedz­cie, oto ciało moje… to czyńcie na pamiątkę moją.“ Myślisz Perdito, że żartuję? Opowiadam ci praprawdę samą, tak jak było.
Podziwiała wytworność jego słowa i lotność fantazyi. Było w tem coś niepochwytnego, przelewnego i potężnego zarazem, coś z płomienia i uciekającej fali…
— Dziś — ciągnął — donna Andryana dotrzy­muje danego słowa! Wierna odziedziczonym in­stynktom i znanym zamiłowaniom piękna i prze­pychu, iście królewską przygotowała ucztę, żyw­cem z epoki Odrodzenia, przerzuconą w nasze szare czasy. Wyciągnęła z pyłu zapomnienia Aryannę Benedetę Marcello, wskrzesając ją śród ścian, kędy Tentoretto obdarzył Minoidę, gwiazdzistą z rąk Afrodyty, koroną. Już w samym tym pomyśle rysuje się cała dogaresa, co oczy swe gubi na barwnej plamie, na obrazie Bonifacio! I dodaj, że dzisiejsza uroczystość, w pałacu dożów, miała historyczny swój precedens. W tejże samej sali Wielkiej Rady, w 1573 roku, deklamowany był mitologiczny utwór Korneliusza Frangipani, pod muzykę Klaudyusza Merulo, ku uczczeniu goszczącego podówczas w Wenecyi, króla arcy-chrześciańskiego, Henryka III. A co Perdito, erudycya moja wprawia cię w zdumienie? Ileż bo ksiąg przewertowałem, ile wiadomości odnośnych nagromadziłem, przygotowując się do dzisiejszego wieczoru! Nie bój się. Sławetną moją rozprawę dam ci przeczytać dopiero w dniu, w którym zasłużysz na ciężką karę.
— Czemu jej dziś wieczorem nie wygłosisz? — spytała zaniepokojona, znając go bowiem bała się, by w ostatniej chwili nie zawiódł oczekiwań.
Domyślił się o co go posądza, i chciał ją bardziej jeszcze zaniepokoić i podrażnić.
— Dziś wieczorem — rzucił od niechcenia — poproszę cie o sorbet, i w twoim ogrodzie, siedząc przy tobie, podziwiać będę drzewo mego granatu, strzelające w niebo konarów płomykami.
— O! Stelio! czyś oszalał! — zawołała.
W głosie jej przebijał taki żal, zawód taki, a jednocześnie tak się streszczało i uwydatniało zawiedzione oczekiwanie, zebranego, by go słyszeć tłumu, że się Effrena aż zmieszał. Zdało mu się, że ma przed sobą stugłowy potwór wypełniający złotem i purpurą kapiącą salę w pałacu dożów; że niezliczone pary oczu, wpijają się weń z pytaniem i wyrzutem; że czuje palące oddechy tysiąca piersi i naraz zmierzył niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, licząc na natchnienie ostatniej chwili, na improwizatorskie swe zdolności!
— Uspokój się, — rzekł po chwili — żartowałem. Pójdę „ad bestias“ i stanę bezbronny na podjum, w sali Wielkiej Rady.
Zamilkł, a potem znów:
— Widziałaś przed chwilą, że mi gwiazda moja zesłała ostrzeżenie w widomym znaku granatu. Mówi mi on, że nie mam prawa stawać w niezgodnej z mą naturą postawie, przywdziewać szaty nieodpowiednie naturze uzdolnień moich. Wszak wiesz dobrze, przyjaciółko moja! jak dalece potrzebuję być zawsze i wszędzie w zgodzie z samym sobą, więc i ze stopni tronu dożów winienem słowa brać u ich źródła żywego, w samej głębi mej duszy, podkładać je pod rytm melodyi, obrzucone osłoną ponętnej a przezroczystej allegoryi. I tyle tego... To też przemówię „ex tempora“, a niech płomienny duch wielkiego improwizatora pędzla, Tentosetty, świeci mi z wyżyn jego „Raju“, udzielając słowom moim zapału i jasności.
— Samo ryzyko podobnego występu, pociąga mnie, — ciągnął po chwili — nie uwierzysz w jaki błąd byłbym popadł. Gdy mi Adryana Duodo oznajmiła o przygotowanej się uroczystości i zaprosiła do wzdęcia w niej udziału, wziąłem się do układania stosownej do okoliczności przemowy. Kułem pracowicie arcy prozaiczne deklamacje, bufiastą jak owa starodawna fioletowa suknia w jednej z szaf Muzeo Correr. Były tam u wstępu, jakeś to odgadła! czołobitne zwroty dla królowej, co obecnością swą uświetnia uroczystość. Były wonne równianki pod stopy jaśnie wielmożnej donny Andryany Duodo. Przez dni wiele wzywałem się w życie i ducha weneckiego patrycyusza z XVI stulecia, uczonego i oczytanego jak sam kardynał Bembo, klasyka jak autor „gli Asolani“, uczęszczającego do zamiejskich ogrodów 5. tak dalej. Już sam dostrzegałem uderzające podobieństwo pomiędzy moją napuszoną prozą, zaokrąglonemi szeroko okresami, a złoconem i ciężkiem obramowaniem sufitu w sali Wielkiej Rady. Tak było do wczora. Wczoraj rano przybywszy do Wenecyi i płynąc wzdłuż kanału Wielkiego, strudzony i zmęczony uczułem się nagle pokrzepiony. Przeniknął mnie całego mrok wilgotny i przezroczysty, z którego kamienne pałace i kościoły, wyłaniały się półsenne jeszcze, rozmarzone...
— I poznałem nagle, że rękopis, który miałem przy sobie, na piersiach, niby rzecz cenną i jedyną, nie wart zwiędłych traw wlekących się za wiosłem gondoliera. Poczułem, że praca dni i tygodni stała mi się na raz równie, jeśli nie bardziej obojętną i zgoła obcą, jak tryumfy jakiegoś Celio Magno, lub morskie opowieści Antoniego Maryi Conzalvi. Co z tem począć? jak temu zaradzić?
Powiódł okiem do koła, po wodach, horyzontach, po niebie, szukając jakiegoś nadzwyczajnego znaku, co by go wydobył z kłopotu.
Brzegi cichych wysp odrzynały się od wód wąską żółtawą linią, przypominająca żyłki złoto w przezroczystościach agatu.
Nad Santa Marya del Salute, niebo, z przepływającemi różowemi i liliowemi obłoczkami podobne było do zasianego meduzami morza.
Z ogrodów dolatywał zapach słońcem i ciepłem zwarzonych, więdniejących liści, tak mdły i silny, że się zdawało, jak gdyby aromatyczne olejki rozlały się po wód brunatnej, ociężałej powierzchni.
— Czujesz w powietrzu zapach jesieni — spytał Foskarynę?
Ona pozostała zapatrzoną w niedawno wywołane przezeń widmo zmarłego Lata, płynącego w kryształowej trumnie, w dół, precz, ku lagunom...
— Czuję ciągle — odrzekła z nikłym uśmiechem.
— Wczoraj, przybywszy tu, nie widziałem cię — spytał po chwili. — Gdzie byłaś wczoraj o tej godzinie?
— Na Giudeca, w jednym z ogrodów.
— Ja tu, na Riva. Czy ci się nie zdaje, że na oczy nasze nasycone podobnym temu widokiem, powieki opaść powinny i nie podnieść się już więcej...
— O takich to i tym podobnych rzeczach, chcę mówić dziś wieczorem — ciągnął po chwili z zastanowieniem. — Będę opiewał zaślubiny Wenecji z bożkiem jesieni. Ach! gdybym mógł na tem tle stworzyć obraz, podobny w tonie do obrazu, na którym Tentoretto w sali Anticollegio, przedstawiał gody Bachusa z Aryanną! Błękit, purpura i złoto! Złoto, błękit i purpura.
— Od wczoraj — ciągnął — zbudziły mi się w pamięci fragmenty, ustępy całe, z dawno zapomnianego, zarzuconego poematu, który pisałem w Wenecyi, znalazłszy się tu po raz pierwszy, w najwcześniejszej mojej młodości. Było to we wrześniu. Poemat miał nosić tytuł: „Alegorya jesieni“. Jesień nie objawiła mi się bynajmniej uwieńczona winnem liściem, lecz podobna raczej do któregoś z królewiczów Weroneza, płomiennego, wyrywającego się z marmurowych ramion i zielonkawych opasek kochanki. Pomysł, chociaż poetyczny, nie dościgł wówczas plastycznego, dla sztuki niezbędnego wcielenia. Odrzucony, zapomniany, drzemał gdzieś w głębi mej pamięci, lecz jak w głębokich bruzdach urodzajnej gleby nie ginie żaden rzucony w nią posiewy tak i w duszy poety, każde rzucone ziarno kiełkuje, aż w danej chwili, wystrzeli plonom obfitym. Dziwnie nieodgadnione a sprawiedliwe są prawa rządzące wewnętrzną naszą, duchową, nam samym częstokroć niedostępną istotą. Trzebaż mi było, niegdyś, w pacholęctwie niemal, zostać potrąconym w Wenecyi najsilniejszem z wrażeń, trzebaż było by ono, bez woli mej i wiedzy kiełkowało w głębi mej duszy by dziś, jak na zawołanie, jak za czarodziejskiej różczki dotknięciem wytrysnąć kwieciem! Leonard da Vinci, to miał zapewne na myśli, gdy zapatrzony, w wszechmoc przyrody, tworzył prześliczną bajkę o mrówce i prosa ziarnku „Nie jedz mnie, pozwól mi wzejść w roślinę, a odpłacę ci się setnem ziarnem“. Ach! Leonardo, mistrz nad mistrze! nie było głębi, w którą by nie zajrzał a dłonie co kuły spiże, naginały żelaza, miały dotknięcia lekkie i miękkie, kobiece, anielskie niemal. Och! Perdito! myślisz żem się sprzeniewierzył wenecyanom!
Przy ostatnich słowach uśmiech przemknął po jego ustach, chciał żartować, lecz go od stóp do głowy przebiegły dreszcze natężenia, z jakiem usiłował zestrzelić w jeden snop rozpierzchłe jeszcze promienie wspomnień, myśli, wyobraźni, przelatujące w nim niby błyskawice olśniewające.
Błyski te, fale przepływne usiłował ująć w linie stałego konturu a przy jego niesłychanej wrażliwości, wysiłek ten zdradzał się na pobladłej jego twarzy, drgał w muskule każdym. Śledząca tę wewnętrzną pracę młodego swego przyjaciela kobieta, doznawała uczucia jak gdyby sama, w spazmatycznym wysiłku, naciągała cięciwę twardego i olbrzymiego łuku.
Czuła Effrenę w tej chwili dalekim od siebie, obcym sobie, obojętnym na wszystko, co nie było pochłaniającą jego twórczość myślą.
— Późno już! czas wielki! — zawołał otrząsając się z zadumy, gdyż nagle znów się przed jego wyobraźnią wyłoniły tysiączne, salę Wielkiej Rady, wypełniające, ludzkie twarze, — wracajmy! muszę się przecie przebrać. Wielki czas.
I już młodzieńczą jego próżność łechtały spojrzenia oczu tysiąca nieznajomych kobiet co się miały nań zwrócić z ciekawością, podziwem.
— Do hotelu Danieli — rozkazała wioślarzom Foskaryna i wraz ze Steliem, zwróciła się do zębatego dziobu łodzi co, do żyjącej samodzielnem życiem istoty podobna, zawahała się na wodzie, z żalem opuszczając ciche, szeroko rozlane przestworza, na które zsunął się już cień nocy. Ociągała się niby z powrotem ku rozkosznemu miastu Anadiomeny, po którego niezliczonych kanałach, jak po nerwach lubieżnej niewiasty, poczynała krążyć wieczornych warów gorączka.
I Stelio i Foskaryna milczeli, wsłuchani w nurtujące głąb ich duszy głosy.
Wzbijające się z ogrodów wonie rozlewały się w powietrzu i padały jak olejki wonne na lekkie zmarszczki wodnej taili mieniącej się połyskiem przepalonego bronzu. Powietrze zdawało się wypełniać widmami dawnej weneckiej świetności.
Biła ona z marmurowych pałaców i ich przyćmionych tutaj złoceń.
W czarodziejski wieczór wracała wonią i odbłyskiem dalekiego Wschodu, co tu niegdyś napływał wzdętemi żaglami i zaokrąglonemi skrzydły galer, wiozących łup bogaty.
Stelio chłonął to w siebie spragniony wszelkich objęć i w nim się unieśmiertelnić.
Chłonęła też to wszystko Foskaryna, łaknąc swą przepełnioną duszę przepalić ofiarnym ogniem i umrzeć czystą.
Oboje czuli ogarniające ich z chwilą każdą wzmagające się wzruszenie, a myśli ich i uczucia podobne były do wód tych staczających się w otchłań bezdenną.
Zbudził ich z zadumy wystrzał salutujący flagę, podejmującą się na maszcie wojennego okrętu, stojącego na kotwicy, w pobliżu ogrodu.
Trzybarwna flaga zwisła wzdłuż wysokiego masztu wywołując pamięć dawnych, heroicznych czynów.
Po wystrzale cisza zaległa tem głębsza i pogłębiła się jeszcze bardziej, gdy się gondola pogrążyła w cieniu, ocierając niemal o boki uzbrojonego pancernika.
— Znasz Perdito — spytał naraz Effrena — Donatellę Arvale, co ma dziś śpiewać w Aryannie?
Odbijając od zakutych w stal i żelazo boków pancernika, zaokrąglających się ciemnem sklepieniem nad przepływającą wzdłuż jego olbrzymich stóp gondolą, głos Effreny szczególną miał dźwięczność.
— Jest córką wielkiego snycerza: Wawrzeńca Areale — odpowiedziała Foskaryna — najlepsza to moja przyjaciółka a w obecnej chwili gość mój kochany. Poznasz ją dziś u mnie.
— Mówiła mi o niej z niezwykłym zapałem wczoraj wieczorem, donna Duodo, upewniając, że myśl wznowienia „Aryanny“, powzięła właśnie słysząc Donatellę śpiewającą aryę:
„Come mai puoi — Vedermi piangere“
— Zamierzasz jak widzę, uraczyć nas dziś nie lada koncertem. Ach! czemuż nie mieszkam w Wenecyi! Tam, w mojej pustelni, miesiącami długiemi grają mi same wichry nadmorskie i samotne moje myśli...
Na wieży św. Marka dzwon uderzył na Anioł Pański. Dźwięk spłynął na wód taflę, potrącił falę, odbił się o las masztów, przeleciał nad niemi, biegnąc ku dalekim lagunom.
Na znane sobie hasło, z dzwonnic San Giorgio Magiore, San Giorgio degli Schiavoni, San Giovani in Bragora, San Moise, Mary a de la Salute, Redantore i dalej, precz, po całem dziedzictwie ewangelisty i, jego lwa skrzydlatego, precz, aż z odległych dzwonnic Madonna dell’Orto, San Giobbe, San Andrea, ozwały się spiżowe głosy zlewając w chorał podniebny, jak gdyby nad marmurów ciżbą i wód tonią zwarła się jedna olbrzymia kopuła, połyskująca zapalającemi się na jej skłonach gwiazdami.
Dźwięki rozgłośne, potężne, roztrącając przezroczyste wieczorne zmroki, śpiącemu w cichych wodach miastu, śpiewały o wielkich, nadziemskich rzeczach.
Buchając z płonących od świateł, na przewiewy morskich wichrów otwartych kanlic, wybiegając po nad szczyty szczytnych świątyń, do wzburzonych ludzkich tłumów, przemawiały nieśmiertelnym głosem ubiegłych w wiekuistość pokoleń, których cienie majaczyły w zagłębieniu naw kościelnych, sycąc drżące płomyki lamp i gromnic wotywnych.
Ciżbie znękanej dziennym trudem niosły wiecznego spokoju zapowiedź a wydzwaniając cześć nadziemskiej, wszechpotężnej ale i wszechdobrej Istoty, wieściły cud nad cudami: jakiś świat inny, wyższy, lepszy a tak piękny, jak te jego ułamki rzucone na ściany głębokich nisz i kaplic, tajemniczych krypt i chórów.
I wszystkie te niebiańskie zjawiska, jednobrzmiącą wywołane modlitwą, cała ta melodya co koi i pociesza, rozbujana na raz po nad odmętem mórz, wieczornych mroków i powszedniości życia, biegła po nad miastem, śpiewnym, nadpowietrznym chórałem, het! precz, na kanały, na laguny, na morze.
— Czy umiesz jeszcze się modlić? — spytał Stelio przyciszonym głosem towarzyszkę swą nieruchomą, z opuszczonemi powiekami i skrzyżowanemi na kolanach dłońmi.
Nie odpowiedziała nic, zaciskając bardziej usta.
Oboje milczeli, słuchając głosu dzwonów, świadomi wzruszenia, co ich ogarniało wzmagając się z chwili na chwilę, podobne lawie, co raz znalazłszy ujście w kraterze wylewa się nie powstrzymanym strumieniem.
Oboje czuli, że się pomiędzy niemi coś waży, coś się wkradło, stanęło, że się zbudził jakiś dźwięk nowy, rwący się im gwałtem na usta; że się coś zrodziło pod tego pancernika cieniem, że natrafili na punkt zwrotny, nie dający się wyminąć, na próżnię nieokreślną a domagającą się wypełnienia.
Wzruszenie niespokojne jakie czuli w sobie, popychało ich wzajem ku sobie, zadzierżgając pomiędzy nimi silny a splątany węzeł!... I nie śmieli spojrzeć sobie w oczy, bojąc się ócz zbytniej wymowy.
— Czy się spotkamy dziś wieczorem, po uroczystości — spytała go drżącym i stłumionym głosem — czyś wolny?
Zdawało się, że śpieszy narzucić nań swe pęta, pragnie zatrzymać go, uwięzić; że się na raz przelękła by jej czasem nie umknął, że się w niej nagle zbudziła nadzieja znalezienia, tego właśnie wieczora, czarodziejskiego ziela co go upoi i do niej przywiąże — na wieki.
Czuła, że mu się oddać musi, a jednocześnie, w okrutnych jasnowidzeń przebłysku, dostrzegała całe ubóstwo, nędzę daru, z którym się tak długo ociągała...
Zdejmował ją lęk spleciony z dumy i ze wstydu.
Lęk ten ściągał przekwitłe jej rysy.
— Wolny jestem i twój, twój zawrze, całkowicie — odrzekł szybko i cicho, nie podnosząc oczu. — Wiesz doorze, że nie cenię nic nad to, co ty mi dać możesz.
Zmieszany był a jednak dościgał podwójnego celu, do którego parły go wszystkie władze jego namiętnej duszy.
To miasto morskie, czarodziejskie i tę kobietę, kuszącą go nieprzemożonym urokiem, mógł razem objąć.
Czemuż się uczuł nagle znużony wszystkiem czem się przed chwilą napawał, samym nadmiarem zalewających mu duszę pragnień?
Przeląkł się zawodów, rozczarowań.
Zdjęła go wraz z żądzą tęsknota nieukojona, żałość głęboka.
Targały nim na przemian radość z doścignienia celu, duma i upojenie pracy długiej, wytrwałej, bez wytchnienia niemal, ambicye bez granic i wędzidła, rozbijające się wciąż o nazbyt ciasnej rzeczywistości ramy.
Wszak rościł prawa do książęcych jakichś przywilejów; miał popęd do władania tłumami, a aspiracye do szczebli sztuki wyższych, o wiele wyższych! od tych, które doścignąć zdołał, któremi się wysławił.
Żądza rozkoszy, sławy, władzy, zbytku przelewała się w marzeniach jego złotem i purpurą, wytryskiwała z samej głębi jego istoty a jednocześnie nie przemożona żądza i nie przemożona tęsknota, popychały go w ramiona tej samotnej, koczujące życie wiodącej kobiety, owianej aż do najgłębszych fałd swych sukien, przesyconej namiętnym oddechem tłumów, których namiętność zapalała boską iskrą swej sztuki, krzykiem miłości, łkaniem rozpaczy, ciszą konania...
Nieprzemożona siła kłoniła go ku tej doświadczonej i zrozpaczonej już może, jak gdyby jej przekwitłe wdzięki i osłabłe od uścisków ramiona, przynieść mu mogły nieznane, niedoświadczone dotąd rozkosze...
— Obiecajże mi... — począł, pochylając się ku niej i usiłując opanować swe wzruszenie. — Wreszcie!
Nic nie odpowiedziała, podnosząc nań tylko spojrzenie tak przepaściste i palące, że się aż cofnął.
Milczeli.
Po nad ich głowami dźwięki spiżu przelatywały tak rozbujałe, że się im zdawało jak gdyby im włosy podnosiły na głowach.
— Do widzenia — rzekła, gdy łódź przybiła do brzegu. — Wychodząc z pałacu dożów, czekać cię będę na dziedzińcu, przy pierwszej od wybrzeża studni.
— Do widzenia — powtórzył — a postaraj się bym cię mógł dostrzedz w tłumie, gdy wejdę na estradę i za nim mówić pocznę.
Z placu przed św. Markiem dochodziła głucha wrzawa i mieszając się z głosem dzwonów, wypełniała Piazettę, przeskakiwała kanał, biegąc ku Doganie, pod stopy na złotej kuli stojącej Fortuny.
— Niech, całe światło z nieba spłynie na twą głowę, Stelio! — wróżyła mu Foskaryna, wyciągając za nim namiętnie rozpalone dłonie.


∗             ∗
Gdy Stelio Effrena wszedł, od strony morza na dziedziniec pałacu dożów, ujrzał schody Olbrzymów — „scala dei Ghiganti“ — zalane ciżbą czerniejącą to bielejącą na przemian, pod światłem płonących w żelaznych świecznikach latarni.

Widok ten obudził w nim taki wstręt zrazu i niesmak, że się cofnął pod krużganek, podrażniony zbytnim rozdźwiękiem pomiędzy tą pospolitą ciżbą a tłem ciżbę tę obramującej architektury, której przedziwne piękności uwydatniały i wzmagały smugi sztucznego światła i wieczornych cieni.
— O! biada mi! — zawołał, zwracając się do towarzyszących mu przyjaciół — w sali Wielkiej Rady, w dożów pałacu, mieć słuchaczy podobną zgraję! Jakąż metaforą trafię w te wykrochmalone gorsy? Wyjdźmy! Odetchnijmy innem powietrzem, powietrzem, którem oddychają prawdziwe tłumy. Królowa nie przekroczyła jeszcze pałacowych podwoi; mamy dość czasu przed sobą.
— Dopóki cię nie ujrzę na estradzie — zaśmiał się Franciszek de Lizo — za nic nie ręczę.
— Wnoszę, że Effrena wolałby nie z estrady w sali lecz raczej z tej tam otwartej loży, stojąc pomiędzy dwoma czerwonemi kolumnami, skąd rzeczpospolita śmiertelne ciskała wyroki, przemawiać do tłumów gotowych burzyć Prokuratorie, ognie podkładać pod Bibliotekę — zauważył Piotr Martello, przymawiając burzliwym zasadom mistrza, które sam zresztą podzielał.
— Najpewniej — odparł Stelio — jeśliby głos mój mógł zło powstrzymać lub do wiekopomne go czynu pobudzić! Rozumiem, że słowa pisane wyłącznie winne służyć sztuce. Książka winna zamykać w sobie piękno niby w Przybytku, do którego wstęp mają sami wtajemniczeni w sekret łamania pieczęci strzegących skarbów. Lecz słowo żywe, idąc wprost do ludu, czynem być winno, do czynu pobudzać. Pod tym tylko warunkiem człowiek, czujący swą godność, winien przemawiać publicznie, tłum wzburzać lub uspakajać, pociągać siłą prawdy, przekonań, ukochań, głosu, słowa i do słów i myśli dopasowanych harmonijnie ruchów. Przemawianie publiczne dla czczej zabawy, zadowolenia ciekawości cudzej lub miłości własnej, jest aktorstwem po prostu. Żałuję też gorzko, żem się dał nakłonić na dzisiejszy występ. W tym grożącym mi już niestety! z bliska popisie: mówcy-dyletanta, każdy z was, ręczę, widzi coś dla mnie upokarzającego? Cały ów tłok ludzi obcych mnie i sobie, na metę jednego krótkiego wieczoru wyrwanych, z powszednich zajęć i pospolitych rozrywek, zbiera się przez czczą ciekawość, słuchać mnie będzie tak, jak słucha pierwszego z brzegu „wirtuoza.“ Co zaś do słuchaczek, to pewien jestem, że sztuka ułożenia węzła w moim krawacie, zajmie je nieskończenie żywiej nad wszystko co włożę w utworzenie najdonioślejszego i najlepszego okresu. Oklasków trochę, szybko zapomniane zadowolenie, za które podziękuję wdzięcznym ukłonem... i oto wszystko! I czyż się wam zdaje, że się tem zadowolnić zdołam?
— Mylisz się! — zawołał Franciszek de Lizo — winieneś raczej winszować sobie, że ci się uda, choć na godzinę, wskrzesić w tem zamarłem mieście, dawne jego świetne życie; głuchym i ślepym mieszkańcom Wenecyi, przypomnisz ślubne gody ze sztuką. Tobie dano podnieść skalę upodobań naszych i dążności. Ten co to czyni, u ołtarza czy na estradzie, zarówno godzien czci i poklasku. Czyż cię to nie zastanawia, że uroczystość układana bez twej wiedzy i udziału, w nieobecności twojej, wypełnia jednak program, w którym najwybredniejsze wymagania nie znajdują nic do zmienienia, na który pisać się muszą własne twe upodobania. Nie jest-że to wymownym dowodem podnoszenia się estetycznej skali ogółu, dźwigania się piękna z upadku? Wpływ twój to zdziałał niewątpliwie. Dokonałeś cudu donioślejszego niż ci się zdaje. Ta, która ku uczczeniu ciebie urządza dzisiejszą uroczystość, Andryana Duodo, „dogaresa“ jak ją słusznie nazywasz, przy każdym pomyśle i szczególe pytała: co na to powie Effrena? Gdybyś wiedział jak się to pytanie często już dziś powtarza! Nie schodzi ono z ust „młodych.“ Zostało probierzem umysłowej i artystycznej skali.
— I do kogóż jeśli nie do „młodych“ będziesz przemawiał — odezwał się najwierniejszy i najukochańszy z uczni Effreny, Daniel Glauro lekarz i mystyk, gorący lecz jałowy czciciel i wyznawma piękna. — Gdy z wysokości estrady — ciągnął głosem głębokim, czystym jak jego dusza — powiedziesz okiem dokoła, wyczytasz to w zwróconym na ciebie wyroku słuchaczy twych i uczni. A są oni liczniejsi niż ci się zdaje. Zastępy całe napłynęły z dala by ujrzeć cię i usłyszeć. Czekają niecierpliwi wtajemniczenia ci wszyscy, co porwani twą poetyczną mocą, przywykli już oddychać ognistą twą myślą, ci co uczuli na swej piersi twej chimery pazur. Wieścisz im życie wyższe, piękniejsze, cud przeistoczenia otaczających nas rzeczy i warunków, w doskonalsze, bardziej harmonijne. Wierzą oni, że cudu tego dokonać jeno może sztuka nowa. Gdy posłyszeli, że się dasz słyszeć w Wenecyi, w dożów pałacu, najpiękniejszem i najsłynniejszem miejscu świata, ławą tu napłynęli, by cię ujrzeć i usłyszeć w niezrównanych tych ramach, co się im zdają godnem ciebie tłem. Stary pałac dożów, przez niezliczonych lat noce milczący, ciemny, rozświeca się na raz, ogniami płonie, napełnia życiem. W rozumieniu przybyłych twoja moc tylko dokazać mogła tego cudu. Niechże ci się zdaje, że dla nich i do nich wyłącznie przemawiać dziś będziesz a wypełnisz warunki któreś dopiero stawiał, zabierającym głos publicznie. Istotnie, możesz w słuchaczach swych wzniecić ruch i czyn; wskażesz im drogi, któremi ciążyć mają do Ideału. Dla iluż ta dzisiejsza noc wenecka pozostanie na zawsze pamiętną.
Stelio położył dłoń na przedwcześnie przygarbionem ramieniu lekarza mystyka i uśmiechając się zadeklamował słowa Petrarki:
„Non ego loquar omnibus, sed tibi, sed mihi et his...“
A już mu śmigał w wyobraźni połysk wpatrzonych weń źrenic nieznanych słuchaczy a wiernych uczni i zarazem, z doskonałą jasnością, czuł jak mu się układa w myśli to co ma mówić.
— Bądź co bądź — zauważył Piotr Martello — przyjemniej byłoby wywołać burzę śród tych tam ludzkich fali...
Stali oparci o narożny filar krużganku, twarzą zwróceni ku Piazccie, na której roiło się od ludzi różnego stanu i wieku.
Napływali od Zecca, przelewali się w krytych krużgankach Prokuratoryi, niby morze w gwałtownym przypływie zalewali plac przed kościołem św. Marka, rozgrzewali marmurowe kolumny, filary, potężne monolitowe cokuły, o które się ocierali tłocząc.
Stngłosy, zgłuszony jak huk dalekiego grzmotu szmer, od czasu od czasu wzmagał się, wybuchał gdzieś w pobliżu i znów odbiegając rozsypywał się na coraz słabsze odgłosy.
Tymczasem archiwolty, łuki, wklęsłości i szczyty otaczające plac św. Marka i Piazettę, złotem kapiące ciężkie i baniaste kopuły bazyliki, gzemsy i atyka lodziety, architaw biblioteki zapaliły się owinięte świateł perłami.
Szczyt piramidalnej dzwonnicy zdawał się nową konstelacyą, rozpaloną śród gwiazd niebiańskich.
Z góry, wraz z powodzią światła spływała i na ruchliwej, wzbudzonej, wrzącej u dołu ludzkiej ciżbie kładła się cisza bezdenna...
Żeglarzowi zapuszczającemu sieć przy wybrzeżu odległej laguny, strzelista i płonąca wieża św. Marka, zdawać się musiała nową latarnią morską a rytmiczne uderzenia jego wioseł, roztrącające gwiazdy odbite na sennych wodach, szemrały jak cicha modlitwa za murami wiejskiej, klasztornej celi...
— Chciałbym — westchnął Parys Eglano, twórca mnogich erotyków, młodzian o wilgotnych, purpurowych wargach i pięknych, delikatnych, niemal kobiecych rysach — chciałbym być teraz gdzieś, w pobliżu Lido, w gondoli, niby w łożu pływającem, pierwszy raz u boku jakiejś gorąco ukochanej kobiety. Kochankowi z zachciankami Nerona, ukrytemu gdzieś ze swą lubą w sitowiu, Wenecya, zdać się dziś może płonącem miastem.
Stelio uśmiechnął się.
Nietylko jego kierunkiem i zasadami, lecz nawet stylem, przejmowali się jego przyjaciele i uczniowie.
W pobudzonej słowami Parysa wyobraźni śmignął mu obraz Foskaryny.
Widział ją taką jaką była: przepojoną aktorską sztuką i doświadczeniem lat długich, ze smakiem dojrzałości na przywiędłych a tak wymownych ustach, z płonącemi przemijającą gorączką dłońmi, co wycisnęły już tyle upajających nektarów, z cieniem tysiącznych, tragicznych masek, mieniących się na licach nawykłych odzwierciedlać rozpacz i namiętność...
Widział ją taką jaką była i taką pożądał a na myśl samą, że ją wkrótce ujrzy wydzielającą się z tłumu, właściwego jej elementu, przebiegł go dreszcz rozkoszny.
Pewny był, że widok jej upoi go i dostroi ostatecznie do zamierzonej improwizacyi.
— Idźmy! — zawołał na przyjaciół — czas wielki.
Istotnie, wystrzał armatni oznajmił, że królowa opuszcza swe komnaty, by się udać do pałacu dożów.
Po ludzkiej zbitej ciżbie przebiegł ruch podobny temu co marszczy wód powierzchnię, zwiastując zbliżającą się falę.
Na wybrzeżu San Giorgio magiore, szybkolotna raca wzbiła się ognistą kulą pod obłoki, pękła rozpierzchając iskier warkocze, gwiazd kaskadą spadła w ciche wody.
Wzbił się okrzyk.
Tłum wniebogłosy witał zjawienie się ukochanej swej królowej, noszącej imię stulistego białego kwiecia i lubującej się w perłach najczystszej wody.
Wołania i frenetyczne oklaski ciżby, odbijając od zwartych, milczących zewnętrznie ścian pałacu dożów, obudziły echa dawnych wspomnień, dawno przebrzmiałych wiwatów, jak tych naprzykład co się tu rozlegały, gdy orszak prześwietny wiódł do dożów pałacu nowopoślubioną Morozinę Grimani; gdy wstępującej na tron lśniący się od złotogłowiu, sztuki sypały dary z rogu obfitości.
— Wnoszę — odezwał się Franciszek de Lizo — że się królowa lubuje w twych utworach, gdyż przywdziała dziś wszystkie swe perły, opasała niemi włosy, szyję, ramiona, kibić. Ha! napatrzym się tu dziś na klejnoty dziedziczne weneckiego patrycyatu.
— Spójrz tam Stelio! — mówił znów Daniel Glawro, wskazując podnóże schodów — tam się zebrali, przejścia twego oczekując, twoi wielbiciele.
Ale Effrena oparł się o bronzowe ocembrowanie studni, przy której, po uroczystości, miał się spotkać z Foskaryną.
Pochylił się nad nią, czuł kolanami wypukłość ocembrowanie podtrzymujących małych karyatyd. W głębi szukał odbicia gwiazd wysokich...
Na chwilę odosobnił się zupełnie od otaczającego go tłumu, od miejsc, zamknął się sam w sobie, głuchy na gwar i rumor wszelaki, utonął, w wąskim, głębokim pierścieniu, z którego wiały wilgoć, pleśń i mroki.
Czuł znużenie naprężonych nerwów, wyobraźni, uczuć; gwałtowną potrzebę zmiany miejsca i otoczenia.
Przez myśl mu przemknęły obiecane mu na noc tę upojenia... a jednocześnie w samej głębi jego duszy poruszało cię coś tak tajemniczego i niepochwytnego — jak sączące się w niezgłębionej studni wody.
— Co widzisz — spytał Piotr Martello, pochylając się obok niego nad przegryzionem rdzą wieków ocembrowaniem studni.
— Oblicze prawdy — odrzekł Eftrena.


∗             ∗

W starodawnej komnacie, niegdyś zamieszkiwanej przez dożów a przyległej do sali Wielkiej Rady, pomiędzy starożytnemi posągami i innemi wojennemi łupy, Stelio Effrena czekał, aż kolej jego nadejdzie i mistrz ceremonii zawezwie go na estradę.
Uśmiechał się roztargniony do otaczających go przyjaciół, lecz słowa ich przelatywały mimo jego uszu jak brzęczenie pszczół, czy wiatru powiewy.
Od czasu do czasu, bezmyślnym, wewnętrzne naprężenie zdradzającym ruchem, opierał się, o który ze stojących wzdłuż ścian cokułów, zaciśniętą dłoń przesuwaj po posągu, jak gdyby szukał palcami nadpękniętej bruzdy, lub znów pochylał się nad szklanemi taflami, w czytując się uważnie w zatarte napisy starożytnych medali.
Lecz ni medali, ni posągów nie widział, łamiąc się sam z sobą, w samym sobie czytał niewyraźne jeszcze słowa, skupioną siła woli kojarzył myśli, wyobrażenia, obrazy, które za krótką chwilę miał wcielić w zwartą harmonię żywego słowa.
Dla wyrażenia myśli swych i uczuć, szukał i dobierał odpowiednich, najwierniejszych a zarazem i jak najdźwięczniej szych słów.
Mogąc czerpać tylko w samym sobie, pragnął najistotniejszą treść swej duszy, zawrzeć w najdoskonalszej formie, najwyraźniejszych i najpoetyczniej szych obrazach, a wobec zebranych swych uczni chciał położyć szczególny nacisk na to, że tylko ustawiczne i wytrwałe podnoszenie skali swych pragnień, uczuć, myśli, zgodne z prawami przyrody i nieoddzielne od nich rozwijanie własnych zdolności i rozumienia piękna, otwiera do niego drogę.
Tymczasem, pochylając się machinalnie nad medalem, robotą Pizanello, czuł w skroniach pulsowania, aż zawrotnego natężenia myśli.
— Patrz Stelio! — zawołał stojący tuż obok Daniel Glauro, z przejęciem, z jakiem wierzący i pobożni mówić zwykli o rzeczach świętych — patrz! jakie to bywają objawy tajemniczych działań, związków niezbadanych! Gdy cię nieomylny twój instynkt wiedzie do ujęcia wytrysku twego geniuszu w najodpowiedniejszą jego naturze i właściwościom formę improwizacyi; gdy usiłujesz związać w skończoną całość to, co się w tobie rodzi i tworzy, natrafiłeś wypadkiem na robotę Pizaniela, na wizerunek jednego z najświetniejszych stylistów, na tego, co pomiędzy mężami Odrodzenia, posiadał najszczerszą ateńską duszę. A co Stelio! Już widzę na twoim czoło przebłysk opanowanej, w odpowiednią formę ujętej myśli!
Na bronzie ryta była twarz młodzieńca, o bujnych, falistych włosach, rzymskim profilu, karku młodego Apolina potężnym a wykwintnym; twarz tak doskonale piękna, jaką w obecnej dobie upadku piękna, zaledwie wyśnić sobie możemy lub ujrzeć przechowaną w arcydziełach Odrodzenia.
„Dux equitam praestans Malatesta Novellus Cesanae dominus — Opus Pisani pictoris.“
Tuż obok, medal drugi, tegoż samego rylca, wizerunek dziewicy o wąskich ramionach, łabędziej szyi, włosach gładko odczesanych z czoła wysokiego i wydętego, takiego, jakie widujemy zwykle pod nimbem, na świętych wizerunkach.
Naczynie niepokalanej czystości, zwarte, twarde i przezrocze jak dyament.
Dyamentowe cymboryum duszy przeznaczonej, jak hostya, na ofiarę.
„Cecilia Virgo, filia Joanis Francisci primi marchionis Mantuae.“
— Patrz! — ciągnął Daniel Glauro, zaledwie zarysowanym ruchem głowy wskazując oba arcydzieła.
— Czy nie podziwiasz ręki Pizaniela co rwała na raz dwa tak różne wykwity: jak ten najbujniejszy owoc życia i tamten blady kwiat śmierci. Tu najdoskonalszy obraz żądz ziemskich, tam westchnień zaświatowych. I te i tamte objął jeden kruszec i oto leżą obok siebie związane, nierozerwalną nicią jednego rylca i tej samej ręki stylem. Dostrzegasz podobieństwa pomiędzy tem dziełem Pizaniela a twym własnym geniuszem? Gdy twa Proserpina z drzewa granatu, w piekłach, zrywa owoc i rozłupią takowy łakomie, w czynie zmysłowym tkwi znaczenie mistyczne: ziarna które wybierze z pod rozdartej powłoki, stanowić będą o jej losach i oto cień fatalny, tajemniczy zsuwa się na akt pospolity, dotykalny. Powtarza się to w całem twem dziele. Nie znam zmysłowości bardziej niż twoja zaognionej, ale też nie znam bardziej zaostrzonej, wnikającej w samą rdzeń tajemnic przyrody, przed któremi nie cofasz się nigdy. Wzrokiem sięgasz śmiało po za osłonę rozkoszy którą się pieścisz; godząc pierwiastki na pozór niezgodne, wiążesz i zespalasz wyłączające się wzajem antytezy: świecisz przykładem zespolonego w jego pełni i wszechmocy życia z ideałem. Naucz-że dziś tej sztuki swych słuchaczy, gdyż to stanowi wyłączność twą i zasługę, to ci winno zostać sławy koroną.
I głosił i sławił idealne związki ducha z materyą: Malatesty, książęcia rycerskiego stanu, z błogosławionej pamięci dziewicą Mantuańską: Cecylią Gonzaga, z takiem przejęciem się i zapałem, z jakim pobożny kapłan wygłasza artykuły wiary.
Z takiemże samem przejęciem i zapałem miłował Stelia gdyż w nikim innym nie dostrzegał równie głębokiej i silnej wiary w ideał i w możność ściągnięcia go do poziomu życia, czyli raczej podniesienia poziomu życia do szczytów ideału; w nikim też nie widział większej zdolności do wyjawienia i wytłomaczenia tych rzeczy wiernych ciżbie.
— Oto Foskaryna z Donatellą Arvale — oznajmił stojący we drzwiach i przypatrując się napływającej przez schody cenzorów, publiczności Franciszek de Lizo.
Effrenę zdjął niepokój.
Wsłuchiwał się w szmer tłumu, mieszający się w jego uchu z głośnem pulsowaniem krwi w jego skroniach a w zmieszanym tym głuchym szumie powtarzały mu się ciągle ostatnie słowa Perdity.


∗             ∗

Szmery wzmogły się, przycichły, ustały, gdy śmiałym i lekkim krokiem wszedł na stopnie estrady.
Pod złotem i purpurą pułapu sali Wielkiej Rady, zwracając się do publiczności, spotkał się oko w oko z tylekroć w wyobraźni widzianym potworem o tysiącznych ludzkich twarzach.
Ambicya i poczucie przyzwoitości dozwoliły mu zapanować nad wzruszeniem.
Skłonił się przed królową, następnie przed znajdującą się u jej boku Andryaną Duodo, promieniejącemi bliźniaczo podobnemi uśmiechami i szukając Foskaryny obrzucił wzrokiem salę całą.
W bliższych rzędach wszystko lśniło i połyskiwało, lecz dalsze kręgi przygasały w miarę zagłębiania się w olbrzymiej sali, bladły, wyskakując tu i owdzie żywszą plamą a tłumne to, wyczekujące pierwszych jego słów zebranie, przedstawiło mu się w postaci fantastycznej chimery, o piersiach wydętych, pokrytych łuską lśniącą się, mieniącą pod powodzią świateł i stropem sali opadającym, jak bogate wieko skarbca, na nagromadzone pod niem klejnoty.
A klejnoty strojące piersi Chimery, nie po raz pierwszy roniły tu swe ognie.
Perły rozsypywały się niezliczonemi rzędy, po złotych włosach i alabastrowej szyi królowej, tak jasne i rzęsiste, jak wykwitające, raz wraz, na jej ustach uśmiechy.
Ciemne szmaragdy Andryany Duodo wyrwane zostały z rękojeści bohaterskiej, krwią ociekłej szpady.
Rubiny Justyny Memo, wyszły z słynnej pracowni Wiktora Camelio.
Szafiry Lukrecyi Priuli, obsypywały niegdyś trzewiczki Serenissimy Zilii, w dniu wiekopomnym jej wstąpienia na tron dożów.
Beryle Orsety Con Searini, tak archaiczno jak jej imię, zostały tak przedziwnie oprawne w matowe złoto, jeszcze dłonią Sylwestra Gryfo.
Turkusy Zenobii Corner pobladły od tajemniczych drgań rozkoszy i bólu na łonie Lusiniany.
Pyszne i rzadkie klejnoty co podnosiły niegdyś blask mórz królowej, dziś mieniły się, lśniły przelewnemi ogniami, na piersiach Chimery, od której biła, na mówcę, woń odkrytych kobiecych ramion i gorących, oczekiwaniem przyśpieszonych, oddechów.
Dalej, ogon potwora, połyskując tu i owdzie wił się, pomiędzy dwoma olbrzymiemi globusami, wyobrażającemi dwie, bronzową obręczą, opasane sfery: Ziemska i Niebieska, które potwór objął, zupełnie tak jak w alegoryi Giambellina, dusząc je w lwich łapach.
Silny, zmysłowy dech potwora o tysiącznych ludzkich ramionach i twarzach, kłębiącego się pod złotem i purpurą pułapu olbrzymiej sali, odurzał Effrena, mącąc myśl temu, kto sam tu, o tej dobie, nad biegiem swych myśli winien był panować a tłum, opancerzony milczeniem, czułem na lada drgnięcie, wyczekiwał pierwszego potrącenia żywem słowem mówcy, i urzekał go na razie obezwładniającym urokiem, właściwym bóstwom i tworom zagadkowym.
Stelio mierzył chwilę, w której wzruszenie swe i głos opanuje.
Wtem, pomiędzy wybiegającemi już na jego usta słowy a naprężoną ku skupieniu myśli i powstrzymaniu wewnętrznego wrzenia, wolą, stanęła Foskaryna wsparta o bronzową obręcz niebieskiej sfery.
Jej twarz pobladła, piersi żadnym nie przyozdobione klejnotem, obnażone, klasycznie piękne ramiona, odrzynały się śród znamion Zodyaku.
Stelio, nie mógł nie podziwiać mistrzostw a stojącej pozy i tła doboru.
Z oczyma zapuszczonemi w dal, począł mówić pomału, tak, jak gdyby się wsłuchiwał w rytmiczne uderzanie wioseł po wodzie.
— W niedawne popołudnie — począł — płynąc gondolą, z ogrodów, wzdłuż Riva dei Schiawoni, a błąkająca się dusza poety zdolną bywa, w niektórych momentach, rzucać mosty złote po przez ciszy i świateł morza, sięgające aż precz, ku nieśmiertelnego Piękna wybrzeżom — myślałem — raczej przed oczami duszy mojej, pod roziskrzonych niebios skłonem, roztoczył się wspaniały obraz godów weselnych Wenecyi z bożkiem Jesieni.
„Wszystko przenikając, ze wszystkiego wylewała się siła życia, żądzą namiętnych, powstrzymywanych i gaszonych ogni. Gwałtowność ta przerażała mnie niemal, chociaż nie był to bynajmniej dla mnie widok nowy. Niedawno toż samo wrażenie odczułem był wobec innej odmiany tego samego zjawiska: przy śmiertelnem wezgłowiu konającego Lata. Żądza życia zdawała się kipieć i rozlewać w dziwnej, gorączkowej woni wód, pulsować w ich nurtach tajemniczych... Myślałem... tak, zdawało mi się zaprawdę, że ogród, w którym sztuka wystrzeliła najczystszym i najbogatszym wykwitem, gród ten gwoli naturze swej i przeszłości nabytkom, winien nieustannie dążyć ku absolutowi Piękna. Zdawało mi się, że ono tu wracać winno, w miarowych jak oddech w piersiach zdrowego człowieka odstępach; kwitnąć i owocować, jako rok rocznie kwitną i owocują drzewa. Przepojona harmonią Piękna, Wenecya, kroczyć winna ku doskonałości, ku której ją popychają stulecia. Spowita w pleśń zielonkawych swych kanałów, pod skwarem letniego nieba legła bez pulsu i oddechu, lecz czyżbym się mylił, że pod pozornem omdleniem nastają prądy zdolne w niej wskrzesić najpyszniejsze zjawiska i dzieła przeszłości.
„Takem dumał przed obrazem, co, pod zaklęciem miłości synowskiej i poezyi, powstał w wyobraźni mojej, Utkwił w niej wizyą niezrównanie piękną, niewyczerpanie rozkoszną. Lecz czy tę wizyę moją złotą, potrafię odsłonić przed słuchaczami? Niema poranku i wieczoru niema, na lądach i wodach, by mi nie wracał i nawet niespodziane zjawienie się kochanki, w lesie wonnym, rozśpiewanym wiosną, nie jest tak upajające jak widok tego grodu, obejmującego marmurowemi ramiony najpyszniejszy wytrysk włoskiego gieniuszu?
Głos mówcy, jasny i donośny, lecz zrazu powściągliwy, rozgrzewał się przy niewidzialnej iskrze krzesanej improwizacyą dopasowywaną do wymagań czułego na lada rozdźwięk ucha i smaku.
Słowa płynące z ust jego wolno, przypominały, rytmicznem zwarciem okresów, szkice rzucone od ręki, lecz pewną siebie i wprawną dłonią.
Pod harmonią płynnego słowa, słuchacze czuli naprężenie myśli i doznawali tego, co doznawać musieli widzowie igrzysk cyrkowych, gdy podziwiali naprężenie muskułów i pulsacye arteryi atletów pod gibkością i zwinnością ich wyćwiczonych ruchów.
Pod żywego słowa rzeźbą czuli pulsujące życie, ciepło myśli czerpanej u samego źródła, w wytrysku improwizacyi, a zadowolenie z niespodzianki było tem żywsze, że najwybredniejsi miłośnicy i znawcy krasomówstwa liczyli raczej na obmyśloną z góry, starannie opracowaną konferencyę.
Przyjaciele poety, chociaż świadomi wewnętrznej pracy, co go doprowadziła do napełniającego ich radością rezultatu, przejęci byli śmiałością jego przedsięwzięcia.
Wzruszenie dokoła wzmagało się, mnożyło liczebnie, rozpierzchając po wypełniających salę słuchaczach, i odbijając się od nich zwracało ku temu, co je wywołał.
W tem tkwił, przewidziany zresztą szkopuł.
Effrena zawahał się, zachwiał jak pod nazbyt gwałtownem uderzeniem utajonego prądu.
Na mgnienie oka stracił równowagę.
W oczach mu ściemniało i myśli się zamroczyły tak jak pod przypływem fali mroczą się zalane wodą lica.
Wytrzeźwiło go poczucie swej godności, lęk porażki.
Gwałtownem wstrząśnieniem woli, w ogarniającym go zmroku, ze szkopułu jak z kamienia, wykrzesał iskrę nową.
Za skinieniem jego i spojrzeniem oczy słuchaczy, podniosły się na lśniący złotem i purpurą pułap sali Wielkiej Rady.
— Pewien jestem — zawołał — pewien jestem, że każdemu z nas Wenecya przedstawia się taką, jaką ją tu unieśmiertelnił Paolo. Każdemu bije serce i gną się kolana w uwielbieniu tryumfującej, takiej jaką ją pędzel wielkiego mistrza przedstawił w tym oto niezrównanym, olśniewającym zjawisku. I zważcie! gdy ją Cagliari chciał uwidocznić widzom, on, mistrz hojny i rozrzutny, władca skarbów przechodzących rozkiełznane zachcianki satrapy, poeta o natchnieniu, malarz o rozmachu lydyjskiej rzeki, Chryzoreą, przez Hellenów zwanej, gdyż z jej złotodajnych nurtów królewskie wywodzili pokolenia, on Paweł z Werony, brał pełną dłonią i na pułap ten rzucał: bisior i cenne kamienie, złoto i perły, aksamit, purpurę, gronostaje by wszystko to przyćmić... Widzicie cień ów przezroczy? Pod jakież to wzlotne obłoki wzbił się mistrz nasz jasnowidzący?
— Oto — ciągnął Effrena — znał on dobrze tajemnicze, a nieprzeparte uroki Wenecyi, owo przyćmienie przepływne, przewiewne, przezroczyste, splecione z rzeczy istotnych lecz niępochwytnych, co ją otaczają. Owija ją mrok przedziwny, podobny mrokom bajecznych grot, skrzących się brylantowymi źrenicami. Po dziś dzień, czuty na piękno widz, patrząc na ten dziwny utwór pędzla wreroneńczyka, doznaje niewysłowinnego wrażenia jakiejś płomiennej świeżości, czy świeżej płomienności i to nas właśnie porywa, to zachwyca. Przedstawiając miasto w niewieściej postaci, Cagliari w dzieło swe tchnął i na wieki zaklął istotę i duszę Wenecyi: Płomień zatopiony w przezroczu wodnej powłoki.
— Więc i ja, jak każdy, co wzrok i dusze wzbija pod te tu stropy, skąpany w świeżych a gorących nurtach farb wreroneńczyka, wracam pokrzepiony, śmielszą i skwapliwszą dłonią podnoszę zasłonę sztuki i życia Wenecyi.
— Życie i sztuka w Wenecyi ścisłą stanowią jedność! Stając na tym gruncie mógł Effrena zażegnać wszelkie grożące mu niebezpieczeństwo, odzyskać pewność siebie i swego rzutu, owładnąć myśl swą i słowa, trafić do serca słuchaczy, pociągnąć ich i unieść nurtem najbystrzejszej fantazyi, objąć kołem poetycznych swych marzeń i zaklęć znikomą, przeniewierczą Chimerę — publiczność, o piersiach zakutych w lśniącą, mieniącą się łuskę, ze stojącą u jej boku nieodrodną jej, rodzoną córką: Muzą tragedyi, której wzniesiona głowa majaczyła śród znaków Zodyaku, na konstelacyi sztukach...
Posłuszni jego skinieniu słuchacze wpatrywali się w ukazany sobie obraz apoteozy Wenecyi z takim podziwem, jak gdyby widzieli go dopiero po raz pierwszy lub dostrzegali teraz na nim nie widziane dotąd piękności.
Obnażone plecy niewiasty o złotym hełmie, z obrzucających tło obrazu obłoków, wyłaniały się z tak muskularną wydatnością, tak ciepłą swobodą układu, że się zdawały drgać życiem żywego ciała.
Z nagości, co zwyciężyła pył stuleci, przyćmiewający niżej tyle bohaterskich szturmów, bitew walnych, zwycięztw rozgłośnych — spływały, rzec można, smugi rozkosznego ciepła, wzmagane raczej niż miarkowane, tchem pogodnej nocy, wpadającem do sali przez wpół otwarte na balkony okna, tak upajającem jak skupione wonie w wiązankach kwiatów. Królewskiej drużyny damy, zaklęte pędzlem wielkiego mistrza w nieśmiertelność na pułapie sali, wychylając się z pomiędzy dwóch krętych kolumn nad kamienną balustradą, olśniewające lica i pyszne ramiona kłoniły się ku swym zebranym w sali młodszym siostrzycom.
Pod rozlewającem się dokoła upojeniem, mówca snuł myśli i okresy tak melodyjne jak liryczne strofy:
— Rozdmuchana przedziwnym urokiem Wenecyi iskra rozpaliła się wczoraj w mych piersiach z niebywałą dotąd siłą. Przed olśnionem mem okiem, pod zielonkawemi swemi opaskami Wenecya, podobna do oczekującej oblubieńca oblubienicy, zda mi się dyszeć i omdlewać miłością. Marmurowe ramiona wyciągała do zbliżającego się kochanka od którego wiały wonie więdniejących na dalekich łąkach ziół i kwiecia. Wpatrzona w obłoki dymów, wzbijających się na skraju milczącej laguny, zdawała się wyczekiwać umówionego hasła, w ciszę wsłuchana, gotowa czujnem uchem pochwycić lada dźwięk, szmer wiatru, wślizgującego się w nieliczne, miejskie ogrody. Po za klasztornemi murami słychać było przeciągłe organów granie... Cicho stały drzewa samotne, przekwitłe, śród murów uwięzione... Suche liście słały na kamiennych chodnikach, złociste i wzorzyste mozajkowe kobierce... Z ponad murów porosłych mchem, pokrytych zwojami delikatnych, pnących się roślin o długich, wiotkich gałązkach, wychylały się drzewa obciążone owocami granatów, dojrzałych, pękających, podobnych do wilgotnych, purpurowych warg rozchylonych uprzejmym uśmiechem. Po kanale przesuwała się łódź po brzegi naładowana winnemi gronami, podobna do kadzi w tłoczkami, rozlewając po zarzuconych trawami wodach woń winobrań, wywołując obrazy słonecznych winnic, brzmiących echem wesołych pieśni i donośnych śmiechów... W przedziwnych tych ramach rzecz każda nabierała właściwej sobie wymowy, właściwego symbolicznego znaczenia, przerzucając się na szczyty poezyi i w dziedzinę sztuki.
— Gród ten — myślałem, — gród z kamieni i wody, wytwór sztuczny lecz przedziwny i przepiękny, musi posiadać właściwą sobie, nieoddzielną od siebie dążność do ideału, rytmiczność linii i wyrazu, barw przezroczystość i świetność, składając się na wytwarzanie zjawisk zgodnych z jego naturą, odpowiednich pewnej, niewzruszonej celowości. Śród przedziwnych zasobów świateł i cieni, w nieustannej przemianie piękna zdaje się spoczywać; lecz praca jego skończoną nie jest. Z nagromadzonych wciągu stuleci bogactw snuje nić nowych zjawisk, szukając coraz nowych alegoryi, by w pasmo arcydzieł dawnych, wpleść arcydzieła nowe. Że zaś tylko poezya jest sama prawdą, tylko też pod jej tchnieniem umie patrzeć na Wenecyę i wchłonąć ją w siebie, ten się zbliży do ujęcia prawdy żywej.
Przy ostatnich słowach, wzrokiem szukając Daniela Glauro, dostrzegł na szerokiem, otwarłem, pełnym głębokich myśli jego czole wyraz szczerego zadowolenia.
Doktór mistyk stał w pobliżu estrady, w licznem gronie nieznanych mówcy-poecie a żarliwych jego uczniów, o których mu przed chwilą był opowiadał, świadcząc o ich niecierpliwym żądaniu ujrzenia i usłyszenia poety, którego zasadami i kierunkiem już się przejęli ufni w jego genjusz, łaknący piękna, trawieni potrzebą chociażby chwilowego oderwania się od małostek i trosk powszednich, skosztowania upojeń, rozkoszy i bólu. Stali teraz zbici w jedną gromadę, skupieni jak zawięź sił kiełkujących. Stali oparci o wielkie szafy, w których piętrzyły się dawno zapomniane księgi, jakichś dawno zwietrzałych, jałowych nauk pozostałość.
Effrena nie odróżniał twarzy zarumienionych od pobladłych w uważnem skupieniu; czupryn bujnych i rosochatych; ust rozwartych naiwnym podziwem lub zaciśniętych tłumionem wzruszeniem; źrenic jasnych od ciemnych w których pod tchnieniem słów jego gasły to zapalały się iskry tak jak pod powiewem zefiru mroczą się i mienią kwiecia delikatne barwy. Nie widział tych szczegółów, lecz czuł dobrze, że ujął w swe ręce zbiorową duszę tych ludzi, że może dowolnie naginać ją, ściskać, wstrząsać niby sztandar rozwiewny. Jednocześnie czuł jak się myśli jego skupiają to rozprężają lekkie, swobodne, pewne swego trudu a przy przedziwnej wewnętrznej jasności czujne i baczne na lada wpływ zewnętrzny. Na usta cisnęły mu się coraz szybsze, barwniejsze słowa.
Pierwotny wysiłek myśli, woli, zmieniał się w pobudzoną wysiłkiem tym energię, co już nieświadomie, instynktownie niby tryska z samej głębi istoty poety, przeobrażając ją w tajemniczy, nie dający się ująć ni wyrazić sposób.
Przypomniały mu się chwile spędzane w zaciszu i skupieniu samotnej pracowni, gdy ręka jego kreśliła na białej karcie słowa tak szybkie a tak mimowolne, jak gdyby nie z własnej czerpał je duszy, lecz narzucone mu raczej zostały jakąś wszechpotężną siłą, poddane przez głos stojącego w cieniu genjuszu. Wsłuchując się w rytm słów, wybiegających mu z ust, czuł, że się i teraz dzieje z nim coś podobnego.
Pomiędzy nim a słuchaczami już się zadzierżgnął tajemniczy węzeł porozumienia.
Mówca zdawał sobie sprawę z tego, że mu nawet w poczuciu samego siebie coś urosło, spotężniało. Zdawał też sobie doskonale sprawę z tego, jak dalece i na słuchaczy i na niego samego oddziaływa przykład, na jaki się powołał, pokrewieństwa istniejącego pomiędzy dziełami pendzla a żywem słowem, przepychem Paola, ognistością Tintoretta a wyrazem, jakim się winien posługiwać poeta...
I ciągnął dalej swą alegoryę, opiewał gody weselne: Wenecyi z bożkiem Jesieni:
— Zbliża się, — mówił — nadchodzi oczekiwana, upragniona chwila. Już się po nieboskłonach niezwykłe rozstrzeliły światła. Sielski oblubieniec nadbiega na ognistym wozie, potrząsając purpurowe znamię, a poprzedzają go szybkolotni wszech wonią ziemi pędzone powiewy. Śpieszą, lecz w wyciągnięte marmurowe ramiona oblubienicy. Śpieszą, biegą po wodach, pokrytych tu i owdzie ciągnącym się włosem traw pływających. Pędzą przed sobą gęste szmaty białej piany, co się wznosi śnieżnym wałem u stóp zwróconych ku bramie ogrodów. W kryształowym powietrzu — jak fata morgana na pustyni — wisi, drga odbicie dalekich pól, łąk... Jest-że obraz, dający się porównać z tym obrazem? Chociażbyśmy mogli na raz wskrzesić w swej pamięci wszystkie, kiedybądź i gdziebądź widziane w sadach i gajach, piękności i bogactwa jesieni, niczem będą z przepychem, jakim obsypuje ona kamienną, nadwodną Wenecyę?
— Złudzeniem-li że ten pościg sielskiego bożka ku rozmiłowanej Oceanidzie? — pytałem siebie zdjęty gorączkową żądzą objęcia wszystkich niezrównanych piękności tej chwili, czując jak się we mnie samym zapala żądza miłości i wywołując wizyę w jej formie skróconej, śmielszej, gorętszej, chciałem wyobrażać sobie jaknajplastyczniej sielskiego kochanka Wenecyi.
— Nie złudny był to pościg, lecz istotny chociaż nadziemski. Nie złudny. Odwrócona firmament nieba, zalewał wszystko potokiem takiej światłości, żem zmrużył oczy olśnione przepychem przechodzącym wszystko, co się da wyśnić i wyobrazić. Pod niebieskiej firmament wylewem wody zdawały się zmienione w jakąś ciecz planetarną, w której przepływnej substancyi, złożonej z mirjad słonecznych atomów, nurzały się moce i twórcze i mszczące splecione w harmonię nierozerwalną, Pomiędzy dwoma przędziwami: nieba u góry, wód u dołu, oblany tamtym, w tych się nurzając powstawał przędziw trzeci — najpiękniejszy! stosy piętrzących się marmurów, cały las kamienny, lud cały. Któż zmierzy nadmiar kamiennych bogactw Wenecyi, w których sztuka powiązała tajemnice przyrody z tajemnicami ludzkiego geniuszu, na które stulecia narzuciły wspomnień, chwały i tryumfów płaszcze, wyrzeźbiły pamiątek znaki a po których myśl nasza wznosi się wyżej, ku szczytom Sztuki, z taką swobodą i łatwością, z jaką przez korzenie i tkaniny drzew niebotycznych, ożywcze soki ziemi wznoszą się i krążą aż ku kwieciu wieńczącemu drzewa. Rozliczne i różnokształtne, piętrzące się pod olśniewającem niebem i nad świetlanych wód siecią, kamienne te twory nabierały z każdą chwilą pozorów życia samoistnego i ruchów tak złudnych i nadspodziewanych, że się naprawdę zdawały urągać przyrodzonym prawom ciężkości, naprawdę zdawały się żyć i ruszać, samoistnym ruchem, indywidualnem życiem.
— Chwila! i wszystko drgnęło niepochwytną błyskawicą. Od krzyży, wieńczących kopuły kościelne, rozbrzmiałych modłami aż do najdrobniejszych kryształków soli, zwisających u sklepień wydętych mostków nad kanałami, wszystko przemieniło się, zadygotało, zawirowało na raz. Jak przednie straże ostrzegają o zbliżającym się pogromie, tak ze szczytu najwyższej wieży, wieńczący ją i stojący na niej na straży anioł złocisty, rzucił płomienne hasło...
— ...Już się jawi, zjawił się już oblubieniec, kochanek! Rozsiadł się na obłoku jak na ognistym, nadpowietrznym wozie; zarzucił po za ciebie purpurowej tuniki rozwiane zwoje, porywczy i niecierpliwy lecz zarazem łaskawości pełen: z usty rozchylonemi sielskiemi szmery i ciszą leśną; z bujnym włosem, opadającym na kark tak potężny, jak u stepowego rumaka, z piersią obnażoną, przykrojoną pod miarę leśnych oddechów, pochylił się nad piękną Wenecyą, a z lic jego bił urok nadludzki, nietylko wytwornej a okrutnej zmysłowości lecz i niezgodnej z nią głębi w zadumanych oczach. Widać było jak w nim krew wrzała, krążąc od stóp lekkich do ramion potężnych, podobnie do soków wzbierających w winnej jagodzie. Otaczające go płowo złote a purpurowe obłoki, zdawały się być jego miłości osłoną...
— Ognistym błyskiem potrącona kochanka, drgnęła pod zielonkawemi wodnemi swemi opaskami, pod pereł naszyjnikiem i zwarła nad kochankiem marmurowe ramiona...
Zapałem mowy porwana zbiorowa dusza słuchaczy, czuła się, nie bez pewnego zdziwienia, wtajemniczoną w nieznane sobie przedtem wrażenia i pojęcie piękna.
Wszystko zresztą, co otaczało mówcę i słuchaczy, popierało, uzmysłowiało słowa poety.
Zdawały się one być dalszym ciągiem i komentarzem do scen rozwieszonych na ścianach, wzbitych w pułap.
Zdawały się streszczeniem dzieł pędzla, zaciśnięciem węzła istniejącego pomiędzy sztuką a gruntem, z którego arcydzieł wyrastają, to jest przyrodą, która je zapładnia i wykarmia.
Dzięki temu głos mówcy nabierał tak przekonywającej siły; każdy giest wypełniał wiernie kontur myśli; dźwięk każdego słowa zespalał się z duchem.
I nie były to tylko zwykłe elektryczne prądy, wytwarzające się, wdanej chwili, pomiędzy mówcą a słuchaczami, był to raczej klucz, wiążący potężne sklepienie nad głowami, drgających wzruszeniem słuchaczy.
Głos mówcy zbudził śród ścian starodawnych kipiące w nich niegdyś życie.
Ciepłe tchnienia rozwiały muzealne, przez wieki nagromadzone tu chłody.
Pomiędzy przeszłością a teraźniejszością związały się porwane nici łączności, zacisnęły nowe węzły, przeświadczając o żywotności rasowych instynktów i rzutów.
Młodzieńcza i ognista piękność kochanka zbiegającego w marmurowe ramiona wyczekującej go Wenecyi, potrąciła wyobraźnię zebranych w sali Wielkiej Rady kobiet.
Pod stropem Weroneza, jak w zacisznej alkowie, omdlałe uśmiechy owiały purpurowe wargi, a wywołane plastycznym obrazem świeże sielskie powiewy musnęły drgające, obnażone ramiona.
Czoła zapłonęły pod kosztownemi, zwartemi nad niemi opaskami i szmaragdy Adryanny Duodo, rubiny Justyny Memo, szafiry Lukrecyi Priuli, berylle Orsety Contarini, turkusy Zenobii Corner, odziedziczone po odległych przodkach klejnoty — a to im właśnie nadawało wartość stokroć większą od ich ceny, tak samo jak dekoracya sali Wielkiej Rady posiada wartość stokroć przewyższającą cenę jej kosztu — zdawały się rzucać na białe czoła i pyszne ramiona patrycyuszek, płowy odbłysk zmysłowości dawnych wieków, budziły z niepamięci pogrzebu, uśpione instynkty prababek kąpanych wonnością miry, piżma, nardu, odsłaniających pod bielidłem szerokie łona.
Spostrzegł to Stelio po dreszczu, co przebiegł po lśniących się, migotliwych piersiach Chimery.
Postrzegł po błysku tysiącznych jej źrenic, po trzepotaniu się skrzydeł wachlarzy w jej dłoniach.
Poczuł że i w nim samym, nurtują upojenia wylewające się z obrazów zbyt jaskrawych, wzbudzonych nazbyt gorącem słowem, co mogło działać na słuchaczki jak pieszczotliwe, lecz palące dotknięcie pociągającej dłoni.
Poczuł, że wydzielające się zeń wzruszenie obiegło szerokie koło i, zwracając się ku niemu wzmożone wzruszeń tysiącem, potrąciło go niezbyt silnie i aż wytrąciło z niezbędnej dla sztuki równowagi.
Wibracya z jego słów i wywołanych niemi wzruszeń wzbiła się, zawisła nad zgromadzeniem, wahając się, jak we wklęsłej a dźwięcznej kopule rozbrzmiałej bezimiennym, skupionym a przemocnym dźwiękiem.
Zatrzymał się zmieszany nieprzewidzianym wynikiem słów, co mu wybiegły na usta mimowolnie niby pod wpływem obcego impulsu. Zdały mu się teraz obce nie swoje, wyrażające uczucia nagłe i nowe.
I ono niebo weneckie i wody, kamienie i jesień, malowane, jak je przed chwilą malował, zdały mu się obce jego niedawno odczutym wrażeniom, należące do świata sennego widziane w niepochwytnym błyskawic mgnieniu.
Zdziwiła go zestrzelona w nim siła, której świadom nie był, co przekraczając ścisłe granice indywidualizmu, odosobnionemu głosowi kazała brzmieć pełnią chorału.
A jednak takim to przysłonom podlega obnażanie Piękna w obec rzeczy przepojonej powszedniością życia. A jednak taka to tajemnicza i fatalna niemoc zaciężyć może nad poetą i lot mu podciąć w chwili, gdy najgoręcej pragnie odpowiedzieć na niezliczone stawiane sobie dokoła pytania, jaką jest mianowicie wartość życia, wówczas gdy usiłuje spragnione rzesze zwrócić ku Przedwczesnej idei.
I to właśnie w chwili otwierającej — jak mu się zdawało — wrota Ideału, śród słuchaczy zebranych w miejscu uświetnionem długo wiekową sławą, jedynem, wyjątkowem, dla szukających tu boskiego daru zapomnienia i oderwania się od ziemi.
Wszak w rytm słowa ujął był to tylko, co inna sztuka wypowiedziała tu od dawna, przedstawiając plastycznie instynkty i dążności rasy.
I czyż w jedynej tej bogdaj godzinie, zebrani tu słuchacze nie winni byli patrzeć na świat odmienny odmiennem też od powszedniego okiem, czuć, myśleć, śnić odmienną od poziomej duszy duszą?
Nie byłaż to chwila najstosowniejsza dla objawienia się Piękna i dla zwycięstwa Sztuki nad nędzą, troską, nudą dni powszednich?
Czyż chwila ta nie miała być błogą przerwą śród bólów i nędz żywota, złotą chwilą, w której zwarte dłonie Przeznaczeń, zdają się roztwierać łaskawie.
Effrena myślą wybiegł poza ściany okalających jego i jego słuchaczy zwartym pierścieniem heroicznych wspomnień i zbrojnym wałem niedostępnych, najeżonych wieżyc, rozpostartemi żaglami zwycięzkich galer.
Po za miejscem, co mu się niedawno zdawało stworzonem na świątynię Piękna, Sztuki, Prawdy, snuły się tłumy inne, od wypełniających te sale, te co się przelewały jak fale w marmurowem wyżłobieniu Piazetty, lejąc pod gwiaździste niebo stłumionemi stugłosy i upajając się niemi jak krwią lub winem.
Więc się odwrócił w myśli od zebranych w sali Wielkiej Rady słuchaczy ku niezliczonym tłumom oblegającym olbrzymie teatra, zgłodniałym prawdy i piękna, milczącym i skupionym przed kurtyną, podnoszącą się nad przedziwną przemianą życia w sztukę i sztuki w życie — zrywających się jak huragan przed błyskawicą, genialnego słowa.
Ideał sztuki w jej najwyższej formie pociągał go ku rzeszom świeżym, niosącym poecie cześć i uwielbienie należące każdemu, kto przerywa, bogdaj na chwilę, cierpienia, mękę życia; kto zaspakaja pragnienia niezliczone i niezliczonym rzeszom podaje zapomnień czarę.
Dopiero co dokonana próba w sali Wielkiej Rady zdała mu się małą i błahą! Wierzył, że przyśpieszone oddechy słuchaczy rozdmuchują ognisko olbrzymich natchnień.
Niedokształtowane dzieło, z którem się nosił w głębi łona, drgnęło pragnieniem życia i światła a jednocześnie wzrok Effreny szukał stojącej prosto śród konstelacyi, muzy tragedyi, której głos sławił i rozpowszechniał piękno, a której szat miękkie zwoje zdawały się kryć i tulić tłumione, dalekich, niezliczonych tłumów nieprzeliczone wzruszenia.
Niemal wyczerpany natężeniem uczucia i rzutem myśli, którą w krótkiej przerwie światy całe objął i pogłębił, ciągnął dalej przyciszonym głosem;
— W postaci tej... — zawahał się i powtórzył: — w postaci tak dla mnie widomej i istotnej, że mi się niemal dotykalną zdała, słuchacze moi zdają się nie domyślać przenośni, co ją przerzuca w oderwane strefy.
— Wzajemna miłość Wenecyi i Jesieni, ich zaślubiny potęgujące widomą piękność obojgu, zasadzają się na istniejącem pomiędzy niemi podobieństwie. Przez dawną, niegdyś tu kwitnącą sztukę wypiastowana dusza Wenecyi, jesienną dziś przekwita pogodą. Gdybym wyliczał przykłady pokrewieństwa, istniejącego pomiędzy zewnętrzną stroną zjawisk, a ich istotą, nie byłoby temu końca. Niezliczona różnorodność nieśmiertelnych kształtów, wypełniających kościoły i pałace Wenecyi, ściśle odpowiada rozkładającym się na nich światłom. Uderza nas w nich przedewszystkiem przedziwna harmonia. Lecz światło dzienne mroczy się biegąc ku wieczorowi, a światło sztuki pozostawia nam w duszy niezgasłe blaski. Tak to porwany zostałem idealnej Jesieni pięknością.
— I takiemi zdają mi się dzieła sztuki zawarte w okresie pomiędzy młodzieńczością Giorgiona a starością Tintoretta[1]. Purpurowe, pozłociste, bujno i bogato jak ziemia pod gasnącego słońca promieniem. Gdy myślę o twórcach tych arcydzieł, przypominam sobie olimpijskie opisy Pendara. Centaury raz pokosztowawszy wina słodkiego jak miody, którego moc zmaga ludzi i bogów, pogardzili uprzednim swym napojem: mlekiem białem i jęli pijać sok winnej jagody pełnemi amforami... Tak i ci mistrze nasi. Nikt lepiej od nich nie zasmakował w nektarach życia, lecz oni w upojeniu czerpali siłę zapładniającą, wzmagali, potęgowali swe władze, a przelawszy w swe dzieła swych pulsów wibracye, zdają się urągać biegom czasu.
— Spojrzeć naprzykład na czysty i poetyczny sen dziewicy Urszuli?[2] Spoczywa na niepokalanem łożu. Słodka cisza wypełnia komnatę, a pobożne snem rozchylone usta śpiącej, zdają się jeszcze kończyć przedsenną modlitwę. Przez drzwi i okna wpół otwarte wdziera się świtanie i brzask pada na wypisane na węzgłowiu słowo: „Infantia“ Dzieciństwo! — słowo krótkie i proste, a rozprasza dokoła śpiącej świeżość podobną do porannej rosy. „Infantia“! Słodko śpi dzieweczka już przyrzeczona pogańskiemu książęciu, już zaręczona z męczeństwem. Nie jest-że ona czysta, niewinna, pobożna i żarliwa, wierny symbol sztuki co nawiedził naiwnych a zachwyconych swych zwiastunów? „Infantia“! I oto się roją dokoła wezgłowia uśpionej dzieweczki dawno zapomniane imiona: Wawrzeńca Veneziano[3], Szymona da Cusighe, Catarino i Saeobello i mistrza Paola, i Giambono, i Semitecolo, i Antonia, i Andrea, i Janinea da Murano, pracowitej gromady, co mające się wkrótce przetopić w złoto i z płomieniem iść w zawody, barwy już przygotowała na hutników półwyspie. Sami wydaliby okrzyk podziwu na widok krwi buchającej z dziewiczego łona[4] przeszytego strzałą pięknego pogańskiego łucznika. Krew tak czerwona, kipiąca w łonie dzieweczki pojonej „mlekiem białem.“ Rzeźba na obrazie Bonifacia przedstawia się jak uczta raczej. Łucznicy przybrani w zbroje złociste i szaty bogate mają wytworne ruchy ludzi oddanych zabawie, a wódz ich z takim wdziękiem przeszywa strzałą młodocianą męczennicę, że mógłby ujść za bezskrzydlnego, za łucznika przebranego Erosa. Ów śliczny kat i morderca, równie rzekłbyś niewinny jak jego ofiara, składając łuk napięty przedzierzgnie się nazajutrz w pieśniarza i uderzy w ton niewysłowionej melodyi i rozkoszy.
— O! bo Giorgione wchłonął już nowej duszy nieubłagane zarzewie. Muzyką upajającą jest nietylko ta melodya co wczoraj jeszcze przygrywała na anielskich lutniach pod strzelistemi łukami świątyń, przed głębokiemi mozajką wykładanemi niszami, u kotar ze złotogłowiu, u stóp promiennych tronów i biegła echem w przezrocza pogodnej dali, jak to bywa u Reliniego.
— Jeszcze wypływa z pod rąk namaszczonych lecz biegnąc po klawiszach przebiega gamą nut odmiennych, opiewa świat innych radości i smutków innych, inne wywołuje sny, takie, w których grzech się kryje.
— Kto okiem bacznem wpatrzył się w „koncert“[5] ten dostrzegł ujętą przez artystę nieodzowną chwilę życia Wenecyi. Tak potęga i harmonja kolorytu jak postawa i psychologja uczestniczących w tym niezrównanym koncercie muzykantów, nieopisane wywierają wrażenie. W głębokim akordzie mistrz zamknął uczucia duszy wobec nagle dojrzanych niewyczerpanych bogactw życia.
— Siedzący u klawikordu mnich i jego starszy przy nim stojący towarzysz, wcale już nie są podobni do figur Carpacia, naprzykład do tych co w San Giorgio dei Schiavoni umykają pod rozmachem płaszcza św. Hieronima. Tych istota sama się przemieniała i silniejszą jest i szlachetniejszą, sprzyjającą rodzeniu się nieskończonych snów i poruszeń duszy, nieobliczonych rozkoszy i niezgłębionych smutków.!. Dźwięki, które z klawiatury dobywają te piękne, nerwowe ręce, pogłębiły się bardzo. Czarodziejską być musiała zmiana tak nagła i zupełna. Mnich dobiegł do południa życia. Młodość po za nim i skłony już bliskie, i o tej to właśnie dobie życie mu się objawiło z całą swoją pełnią i rozlicznością dóbr swoich, podobne do gąszczy drzewa, pokrytego bujnym, dojrzałym owocem, nęcącym dłonie, co nie dotykały wiosennych puchów, wiosennego nie zrywały kwiecia. Lecz że zmysłowość mnicha uśpioną była, nie uśmiechają mu się lubieżne pokusy, tylko czuje ból nie jasny a wielki, srogi żal, co trzyma na uwięzi niezrodzone żądze. Pod akompaniamentem którego szuka na klawiszach, mnożą się wspomnienia przeszłości, co mogła istnieć a nie istniała, układając się w chimeryczne sploty. Wewnętrznej tej burzy domyśla się towarzysz, co stanął przy nim i sam już wkroczył w progi ukojonej starości. Poważny i łagodny ujmuje kojącym ruchem ramię wzburzonego grajka. Dalej, z chłodnego cienia wyłania się chłopię, uosobienie żądz nieokiełznanych. W opierzonym kapeluszu i o długich kędziorach, zdradza typ zagadkowego a Holenom tak miłego Hermafrodyty. Obecny lecz obcy, bliski lecz oddzielony przepaścią całą od tamtych dwóch, zdaje się myśleć o samym sobie, dbać o samego siebie. Muzyka służy mu ku wzmożeniu pragnienia użycia. Uosobiony egoizm melodyę traktuje jako wstęp i akompaniament oczekującego go w życiu ucztowania. Spojrzenie skośne i przenikliwe wbił w jeden punkt jak ten, co sam oczarowany zdobyczą czyha na ofiarę. Jego zwarte wargi posiadają niepokojącą zagadkę warg, co nie oddały jeszcze pocałunku. Na szerokiem czole kłaść się mogą najbujniejsze wieńce, lecz gdy wspomnę sobie na jego ukryte ręce wyobrażam je sobie zawsze zajęte obrywaniem laurowych liści, ot tak, dla uperfumowania palców.
Tu mówca zrobił ruch naśladujący obrywanie i rozcieranie pomiędzy palcami wonnych liści, a nagięcie jego głosu nadało taką wyrazistość wywołanej postaci, że znajdującym się w sali młodzieniaszkom zdawało się jak gdyby podpatrzonemi i na gorącym uczynku złowionemi były nieokiełznane ich zachcianki, łaknięcie rozkoszy, nie mającej przerwy ni końca.
Zmieszani odczuwali całą siłę powstrzymywanych swych popędów, całe pożądanie niespodzianej i jeszcze nieujętej a nęcącej zdobyczy. Widział ich Stelio podpierających ramionami wielkie, czerwonawe szafy, w których butwiały zagrzebane księgi, wysłannice nauk dawno zapomnianych i jałowych.
Stali, zajmując każde niezajęte miejsce, wystającą ramą obejmując zbitą w sali publiczność, podobni do rozwianej chorągwi, po której brzegach przebiegało lada wiatru tchnienie; czuli na poezyi podmuchy, na każde wrażliwe słowo.
Rozumiał to dobrze Stelio, choć nie dostrzegał wyrazistości i wyłączności poszczególnych postaw i ruchów, wzruszeń zdradzających się nagłym rumieńcem, ust zagięciem, trzepotaniem się powiek, suchością gardła. Na twarzy tych, co stali oparci o otwarte na balkon drzwi, domyślał się przebiegu rzeźwiących powiewów jesiennej nocy i pobliskiego morza, i nie widział ich oczu goniących obraz kobiety, siedzącej w odosobnieniu, w rozkosznem jakiemś omdleniu, o miękkich rysach i białej twarzy, śród której roztwarte usta zdawały się im napełnione miodem — krwią.
A jednak nic nieuchodziło baczności mówcy i każda z otaczających go rzeczy nabierała dlań tej nadzwyczajnej wyrazistości, co nas czasem w śnie prześladuje. Rzecz każda przedzierżgała się dlań też w symbol, w przenośnie. Z biegnących wokół sali, pod bielą gzemsów, portretów dożów, wyłaniały się czoła wysokie lub pomarszczone, tu i owdzie ręka ocierająca uznojone skronie. Żadna z tych twarzy umknąć mu nie mogła, ani nawet ta żółta jak bursztyn, płaczliwa, frasobliwa, którą ujęły wykręcone, bronzowe ramiona zegaru tak jak mu umknąć nie mogła nadzwyczajnej delikatności ręka, tuląca chustkę do ust, dla zgłuszenia może jęku boleści, tak jak nie umykały zwoje lekkiej szarfy na obnażonych kobiecych ramionach, poruszane powiewem nocnym, wpadającym przez wpół otwarte na balkon okna.
Jednocześnie, notując szczegół każdy, zachowywał wrażenie pierwsze: chimery o tysiącznych źrenicach i mieniącej się połyskliwą łuską, wzdętej piersi, u której boku wyrastała Muza tragedyi, z czołem wzbitem pomiędzy konstelacye.
Wzrok jego zwracał się ustawicznie ku kobiecie, co mu się przedstawiała niby żyjący twór planetarnego świata.
Czuł dla niej wdzięczność, że dla tych pierwszych z nim porozumień obrała tak fantastyczne strefy.
Nie widział w niej jednodziennej kochanki, przejrzałej w ogniach trawiących, w użyciu rozkoszy biegłej, lecz raczej nowy, przedziwny wyraz swych natchnień i sztuki, wcielenie wielkiej poezyi jaką miała wyrazić swym głosem giętkim, donośnym, przenikliwym, wcielając przyszłe twory jego wyobraźni.
Pragnął ją posiąść, lecz chciał przywiązać do siebie raczej sławy rozgłośnej, niż znikomej rozkoszy węzłami.
I dzieło, z którem się nosił, drgnęło mu znów w sercu pragnieniem życia i światła.
— Kto mnie słucha — ciągnął — kto mnie słucha, dostrzegł już zapewne analogię pomiędzy temi trzema figurami na obrazie Giorgione i trzema pokoleniami żyjącemi w owej dobie, rozświeconej zorzą nowej ery. Tym też Wenecya tryumfująca ukazuje się gotową i dojrzałą do uczty nadrozkosznej, czerpiącą bez miary, ku zadowoleniu zmysłów, w zasobach nagromadzonych przez stulecia wojen i handlu. Możnaż sobie wyobrazić dla nasycenia żądz nienasyconych źródła bogatsze od tych, co się tu, w on czas, otworzyły? Doba to była wrząca, zawrotna, w głębi swej i pełni tyle warta, co heroizmu doby. Podniecające wołania i śmiechy rozlegały się na pagórkach przewiewnych, gdzie królowała córa „San Marco“ „Domina Aceli“, rozwiązując w gajach cyprysowych opaski Afrodyty. I oto ku jakiej uczcie ów wyrostek w białych piórach spieszy na czele wyuzdanej zgrai, i oto jakie palące pożądliwości rozpalają się jak pochodnie, których płomię podnieca ustawicznie podmuch gwałtowny.
Takie były początki boskiej jesieni sztuki, na której dzieła i arcydzieła ludzie patrzeć będą z głębokiem wzruszeniem dopóty, dopóki w duszy naszej trzeba będzie pragnienia otrząśnienia się z pyłu i męki życia powszedniego, odetchnięcia pełną piersią w strefach jaśniejszych, lub umierania szlachetniejszą śmiercią.
— Giorgione zjawia mi się nad krawędzią fatalną — i nie odnosi się to bynajmniej do jego osoby — w zaczarowanem kole ognistej chmury, co świat była przysłoniła, Zjawia się raczej jak myt, niż jak żyjący człowiek. Jakiegoż artysty losy dadzą się porównać z jego losami? Nic, lub prawie nic nie wiemy o kolejach jego życia i są tacy, co przeczą samemu jego istnieniu. Podpisu jego nie odczytujemy na żadnem z dzieł jego i są tacy, którzy żadne z przypisywanych mu za pewne nie uważają. A jednak, czyż nie pod jego to tchnieniem rozpaliła się sztuka wenecka, czyż sam wielki Tycyan nie od niego przejął tajemnicę napawania ciał swych krwią i życiem? Tak. Giorgione uosabia w sztuce malarskiej objawienie się ognia — „l’Epifania del Fuoco“ i Prometeusz nowy zasługuje na nazwę „Ognionoścy“.
— Gdy się zastanawiam nad zadziwiającą szybkością, z jaką rozpalona iskra udzieliła się innym artystom, rozpłomieniając się pod pędzlem mistrzów, śmiga mi w pamięci obraz igrzysk wyprawianych przez Hellenów na cześć Prometeusza, syna Japetora. W dniu igrzysk w tej ateńskiej młodzi puszczały się przez Ceramikę ku Kolonnie, w pełnym biegu potrząsając rozpalonem w świątyni zarzewiem. Gorejącą pochodnię przerzucał jeden drugiemu, trzeciemu drugi, ten czwartemu i tak dalej i tak ciągle, aż ją ten; co prześcignął innych, złożył na ołtarzu Tytana. Czyż ten obraz malowniczą swą gwałtownością nie przypomina wyścigu weneckich kolorystów? Każdy z nich, najmniej bogdaj sławny, trzymał w swem ręku chociażby chwilowo, rozżarzone zarzewie. Niejeden wreszcie, jak naprzykład ów Bonifacio stary, którego się dość nachwalić nie możemy, dzierży płomię samo w zahartowanej na ogień dłoni.
I kreślił mówca palcem w powietrzu, idealną figurę płomienia, wydzielającego się rzekłbyś z tchnienia podbitej przez niego Chimery.
Jednocześnie wzrok jego biegł za ogonem Chimery opasanej sferą niebios, dar płomienny niosąc tej, co stała tam prosta i klasycznie piękna w gwiaździstego Zodiaku wieńcu.
„Tobie Perdito “ — mówiły jego oczy, lecz kobieta odwrócona w bok porozumiewała się uśmiechem z oddaloną jakąś postacią.
Uśmiechem tym wiedziony Effrena dostrzegł nieznajomą sobie kobietę, wyłaniającą się z ciemnego tła sali.
Nie byłaż to śpiewaczka, której imię obiło się było z wieczora, w ciszy i cieniu przepływającej pod sklepieniem opancerzonego okrętu gondoli?
Nie byłaż to ta, której obraz szkicowy przemknął był przed jego wyobraźnią wnet zatartej innym, silniejszym obrazem, w cieniu spiżowym olbrzymich boków pancernika?
Na chwilę zdała mu się tak piękną jak mu się pięknemi zdawały własne jego niewypowiedziane jeszcze myśli.
— Miasto — ciągnął opanowawszy chwilowe wzruszenie — miasto któremu podobni twórcy wytworzyli fizyonomię i duszę tak potężne a płomienne, możesz być uważane za olbrzymi i bogaty relikwiarz, przedmiot czci i uwielbienia, lecz i towarzyszącego wiecznemu spoczynkowi zapomnienia?
— Zaprawdę, nie znam w świecie całem miejsca — jeśli nie Rzym wszelako — które by tchem świeżem potężnem i śmiałem budziło tak gwałtownie uśpione władze nasze, podniecając nas ku ściganiu aż niedoścignionego. Nie znam moczarów zdolnych zapalić w pulsach człowieka gorączki podobnej tej, co nas tu trawi, wyłaniając się z cieniu milczących kanałów i ten, co w znoju południa schyla się śród żniw dojrzałych, nie czuje tak bystrego przypływu krwi do skroni jak ten, co się skłania olśniony nad cichemi temi wody, szukając pilnie, zbyt pilnie i zapamiętale, czy też nie dojrzy wypadkiem, gdzieś na dnie, na samem, zardzewiałego oręża żelaztwa, lub uronionej korony złota.
— Czemuż, niby do ustroni cichej dążą do grodu tego dusze wiotkie, serca śmiertelnie zranione i te co się już zwarły ostatecznem wszech rzeczy wyrzeczeniem i te co się wyczerpały w zbytniem kochaniu? Czegóż tu szukają jeśli nie zapomnienia i ukojenia w tej ciszy wielkiej niezrównanej? Być może że w ich zgasłych oczach Wenecya w senne spowita wody, wygląda jak cmentarz cichy. Obecność dusz tych i serc nie waży tu jednak więcej od pływających porostów wodnych, co drżą czepiając się pleśni u podnóży marmurowych pałaców, potęgując tylko woń tę dziwną, chorobliwą, a tak lubą tym, których po dniu znojnym, co nas tu o wieczornej dobie kołysze do snu w czasie całej pełni sił naszych.
— Nazwałem sen ten kojącym, lecz dla uniknienia wszelakich nieporozumień, dodaję, że tak bym nazwał sen człowieka, co czując jeszcze na swych ociężałych powiekach miękkie i świeżo dłonie kochanki, budzi się nagle przerażony sykiem wijących się śród jej warkoczy wężów.
— Ach! gdybym mógł wypowiedzieć jakie moce i potęgi biją, pulsują pod tysiącznemi zielonkawemi opaskami Wenecyi, pod jej perlistych naszyjników niezliczonemi rządy. Codziennie pochłania ona całą istotę naszą, codziennie zwracając nam odświeżoną, odnowioną, skąpaną w życiodajnych strugach, pod których tokiem rzecz ta każda nabiera przedziwnej przezroczystości. Wchłania duszę naszą i oddaje ją nam nieskończenie wysubtylizowaną, przetrawioną, podobną ciepłu, co się rozprasza i do wieczora ulatnia z popiołów i żużli. Wmawia w nas ustawicznie że jest macierzą rodu naszego, zmuszając nas do ustawicznego prześcigania samych siebie. Wskazuje nam sposoby przerzucenia każdego uczucia cierpienia bogdaj, w źródło nowej twórczej siły. Uczy że rozkosz tkwi śród udzielonych nam przez Przyrodę uświadomień i wmawia i szepce do ucha; że najpewniej ten, co więcej cierpi, mniej mądrym jest od tego... co więcej używa...
Na te zuchwałe, z jaskrawą swadą rzucone przez poetę słowa, dało się słyszeć w zgromadzeniu tu i owdzie niezadowolenie.
Królowa żywo i przecząco wstrząsła głową, damy zamieniły pomiędzy sobą, pełne wdzięcznego oburzenia spojrzenia, po chwili wszakże, po sali całej, ozwały się pełne zapału, młodzieńczych dłoni oklaski, przyklaskujące poecie, co z zuchwałą szczerością przyznał użyciu możność wzbijania się do wyższych form bytu.
Uśmiechnął się Effrena, w blasku poznając licznych swych zwolenników.
Uśmiechnął się, stwierdzając szybkość z jaką, się rozpowszechniały wyznawane i głoszone przezeń zasady, co już nie z jednego czoła zdmuchnęły mgły obezwładniającego smętku, nie w jednem oku zatamowały łzy płonne, nie w jedno serce wlały wzgardę dla skarg próżnych i współczuć jałowych.
Rad był raz jeszcze wygłosić i stwierdzić podstawową zasadę swych pojęć czerpanych w nurtach sztuki, której chciał być apostołem.
Wszak wszyscy ci, co się skryli za mroczną przysłoną, by czuć blade widma istniejące jeno dla ich zamglonych ziemi, i ci, co objęli królowanie nad strefą bez ujść i wylotu, kędy od niepamiętnych czasów wyczekiwali Nawiedzenia chwili; i ci, co w ruinach samych szukali podobizny Piękna, nie dostrzegając Sfinxa, pracującego nad motaniem zagadek bez końca; ci, co w wieczór wychodząc na swe progi żywili w sercu nadzieję pochwycenia niepochwytnej zagadki pod zasłonami przechodzących kobiet i pobladli wsłuchiwali się w zbliżające się lub oddalające kroki, wszyscy pożerani bólem, lub wznoszący czoło z rozpaczną dumą, ci co z wytrwaniem płonnem znosili bezsennych nocy wyczekiwania zawodne, ci wszyscy dopominali się o swe prawa stojące pod sztandarem wielkiej, starej a zawsze nowej sztuki.
— Zaprawdę — ciągnął, zapalając się coraz to bardziej mówca, — jeśli by dziś ludność cała Wenecyi odbiegła, opuszczając domowe progi i nowych szukając wybrzeży — jak to już raz o mało nie miało miejsca za doży Piotra Ziani, gdy się wszystkim na raz zachciało Bosforu z jego złotym rogiem, — gdyby się już niczyja modlitwa nie obijała o wdzięczne wklęsłości pokrytych mozajką kopuł i żadne już wiosło nie wtórowało rytmicznie sennym marzeniom milczących pałaców; jeszczeby Wenecya pozostała żywych miastem, bo twory przedziwne, które przykrywa swą opiekuńczą ciszą istniały w przeszłości i żyć będą do przyszłości kresu. Wtajemniczają nas one w rzeczy rozliczne a zawsze ściśle spojone z wszechświata olbrzymią harmonią. Znajdujemy w nich codzień rysy nowe, niepochwycone przez myśl wczorajszą, coraz to wyraźniejsze oznaki tego, z czem się sami w sobie nosim, przeczucia pytań już postawionych, lecz na które nic śmiemy jeszcze dać stanowczej odpowiedzi. Dzieła sztuki weneckiej tak proste a tak dalekonośne znaczeniem, pełne naturalnego wdzięku i przyodziane w królewskie opony. Gdy się w nie dobrze wpatrzym rozsnuwają nam one jasnych prawd rozumienie. Choć je zwiedzamy codziennie, tak jak morza i rzeki, jak łąki, gaje, skały, opowiadają nam rzeczy nowe i niespodziewane. Czasem przemawiają do rozumu naszego, lecz częściej jeszcze objawiają się nam w poczuciu nieokreślonego a pełnego zadowolenia, w błogości wzruszonej, w której się pogłębia cała istota nasza; aż w pewne jasne przezroczyste rano znajdziem się sami, nie wiedząc jak i kiedy, na drodze wiodącej do dalekiego, zaczarowanego lasu, gdzie uśpiona królewna, zagrzebana w mistycznych swych włosach czeka od niepamiętnych czasów przebudzenia chwili.
— Zkądże się im bierze ta moc nieprzeparta?
— Z prostego i szczerego natchnienia artystów, co je stworzyli.
— Bo ludzie ci natchnieni żyli zupełnie nieświadomi o wielkości dzieł tworzonych. Wyrośli z gruntu swego czasu i otoczenia, zapuszczali w życie niezliczone korzenie i już nie jak drzewa pojedyncze lecz jak lasy całe, wchłaniając w siebie niezliczoną ilość pierwiastków, co przetopione i zlane w ich gieniuszu ogniu wytwarzały arcydzieła. Istota arcydzieł tych pozostawała wszelako dla nich samych tak niepochwytna, jak niepochwytny jest smak jabłka dla jabłko to rodzącej gałęzi. Oto głębokie a tajemnicze drogi, jakie obiera sobie Przyroda, gdy pragnie wytworzyć wzory niezależne niby od siebie bezpośrednio, i które nie uważa za stosowne znaczyć nienaruszalną swą pieczęcią. I dla tego to, dla tego właśnie, prowadząc dalej i rozwijając myśl macierzy Przyrody dusza artysty przetwarza się na obraz i podobieństwo duszy boskiej — jak to powiedział boski Lionardo. — Siła twórcza spływa w pulsa artysty, jak soki, gdy z łona ziemi ciągną ku drzew szczytom i soczystością napełniają owoce. A siła twórcza rodzi się i rozradza ustawicznie w błogości rozkoszy.
Całe, płomieniem dyszące pragnienie artysty osiągnięcia olimpijskiego daru i mocy; cała, nieustanna, niestrudzona, nie wpadająca nigdy w zwątpienie, pogoń za ujęciem sposobów najodpowiedniejszych wcielania Piękna; cała żądza twórczej błogości i sławy, drżała w jego głosie, gdy wymawiał ostatnie słowa.
I znów ujął w moc swoją tysiącznych słuchaczy serca tak napięte i drżące, jako struna jedna spleciona ze strun tysiąca, co raz potrącona dźwięczy i dźwięczy.
Zbudził w słuchaczach świadomość prawdy z jaką się nosili, lecz której ująć nie mogli, którą on poeta pochwycił, określił rysem jednym, dosadny dając jej wyraz. Teraz już się nie czuli obcemi i skrępowanemi śród ścian przedziwnych, kędy najwięksi misirze pozostawili niestarto ślady swego geniuszu.
Owszem, wzbierały w nich ubiegłych stuleci zasoby, nie już martwem, pod pokrowcem, przeszłości wspomnieniem, lecz żywe jak to wolne powietrze, co przenika lasu gąszcze. Teraz, z wysokości, na jaką ich wzbiła poezya i wzruszenie, dostrzegali podobieństwa pomiędzy sobą a dalekiemi swemi przodkami, odnajdywali sami w sobie niezmienne rysy przeszłych pokoleń, nabywali przeświadczenia o swych prawach do starodawnego dziedzictwa, z którego odarci byli a które im ten wysłannik-poeta zwiastował nienaruszonem odzyskania bliskiem.
Odczuwali niecierpliwość zdobycia straconych, przez długie lata zagrzebanych skarbów. A tam, przez drzwi uchylone na balkony, czerwone błyski ogni, rozdzierając tło nocne i wpadając w rozlane pod balkonami wody, zdawały się zwiastować zorze blizkie.
W zaległej dokoła a napiętej jak struna, co wraz zawdzięczył ciszy, głos mówcy wzbił się donośny:
— Tworzyć w rozkoszy! boski przywilej! Można u samego zenitu ducha; wyobraźcie sobie coś pyszniejszego! Same te słowa ronią blask jutrzenki!
— A mistrze nasi tworzyli w środowisku, będącem samo w sobie przedziwnej rozkoszy gniazdem. Posługiwali się barwami, tą największą ozdobą widomego świata, barwami, co pod ich pędzlem zdają się przedzierżgać materyę w światło samo.
— Najświeższe pojęcia jakieśmy sobie wyrobili o barwach, muzykalne, przerzuca je nam w granice symbolu, gdyż posiadają wszystkie zalety harmonii nieskończonej.
— Gdzie, jeśli nie tu, pod tą rozlaną symfonią barw, możemy powtórzyć słowa Lionarda, którego jasnowidzeniom żadna nie uszła prawda: „Muzyka nie powinna zwać się inaczej jak siostrą malarstwa — mówił. — Wszak dzieła malarskie mistrzów naszych nie są tylko poezyą bez słów, są muzyką bez dźwięku. Dlatego najsubtelniejsi łowcy niepochwytnych symbolów, najgłębsi szperacze wewnętrznego życia pod czystością linii czół zadumanych, wydają się nam jałowemi w porównaniu z temi nieświadomemi symfoniami, jakiemi są staroświeccy mistrze“.
— Gdy Bonifacio, w paraboli uczty bogacza, chwyta iskry sam ku wytworzeniu pędzlem najpotężniejszej gamy barw, ku odzwierciedleniu samej istoty zmysłowości i rozrzutności, nie zwracamy uwagi na blondyna siedzącego pomiędzy dwoma pysznemi hetairami, o licach błyszczących jak przezroczyste bursztynowe lampy, wsłuchanego w dźwięki muzyki. Pomijając rysy zewnętrzne czujemy się wzruszeni do głębi duszy siłą akordów, wiodących myśl naszą ku przeczuciom cichych wieczorów, ozłoconych jesienią, nad cichą przystanią zalaną niby wonnemi olejkami, w którą wkracza łódź ozdobna w sztandary, w ciszy uroczej i złotej podobna do wielkiego wieczornego motyla, zanurzającego się w kwiecie kielicha.
— Czyż łodzi tej nie ujrzym na żywe oczy, przybijającej pewnego jesiennego wieczoru, do podnóża pałacu dożów?
— Czyż się już nie zjawia nam na proroczych horyzontach w allegoryi Jesieni Tintoretta, w dzieło wyłonionem z myśli i snów dopiero wczorajszych?
— Usiadła u brzegu Wenecya, gdzie wyszła wyczekiwać boskiego oblubieńca i oto otrzymuje pierścień ż rąk młodocianego, winną latoroślą opasanego kochanka, co spada na wody podobny Pięknu zawieszonemu w powietrzu pod wieńcem gwiazd, przyświecających przedziwnym zaślubinom.
— Widzicie ten tam żagiel? Czy się nie zdaje zwiastunem oczekiwanej wieści?
— I spójrzcie na łono symbolicznej kobiety, czyż się w niem nie zmieszczą zarody światów nowych!
Długie, wzmagające się oklaski zostały zgłuszone wybuchem młodzieńczych salw, wzbijających się ku temu, co przed chciwym niespokojnym wzrokiem młodości rozwinął tęczę nadziei, silnem, śmiałem, barwnem słowem świadczył wierze w tajemniczą potęgę rasowych właściwości, w transcendalność ideału przekazanego z pokolenia w pokolenie, w najwyższe zdobycze i godności geniuszu, w moc wszechwładną Piękna, we wszystkie te wartości, co współczesnego barbarzyństwa zalewy za nic mieć chciały.
Uczniowie zbliżyli się do mistrza popchnięci wdzięcznością, w wylaniu czci i miłości, z rozszerzonem od jego gorących słów sercem jak i licem, czując w sobie wzmagające się aż do gorączki życiowe władzo.
W każdym, obecnym młodzieńcu pod słowami poety, ocknął się ów twór Giorgiona, ów wyrostek z pięknem, białem piórem, przyczajony przed ponętną zdobyczą, bo i każdemu możność i chęć użycia zdawała się wzmożona do nieskończoności.
W głosach ich dźwięczało tak dalece wewnętrzne wzburzenie, że aż ten, co okrzyki te wywołał, zadrżał zdjęty na raz trwogą i smutkiem, w przewidzeniu popiołów i żużli, które w najbliższe jutro, powstaną z tego pożaru.
O jakież bo przeszkody, o jakie szkopuły ostre i kałuże miały się rozbić te wzburzenia, to gorączkowe pożądanie użycia, ta chęć nieprzemożona przystosowania do własnych karlich ramion, lotnych i zwycięzkich skrzydeł, na których władze nasze wzbijać się winny do wyższych celów!
Lecz noc przepiękna, wenecka noc wrześniowa popierała przemożną mocą swoją rozmarzenia i majaczenia gorączkowe.
Wszystkie widma władzy, sławy i rozkoszy, jakie przez wieki, przez długie, gród Anadiomeny piastował, kołysał i dławił w marmurowych swych ramionach, powstawały tłumnie z podwalin pałacu dożów, w targały do sali Wielkiej Rady przez drzwi otwarte na balkony, tłoczyły się zmartwychwstałą, gwarną ciżbą pod sklepieniem bogatem i barwnem.
Moc, co na szerokiem stropie i wysokich ścianach, biegła wzdłuż muskułów: malowanych, bogów, królów i bohaterów; piękność bijąca z lic malowanych bogiń i heter, spływały na obecnych wrzącym strumieniem dotykalnego niemal akordu, zlewając się w obraz jeden, jedyny, co wskazany przez poetę upojonym widzom, zdawał się dyszeć ciepłem i życiem.
Upojenie słuchaczy wybuchło okrzykiem na cześć tego, co do ich warg spragnionych przychylił czarę swej poezyi.
Teraz każdemu się zdawało, że widzi niezgasłe płomię pod wodną osłoną.
Nie jednego brała chętka zrywania i rozcierania w gwałtowmych palcach laurowych liści ku wonnemu namaszczeniu swych dłoni i każdy gotów był iść szukać na dnie ciasnych ponurych kanałów zardzewiałej szpady żelaztw i starodawnych wieńców złota.


∗             ∗

Teraz, w muzealnej komnacie przyległej do sali Wielkiej Rady, Stejio Effrena pozostał sam z kamiennemi posągami, zdala od ludzi, potrzebując ochłonąć i skupić się po wzruszeniach w których, dopiero co, cała jego istota zdawała się rozpraszać, udzielać i przelewać w piersi niezliczonych słuchaczy.
Z dopiero co wygłoszonych słów nie pozostało nawet echa w jego pamięci ani śladu z dopiero co widzianych obrazów... i tylko w myśli i pamięci, majaczyło mu owo kwiecie płomienne, co się wydziela z dzieł Bonifacia, i tylko zrywał je niosąc w daninie upragnionej kobiecie, i tylko wracała mu w myśli ustawiczną zwrotką chwila, w której się jej oddał i owo miejsce w sali Wielkiej Rady, do którego dowiódł go jej nieświadomy uśmiech...
Zdawało mu się, że obłok upojenia, co mu był przysłonił w gondoli zmysły, nabiera teraz nowych rozwiewnych jeszcze kształtów, wcielając się w ledwie dojrzaną w tłumie śpiewaczkę, córkę wielkiego rzeźbiarza, i że ona to królewskim ruchem wznosi płomienne kwiecie po nad wzburzonem jego sercem tak, jak się ono wznosi po nad wzburzone w upalne lato, fale morza.
Pieszcząc się tym obrazem, usłyszał rozlegające się w przyległej sali, pierwsze nuty symfonii Benedeta Marcelo, co go od razu uderzyły pełnią wielkiego stylu. Rozlegały się dźwięczne, czyste, silne, pełne indywidualizmu żyjącej istoty, wplecione w takt muzyczny.
W dźwiękach tych dzwoniły mu te same pierwiastki, które równianką poezyi sam owijał dokoła bachnickiego tyrsu.
Nagle, imię, co się w cieniu i ciszy obiło o czarne ściany opancerzonej fregaty, rzucone wówczas na mroczne fale jak szeleszcząca karta wyrwana z ksiąg wyroczni, wplątało mu się w pełny akord orkiestry, nowe w wyobraźni jego wydzwaniając tematy.
Skrzypce, skrzypki, wiolonczele rozśpiewały je walcząc o lepsze, podjęły i rozgłosiły grzmiące trąby i kwartet cały wyrzucił je zgodną i płomienną racą pod niebo nocne, gdzie niebawem błysnąć miała gwiaździsta korona udzielona ongi Adryannie, przez współczującą jej lamentom Afrodite.
W czasie krótkiej pauzy Stelio uczuł się przejęty czemś podobnem do pobożnego lęku przed Zwiastowaniem.
Rad był, że to wzruszenie dziwne nie ma świadków, że niezrównany liryzm uczucia nawiedza go w komnacie odosobnionej, śród białych i niemych, posągów.
Rąbek tajemniczy, co był przemknął nad nim pod skrzydłem zbrojnej fregaty, musnął mu teraz rzęsą w tej izbie samotnej a tak bliskiej ludzi i tłumu, jak wyrzucona na brzeg koncha morska, na którą następują przypływające fale.
Zdawało mu się ponownie doświadczać tego, co już raz w podróży tej swojej był doświadczył: wyraźnego objawienia się swych przeznaczeń, użyczających mu nowego impulsu, mieszczących twórcze zdobycze.
Zważając na szarą powszedność rzeczy zawieszonych jak wyrocznia nad głowami tłumu, który przed chwilą wzburzał i omal przerażał, zwiastując idealne formy bytu, rad był witać na uboczu, i sam na sam, demona, nawiedzającego go z nienacka, przynoszącego skrycie dary w imię nieznanej kochanki.
Drgnął! zbudziły go głosy, witające tryumfalnym chórem zbliżanie się bożka.
Cała głęboka sala rozbrzmiała jak rozdzwoniony dzwon a dźwięki wzmagając się biegły i rozsypywały po wschodach cenzorów i po Scala d’Oro, po krużgankach, przedsionkach, dziedzińcach, het! aż do Piombi podniebnych; precz! aż do Pozzi podziemnych.

I pałac cały, od podwalin głuchych do szczytów potężnych wołał jedną tryumfalną nutę:

„Viva el forte, viva el grande...“[6]
O „Vincitor dell’Iudie dona...“

Sądzić by można, że chór widzi na prawdę zbliżające się a dopiero co przez poetę nad. grodem Anadiomeny wy wołane bóstwo.
Sądzić by można, że to strzępy purpurowej chlamydy Jesieni palą się w nutach wyrzucanych z ludzkich piersi tchem tak płomiennem, jak palące się w kryształowych kloszach iskry.
Bóstwo samo, nie już jego wyobrażenie, żywe, istotne, przeleciało nad zgromadzeniem.

„Vila il forte, viva el grande!“.

W gwałtownym przyspieszonym tempie, prześcigały się basy, kontrasty, soprany, okrzykując frenetycznie Nieśmiertelnego o tysiącznych nazwach, tysiącem uwieńczonego wieńców.
Był on „zrodzony z łoża niewymownych rozkoszy“ i był „podobny do młodzieńca w pacholęcych leciech“.
Całe starożytne upojenie Dijonzzosem, zdawało się szaleć i wylewać w chórale.
Pełnia i olśniewająca świeżość jego młodzieńczości jednym uśmiechem zdmuchnęły smutek i ucisk z serc ludzkich, objawiły się wytryskami żywiołowego niemal rozweselenia.
Zapalały się i gorzały niedojrżanych bosforyd[7] lica a tylko odbłysk pożaru, jak w hymnie orficznym, rozkwiecał czoło uwieńczono niebiańskim włosem.
„Gdy ogień objął ziemię całą, on sam pozostał nietknięty odmętem wszystko przenikających płomieni“.
Tak jak w homerycznej pieśni „nurzał się w zimnem łonie morza, odbijał echem rytmicznych uderzeń wioseł mnogich, popychających dobrze zbudowaną nawę ku nieznanym wybrzeżom“. Pątnik; „Kwiecisty i owocodajny“ „Cierpiących ukojenie!“ Zbawca! Dijonyzos! zeszedł znienacka i oto jasny, pogodny, olśniewający stawał przed rzeszą, do której zbiegł na skrzydłach pieśni, by wieńczyć błogości weneckiej nocy, słodkiej i mocnej jak wypełniona po brzegi czara.
Śpiew rósł, wzmagał się, głosy zlewały w przyspieszonym tempie.
Hymn opiewał pogromcę lwów i tygrysów, panter i innych zwierząt drapieżnych.
Wybuchły wycia medod o wywróconych w tył głowach, rozpuszczonych na wiatr włosach i szatach; bijących w cymbały, potrząsających krotele:
Eoo’e!
W tem, z wrzawy bachicznej wydzieliło się i wypłynęło szerokim, sielskim rytmem wzywanie Bachusa z Teb, o czystem, cichem marzeniem owianem czole.

Ioel che all’ olmo la vite in stretto nodo
„Pronuba accopia, c i pampini feconda...[8]

Teraz dwa łosy wydzieliwszy się z chóru, opiewały na zmianę sielskie weselne gody, zaślubiny śród kwiecia i leśnej zieleni, malseńskie, miękkie węzły.

U wybrzeża zjawiła się nawa napełniona winogronami jak kadź w tłoczkami winnej i obraz ten raz już wieczora tego wywołany przez naszego poetę, uderzył wyobraźnię słuchaczy.
Zdawało się że śpiew dokonał cudu, którego świadkiem był ongi roztropny sternik Medoïdor: „wino słodkie i wonne zalało czarną i szybką nawę“... „zadrgały obwieszone niezliczonemi gronami żagle“... „niby bluszcze splątane sploty winorośli owinęły maszty od dołu do góry, pokrywając je kwieciem i gronami“... „wieńcami pokryte były wszystkich wioseł rękojeści“...
Fuga udzieliła się orkiestrze, wzbiła się, a głosom ludzkim wtórowały zgodne instrumenty.
W tem, niby tyrs lekki a wszechwładny wstrząśnięty nad bachantek zgrają, wybił się głos jeden nutą tak dźwięczną, czystą i świeżą, jak gdyby się w niej uśmiechnął wdzięk sielskiej, ludowej, weselnej pieśni:

„Vive deli’olmo
E della vita
L’almo fecondo
Sostenitor!“

Głosy wywoływały kolejno obrazy sielskie, to znów Menad wysokich, gibkich, obracających się leniwie pod ociężałemi obłokami, z tyrsem przyozdobionem winnem liściem i pękami czerwonej jarzębiny, odzianych w długie szafranowe szaty, z licem płonącem i piersią rozdętą jak tam u tych pięknych pań z szesnastego stulecia, które Tycyan pędzlem swym żywcem przeniósł na strop sali Wielkiej Rady, gdzie nieśmiertelne i w ciszę zaklęte, pochylały się nad kamienną balustradą, nucąc pieśń nad pieśniami.
U finału głosy i dźwięki wzmogły się do ostateczności.
Ogień, płonący na twarzy zwycięskiego bożka, odbił się na twarzach porwanych śpiewem słuchaczy.
Głosy ludzkie i orkiestra grzmiały zgodnie, rozdzwaniając ostatnie nuty pieśni weselnej, rzucając je tysiącoocznej Chimerze, połyskującej się i wijącej w sali Wielkiej Rady, pod złotem i purpurą malowanego pułapu; pod poważnem, głębokiem spojrzeniem dawno zmarłych dożów i bohaterów; pod wieńcem trysem i galer zwycięskich, a zbrojnych:

„Viva dll’Judie,
Viva de’mari,
Viva de mostri,
Il domator!“

Stelio Effrena zbliżył się do progu; przez środek rozstępującej się przed nim ciżby dotarł do sali gdzie stanął oparty o estradę zajętą przez orkiestrę i śpiewaków.
Niespokojnem okiem szukał Foskaryny pod sferą gwiaździstą, lecz jej tam odnaleźć nie mógł.
Głowa muzy tragedyi, już nie majaczyła śród znaków zodyaku.
Gdzież jest? Gdzież się skryła?
Miałżeby ją przeoczyć, lub patrzał na nią nie dostrzegając jej?
Był zaniepokojony i wspomnienie nieszpornej godziny, spędzonej z nią na wodach, powstawało znów w wzburzonej jego piersi, przypominając mu otrzymaną wreszcie obietnicę.
Patrząc na otwarte balkony przypuszczał, że wyszła odetchnąć świeżem powietrzem i pochylona nad balustradą czuła fale dźwięków, przebiegające po jej ochłodzonym karku, niby ciepło obejmujących ją ramion.
Z resztą... oczekiwanie ozwania się głosu słynnej śpiewaczki górowało nad wszelkiem innem zaprzątnięciem myśli, nad wszelkiem innem pragnieniem.
Nagle spostrzegł, że już w sali zapanowała cisza, poprzedzająca ozwanie się pierwszej nuty, że potwór znikomy i zmienny, o tysiącach ludzkich twarzach, wypełniający błyskotliwym swym tułowiem salę Wielkiej Kady, już się skupia w wyczekiwaniu wrażeń nowych.
Posłyszał wymówione za sobą imię Donatelli Arvale.
Podniósł wzrok na estradę, lecz mu ją zasłaniały dwie olbrzymie wiolonczele.
Śpiewaczka pozostawała niewidzialna, skryta za cienkiemi i drżącemi deskami, z pod których miał wypłynąć akompaniament do wyrzekali żałośliwej Arigamy.
Ciszę przerwały skrzypce, zawodząc jękliwe preludyum, do których płaczliwych tonów, wiolonczele przyłączyły niebawem swe głębsze nuty.
Umilkły fryzyjskie piszczałki i rozdzwonino dźwięki, towarzyszki orgii, rozdmuchujące pijane szały.
Dorycka li to lira, poważna i głęboka, harmonijna towarzyszka śpiewu?
Tak! Z dytyrambu wyłonił się dramat i wielka przemiana dijonyzysowego mytu, przeistaczająca wyuzdany szał obrzędowego obchodu w pełne zapału i artyzmu dzieło: w tragedye, dokonaną za pośrednictwem muzyki.
Płomienny dech Dionyzosa powołał do życia najwyższy objaw sztuki.
Wieniec i trójnóg przysądzone poecie zwycięzcy u thymelu, zastąpiły sprośnego kozła i kosz fig atyckich.
Pilnujący winnicę Eschylos nawiedzonym został przez bóstwo, co w nim rozdmuchało niewygasłą iskrę.
Na skalnym zrębie, u stóp Akropolis, w pobliżu świątyni Dyonyzosa, wzniósł się teatr marmurowy dość obszerny by pomieścić cały lud estetów.
Przed duchowym wzrokiem poety wskrzesiły wieki dawno ubiegłe z zaczątkowemi swemi zagadkami, ukazując zrodzenie się tej właśnie formy sztuki, do której parły go właściwości jego geniuszu zgodnie z niejasno sformułowanem lecz widocznem pożądaniem szerszego ogółu.
Z szału orgii bachickiej wypływająca melodya, boleść Arianny potrąciła w samej głębi jego wewnętrznej istoty o niekształtne jeszcze lecz już poczęto dzieło, z którem się nosił.
Znów wzrok jego szukał śród gwiaździstych konstelacyi Muzy tragedyi, co niekształtne to dzieło miała powołać do życia, lecz nie dostrzegł szy jej jak i przedtem zwrócił się ku estradzie, gdzie się właśnie ozwały melodyjne jęki.
Wówczas, pomiędzy wysmukłemi smyczkami, śmigającemi wzdłuż strun na wzór długich starożytnych plektrum[9] ujrzał śpiewaczkę podobną do gwiazdy i nieco drżącą tak właśnie jak gwiazdy drżące na firmamencie.
Młodość jej silnej a smukłej postawy wyglądała z każdej fałdy białej sukni tak jak płomię wybija się pod cienką warstwą rzeźby z kości słoniowej i śmigające w niż to w wyż smyczki zdawały się z samej tej harmonijnej, białej postaci, wydobywać melodyjne dźwięki.
Gdy rozchyliła usta, zanim pierwsze wzięła nuty, już Stelio pewien był czystości i doniosłości jej głosu, jak gdyby po przez posąg z kryształu dostrzegł źródło bijących zeń wód żywych:

„Come mai puoi
Vedermi piangere...“

Melodya opiewająca starodawnej miłości i niedoli dzieje tak była czystą, świeżą i głęboką, że odrazu wniknęła błogością w serca licznych słuchaczy.
W śpiewanych skargach opuszczonej kochanki wylewał się ból wielki.
Daremnie, z pustynnego wybrzeża Naxosu odepchnięte ramiona wyciągała ku odbiegającej w dal mowie!
Miłość i boleść, nieśmiertelne i niezmienne czy to w sercu bogów, czy ludzi, wylewały się kaskadą przepysznych, przejmujących dźwięków.
I płonne żale długich dni stęsknionych i wołanie rozpaczne za odbiegłem szczęściem i ramiona wyciągające się błagalnie, ku mknącym na skrajach horyzontu żaglom i niecierpliwe przyzywanie śmierci wybawicielki od zbyt srogiej męki, wybuchały w jej śpiewie z tym wyrazem, jaki sztuka sama wlać może w duszę, oszczędzając duszy cierpienia.
Słowo każde brzmiało skargą, zmienione w nutę nieskończonej miłości i rozpaczy a pyszna melodya wypełniała serca słuchających błogością niewymowną, niby pierścieniem zwartym lecz rozciągającym się ustawicznie pod drganiem wszechżycia.
I biegła przez drzwi otwarte na balkony, W ciszę uroczą i przezroczyste głębie weneckiej, jesiennej nocy; i zaklęciem wszechmocnem padała na senne wody; i po przez maszty okrętów, po przez kopuł banie, po przez wieżyce strzeliste, przez nieme spiże zamieszkałe, race, biła het! tam! ku gwiazdom bezsennym.
W przerwach śpiewaczka skłaniała młodociane czoło, nieruchoma jak posąg Aryadny w Watykanie, biała śród drewnianych muzycznych instrumentów i długich smyczków rytmicznego ruchu, nieświadoma burz iuczuć które wyrażała przed chwilą.


∗             ∗

Chcąc uniknąć natrętnej ciekawości, Stelio Effrena, wyszedł na wewnętrzny, odosobniony dziedziniec i schroniwszy się pod rąbkiem cienia czekał zjawienia się u góry Scala dei Giganti, dwóch kobiet: aktorki i śpiewaczki, z któremi miał się spotkać, w umówionem miejscu, u zrębu studni, na dziedzińcu pałacu dożów.
Oczekiwanie jego wzrastało z chwili na chwilę w większą niecierpliwość.
Tymczasem stugłosy krzyk rozległ się po za wysokiemi ścianami okalającemi dziedziniec, gubiąc się pod kopułą nieba, nagle spłonioną olbrzymią łuną.
Rzekłbyś, że szał dopiero co słyszanej bachickiej pieśni rozbiegł się po morskiem mieście, ogarnął piersi smutkiem zgniecione i w żyły wszystkich mieszkańców grodu przelał płomienie winnej jagody.
Wznowienie bachickiego chóru, opiewającego włożenie gwieździstej korony na skronie szybko pocieszonej Aryanny, upoiło tłumy zebrane na Molo, pod otwartemi oknami pałacu dożów.
Głosom mnemad, satyrów, faunów, bijącym w jednobrzmiącym finale „Viva“ „Eviva“ odpowiedział z wybrzeży św. Marka, wtór niezliczonych głosów.
Zdawać się mogło, że śpiew, wskrzeszając wspomnienie ogni rozpalanych pod włoskiem niebem w dawno ubiegłe dni Dionyzysowych uroczystości, dał i teraz hasło do rozpalenia na raz, tysiącznych świateł, mających w tę noc świąteczną podnieść cały czarodziejski blask Wenecyi.
Mignęło w wyobraźni Stelia marzenie Parysa Eglano: napawania się widokiem płonącego miasta u boku kochanki, jak z pływającego, lekko kołysanego łoża, z łodzi skrytej w zaroślach wonnych.
Obraz Donatelli Arvale trwał mu jeszcze w źrenicach.
Widział jej gibkie, młodociane kształty śród bombiastych i wygiętych instrumentów muzycznych, śród smyczków wysmukłych, zdających się wyciągać harmonijne dźwięki z samej jej istoty.
Jednocześnie, w dziwnie do wstrętu niemal ściśniętem sercu powstawało widzenie tamtej, drugiej: sztuką zatrutej, doświadczenia pełnej, ze smakiem dojrzałości na ustach wymownych, z przepalonemi gorączką dłońmi, co wycisnęły tylu upojeń soki, z cieniem tysiącznych masek na licu wyrażającem przedziwnie a dowolnie wszystkich uczuć i namiętności ludzkich słodycze i grozy.
Ach i tej to właśnie nocy, po długiem, daremnem oczekiwaniu miał posiąść tę już niemłodą, tylu przeróżnemi pieszczotami zmęczoną, a jemu dotąd obcą kobietę!
Przed chwilą, z wieczora, drżał wzruszony, strwożony niemal u boku milczącej i zadumanej, płynąc wraz z nią ku czarodziejskiemu miastu, po wodach, co się obojgu zdawały przelewać w niezgłębioną klapsydrę.
Czemuż się teraz miała doń zbliżyć w towarzystwie innej kusicielki?
Czemuż stawiała niebacznie doświadczenie swe smutne obok tak czystych blasków młodości?
Z niepokojem dojrzał u góry marmurowych schodów, w blasku dymnych pochodni, postać Foskaryny tak ściśle, w tłoku, spojoną ż postacią Donatelli Arvale, że się obie ziewały w jedną białą plamę.

’Wiódł za niemi wzrokiem w dół, po stopniach schodów, drżąc jak gdyby stąpały nad krawędzią przepaści.
To, co w nim od godzin kilku kiełkowało głucho, miało czas rozwinąć się kwiat sztuczny lecz tak już w nim zakorzeniony, że zbliżanie się tych dwóch kobiet, wywoływało w nim uczucie nie bez pewnego podobieństwa z tem, które nim wstrząsało przy powstawaniu idealnych tworów jego poetyckiej wyobraźni.
Schodziły zwolna, wraz z tą ciżbą ludzką którą swą pieśnią usiłował wybijać do zawrotnej szczęśliwości wyżyn.
Po za niemi pałac dożów oblany światłem i zgiełkiem, podobny był do królewskiej drużyny z baśni, przebudzonej śród lasów i niedostępnych moczarów z snu zaklętego, w którym spoczywała w ciszy wierzb pochylonych nad zapomnień nurtem.
Twarze Olbrzymów, stojących od wieków na straży u olbrzymich schodów, płonęły czerwienią lamp zarumienione.
Lśniły się wypukłości przedziwnie Drzwi Złoconych i precz, za północnem skrzydłem pałacu, wszystkie kopuły bazyliki, gorzały pod niebem nakształt pięciu olbrzymich mitr, skrzących się od drogich kamieni.
A zewnątrz zgiełk rósł, wzmagała się wrzawa, obijając o dźwięczne, gęsto ściśnione marmury jak ryk burzy rozbijającej się o wąskie ściany Malamoko[10].
W takim to niesłychanym blasku, wrzawie, wirowaniu różnorodnych obrazów i wrażeń, Stelio Effrena patrzał na zbliżające się ku sobie obie czarodziejki, wydzielające się razem ze splotów tłumu jak ze splotów olbrzymiego jakiegoś potworu.
Zbliżanie się tych dwóch splecionych z sobą kobiet, zaostrzało jego pożądanie, wzniecało uczucia splątane jak we śnie, pokryte tajnią jak liturgiczne obrzędy.
Zdawało mu się, że to Perdita sama i z umysłu wiedzie ku niemu tę cudną ofiarę, ku wypełnieniu jakichś skrytych a nieodzownych celów Piękna i Sztuki, których chce w nim zostać współtwórczynią.
Zdawało mu się, że w słyszanych z wieczora słowach Perdity było coś niezwykłego, zagadkowego...
Przypomniał mu się niewymowny smutek, co go był ogarnął, gdy pochylony nad bronzowem ocembrowaniem studni, patrzał w odbite w głębi gwiazdy.
I teraz czekał czegoś, co w samej jego wewnętrznej głębi miało potrącić owo „cos“ tajemnicze, podobnie jak owo wodne odbicie, niewzruszone, niepochwytn, dalekie.
Po przyśpieszonem wirowaniu wrażeń i myśli rozumiał, że jest bliski stanu łaski, boskiego szału, co się rodzi pod wpływem laguny.
Zdjęty upajającem przeczuciem, wysunął się z cienia w którym stał ukryty, na spotkanie dwóch zbliżających się doń kobiet.
— Ah! Effrena! — mówiła zbliżając się do studni Foskaryna. — Myślałam, że cię tu już nie zastaniemy. Spóźniłyśmy się, co, prawda? Ależ bośmy się wybić nie mogły z tego tam tłumu.
I jednocześnie uśmiechając się zwróciła do swej towarzyszki:
— Donatello! oto mistrz „Ognia.“
W milczeniu Donatella Arvale odpowiedziała uśmiechem na głęboki ukłon poety.
Foskaryna pociągnęła ją za sobą.
— Spieszmy, musimy odnaleźć gondolę — mówiła — czeka nas tam, u „Ponte della Paglia.“ Wszak idziesz z nami Effrena? Korzystajmy z chwili. Tłum ciśnie się na Piazettę. To królowa wychodzi przez „Porta della Carta.“
Jednogłośny, grzmiący okrzyk, powitał zjawienie się jasnowłosej, perłami owieszonej królowej, u góry schodów, tam, gdzie ongi wybrany doża, otrzymywał w obec zebranego ludu insygnia swej godności.
Raz jeszcze imię białego, gwieździstego kwiecia i perły najczystszej wody, obiło się tysiącznem, przeciągłem echem o marmurowych pałaców gromady.
Radosne race strzeliły w górę, ciskając pod niebiosa gwiaździste pioruny a tysiące spłoszonych bukiem, w ogniach lśniących gołębi, rozleciało się ze szczytów świętego Marka — zwiastuny i roznosiciele Ognia.
— Święto! święto ognia! „L’Epifania del Fuoco“ — wołała Foskaryna, wychodząc na wybrzeże, uderzona niezrównanym widokiem.
A u jej boku Donatella Arvale i Stello Etfrena zatrzymali się zdumieni, oczarowani, spoglądając na siebie olśnionym wzrokiem.

Twarze ich gorzały rozpalone odbłyskiem ogni, zdawać by się mogło że się pochylili nad krateru czeluścią.

∗             ∗

Niezliczone mii jady skrzydlatych, różnobarwnych i różnokształtnych płomieni rozsypały się po nieboskłonie, biegły po wodach, oplotły maszty okrętów, wieńczyły kopuły i wieże, przyoblekły architrawy, ubrylantowały kapitele, przyodziały posągi, zarysowały i poplątały wszystkie linie, w ognistej powodzi, przemieniając architekturę kościołów i pałaców, odbijających się jak w zwierciadłach, w operujących ją wodach.
Olśnione oczy nie rozróżniały granic i gatunków elementów. Porwane wirem świateł, w którem się przelewały zawisłe w drgającem eterze kształty, tak się zmieszały z sobą, że wygięte dzioby smugłych łodzi na wodzie, a w powietrzu mirjady lśniących gołębi zdawały się walczyć o lepsze w szybkich wzlotach ku niepochwytnym, nadziemskim szczytom.
Tam, gdzie o zmroku srebrzyły się nadwodne pałace podobne do konch morskich, tam subtelne geniusze ognia wydmuchiwały teraz płomienne świetlice, do nieskończoności ciągnące się labirynty; niezliczone bramy, w których rzekłbyś — na przejście dziewcząt czyhając — czają się dwuznaczni wróżbici; złociste pałace, z których okien wychylają się bajeczne królewny-salamandry, uśmiechając się do oczarowanego poety.
Pod stopami Fortuny, zarumieniona jak miesiąc wschodzący sfera paliła się nad potrójną lodziją Dogany, wspartą na Atlantów barkach, a z jej odbłysków zapalały się satelitów roje.
Z wybrzeża San Giorgio Magiore i Giudelli, z hukiem i trzaskiem wzbijały się nieustannie pęki ognistych płomieni, rozsypując się w kaskady róż, liści, palm podniebnych, w nadpowietrznych, czarodziejskich ogrodach, gasnących to zapalających się raz wraz coraz to przedziwniejszą roślinnością w szybkich jak mgnienie oka zmianach podniebnych jakichś wiosen i jesieni.
Pod gwiaździstym i rzęsistym deszczem iskier wszystko drgało złotem i purpurą. Przez chwilowe rozdarcie się płomiennych osłon widać było nadpływającą z dala, od laguny, flotyllę przykrytą płomiennym baldachimem, podobną chyba do tych, co się śnić muszą lubieżnym, w rozkoszach tarzającym się satrapom, gdy na łożu zasłanem upajającem a śmierciodajnem kwieciem, zasypiają snem nieprzespanym.
Jak tamte, i ta być może miała liny i powrozy kręcone z wonnych warkoczy branek, wziętych w niewolę na dalekich, zawojowanych krajach.
Jak tamte, miała może dno okrętu wyładowane nodrem i myrą, benzoensem i cynamonem, wonnościami wszelakiemi, a cedr i sandał, tesebent żywiczny, wszelkie wonne drzewa wznosiły się stosami na pokładzie, gdyż niepochwytne barwy, wydzielających się z nawy płomyków, wywoływały wrażenie zapachów odurzających i smaków korzennych.
Sine zielone, błękitnawe, żółte, fioletowe, o niepochwytnych odcieniach płomienie zdawały się wylane wewnętrzną pożogą i zabarwione wydzielinami nieznanych esencyj.
Nie inaczej płonąć musiały ongi przy napadach krwawych i rabunkach, ogniem i mieczem niszczonych w starodawnych grodach, składy wonności, przeznaczonych do namaszczania oblubienic syryjskich satrapów.
I teraz po wodach zasypanych do koła syczącemi żużlami palnych materyj, pyszna flotylla zbliżała się do wybrzeży Wenecyi pomału i leniwie, jak gdyby senne upojenie zdjęło sternika i wioślarzy.
Kierowała się, tak jak gdyby wprost lwa samotnego spłonąć miała stosem ofiarnym, przy którym serce Wenecyi zostałoby zabalsamowane na wieczność całą.
— Święto ognia! „L’Epifonia del Fuoco!“ — wołała Foskaryna.
— Co za nieprzewidziany komentarz do twych słów Effrena! Na twój akt strzelisty uwielbienia miasto odpowiada tem cudnem zjawiskim: płonie w wodnej przezroczy! — Czyś jeszcze nie zadowolony Effrena? Patrz! zewsząd zwisają, spadają złote granatu owoce.
Foskaryna uśmiechała się, rozświecona iluminacyą. Zdejmowała ją szczególna, znana Effrenie wesołość, co skupionym wybuchem przypominała mu zawsze jakiś dom zamknięty: głuchy, w którymby na raz gwałtowna ręka otworzyła wszystkie drzwi i okna na ich zardzewiałych zawiasach.
— Podziękujmy Ariannie — rzekł — za doprowadzenie harmonii do jej najwyższego kresu.
Mówił to jedynie by zniewolić śpiewaczkę do przemówienia; jedynie by usłyszeć dźwięk jej pysznego głosu spadły do mety potocznej mowy; lecz słowa jego zostały zgłuszone wrzawą tłumu, wylewającego się na wybrzeże i nie dozwalającego na dłuższy tam pobyt.
Pomógł obu kobietom zejść do gondoli, sam usiadł na niskiej ławeczce u nóg ich niemal. Misternie wyrzezany dziób wysmukłej łodzi pruł nurty, skrzące się mirjadami iskier.
— Przez Canalazzo[11] do Rio Marin — rzuciła wioślarzowi Foskaryna i szczebiotała zwracając się do poety:
— Wiesz, będzie na wieczerzy kilku twoich przyjaciół: Franciszek de Lizo, Daniel Glauro, książę Hoditz, Autimo della Bella, Fabjan Molza, Baltazar Stampa...
— Będą to tedy istne gody!
— Niestety! nie w Kanie galilejskiej.
— Czyż nie będzie lady Myrta ze swemi chartami, godnemi pędzla Veroneńczyka.
— Zapewne będzie laty Myrta. Czyś ją dostrzegł w sali? Siedziała w pierwszym rzędzie cała w tobie zatopiona.
Gwarząc tak patrzali sobie w oczy i nagle się zmięszali. Wspomnienie szarej godziny, spędzonej na wodach, po których biło to samo wiosło, wezbrało im nagle w sercach żywszym krwi przypływem.
Zdjęło oboje to samo wzruszenie, jakiego to dziś już doświadczyli, opuszczając szeroką zatokę, u ujścia kanału zapadającą w mrok i ciszę. I odechciało się naraz ich wargom ronić czcze, puste słowa. Odechciało się sercom przezornie szukać ujścia w gwarze świątecznym.
Czuli, że świat nie miał dla nich w tej chwili żadnej wartości. Pogrążyli się w tych dziwach co powstawały w nich samych, podobne skarbom bajecznym, podobne tym brylantowym błyskom, co uderzenie wiosła wywoływało z toni wód zalanych świateł powodzią...
Z chwilą, gdy zamilkli tak jak z wieczora zamilkli byli pod cieniem olbrzymiego, pod flagą stojącego pancernika, zaciężyła im obecność śpiewaczki, tak jak wówczas imię jej obiło się było dziwnie poważnym dźwiękiem o ich uszy. Pomału ciężar stawał się nie do zniesienia dławiącym. Chociaż siedział teraz u samych jej kolan, Donatella zdawała się Effrenie równie daleką jak tam na estradzie wśród instrumentów muzycznych i smyczków wysmukłych; daleką, nieobecną jak wówczas, gdy śpiewała. Nie była jeszcze przemówiła słowa.
Jedynie by głos jej usłyszeć, spytał ją niemal nieśmiało:
— Jak długo pozostanie pani w Wenecyi?
Szukał słów, któremiby do niej mógł przemówić. Wszystkie, co mu się cisnęły na usta, zdawały mu się za żywe, za wymowne, dorozumień pełne, dwuznaczne, sięgające daleko i głęboko tak jak tysiączne korzenie nieświadomie rzuconego ziarna.
I zdawało mu się, że Foskaryna słów tych nie mogłaby słuchać bez bólu i żalu. I tylko po postawieniu tak na pozór banalnego pytania, spostrzegł się jak dalece pytanie to zdradzać mogło pożądanie, lęk i nadzieję.
— Jutro odjeżdżam, — odrzekła Donatella — powinnabym już tu nie być.
Głos jej czysty i wysoki w śpiewie, w potocznej mowie równy bardzo wpadał w tony niższe, o ciężkim dźwięku przypominającym drogocenny metal, owinięty w puszyste aksamity. Krótka jej odpowiedź wywoływała obraz miejsca jakiejś kaźni, gdzie winna była wracać, by się poddać jakiejś męce. Wola nieugięta a zbolała przebijała się pod osłoną jej młodości, nakształt ostrza obmytego łzami.
— Jutro! — zawołał Stelio, nie umiejąc pokryć żalu i zwracając się do Foskaryny, dodał: Słyszy pani, już jutro.
— Wiem o tem — odrzekła aktorka, ujmując łagodnie dłoń Donatelli — wiem i smutno mi, że odjeżdża, lecz wiem i to, że nie może pozostać dłużej oddaloną od swego ojca. Nie wiesz to może, Stelio...
— Co — spytał zaniepokojony — chory? Więc prawdą jest, że Wawrzeniec Arvale chory!
— Nie, — przerwała mu żywo Foskaryna — tylko zmęczony, — i przeciągnęła ręką po czole ruchem tak wymownym, chociaż może mimowolnym, że Stelio zrozumiał odrazu, jaka to groza zawisła nad genialnym artystą, niedawno jeszcze tak płodnym i niestrudzonym płodami i niestrudzonemi bywali ongi Loka della Robią lub Andrea del Perrochio. — Zmęczony tylko, potrzebuje wypoczynku i ukojenia, a nic go tak nie koi jak śpiew jego córki. Wszak sam uznajesz kojące wpływy muzyki.
— Zapewne — odrzekł, — Arianna posiada dar boski i cudów dokazać może.
Imię Arianny w zastosowaniu do śpiewaczki wybiegło mu mimowolnie na usta. Taką ją widział i zdawało mu się wprost niepodobieństwem poprzedzić istotne imię dziewczyny zwykłym, przez wymagania świata, przy przemawianiu do obcej kobiety, narzuconym dodatkiem.
Ta, wydawała mu się tak osobliwą, odmienną od innych, wyzwoloną z drobnych węzłów konwenansu, żyjąca życiem własnem, ściśle ograniczonem, podobna do dzieł sztuki, na które styl kładzie niezłomnej odrębności znamię.
Robiła wrażenie malowanych postaci odznaczonych czystym i wyraźnym, od tła odosobniającym je konturem[12]; obca życiu bieżącemu, wewnętrznem widzeniem pochłonięta.
Wobec tego jej nieprzeniknionego skupienia, doświadczał głuchej niecierpliwości, nie nazbyt różnej od tej, co zdejmuje człowieka ciekawego przed szczelnie zamkniętemi drzwiami, budzącymi jego ciekawość.
— Arianna, — rzekła przyciszonym swym głosem Donatella — posiadała w swej niedoli dar zapomnienia, którego ja nie posiadam.
W słowach tych była mimowolna gorycz, zdradzająca aspiracye do życia mniej zgnębionego cierpieniem płonnem. Stelio domyślał się skrytego buntu przeciw ciężkiej niewoli; wstrętu do niesionych ustawicznie ofiar, tłumionych a wybuchu blizkich pożądań szczęścia i radości i odczuł w niej całą łatwość zmienienia jej w łuk napięty w dłoni silnej niósłby doścignąć najwyższą zdobycz.
Odgadł, że postradała nadzieję uratowania ojca, że cierpiała okrutnie namyśl ustawicznego czuwania u zgasłego ogniska, nad popiołami których już żadna nie ożywi iskra.
Obraz wielkiego, w niwecz skruszonego artysty przesunął mu się w wyobraźni nie pod istotnem jego podobieństwem gdyż się z nim nie spotkał nigdy, lecz w postaci dzieł z bronzu i marmuru, w które snycerz wlał duszę swą i Piękna modłę szczytną.
W idealne te szeregi wpatrywał Stelio z lękiem i bólem większym od tego, który w nim wywoływał widok najokrutniejszej śmierci.
I wszystkie jego władze, pragnienia, dawne marzenia wzdrygnęły tu naraz jak gdyby potężną dłonią wstrząśnięte i nie pozostał w nim nerw żaden, aby nie doznał gwałtownego tego wstrząśnięcia.
Wreszcie Foskaryna uchyliła rąbek całunu co naraz, wśród weselnego, świątecznego nastroju, zsunął się na gondolę, jak na pływającą trumnę.
— Patrz tam — wskazała balkon pałacu Derdemony — piękna Ninetta przyjmuje serenadę, pomiędzy dwoma srebrnemi. kandelabrami i w nieodstępnem towarzystwie swej małpeczki swego pudla.
— A! piękna Ninetta! — zawołał wesoło Stetio otrząsając się z ponurych myśli i wychylając się uśmiechnięty posłał ręką, z uprzejmą żywością, powitanie drobnej kobiecej postaci przysluchującej się śpiewom z zadowoleniem dziecinnem, pomiędzy dwoma srebrnemi świecznikami, owiniętemi w równianki ostatnich w tej porze rok u róż. — Nie widziałem jej jeszcze tym razem — ciągnął Effrena, siadając na nizkiej ławeczce, u kolan towarzyszących mu kobiet, nie lada szansę miał ten poczciwy Hoditz, gdy ją odkrył za pudłem starego fortepianu, w antykwami, na San Samuele. Co mówię jedną szansę! dwie na raz, gdyż na jedną wędkę pochwycił Ninettę i futerał malowany przez Pordenovel[13] Odtąd życie jego nabrało pełni harmonii. Jakżebym chciał pokazać pani jego gniazdko! Zobaczyłabyś tam żywą ilustracyę tego, com tu dziś mówił o zachodzie słońca. Człowiek ten wierny wrodzonym swym skłonnościom, rozmiłowany w subtelnościach, potrafił do skłonności swych naturalnych dopasować całe swe życie i z drobnostkową pieczołowitością wytworzył sobie kątek, gdzie wiedzie żywot spokojny i błogi na wzór swych przodków z Moraw, z Arkadyi Roswaldu. Ileż wybornych rzeczy wiem o nim!
Obszerna poeta[14] skrząca się różnokolorowemi lampionami, pełna muzykantów i śpiewaków stała pod balkonem pałacu Desdemony, a staroświecka piosenka, opiewająca krótkotrwałą młodość i szybko przekwitające wdzięki, wzbijała się ku zasłuchanej w niej, z dziecinnem zadowoleniem drobnej kobiecej postaci, podobnej bardzo pomiędzy srebrnemi świecznikami, małpeczką ciekawą“ i pudlem faworytem do wdzięcznego sztychu Piotra Loughi:

„Do beni ou ghaoe,
Beleza e zoventu.
Co i va no i torna pen,
Nina mia cara!“[15] (w narzeczu weneckiem).

— Czy się mi zdaje Effreno, że w tem to tkwi dusza Wenecyi, a tamta, której tajemnicze osłony podnosiłeś dopiero co wobec zdziwionych i oczarowanych słuchaczy, jest raczej twoją własną duszą? — mówiła Foskaryna potrząsając głową w takt lekkiej piosenki, co biegła wzdłuż Canal Grandę, w lot chwytana, powtarzana przez inne śpiewaczki, po kanale ciągnące łodzie.
— Nie — z zapałem zaprzeczył Stelio — nie jest to prawdziwa dusza Wenecyi. Posiadamy i tę lekką, skoczną, jak motyl bujającą nad głębią tamtej, prawdziwej, żywej, niezgłębionej. Ta to animuta vagula, ot taka sobie duszeczka drobna, lekka, wesoła, co nas porywa i wiedzie i popycha w wir zabaw pospolitych i roskoszy łatwych jak ta muzyka skoczna. Istnieje ona i towarzyszy duszom najgłębszym, najgwałtowniejszym, jak ów clown, nieodstępny od Otella i to nas nieraz w błąd wprowadza. To, co dżwięczy pod takt gitary, to jest właśnie owa animula vagula Venecyi. Tamta, druga, głębsza, istotna jej dusza pochwycić się daje chyba w ciszy, latem w południa żarach, tak jak Pan starodawny, a posiada moc nieprzepartą i grozę większą niż się zdaje. Przed chwilą tam, w przystani San Marco, biła i szalała w olbrzymiej pożodze. Mieliżbyśmy zapomnieć Giorgone wobec Rozalby?
Dookoła peoty śpiewaczej gromadziły się i przystawały gondole z kobietami zasluchanemi w piosenki, przechylającemi się nad wodą ruchem tak lubieżnie omdlałym, jak gdyby się osunąć miały w rozwarte ramiona. Odbłysk różnobarwnych lampionów, odbijając się w wodzie, tworzył podwodny, świetlany ogród:

„Se lassase passar
La bella e fresca età,
Au zorno i ve dirà
Vechia maura;
E bramarè, ma inoau,
Jual che ghaveni in mau
Co avè lassà scampar
La congiontura“[16].

Piosnka godna istotnie ostatnich róż, więdnących na srebrnych świeczników podstawach, w sercu Perdity wywołała wspomnienie ciągnącego za zmarłem Latem, żałobnego orszaku i trumny kryształowej, w której fantazya poety zamknęła w liście owinięte ciche zmarłej zwłoki.
Po przez opalową powłokę zwartą przez mistrza hutnika, precz! w dali laguny, nad łąką porostów wodnych, aktorka dostrzegała samą siebie i przebiegł ją od stóp do głowy deszcz lodowaty.
Znów odczuła wstręt i odrazę do własnej swej przekwitłej postaci i przypominając udzieloną z wieczora poecie milczącem zezwoleniem obietnicę i przypuszczając, że dziś jeszcze może się o nią upomnieć, wzdrygnęła się cała na poły lękiem i wstydem, na poły dumą wielką.
Jednocześnie baczne jej i smutne oczy przebiegły po siedzącej obok niej dziewczynie i przenikając ją całą zważyły młodość jej świeżą, zdrowie kwitnące i tę nieprzepartą atmosferę miłości, co się wydziela z dziewczęcia gdy dościga pełni rozkwitu.
I zdało się jej naraz, że się już wiążą prądy tajemnicze a nieodzowne pomiędzy Donatellą a jej młodym przyjacielem
I zdawało się jej że odgaduje, czyta w sercu Effreny słowa, których milczące jego usta nie szepczą jeszcze.
Wielki ból wgryzł się w jej serce, tak wielki i gwałtowny, że mimowoli palce jej wpiły się w czarne sznury służące za poręcz i oparcie w gondoli, a ruch ten mimowolny żywym być musiał skoro zgrzytnęły podtrzymujące sznury małe metalowe koniki morskie.
To też ruch ten nie uszedł baczności zaniepokojonego Effreny.
Zrozumiał co znaczy i sam odczuł przez chwilę ból zmieszany z tłumioną niecierpliwością z gniewem niemal, gdyż to naruszało pogodę transcendentalnych marzeń w których, w pogoni za niepochwytną doskonałością, chciał godzić nie dające się pogodzić rzeczy, w olimpijskim spokoju zdobywać to co mu się zdawało łukiem podatnym do napięcia najwyższego wysiłku i jednocześnie nie stracić tej dojrzałej i przejrzałej, wszelkiemi sokami życia pojonej kochanki, nie stracić uwagi z jaką zwykła była słuchać słów jego i tej wiary jaką miała w jego geniusz i tego wszystkiego czem zaostrzała jego twórczość i tak bardzo schlebiała jego miłości własnej.
„Ab! Perdito! — myślał z żalem goryczą — czemuż z wzburzenia tylu już miłości odczutych i żywionych, nie zdołasz dziś wydzielić płomienia czystego, nadludzkiej miłości? Czemuż zażądałem cię pokonać i posiąść pomimo tak spóźnioną dobę i czemuż pozwalasz mi czytać w swych oczach bliskiego zwycięstwa tryumfy, śród powodzi pożądań i zwątpień, co naruszą nasze dawniejsze posiadające tyle istotnej wartości stosunki. Nie umieliśmy ich uszanować i dochować do końca. W ostatniej chwili ulegliśmy nocnych niepokojów podszeptom. Przed chwilą, w Sali Wielkiej Rady, gdy się twa głowa wzbijała śród konstelacyi, na Zodyaku drogach, patrząc na ciebie nie kochankę widzieć chciałem lecz Muzę natchnioną, powołaną do wcielań doskonałych i objawień stugłośnych natchnień moich i całą mą duszę wylaną niosłem ci w dziękczynnym darze za sławy wieńce, niezaś obiecane mi znikomej rozkoszy chwile. Czemuś tego nie przeniknęła ty co przenikasz wszystko? Czyś to nie przez przedziwne przeczucia, do którychś sama tylko zdolna, błyskiem swego uśmiechu skierowała pragnienia moje do tego źródła świeżej młodości coś sama dla mnie opatrzyła, przechowała? Gdyście schodziły razem, z wielkich schodów pałacu dożów, zbliżając się do mnie, czyś nie miała Perdito, wyglądu dobrej wróżki, śpieszącej z darem niespodziewanem? Nie, nie był wcale niespodziany bom właśnie czekał czegoś nadzwyczajnego od twej nieskończonej mądrości i przenikliwości...

— Jakże się szczęśliwą zdaje piękna Ninetta, pomiędzy swą małpeczką i swym pudlem — westchnęła boleśnie Perdita, głowę zwracając ku śpiewaczej łodzi i balkonowi oświeconemu srebrnemi, w więdniejących róż równianki owiniętemi świecznikami.

„La zoventù xe nu flor
Che apena nato el mor,
E ou zorno gnanca mi
No saro quela.“[17].

I Donatella Arvale zwróciła się ku barce i balkonowi i Stelio Effrena także, a gondola lekka, kołysząc się pod takt muzyki, nie zatapiała się choć niosła po wodach, potrójnych losów ciężar.

„E vegna quel che vol,
Lasse che vaga!“[18]

Po całym Canal Granda, aż precz! precz! chwytana, powtarzana przez inne barki, biegła nuta skoczna, wesoła.

Rytmem oczarowani gondolierzy łączyli głosy swe z głosami śpiewaków „peoty.“
Namiętny wybuch, co w okrzyku tłoczących się na wybrzeżu tłumów, wydał się z razu poecie tak potężnym i wstrząsającym, przycichał teraz w piosnce lubieżnej, rozbiegał w giętkich zwrotkach, konał w łagodnych, pobłażliwych uśmiechach.
„Animula vagula“ Wenecyi górą była!
Miasto wracało do powszedniego trybu życia: dźwięków gitary i tańców pod festonami kolorowych lampionów.

„E vegua quel che vol,
Lasse che yaga!“

Nagle, na zakręcie kanału, przed czerwonym pałacem Foscari, olbrzymi Bucentaur zapłonął na raz jak objęta pożarem baszta.
Nowych rakiet pęki pękały w górze z trzaskiem walących się gromów; nowych ognistych gołębi stada wyleciały z wieżyczek; rozświeciły balkony i tarasy spadających piorunów wężykiem i prześliznęły się po marmurach rozsypując po wodzie z sykiem i zgrzytem tysiąca iskier, wlokąc za sobą dymne wstęgi.
Wzdłuż murów i parapetów, na przodach i tyłach okrętów roztworzyły się ogniste fontanny, i mnożąc się i rozszerzając z nieobrachowaną szybkością zlały w jedną pożogę, aż precz! po San Vtale! aż precz! po Rialto, w potok ognia zmieniając oba wybrzeża.
Bucentaur znikł z oczu owiany grzmiącą ognistą chmurą.
— Przez San Polo! przez San Polo! — wołała na gondoliera Foskaryna, schylając nisko głowę, jak pod nagłej nawałnicy wybuchem i zakrywając dłońmi ogłuszone uszy.
A Donatella Arvale i Stelio Fffrena, znów spojrzeli po sobie olśnionym wzrokiem.
Twarze ich płonęły odbłyskiem tysiącznych ogni, tak jak gdyby się oboje byli pochylili nad krateru krawędzią.
Skierowana w Rio[19] San Polo gondola pogrążyła się w cienie i chłód nagły padł na milczących troje.
Pod sklepieniem mostu rytm wiosła odbił się w głębi serc ich a zgiełk i gwar festynu zdał się im oddalonym już bardzo.
Tu wszystkie domy miały ciemne i szczelnie zamknięte okna, sama wieża w cieniu wzbijała się pod m rugające na szafirach nieba gwiazdy. Campiello[20] del Roemer i Campiefllo del Pistor puste były, głuche, trawą porosłe.
Drzewa po za niskiemi, pleśnią pokrytemi murami, ogradzającemi ciasne ogrody, wzbijały pod pogodne, nocne nieba żółte i więdniejące swe liście.


∗             ∗
— Przynajmniej przez godzin kilka, sztuka i życie biły znów w Wenecyi zgodnym rytmem i przyśpieszonem tempem — mówił Daniel Glauro, wznosząc kielich nad stołem. — Niechże mi wolno będzie wyrazić w imieniu swojem i wielu, wielu tu nieobecnych, wdzięczność i gorące uwielbienie obejmując wszystkie trzy osoby którym zawdzięczamy czarodziejstwa i niestarte wrażenia dzisiejszego wieczoru: gospodynię tego domu, córkę Wawrzeńca Arvale i autora „Persefony.“

— Dlaczego Glauro, gospodynię tego domu — pytała uśmiechając się z wdzięcznem zdziwieniem Foskaryna.
— Cóż z tem mieć mogę wspólnego? Tak jak wy wszyscy nie udzielałam lecz otrzymywałam wrażenia i zadowolenie zupełne. Wieńczyć trzeba Donatellę i Effrena. Sława należy się obojgu.
— Czyż milczące zachowanie się twoje w sali Wielkiej Rady — twierdził z przekonaniem doktór-mystyk — gdyś stała prosta i cicha przy niebieskiej sferze, mniej wymowne było od słów Effrena, mniej harmonijne od śpiewu Arianny? Raz jeszcze po mistrzowsku rzeźbiłaś w milczeniu całą swą posągową postawą to, co tkwi w pamięci naszej poruszone słowy poety i melodyą śpiewu.
Przed wyobraźnią Stelia Effrena, mignęła potworna, znikoma, mieniąca się barwną łuską Chimera, z wyrastającą z pod jej skrzydła Muzą tragedyi, o czole wzbitem na gwieździstym szlaku.
— Każdemu z nas — głos zabrał Fabian Molza — każdemu widomem było, że postać twoja, królująca nad tłumem, wprost poety, posiada wyraz niezwykłego i donośnego znaczenia...
— Zdawało się — dodał Antimo della Bella — że sama jedna patrzysz na tajemnicę narodzin rzeczy nowej, nieznanej jeszcze. Wszystko do koła drgało dopomagając wyłonieniu się tajemniczego zarodka Idei, co się nam wkrótce objawi, jakeśmy to chyba zasłużyli sobie, gorącą wiarą naszą w jej przyjście.
Zwiastun-poeta, uczuł znów w sobie drgnięcie, niekształtnego jeszcze lecz już żyjącego dzieła z którem się nosił i gwałtownem parciem całej swej, potężnego liryzmu podmuchem wzburzonej duszy, zwrócił się ku sile ożywczej, bijącej nań od kapłanki Dionyzosa, ku której też zwracały się pełne szczerego zapału słowa jego przyjaciół.
Teraz wydała mu się piękną, bardzo piękną; tworom nocnym wyciosanym na złotem kowadle marzeń i namiętności, żyjącym obrazem nieśmiertelnych istnień i zagadnień.
Nawet gdy pozostawała nieruchomą, gdy milczała, obiegały ją całą wszystkim znane dźwięki jej przedziwnie giętkiego głosu a ruchy pamiętne zdawały się drgać dokoła niej jak na milczących strunach drgają często na nich grywane melodye, jak rymy dźwięczą nad zwartą księgą w której lubują się miłość i boleść, szukając w niej ulgi lub upojenia.
Bohaterska wierność Antygony; Kasandry szał wyroczny; pożerające ognie Fedry; Medei okrucieństwo; Ifigenii ofiarność; Myrra w obec swege ojca; Polyxena i Alcesta w obec śmierci; jak fala wierna i niewierna, jak płomię pożerająca Kleopatra: jasnowidząca o drobnych krwawych. rękach lady Mackbeth i te lilie wonne, rosą i łzami ubrylantowane którym na imię: Imogena i Julia, Miranda i Rozalinda, Jesika i Perdita, dusze najtkliwsze i najgwałtowniejsze, najcichsze i najpyszniejsze, wchodziły w nią, zamieszkiwały na przemian jej postać, wypełniały całą, świeciły w oczach, oddychały na ustach pełnych słodyczy miodu, to znów wszystkich trucizn jadów, naprzemian podobnych do czary perlistej to do goryczy zlewu.
Zdające się przelewać w bezbrzeżnej nieskończoności przestrzeni i czasu istnienia i indywidualności ludzkie, powstawały żywe, zaklęte jednem drgnieniem jej posłusznych muskułów, ruchem jednym, rysem, ócz mrugnięciem, spuszczeniem lub podniesieniem powiek, lic bladością lub rumieńcem, nie dostrzegalnem wzniesieniem lub pochyleniem głowy, miganiem świateł i cieni, darem przedziwnym błyskawicznych przemian wiotkiej i szczupłej postaci roniącej bez przerwy roje nieśmiertelnych tworów.
Nowet same geniusze miejsc uświęconych przez tragedyę, wywołane pracz nią tajemnem zaklęciem, rysowały po za nią i dokoła niej najwyraźniejsze krajobrazy.
Piasczyste okolice stubramych Teb; suche Argosu równiny; spalone mirty Trabizondy; Kolonny święte oliwkowe gaje; bystre Cydnusu wody; blade brzaski Dunsinana; Prospero jaskinie; lasy w Ardenach; ziemie krwią ociekłe, bólem przeorane, zamglone w śnie niepochwytnym, lub uśmiechem rozświecone, ukazywały się, oddalały, nikły po za nią.
I znów przesuwały się inne krainy: wybrzeża mgliste, śnieżnej płaszczyzny i het; precz! za morzem, za oceanem, niezmierzone przestrzenie i miasta ludne, które przebiegła jak kometa, pośród zdziwionej ciżby roniąc niezdają, ce się zapomnieć słowa i iskry.
Dokoła niej majaczyły kraje z ich górami i stepami, jeziorami i rzekami, rasy stare, przeżyte, wyczerpane i inne młode jeszcze, silne, walczące z przyrodą o lepsze, usiłujące wydrzeć jej tajemnice, by je zaprząść do pracy i przemysłu rydwanów w pałacach z żelaza, ze szklanemi stropy; koloniści prędko zwyrodniali na wyniszczonym cudzym gruncie; ludy barbarzyńskie, którym niosła łacińskiego geniuszu objawienie; tłumy głuche, ciemne, do których przemawiała Danta boską mową; zgraje ludzkie, od których smutków i nadziei biły ku niej niejasne a już gorące pożądania Piękna.
I była to istota z ciała znikomego, jak każda inna poddana nieubłaganym prawom czasu, i tylko olbrzymie zapasy rzeczywistości przeżytych i idealnych wypadków i uczuć przygniatały ją, opasywały dokoła, drgały w samym rytmie jej oddechu.
I nie tylko w urojenia sztuki rzucała tyle łkań i krzyków rozpacznych, ale i w życie istotne, codzienne.
Kochała, wałczyła, cierpiała duszą i ciałem, gwałtownie. Jakie to były kochania? Walki jakie, cierpienia i trwogi śmiertelne?
W jakich przepaścistych smutkach czerpała tragiczne nastroje; u jakich gorzkich źródeł nasycała swego geniuszu ponure pragnienie?
Najpewniej bywała niejednokrotnym świadkiem nędz przepaścistych i bólów okrutnych, konań i zniszczeń bezwzględnych.
I znane jej były „wszystkie bohaterstwa ofiary i wysiłki; znana litość bez granic i trwoga bezdenna i śmierć i nieprzekraczalne progi.
Żądze jej paliły się w szałach Fedry, a w poddaniu się Imogeny drgały najtkliwsze tkliwego serca uczucia.
I tak Życie i Sztuka, przeszłość nieodwołalna i teraźniejszość wiekuista, składały się, by z niej urobić istotę wyjątkową, głęboką, różnorodną i tajemniczą; wynosząc poza granice zwykłego ludzkiego istnienia jej losy wątpliwe; równając ją ze świątyniami i dziewiczemi lasami.
A była tu, oddychała pod okiem poetów, co ją widzieli jedyną i różnorodną.
„A! doścignę cię w szale bachickim, wstrząsnę jak thyrsów pękiem, porażę wszystkie wydymające cię boskie i zwierzęce instynkta, poruszę rzeczy dokonane i mające się dokonać, te co nurtują głębią twej istoty, czekając wcieleń wieszczej godziny“ — śpiewał w sercu Effreny demon liryzmu, odczuwając przetrwałą w tej kobiecie moc pierwotnego mytu, siłę wznowienia geniuszu, co wszystkie siły przyrody zjednoczył, w bogaty rytm swego kultu wplatając zarówno zmysły jak duchowe aspiracye ludzi, i te i tamte wzbijając do najwyższej potęgi, rozkoszy i bólu.
„Nie, nie zapóźnom przyszedł! — myślał Effrena, — trzeba było minionych lat gromady, marzeń nieprzebranych światów, niezliczonych burz walki, tryumfów szeregi, kochań przeróżnych odmętów, poetów zaklęć i uwielbień, ludów oklasków, całej ziemi kwiecia i owoców, stóp w kale i wzlotów olśnionych, i zła i dobra, i tego co wiem i czego się nigdy nie dowiem, i tego co sama ona wie i czego sama się nie dowie, by mi wypełnić tę jedyną chwilę“.
Czuł że pobladł, że mu brak oddechu. Pochwyciła bo go, by ze swych szpon nie wypuścić, żądza namiętna a jednocześnie serce ścisnęło to samo uczucie co ich oboje zdjęło było z wieczora, gdy płynęli po wodach, co się przed niemi zdawały przelewać w przepaść bezdenną.
Znikały mu z przed oczu obrazy miejsc i wypadków, majaczące dokoła aktorki, a osoba jej zlewała się coraz bardziej z miastem o tysiącznych zielonkawych opaskach i bezcennych pereł naramiennikach.
I w mieście i w kobiecie dostrzegł siłę nieznanego sobie przedtem wyrazu: i ta i tamta płonęły w noc jesienną i tej samej gorączki dreszcze biły w grodu kanałach i w kobiety pulsach.
A gwiazdy mrugały na niebie, chwiały się drzewa w głębi ogrodu, po za głowią Foskaryny. Przez drzwi otwarte na balkony wpadał do sali powiew pogodnej nocy, potrącało płomienia świec płonących w świecznikach, o wonne kielichy i barwne korony kwiatów zdobiących stół biesiadny.
Drgał w zasłonach okien, w rozwieszonych po ścianach materyach, użyczając ruchu i życia staremu domostwu „Capello“, które ta ostatnia z słynnych cór Świętego Marka, sławą i złotem zarzucona przez obu półkuli ludy, przyozdabiała resztkami świetności dawnej Rzeczypospolitej.
Latarnie z galionów[21], tarcze tureckie, skórzane kołczany, hełmy bronzowe, rzędy bogate, złotem szyte czapraki, napełniały komnaty zamieszkałe przez ostatnią spadkobierczynię tego przedziwnego Cezara Darber, co „Comedia del Arte“ obronił od zamachów Goldoni’ego, gdy jeden wybuch śmiechu towarzyszył konaniu Prześwietnej Rzeczypospolitej.
— Pragnieniem mojem zostać powolną sługą tej idei — mówiła Foskaryna, odpowiadając na ostatnie słowa Autonino della Bella z lekkiem drżeniem głosu, gdyż spotkała się w tej chwili ze spojrzeniem Stelia.
— Sama możesz jej tylko zapewnić zwycięztwo, — w trącił Franciszek de Lizo, — gdyż władasz duszą tłumów.
— Dramat, — twierdził Daniel Gleuro — winien być obrządkiem i zwiastunem. Trzeba aby dramatyczne przedstawienia wróciły do pierwotnego swego znaczenia: religijnych ceremonii, gdyż posiadają zasadnicze pierwiastki wszelkiego kultu: żyjącą jednostkę, w którą tak na scenie jak u ołtarza wciela się słowo, i milczące, jak W świątyni, uczestników tłumy...
— Bayreuth! — przerwał książę Hoditz.
— Me! nie Bayreuth a Janikoł, — zaoponował żywo Effrena, budząc się nagle z zawrotnego swego milczenia. — Wzgórze w Rzymie. Nie chcemy cegieł i drzewa niemieckiego, potrzebujemy marmurowego teatru na rzymskiem wzgórzu,.
Nagle to zaprzeczenie rzucił wesoło lecz z pewną wzgardliwością.
— Możnaż nie podziwiać dzieła Wagnera — spytała Donatella Arvale, a z lekka zsunięte brwi nadały wyraz niemal twardy zagadkowej jej twarzy.
Effrena spojrzał jej w same oczy. Czuł w tej dziewczynie tajoną jakąś ku sobie niechęć, którą zresztą sam dzielił w tej chwili, widząc ją odosobnioną, ograniczoną w życiu własnem, w własnych zatopioną myślach, daleką i nieprzeniknioną.
— Dzieło Ryszarda Wagnera — rzekł — wypływa z ducha giermańskiego, jest pochodzenia całkiem północnego. Podjęta przez Wagnera reforma, wiele ma wspólności z reformą Lutra. Dramat jego jest najwyższym wyskokiem jego rasy, przedziwnem streszczeniem wszystkich aspiracyi co grały w duszach symfonistów i poetów od Bacha do Beethovena. od Wielanda do Göthego. Wyobraźcie sobie dzieło Wagnera, na naszych Śródziemnego morza wybrzeżach, śród oliwków srebrnych, laurów wonnych, cyprysów wysmukłych, a zblednie, rozprzęże się, rozwieje pod włoskiego nieba pogodą. Ponieważ zaś — wedle własnych słów Wagnera — danem jest artyście dostrzegać całą skończoną doskonałość rzeczy jeszcze niedokształconych i w przeczuciu artystycznem napawać się niemi w pełni pragnień swych i nadziei; przepowiadam wam zbliżanie się Sztuki nowej, czy odnowionej, odrodzonej tylko, jak tam chcecie, bez takiej właśnie, która szczerością swą absolutną, prostotą, zdrowym wdziękiem, zapałem natchnienia, czystością i świeżością harmonii nietylko podtrzyma, lecz uwieńczy olbrzymi gmach wzniesiony przez rasę naszą, łacińską, wybraną. Szczycę się tem że do tej rasy należę i — wybaczcie mi szlachetna lady! i ty kochany książę! — ale w każdym cudzoziemcu widzę barbarzyńcę.
— Lecz i Wagner powołuje się na greków i od nich wywodzi pasma swych teoryi, — zauważył Baltazar Stampa, co wracając właśnie z Bayreuth, nie ostygł jeszcze z zachwytów i zapału.
— Nierówne, splątane pasma! — odrzekł Effrena. — Możesz być coś bardziej oddalonem od Orestei jak tetralogia „Pierścienia“? W ducha Grecyi o wiele głębiej wniknęli florentyni z „Casa Bardi“. Czołem przed „Camerata“ księcia de pernio!
— Zawszeni myślał — wtrącił Baltazar Stampe — że „Camerata“ jest ohydną lepianką erudycyi i retoryki.
— Słyszysz Danielu! — zawołał Stelio zwracając się do mystyka-doktora. — Byłoż gdzie na święcie żywszej inteligencyi ognisko. Ci grzebacze starożytności greckich dogrzebać się w nich chcieli iskry życia. Pracowali nad harmonijnem rozwijaniem wszystkich władz człowieka. Za pomocą sztuki podnieść go chcieli. Juliano Caccini uczy, że doskonałość muzyka, nie ogranicza się na doskonałem owładnięciu muzyki lecz zasadzać się winna na wszechstronnej doskonałości. Płowe włosy Jakuba Peri, Zaccesino, paliły się w śpiewie jak kędziory Apolina. W przedmowie do „Rappresentazione di Anima et di Corpo,“ Emilio del Cavaliere, w kwestyi organizacyi nowego teatru, stawia zasady wprowadzane w życie w Bayreuth: cisza absolutna, niewidoczna orkiestra, zmrok sprzyjający teatralnym elektom. Marco di Gagliano, w swej pochwale „Spettacolo di festa,“ powołuje do współdziałania wszystkie sztuki, chce wraz „z umysłem zadowolnić wszystkie inne najszlachetniejsze uczucia i potrzeby człowieka, przy pomocy najwdzięczniejszych sztuk pięknych, które wynalazł geniusz ludzki“. Małoż wam tego?
— Bernino — rzekł Franciszek de Lizo — dał przedstawić w Rzymie operę, dla której sam wybudował teatr, wyrzeźbił posągi ornamentacyjne, wymalował dekoracye, wymyślił machineryę, napisał libreto i muzykę, ułożył tańce, dyrygował aktorami, tańczył, śpiewał i deklamowali.
— Basta! Dość! — zawołał śmiejąc się książę Hoditz. — Barbarzyniec pokonany.
— Na tem nie koniec — dorzucił Antimodella Bella — musiemy wspomnieć o największym z nowatorów. Sercem i śmiercią należy on do Wenecyi a jego grobowiec w kościele Frari, godzien jest pielgrzymki. Mówię o niezrównanym Klaudyuszu Montverde[22].
— To mi dusza bohaterska, do szpiku kości włoska! — zawołał z czcią Daniel Glauro.
— A dzieła dokonał śród burzy życia, kochając, cierpiąc, walcząc, samotny z wiarą swą, namiętnością, geniuszem — ozwała się Foskaryna głosem przyciszonym, pomału, cała zatopiona w wewnętrznej wizyi żywota pełnego męztwa i cierpieli, w obrazie tego co krwią z pod serca karmił twory swego talentu. — Mów nam o nim Effrena.
Stelio drgnął jak gdyby dotknęła go niespodzianie. Wymowne jej usta wywołały z dali i z głębi niezmierzonej idealną postać grajka, co z wiekowej mogiły wstawał barwny, pochwytny przed rozrzewnionym wzrokiem poetów.
Jak Orfeusz w jego muzykalnej baśni niepocieszony wdowiec, stał jak żywy przed biesiadnikami.
Cień to był większy i gorętszy od ogni co dopiero co zalewały przystań San Marco.
Pod smyczkiem grajka, ognista fala życia wydobywała się z łona przyrody by zalać nędzę i smutki tłumów.
Z wewnętrznego jego ogniska strzelał jasno promień rozświecając najgłębsze tajniki woli i sumienia.
Z pierwotnej wszech ciszy wysnuła się pieśń pociągająca ludzi ku niezbadanym tajemnicom wszech światów.
— Któż się ośmieli mówić o nim, gdy on sam mógłby do nas przemówić — ozwał się Stelio zmięszany, — niezdolny dłużej ukryć wzruszeń co jak fale w przypływu godzinie, zalewały mu serce.
Mówiąc to patrzał na Donatellę Arvale. Widział ją taką jaka mu się przedstawiła była w przerwach koncertu: pomiędzy instrumentami muzycznemi i smyczków lasem, na estradzie w sali Wielkiej-Rady, białą i nieruchomą jak posąg.
Lecz wywołany duch muzyki miał w niej niebawem przemówić.
— Arianno — szepnął miękko i cicho, jak ze snu ją budząc Stelio.
Nie odpowiedziała lecz wstała, zbliżyła się do drzwi, przeszła do przyległej komnaty.
Słychać było jej lekkie kroki, sukni szelest, stuk podniesionego wieka fortepianu.
Wszyscy zawiesili oddech w milczeniu i skupieniu i rzekłbyś, że sama cisza melodyi wypełniła opuszczone przez nią, przy biesiadnym stole, miejsce.
Raz wiatr powiał wstrząsając płomię świec w kryształowych kandelabrach, skłaniając kwiatów wonne kielichy i barwne korony i już wszystko znieruchomiało w oczekiwaniu.

„Lasciatemi morire!“

„Dajcie mi umrzeć!“ I już dusze słuchaczy porwane zostały tem orlem skrzydłem co wzbijało Danta we śnie aż do sfer ognistych.
Teraz wszystkie gwiazdy świeciły w nieśmiertelnej prawdy przestworzach, przysłuchując się harmonii światów przelewających się pod ich świetlanem okiem.

„Lasciatemi morire!“;

Ariannaż to, Arianna nowe opłakująca straty? Lecz jakże wyżej, coraz wyżej, wspina się po cierpienia ciernistym szlaku.

„E che volete.
Che mi conforte
Da cosi dura sorte,

Da cosi gran martire?
Lasciatemi morire?“[23]

Głos zamilkł, ale śpiewaczka nie pokazały się już więcej.
Pieśń Klaudyusza Monteverde zapisała się niezapomnianym rysem w pamięci zebranych.
Jakiż marmur grecki posiada czystsze i prostsze linie — ozwał się Daniel Glauro półgłosem jak gdyby się bał spłoszyć Anioła ciszy.
— Jakaż boleść na ziemi wyrazić się może rzewniejszem łkaniem — mówiła głos zniżając lady Myrta a łzy spływające po zmarszczkach jej biednej, bladej twarzy, ocierała drżącą, reumatyzmami pokręconą ręką.
I tkliwa wrażliwość serca starej, schorowanej kobiety i myśl ascety-mystyka, przyświadczały zgodnie potędze pieśni.
Tak i przed trzystu laty, w Mantui słynnym teatrze, sześć tysięcy widzów łzy lało słuchając dzieła Klaudyusza, a poetom zdawało się, że sam Apollo zstąpił z nieba na deski nowej sceny.
Masz go! — ozwał się po chwili Stelio Effrena, zwracając się do Baltazara Stampa — masz wyskok naszej krwi i kości, mistrza co najprostszemi środkami porywa i unosi na sam szczyt tego Piękna, ku któremu germanie pną się tak pracowicie, z całem swem uwielbieniem dla ojczyzny Sofoklesa.
— A czyś słyszał skargi chorego króla — spytał młodzieniec o długich włosach palących się tak jak gdyby je odziedziczył po Safonie weneckiej, nieszczęsnej przyjaciółce Collaltina, zwanej „Alte Gasparra.“
— Cała dola i niedola Amfortasa zwartą została w muzyce dobrze mi znanego psalmu: „Peccantem me quotidie“ i to! z jakim lirycznym rzutem, z jaką siłą i prostotą! Wierzaj mi: wszystkie pierwiastki tragedyi zostały tam streszczone i wzmożone tak jak instynkty i czucia tłumu streszczają się, oczyszczają, wzmagają w sercu narodowego bohatera. Zresztą, o wiele starszy[24], boski nasz Palestrina, wszystko to wypowiedział silniej, czyściej...
— Ale kontrast — oponował żywo Baltazar Stampa — pomiędzy Kundry i Persifalem, w drugim akcie; ale motyw „Herzeleide,“ ale ton gwałtowny, rozdzierający agap; motyw Kundry; wyroczny pocałunek złożony na świeżych ustach młodzieńca; cała kaskada rozdzierających i upajających nut boleści i żądzy... Rana ach rana, parzy mnie, krwawi się we mnie...“ A po rozpacznym obłędzie kusicielki, niezrównana słodycz aryi poddania się... „O! daj mi spocząć u twojego boku... Niech przez godzinę tak pozostanę...“ A wówczas nawet gdy mnie Bóg odtrąci, w tobie, przez ciebie zbawioną zostanę...“ A odpowiedź Persifala, silniejsze, potężniejsze powtórzenie motywu ze sceny z wyrostkiem, przemienionym teraz, w zapowiedzianego bohatera:... „Piekło nam! zatracenie wiekuiste! za godzinę, ża jedną, w objęciu twem...“ Dzikie szały Kundry... „Pod pocałunkiem moim przejrzałeś, miłość ma wzbije cię pośród bogi... godzina z tobą a zbawioną będę...“ i wysiłki żądzy rozpacznej, wyciągające się ramiona, błagania. gniew głuchy:... „miłość twa jeno zbawić mnie może... moim bądź, moim... przez godzinę jedną...“
Oszołomieni, obezwładnieni Perdita i Stelio tonęli w sobie wzrokiem: każdem drgnięciem powiek spajali się, tak jak na łożu rozkoszy i śmierci, nierozerwalnym uściskiem.
„La Marangona,“ największy z dzwonów San Marco wydzwonił właśnie północ i tak samo jak o nieszpornej, spędzonej na wodach godzinie gdy się im zdawało, że szum dzwonów podnosi im włosy na skroniach, czuli i teraz przebiegające po nich szybkie dreszcze. Zdawało się im że znów przeleciała po nad niemi i potrąciła o nich ta sama fala dźwięków co im była wskazała kojące wpływy piękna wymodlonego jedną głośną modlitwą smutnej, zgnębionej ciżby.
I wszystkie uroki a zaklęcia tych wód śpiących, zielonkawych, tajemniczych; drżenie powstrzymywanych pożądań; lęk i zezwolenie szybkie, milczące; pożegnanie na wybrzeżu San Marco i sala Wielkiej Rady, w dożów pałacu; potwór-publiczność o tysiącznych źrenicach i sfera gwieździsta; ogłuszające oklaski i krzyki tłumów; symfonie boskie i ogni sztucznych przedziwne pożogi; tysiącem głosów i ech rozbrzmiały Canal Grande i piosnka lekka pod dźwięk gitary nawoływają te szybko mijającą młodość do rozkoszy użycia: walka milcząca i cierpienie głuche; cień co padł na potrójne losy i uczta rozświecona przez kult Piękna; przeczucia, nadzieje, zamysły śmiałe i dumne; pobudzone pulsacye nerwów, wzmożone wszystkie władze, zalały oboje powracającą falą, rozbryzgując na kropel tysiące z których każda światem w sobie była i zlewając się w jeden, wszystko rwący potok.
I zdało się im że przekroczyli zwykłe ludziom granice, mając w tej chwili przed sobą nieskończoność nieznaną u której piersi zawisną usty spragnionemi wierząc że w jednej chwili wychylić zdołają oceanu krużę, gdyż przeżywszy tak wiele czuli się jeszcze próżnemi, u tylu pijąc źródeł nie ugasili jeszcze trawiących ich pragnień.
Bogate ich dusze popadały w wielkie złudzenie.
Zdawało się im że w ustawicznej, wspólnej zamianie zbogacać się będą do nieskończoności.
Z pośród nich znikła dziewicza postać Donatelli i teraz oczy koczującej, zrozpaczonej kobiety powtarzały wyraźnie i głośno: „Gdy cię oplotę miłością moją do bogów wzbiję cię rzędu... Godzina, jedna godzina z tobą a zbawioną zostanę... Moim bądź... ja twoja... przez godzinę jedną.“
Wagnerowski dramat rósł i rozsnuwał się W wymowie oczarowanego Baltazara Stampa.
Kundry, kusicielka opętana, róża z siarki piekielnej, pierworodnego grzechu i przekleństwa uosobienie, wracała o brzasku dnia wiosennego, w pątnicy szatach, z głową spuszczoną i zamgloneni okiem, z głosem wygasłym i jednem na ustach słowem: „Służyć!“
Melodya samotności, melodya poddania się, melodya oczyszczenia i ukorzenia przygotowały poskromioną, pokorną teraz, do Wielkopiątkowych tajemnic.
I oto wchodzi Persifal w czarną zbroję zakuty, ze spuszczoną przyłbicą, z opuszczoną lancą, zatopiony w marzeniach bez końca. „Zdradnemi szedłem ścieżkami, lecz może wreszcie dzień dzisiejszy będzie mi dniem zbawienia bo słyszę szmer świętego lasu...“
Nadzieja, boleść, zgryzoty, wspomnienia, śluby, rwanie się duszy w wyż, w górę, melodye święte utkały płaszcz idealny w jaki się obwija rycerz krwawy i Nieskazitelny, zesłany dla zabliźnienia nieuleczalnej rany.
Osuwa się, omdlewa w ramionach starca. „Czy mnie dowiedziesz do Amfortasa?“ a melodya ukojenia i poddania się zalewa orkiestrę całą. „Służyć.“ „Służyć!“
Wierna kochanka przynosi wodę, klęka, wyciąga z za nadrza olejki wonne, namaszcza nogi ukochanego, ociera je rozpuszczonemi włosy. „Służyć!“
Prawy i nieskazitelny rycerz skłania się nad grzesznicą, wodą oblewa jej czoło. „Po raz pierwszy spełniam obrządek. Przyjmij chrzest i szukaj Zbawiciela.“
Kundry czołem dotyka ziemi, łzami ją oblewa. Odbiegły nią żądze płomienne, przekleństwo z niej zdjęte i oto finał: z psalmów ku Zbawcy wypływa, wzbija się, rozlewa potokiem nadludzkiej melodyi słynna arya: o łące pod kwieciem. „Jakże dziś piękną jest łąka pachnąca... Raz mnie czarodziejskie oplotło było kwiecie, lecz nigdy zioła i kwiaty podobnej nie roniły woni.“
Persifal zachwycony widokiem łąki i lasu, skąpanych w rosie, ozłoconych słońcem poraniem.
— Ah! któż zapomnieć potrafi tę boską chwilę — wołał oczarowany Baltazar Stampa, a na jego chudej twarzy odbiła się łuna wzruszeń. — W mrocznym teatrze pozostawaliśmy wszyscy nieruchomi, jak jedna skamieniała bryła. Dech zaparliśmy w piersiach, powstrzymywali serca bicia by nam nie przeszkadzały słuchać. Z mistycznej zatoki symfonia wzbijając się coraz wyżej, wpłynęła w olśniewające blaski, bo nuty i tony zmieniając się w słoneczne promienie, zahaczały o wydzierające się z wilgotnej ziemi źdźbła trawy, o roztwierających się kwiatów supełki, o pokryte wzbierającym pączem gałązki; drgały w rozwijających się skrzydłach muszek i owadów; dzwoniły ze skowronków piosnką, a nas słuchaczy przenikała krzepiąca świeżość rzeczy dopiero co zrodzonych, wonnych, przedziwnych. Każdy snuł w sercu sny błogie, dalekie, jasne, dziecięce. „Infantia!“ słowo Carpaccio. Ah! Stelio! jakżeś je nam umiał powtórzyć dziś wieczorem, przypomnieć przedwcześnie starym. Jakżeś potrafił wzniecić w sercach wystudzonych żal za utraconym skarbem, nadzieją odzyskania go za pomocą Sztuki wplecionej znów w bieg życia...
Stelio milczał.
Czuł że go przygniata dzieło tego „barbarzyńcy,“ którego Baltazar Stampa sławił z takim zapałem przeciwstawiąc twórcy „Orfeuśza“ i „Arianny.“
Jakaś głucha, instynktowa niechęć, bynajmniej nie wypływająca z współzawodnictwa duchowego, niezależna odeń wcale, leżała na dnie jego duszy, przeciw germanowi co potrafił zapalić i porwać świat cały.
Do osiągnięcia zwycięstwa nad ludźmi i rzeczami, dowiódł go własny jego indywidualizm, szczególne widzenie i poczucie wszechwładnego Piękna.
I ten, z darem swym zwrócił się do tłumów i temu tłumy służyły za narzędzie, za nić przewodnią pomiędzy jego geniuszem natchnionym a wiekopomna przyszłością.
Chcąc prześcignąć samego siebie zdobył się na wysiłek ustawiczny, pracę bez wytchnienia i oto posiadł własną świątynię, na pagórkach Bawaryi...
— Sztuka to, sama sztuka — twierdził z zapałem Daniel Glauro — zdolną jest wyrównać istniejące pomiędzy ludźmi nierówności, zacieśnić zgody i jedności węzły. Czołem przed wielkim Mistrzem co stoi wytrwale pod tem wzniosłem godłem. Jego teatr, chociaż sklecony z drzewa i cegły, ciasny, ubogi, posiada olbrzymie dla sztuki dramatycznej znaczenie. Jest ona tam traktowaną tak jak religijne objawienie, wtłoczone w formy widoczne i dotykalne. Dramat może tam zachować wzniosłe cechy obrzędu religijnego.
— Czcijmy Ryszarda Wagnera — zauważył Antimo della Bella — lecz jeśli chwila obecna ma być zapowiedzią tego czego oczekujemy od poety co nam dziś właśnie wskazał tajemniczą, do brzegu dobijającą nawę; wzywajmy tu raczej ducha mistrza co przemówił dziś do nas głosem Donatelli Artale. Piewca „Siegfryda,“ zakładając kamień węgielny pod gmach swego nowego teatru, poświęcił go „Nadziejom i Zwycięstwom Niemiec,“ Teatr Apolina, wznoszący się szybko na Janikule, tam, gdzie ongi rzymskie orły znosiły wyroczne znaki, winien zostać monumentalnym wyrazem Idei, do której dążym parci naturą własnego, rasowego naszego geniuszu. Naszą, latynów rzeczą, wzmocnić to i przyświadczyć znów temu, co przyroda sama wlewa nam w krew i życie.
Stelio Effrena milczał wzburzony zawrotnemi wrażeniami co nim miotały z ślepą wściekłością nakształt podziemnych ogni co wzdymają, szarpią, rozrywają wulkaniczne okolice, wydmuchując coraz to nowe góry, rozkopując coraz nowe przepaści.
Wszystkie jego wewnętrzne władze gwałtownie wstrząśnięte, zdawały się rozprzęgać i mnożyć jednocześnie, a po nad zgiełkiem uczuć i myśli, przy głuchym akompaniamencie potoków melodyi, przesuwały się obrazy, to wspaniałe, to znów przerażające.
Jego myśli skupiały się to znów pierzchały z szybkością elektrycznych wyładowań w czasie burzy.
Chwilami zdawało mu się że słyszy zgiełk to znów śpiew za raz wraz otwierającemi się to zamykającemi gwałtownie drzwiami.
Chwilami halne czy morskie wichry przynosiły mu na przemian krzyki mordu i tryumfu gloryę.
Nagle, ujrzał przed sobą spieczoną, fatalną ziemię na której Winna była się rozegrać jego tragedya, a ujrzał z wyrazistością, towarzyszącą zwykle gorączkowym rojeniom aż go samego, na ten widok, zaczęło palić pragnienie.
Jedno tylko źródło ochładzało dziką miejsc tych spiekotę, a przy wodzie ujrzał czystą, ze śmiercią zaślubioną dziewicę.
Twarz Perdity miała maskę jego bohaterki, wyszlachetnioną pięknością dziwnie spokojnej boleści.
W tem przedwieczna susza doliny Argosu zmieniła się w morze płomieni a jednocześnie źródło Persei polało się szybkiej rzeki nurtem; ogień i woda, zaczątkowe dwa elementy wszystko pokryły, zniszczyły wszystko, rozlały się, szalały, zwyciężały, nabrały głosu, znalazły słowa dla wyjawienia tajemnicy samej swej istoty, dla opowiadania niezliczonych mytów których były niewyczerpanem, wiekuistem źródłem.
Na wielkiej scenie Wszechświatów, dramat dwóch pierwiastków: starcie się patetyczne dwóch żywiołów w życiu ich i ruchu; romans dwóch sił kosmicznych takich, jakiemi je sobie wyobrażali aryjscy pasterze, spoglądający jasnym wzrokiem, z wysokości gór rodzimych na widownię świata, ułożył się w Symfonię a z głębi jej, z samego cna melodyi, wzbiła się Oda i wraz z nią głos ludzki doścignął najwyższej skali.
Powtarzał się dziw dokonany przez Beethovena: oda skrzydlata, hymn potężny wypływał z głębin orkiestralnych by opowiadać szeroko i stanowczo radości i cierpienia człowieka.
Nie był to już chór Dziewiątej Symfonii, lecz głos jeden, przewodniczy, tłomaczący uczucia całego chóru.
„Jej głos... jej — szeptał w duszy swej poeta, przed którego myślą przesuwała się znów kryształowa, dziewicza postać Donatelli, w której był dostrzegł samo źródło melodyi — znikła nam! śpiew jej zdawał się przenikać w duszę świata całego a skryła ją zasłona... lecz ja cię szukać będę, znajdę, tajemnico twą przeniknę i śpiewać będziesz hymny moje ze szczytów mej poezyi... “
Teraz wolny od chuci zmysłowej, wpatrywał się w cielesną powłokę Donatelli Arvale, jak w naczynie przedziwne pełne Łaski; głos jej słyszał niby już nadziemski, wydzielający się z orkiestralnej harmonii, wieszczący prawdy przedwieczne, których cząstka tkwi w każdem dziele ludzkiem, w faktach przelotnych i wypadkach zmiennych.
Oda wieńczyła epizod.
Wtem — jak dla ściągnięcia do pozorów zmysłowych myśli uniesionych po za zmysłów osłony, na konającym rytmie ody zarysowała się nowa niewieścia postać.
Pomiędzy żebrami równoległoboku, pod sklepieniem idealnej sceny, tak jak w granicach zwartej strofy, śmignęła postać tancerki tak lekka i rozwiewna jak gdyby żartowała sobie ze wszystkich praw ciężkości.
Naśladowała ruch ognia, wody, wichrów i gwiazd grania.
„La Tanagra! Kwiat Syrakuzy! jak róża stulistna, cała wytworzona ze skrzydeł lekkich!“ — uśmiechał się Stelio Efrena, wyzywając obraz słynnej już sycylianki, co odnalazła grecki sektet Frynikusa[25] chwalącego się, że zna tyle figur i kroków tańca ile fal w burzliwą noc zimową ocean toczy i ciska pod zachmurzone niebo.
I tak: aktorka, śpiewaczka, tancerka, trzy kapłanki Dijonyzosa, zjawiały się kolejno w oczarowanej myśli poety, jako doskonałe narzędzia dla wyrażenia jego natchnień a natchnienia te układały się z niesłychaną szybkością w całość konkretną już niemal.
Z pomocą słowa, śpiewu i gestu dzieło nabierało coraz większej wypukłości, zanim objawi się życiem wszechpotężnem, w obec podbitych niem tłumów.
Effrena milczał zatopiony w wewnętrznej wizyi idealnych światów.
Mierzył wysiłek potrzebny ku ich wcieleniu w dzieło sztuki i głosy otaczających go u stołu Foskaryny współbiesiadników, dochodziły go zgłuszonem oddaleniem...
— Ryszard Wagner — mówił Baltazar Stampa — utrzymuje, że twórcą dzieł sztuki jest sam lud a zadaniem artysty zebrać li i wyrazić nieświadomego ludu kreacye...
Effrena doznał znów tego samego uczucia co go było zdjęło i zdziwiło gdy przemawiał do licznego zgromadzenia w sali Wielkiej Rady, z podwyższenia tronu dożów.
W porozumieniu zawiązującem się wówczas pomiędzy mówcą a słuchaczami, uczuł wyraźnie ów zwrot tajemniczy co mu dał uczucie wzrastania, mężnienia własnej jego osoby.
Zdawało mu się, że w nim powstaje coś nowego, coś co rozsadza granice jego indywidualizmu, odosobnionemu głosowi użycza pełni i rozgłosu chorału.
W samym bo tłumie czai się ukryte poczucie piękna z którego mówca, poeta i wódz bohater, mogą w danej chwili krzesać setne iskry, Gdy uczucie to wybucha nagłym okrzykiem czy to w teatrze, czy na rynku miasta, czy w bojowym szyku lub twierdzy wyłomie, niezrównana błogość zalewa serce tego co do okrzyku pobudzi tłum, wierszem, słowem czy szabli błyskiem.
I słowa poety wpadając w tłum zostają czynem takim samym jak szybki i nieustraszony ruch ramienia żołnierza, aktem, co w mrokach zbiorowej duszy tłumu budzi drzemiące poczucie piękna i uszlachetnia wszystkie władze człowieka.
Tak mistrz-rzeźbiarz czasem, jednem pociągnięciem wszechwładnej ręki zmienia bezkształtną bryłę gliny w posąg boga lub bohatera.
Wówczas ustaje cisza co przykrywa dzieło poety tak jak zasłona przykrywa arkę przymierza.
Symbol nie zasłania już myśli żywej, zostaje ona czynem, życie samo oblewa i przenika słowa co się stają ciałem w ciepłym, drżącym oddechu ust co je wymawiają, a przyśpieszając rytm okresu, pozwalają wewnętrznej myśli rozwijać się w pełni swobody.
— Ale — mówił Fabian Molza — pamiętajmy że Ryszard Wagner, pod nazwę ludu podciąga wszystkich kogo łączy wspólność niedoli. Słyszycie, niedoli wspólność.
„Ku światłu! ku szczęśliwości! — myślał Stelio Etfrena. — Tłum składa się z niezliczonych jednostek, odczuwających głuchą, a przemocną potrzebę wylatania na skrzydłach wyobraźni, po za więzienne mury powszedności pełnej trosk i cierpień. Teraz z myśli Stelia usuwały się teatra miejskie i podmiejskie gdzie, przy podniesionej temperaturze i w powietrzu dusznem, nasyconem wszystkiemi wyziewami ulicy i salonu, przed zbiegowiskiem ladacznic i wszeteczników, wątpliwej miary aktorowie znieważają najczęściej kapłańskie swe powołanie. Na stopniach, otaczających nową scenę, o której marzył, chciał widzieć tłumy inne, prawdziwe, nieprzeliczone, jednogłośne, takie jak te, co wieczora tego wiły się na Molo, jak fale przelewały w przedziwnej muszli morskiej Piazetty, bijąc wniebogłosy zachwytem zadowolenia. Jego Poezya, chociażby niezrozumiana dostatecznie i nie wszystkim tłum ten tworzącym dostępna, miała duszom grubym, winnym, zbolałym udzielić pociech rymu i rytmu, budząc uczucia podobne do uczuć więźnia, którego kajdany targnie dłoń litościwa. Błogość rozpętania z więzów przenika pomału aż najgłębsze warstwy. Wygładzają się troską zorane czoła; podziwem otwierają się usta nawykłe miotać przekleństwa a ramiona grube, zespolone z gniotącym je ciężarem codziennej pracy, wyciągają się z wdzięcznością i miłością do bohaterki dramatu, co w nieśmiertelnej boleści skargi wzbija pod gwiazdy podniebne.
— Na szali losów takiego jak nasz narodu — mówił Daniel Glauro — każde wielkie zamanifestowanie się sztuki, waży tyle jeśli nie więcej jak najpomyślniejszy polityczny traktat, lub nowe prawo o podatkach. To co z natury swej jest nieśmiertelnem więcej warte od rzeczy zmiennych, znikomych. Z całej przebiegłości i zuchwałości Malatesta, cóż pozostało? Nieśmiertelny medal rznięty ręką Pizanella, Z całej zagmatwanej polityki Macchiavela cóż przeżyło? Jego styl jasny, niezrównany.
„Tak, prawda — myślał Stelio Effrena — losy Włoch są nieoddzielne od losów Sztuki i Piękna, co się na włoskiej zrodziło ziemi.“
To mu się zdawało niezbitą prawdą, przyświecającą ojczyźnie Danta.
Italia! Italia! jakże boską melodyą dźwięczało mu w sercu samo imię rodzinnej jego ziemi co cudzoziemców nawet upaja. Z rumowisk zroszonych krwią bohaterską nie miałażby powstać, głęboko w nich korzenie zapuścić i rozgałęzić się szeroko, sztuka nowa?
Nie mogłaż streścić w sobie dziedzicznych zalet i rdzennych właściwości narodu, zostać dla „Trzeciej Romy“[26] współpracownicą budującej się przyszłości, mężów stojących u steru rządu, uczyć prawd niezbitych, ogólnych, podstawowych, na których winne się opierać nowe porządki i instytucye?
Ryszard Wagner, wierny przedwiecznym instynktom swej rasy, przeczuł i z całych sił swego geniuszu poparł popęd Niemiec do zlania się w jednolite państwo.
Wskrzesił pod wiekowym dębem pyszną postać Henryka Ptasznika: „Niech na obszarach ziem niemieckich, powstaną roty zbrojne!“
Wstały! I oto pod Sadową, pod Sedanem, setne odniosły zwycięstwa.
Genialny artysta i rasa germańska za jednym rzutem i z jednakowem dążąc doń wytrwaniem, doścignęli zamierzonego celu.
Jednoczesne zwycięstwo uwieńczyło pieśni i oręża dzieło.
I żołnierze i poeta zbierali laury tryumfu a muzyczne heroglify kreślone dłonią Wagnera niemniej od zuchwałych zamysłów żelaznego kanclerza i krwi rot zbrojnych przyczyniły się do utrwalenia i uwieńczenia instynktów germańskiej rasy.
— Bawi tu od dni już kilku, w pałacu Vendramin-Calergi — mówił książę Hoditz.
Z cienia wysunął się cień mistrza „barbarzyńcy“ wedle słów Effrena.
Zarysowały się linie jego twarzy; niebieskie oczy zaświeciły pod wysokiem czołem, wąskie wargi zacisnęły się nad silnie rozwiniętą brodą-siedliskiem zmysłowości, dumy i wzgardy; drobna, lat i sławy brzemieniem przygarbiona po, stać, wyprostowała się i, na wzór jego dzieła, urosła do olbrzymich rozmiarów.
Krew krążyła w niej z szybkością górskich potoków, wiały od niej leśnych wichrów oddechy.
Bójna młodość Siegfrieda promieniała z niej jak po przez chmury zorza różana.
„Iść za popędem serca, słuchać głosu przyrody, będzie mi jedynem prawem.“
Słowa te wybiegały z samej głębi bohaterskiego serca, wyrażając niezłomną wolę młodzieńca przełamywania przeszkód, zażegnywania urzeczeń zgodą z własnem sercem i przyrody prawami.
Wówczas, z pod uderzeń włóczni Wodara, ze skały wytrysnęły i kołem stanęły promienie.
„Ha! droga prowadzi przez morze ognia. Tem lepiej, zanurzę się w niem z rozkoszą! W płomieniach znaleźć oblubienicę...“
Naraz wszystkie wypełniające myt mary, zapaliły się... zgasły..
Skrzydlaty hełm Brunehildy zamigotał w słońcu!
„Chwała bądź słońcu! światłu! dziennym promieniom chwała! Spałem długo, kto mnie zbudził?“
Rozpierzchły się nocne mary, znikły i oto w cienistem polu wskrzesła dziewica...
Donatella Arvale, taka jaką się wydała poecie w sali „Wielkiej rady, na jej tle złocistem, purpurowem, w królewskiej postaci, z ognistym kwieciem w dłoni:
„Czy mnie nie widzisz? Czy cię nie trwoży palące me spojrzenie i krew co mi warem czoło oblewa? Czy nie doznajesz uniesień szału?“
Nieobecna Donatella opanowywała znów twórcze marzenia poety.
Melodya wypełniała miejsce które opuściła. Nieprzenikliwa twarz jej zamykała się nad zagadką niezbadaną.
„Nie rusz mnie, nie tykaj a odzwierciedlę na zawsze twój obraz świetlany. Kochaj sam siebie i wyrzecz się mnie.“
I znów jak na drżących wodach, namiętna niecierpliwość zdjęła poetę.
Nieobecna Donatella, zdawała mu się łukiem, co silną napięty dłonią zapewni najwyższą zdobycz.
„Zbudź się, zbudź dziewczyno! Ożyj! uśmiechnij się, bądź moją!“
Nieprzepartą siłą porwane myśli i uczucia Effrena wirowały w kole światów poruszonych przez geniusz wielkiego niemieckiego twórcy.
Myt północny przysłaniał nietylko wrzącą w nim namiętność lecz i własne jego natchnienia.
Żądze swe i nadzieje wyrażał słowy „Barbarzyńcy.“
Niechże śmiejąc się kocham ciebie, śmiejąc się ślepnę, śmiejąc się ginę wraz z tobą.“
Szał rycerskiej dziewicy na skale otoczonej wieńcem płomieni, dościgał zenitu.
Głos rozkoszy i swobody bił w samego słońca łono.
Czegóż nie wyraził, jakichże przepaści nie zgłębił, na jakie szczyty się nie wzbił ten genialny ducha pobudziciel.
Jakichże trzeba było wysiłków by mu dorównać; jakich skrzydeł orlich by wzbić się tak wysoko?
Olbrzymie dzieło Wagnera stało śród świata, na świata podziw, skończone, zwarte.
Po wszech ziem obszarach rozlegała się ostatnia pieśń Graala, hymn dziękczynny: „Chwała cudowności, chwała! Zbawienie Zbawicielowi!“
— Zmęczony jest — mówił książę Hoditz — bardzo zmęczony, wyczerpany i dla tego nie widzieliśmy go dziś wieczorem w dożów pałacu. Chory na serce...
Olbrzym malał, mienił się w postać starczą, lat i sławy brzemieniem przygarbioną, grobu już bliską.
Poecie przypomniały się słowa Perdity, co żałobne całuny rzuciły były na gondolę wywołując coraz innego artysty, zagrożonego też nieodwołalnym wyrokiem, ojca Donatelli Arvale.
„Łuk zwie się „Bios“ a dziełem jego Śmierć,“ mówił w duchu Effrena a przed nim majaczyła droga sławy: sztuka tak długa, życie takie krótkie. „Ha! Naprzód! dalej! wyżej! coraz wyżej!“
O każdej dobie i w chwili każdej trzeba było sił swych próbować, siły swe wzmagać, walczyć ze zniszczeniem, zanikiem, uciskiem, zarazą.
O każdej dobie i w chwili każdej trzeba było niezmrużonem okiem widzieć cel swój przed sobą, skupiać wszystkie swe siły do celnego rzutu.
Effrena czuł że zwycięstwo jest mu równie niezbędne jak powietrze dla oddechu.
Gwałtowna żądza walki zapalała się w wartkiej krwi włocha przy tem wewnętrznem starciu się z „Barbarzyńcą.“
Wagner, w dniu otworzenia swego teatru wołał: „Na was kolej tworzyć. W przyszłej sztuki dziełach źródło natchnienia nie wyschnie nigdy!“
Tak, sztuka jest niewyczerpaną jak morze, jak światy nieskończoną.
Siła i śmiałość rzutu geniuszu granic nie znają...
Szukać, znajdywać, dążyć, zdobywać coraz więcej, dalej... „Ha! Naprzód! Wyżej!“
I w jeden wał olbrzymi, bezkształtny zlały się żądze i pragnienia, jasnowidzenia i gorączkowe sny poety.
Wał rozwarł się w bezdeń, wzbił w słup wirujący, stężał, nabrał na raz wszystkich właściwości plastycznych, ulegając nieobrachowanym przemianom i prawidłom, co rządzą wszech istot i wszechrzeczy zamętem.
Z pracy tej głuchej, mimowolnej, wyłonił się obraz przedziwnie czysty, wyraźny, przepiękny...
Pochłaniały go oczy poety i Effrena czuł jak się wraża w całą jego wewnętrzną istotę. „Byle to wyrazić, pokazać tłumom, w nieśmiertelne przyoblec kształty.“
Chwila jedna, jedyna, boska lecz jak oka mgnienie ulotna! Już wszystko zbladło, znikło...
Do koła zbudzonego z wieszczego snu poety życie snuło się powszednią przędzą, brzęczały słowa przelotne, drżały oczekiwania niecierpliwe, tlały lub zapalały się żądze zmysłowe...
Stelio Effrena spojrzał na Foskarynę.
Gwiazdy drżały na nocnem niebie a po za głową aktorki, w głębi ogrodu, chwiały się drzew gałęzie a oczy jej mówiły i powtarzały: „Służyć! Służyć!“


∗             ∗

Zszedłszy do ogrodu, goście rozproszyli się po alejach i altanach.
Powiew nocy wrześniowej był tak ciepły i wilgotny że niejedne delikatne powieki wziąć go mogły za muśnięcie pocałunku ust kochanych.
Gwiaździste jaśminy roniły wonie i czuć było w powietrzu silny zapach dojrzałych owoców, jak tam gdzieś na wyspach, silniejszy bo przytłumiony. Urodzajnością zdawał się dyszeć ten ciasny kęs ziemi roślinnej opasanej tylu wód pierścieniem. Tak na wygnaniu tężeje dusza samotna.
— Mamże pozostać czy też mam wrócić gdy tamci odejdą? Powiedz! Mów! Późno już.
— Nie Stelio, proszę cię, nie! Późno już, sam to widzisz, zapóźno.
W głosie kobiety dźwięczał przestrach.
Drżała w cieniu drzew z obnażoną szyją i ramionami.
I chciała i niechciała wycofać się z milczących zezwoleń i obowiązań.
I chciało się jej umrzeć i chciało być rozbudzoną tych męskich ramion wstrząśnięciem.
Drżała, zęby jej dzwoniły, zdawało się jej że po niej spływa potok lodowaty, dławi ją, obezwładnia od stóp do włosów korzeni.
Bolały ją wszystkie stawy, zdawała się rozbitą na tysiąc cząsteczek i z zaciśniętego gardła wychodziły dźwięki zmienione do niepoznania, strachem zdławione.
Nad tem zdejmującem ją przerażeniem, nad przejmującym chłodem, nad całą nie młodą już postacią zawisło — jak miecz na włosku — słowo dopiero co wymówione przez ukochanego, przez nią pochwycone i powtórzone: „Późno już, zapóźno!“
— A obietnica, obietnica twoja Perdito! Nie chcę, nie mogę dłużej czekać — nalegał stłumionym i gwałtownym szeptem Stelio Effrena.
Zatoka rozpościerała się szeroko, jak falujące rozkoszą łono pożądanej kobiety.
Ujście zasnutego mrokiem i ciszę, kanału; miasto palące się gorączką jesiennej nocy; wody, przelewające się w klapsydry bezdenne; śpiżowe głosy przelatujące w powietrzu; piersi przytłoczone namiętną żądzą; wargi zaciśnięte; powieki spuszczone; dłonie rozpalone — wszystko mu przypominało milczącą obietnicę; wszystko podniecało namiętną jego porywczość.
— Nie, nie chcę czekać.
Pożerający go teraz ogień początek brał daleko, bardzo daleko, het, precz! u prastarych zaczątków ludzkości, zapalany spotkaniem i starciem się wypadkowem dwóch istot o nieposkromionych zmysłowych instynktach, rozdmuchiwany u ołtarzy prastarych, tajemniczych obrządków.
Tak jak zgraja czcicieli Dijonyzosa szałem porwana zbiega z gór na oślep i wszystko tratując po drodze, drzewa z korzeni wyrywając i rosnąc zmienia się w stado ludzi i zwierząt tak i w nim instynkt zmysłowy wzmagał się aż do zawrótnego wiru, porywając wszystkie jego uczucia i myśli.
W doświadczonej, zrozpaczonej kobiecie, poddanej przyrodzonej swej słabości, gotowej ofierze zmysłowych omamień, kojącej w nocnej, półsennej rozkoszy zapalone na scenie gorączki, pożądał aktorki przesuwającej się od oszalałej publiczności w ramiona kochanka, kapłanki Dyonyzosa wieńczącej, tak jak w bachickiej orgii życiodajnym aktem kultu tajemnice.
Pożądania te dzikie i bezmierne podniecane były zmieszanym oddechem tłumów, nieznanych kochanków upojeniem, splecione z najsprzeczniejszych uczuć: tajonego okrucieństwa, głuchej niechęci, zazdrości, poezyi i pychy.
Teraz żałował że nie posiadł aktorki wraz po zejściu ze sceny, po tryumfie, rozgrzane] jeszcze oddechem setnych widzów, spotniałej, bez tchu, omdlewającej, z maską tragicznej istoty co przed chwilą szalała w niej i nią rządziła, ze łzami na twarzy cudzej duszy, wzburzonej nie swoim bólem, nie własnem kochaniem.
W błysku podnieconej wyobraźni widział ją spiorunowaną siłą, która wywołała burzę oklasków, drżącą jak Menada po pląsach, wyczerpaną, spragnioną uścisku, wstrząśnienia coby ją orzeźwiło i pogrążyło w śnie głębokim.
Ze zbitego tłumu zawieszonych u ust jej i ruchów widzów, ileż ramion wyciągać się do niej musiało z pożądaniem, spotęgowanem pożądań tysiącem, z siłą wzmożoną tłumów siłą.
Coś z upojeń tego tłumu, oczarowanego i podbitego przez nią potworu, wsiąkać musiało, w noce tryumfów i rozkoszy, w samo łono aktorki.
— Nie bądź okrutnym, nie bądź okrutnym — błagała kobieta słysząc w dźwięku jego głosu, czytając w błysku jego oczu, miotających go żądz szały. — O! nie krzywdź mnie.
Pod pożerającem spojrzeniem młodzieńca drżała zdjęta wstrętem bolesnego zawstydzenia. Gwałtowność jego żądzy raniła ją jak ostrze zatrute.
Rozumiała ile jest egoizmu dzikiego ile wzgardy ostrej, w tem jego namiętnem podnieceniu.
Czuła że ją uważa za sponiewieraną, zepsutą do gruntu, obciążoną miłostkami, wtajemniczoną w rozkoszy arkany, kusicielkę koczowniczą i nienasyconą.
Odgadywała niechęć głuchą, zazdrość, zjadliwą gorączkę zmysłów co znów rozpalała jej słodkiego przyjaciela.
Wszak oddawna oddała mu i poświęciła wszystko to co miała w sobie najlepszego, najszczerszego; niezrównanej wartości daru strzegąc upartem dotąd odmawianiem się kochankowi.
I wszystko to było stracone na raz, zniszczone, jak przepiękny pałac, sztuk przybytek, wydany na łup rzeszy zbuntowanych i mściwych niewolników.
I tak jak w konania męce i przedśmiertnej godzinie, przypomniała sobie całe swe gorzkie, burzliwe życie, życie walk i cierpień, błędów, upadków, wysiłków, namiętności i tryumfów.
Przypomniało się jej niewymowne uczucie radości, przestrachu, wyzwolenia, jakiego doznała kochając po raz pierwszy, dawno... dawno... w dawno ubiegłej pierwszej życia wiośnie...
I nagle, w wielkim bólem rozdartej duszy zjawił się obraz dziewiczej Donatelli, co odeszła, skryła się i teraz, tam, w samotnej komnacie, płacze może, lub się obiecuje w myśli ukochanemu... lub opada na wezgłowie rozradowana udzieloną obietnicą...
„Późno już, zapóźno!“ Nieodwołalne te słowa mknęły nad czołem Foskaryny podobne do jęku rozbujałych, śpiżowych dzwonów a zapalone żądze Stelia Effrena, raniły ją jak ostrze zatrute.
— O! nie krzywdź mnie. Boli.
Błagała biała i drżąca jak pióra łabędzie okalające obnażoną jej szyję i ramiona.
Zdawało się że pozbyła się siły i władzy, stała się lekką, słabą, cichą, zalękłą duszyczką, którą tak łatwo zniszczyć, zabić bez krwi przelewu.
— Nie Perdito, nie skrzywdzę clę, bólu nie zadam — szeptał Effrena pokonany głosem tym i widokiem, wzruszony do głębi litością, której zaczątki były dalekie, het! precz! u tych samych przedwiecznych źródeł z których przed chwilą biły nań dzikich żądz instynkty. — Daruj mi, daruj Perdito!
Chciałby ją objąć, kołysać na sercu, pocieszać, widzieć płaczącą i łzy jej pocałunkami ocierać.
Zdawało mu się że ją nie poznaje, że ma przed sobą istotę nieznaną sobie, nieskończenie pokorną i zbolałą, bezsilną i bezbronną.
I zdejmująca go litość i wyrzuty jakie sobie czynił, podobne były do uczucia jakiego się doznaje gdy się potrąci lub uderzy niechcący: chorego, dziecię lub jakieś małe, niewinne, opuszczone, słabe stworzonko.
— Daruj mi!
Chciałby zgiąć przed nią kolana, nogi jej całować, do nieskończoności powtarzać pieszczotliwe słowa.
Pochylił się ku niej, ujął za rękę.
Wzdrygnęła się od stóp do głowy, zwróciła na niego szeroko rozwarte oczy, potem opuściła powieki, pozostając nieruchomą.
Cień wzmógł się pod jej brwi łukiem, opłynął lic spady... Potok lodowaty znów ją zalewał...
Słychać było głosy rozpierzchłych po ogrodzie gości.
Ucichło.
Piasek zgrzytnął pod przechodnia stopą... i znów zaległa cisza. Z kanałów, z dalekich, dobiegła zgłuszona wrzawa.
Zdało się na raz, że jaśminy ronią woń silniejszą, tak jak serce gdy uderza przyśpieszonem tętnem.
Noc pełną była dziwów i cudów.
Nieśmiertelne uroki przyrody zalewały zgodnie ziemię i gwiaździste niebo!
— Daruj mi! Jeśli cię żądzą mą ranię, zasmucam. Zgłuszę ją, opanuję, wyrzeknę się ciebie, posłusznym ci będę. Zapomnę Perdito to co mi mówiły, obiecywały oczy twe, tam, śród słów próżnych zgiełku. Ach! Perdito, Perdito! jestże uścisk, jestże pieszczota co silniej spoić zdoła od tego spojrzenia? Cała potęga tej upajającej nocy popychała nas ku sobie. Zalałaś mnie jak fala i teraz mi się zdawało, że cię już nie zdołam odłączyć od siebie, że się odemnie nie możesz oddalić, że razem pozostać musimy do niewiem jakich brzasków.
Mówił zcicha, z całem wylaniem, cały drgający wzruszeniem, w którem zdawały się odbijać co chwila, wszystkie przemiany właściwe samej Foskarynie.
Nie widział już przed sobą istoty cielesnej, w nieprzenikliwem cielesnem więzieniu uwięzionego ducha ludzkiego, lecz duszę samą odsłaniającą się w szeregu zmiennych pozorów, niemniej wymownych od melodyi, duszę tkliwą i potężną, czułą na lada dotknięcie, posługującą się tą cielesną powłoką dla wyrażania na przemian niepochwytnej woni kwiecia, wytrzymałości marmuru i ognia blasków; wszystkich cieni i świateł wszystkich.
— Stelio!
Imię jego wymówiła zaledwie dosłyszalnym szeptem a jednak w cichem westchnieniu gasnącem na pobladłych jej wargach był ogrom szczęścia, oczarowań siła jaka się często nie znajdzie w najnamiętniejszym krzyku.
Poczuła bo w męskiem nagięciu jego głosu miłość, szczerą, prawdziwą miłość.
Tylokrotnie wsłuchując się w piękne słowa płynące z ust jego, wymówione czystym, przenikliwym głosem, cierpiała dziwnie, nie wierząc im, za żart je biorąc.
Teraz w szczerości akcentu Stelia czuła to co życie jej i wszystko dokoła przemieniało niby czarodziejskiej laski uderzeniem.
Zachwiała się w sobie; wszystko co obciążało jej duszę opadło w głąb, w samą, a natomiast powstawało w niej i dokoła niej coś lekkiego i światłego, czystego i swobodnego, coś co się nad nią zdawało rozciągać, zaokrąglać jak niebo w poranek pogodny.
I tak jak światło, gdy w cichej harmonii wzbija się ze skraju horyzontu do zenitu, tak złudzenie doścignionego szczęścia, wzbiło się na jej usta.
Uśmiech niewypowiedzianej błogości roztworzył jej wargi drżące jak lekkim powiewem wrześniowej nocy poruszane liście, zęby błysnęły jak jaśminy białe pod gwiazd cichą łuną.
Te same bo objawy rządzą szerokiem wszechświatów kołem.
„Wszystko rozwiane, zgładzone, zapomniane! Nie żyłam dotąd, nie kochałam, nie napawałam się rozkoszą ni cierpieniem. Nową jestem, inną; tę tylko znam miłość. Oczyszczona, odrodzona chcę umrzeć z rozkoszy w którą on mnie wtajemniczy. Lata i wypadki przemknęły po mnie bez śladu; nic tknąwszy tej części mej istoty którą dla niego chowałam nietkniętą. Nie zaznałam nieba co mi się teraz nagle odsłania, zwycięża mroki wszelkie i pozostaje otwartem dla wypisania tylko jego imienia. Miłość jego zbawieniem mojem! Ogromem mojej miłości użyczę mu boskiej mocy...“
Słowa upojenia wytryskiwały z jej rozpętanego z więzów serca lecz ich wymówić usty nieśmiała i tylko się uśmiechała długim, błogim, niewyczerpanym uśmiechem.
— Więc tak? Doprawdy? Mów, odpowiedz Perdito! Wszak czujesz miłość naszą wzmożoną przebytą walką, długiem, cierpliwem, wytrwałem wyczekiwaniem pełni tej chwili? Ach! Perdito! czemże by były pragnienia i nadzieje moje jeśliby ta chwila wybić nie miała dla nas? Powiedz że i ty nie zdołasz doczekać się brzasków dnia bezemnie tak jak ja bez ciebie? Powiedz! Powiedzże mi to Perdito!
— Tak... tak!
Oddawała mu się w zgłuszonym tym szepcie. Z ust jej znikł uśmiech, opadły wargi, nadając bladości jej wyraz twardy nieubłaganego, nienasyconego pragnienia, skupienia wszystkich sił ku pociągnięciu go, zatrzymaniu.
Niedawno, w cichem cierpieniu i przestrachu, zdrobniała jej postać wyprostowała się teraz, wyprężyła porastając niby znów w cielesność, wstrząśnięta uderzeniem potężnej fali żądz zmysłowych.
— Bez ociągania się! Późno już!
Wstrząsnęła nim niecierpliwość, wracał szał uprzedni, opanowywały go nieubłagane żądze.
— Tak! — powtórzyła kobieta zmienionym do niepoznania głosem, patrząc nań pałającem okiem, tak śmiało jak gdyby pewną już była że posiadła ów czarodziejski napój którym go upoi i przywiąże do siebie na wieki.
Czuł się cały oblany wylewającą się z niej namiętnością.
Pod wzrokiem jej bladł i zdawało mu się, że cała krew jego spływa na ziemię by podlać korzenie drzew.
Jak we śnie, czuł się po za przestrzenią, po za czasu trwaniem, sam z nią samą.
Pod drzewem ozdobionem wieńcami, pokryłem owocu granatu, Foskaryna stała przegięta w łuk nakształt ust swoich, dysząca gorączką co rozchylała jej wargi.
Piękność co za biesiadnym stołem rozświeciła ją była odbłyskiem tysiącznych idealnych wcieleń, przyoblekała ją znów teraz wzmożona żaru co nie przepala niewyczerpanym blaskiem.
Owoce granatu kłoniły się na jej czoło, szczyt drzewa uwieńczyły królewską koroną i w noc tę gwiaździstą, w ogrodzie opasanym kanałami tak jak niedawno, z wieczora, w mknącej po kanałach harce, myt starogrecki odżywał w całej swej mocy i świeżości. Kimże była ta dziwna kobieta?
Persefoną, wiekuistych cieni królową, podziemnych krain władczynią? Czyż nie żyła tam, gdzie wzruszenia serc ludzkich są jako wichry na piaskach dróg bez początku i końca? Czyż oczu swych nie napawała podziemnych źródeł zaczątkiem, widokiem korzeni kwiatów co kwitną na ziemi a w ziemi leżą splątane nieruchome nakształt żył w marmuru bryle? Czy się czuła wyczerpaną, czy pijaną łzami i śmiechem, lubieżnością, tem wszystkiem co podejmowała z kolei by ożywiać, lub niszczyć?
Bo i kimże już nie bywała ona! W jakichże grodach i krajach nie grasowała jak plaga nieubłagana, to pocałunkiem swym zamykając na wieki rozśpiewane wargi, to powstrzymując wszechwładnego serca uderzenia, to rozpajając młodzieńców łzami gorzkiemi jak mórz piana.
Kimże była i kim nie była ona? Jakaż przeszłość pozostawiła ją tak pobladłą, palącą, niebezpieczną? Czy już wszystkie swe wypowiedziała tajemnice, rozdała wszystkie skarby. Czy też mogła jeszcze czarować i do działania pobudzić kochanka, w którym żądze zmysłowe i pragnienie tryumfu, stanowiły jedno z życiem samem?
Wszystko to i więcej — wiele więcej zdawały się obiecywać sine, rysujące się na jej skroniach żyłki, lica pociągłego spady, bioder giętkość i siła, ów modry, przezroczysty, przelewny cień w którym się teraz nurzała jej twarz niby wre właściwym sobie elemencie.
„I zło i dobro, i to co wiem i czego nie wiem, i to co sama wiesz i to czego się nie domyślasz składa mi się na wypełnienie tej jednej, jedynej chwili!“ — myślał Effrena.
Życie rzeczywiste i snów roje w jedno mu się zlało. Marzenia i wrażenia zmysłowe mieszały się jak różne wina zlane w jedną krużę.
Szaty Foskaryny, twarz odsłonięta, spojrzenia, nadzieje zlewały się z roślinnością ogrodu, gwiazdami na niebie, powietrzem, ciszą... Widomą, dotykalną stawała się ukryta harmonia przyrody spajając różność z rozmaitością.
Chwila wzniosła i niepowrotna!
Zanim się dusza obejrzała już się wyciągnęły pociągające ramiona, chciwe świeżego, miękkiego dotknięcia.
Czując dłonie kochanka na obnażonych swych ramionach, kobieta przegięła zapadającą w cień głowę.
Przez opuszczające się powieki, przez zaciskające się wargi, białka oczu i zębów perłowa białość błysnęły w omdleniu jak błyska mające zgasnąć światło.
Trwało to mgnienie oka.
Szybko podniosła się z omdlenia głowa Foskaryny, twarz się ożywiła i już wpół otwarte wargi, szukały ust kochanka.
Żadne pieczęcie nie miały nigdy mocy tego pocałunku.
Miłość tak jak gałęzie drzewa granatu, przysłoniła tych omamionych dwoje.
Rozplotły się uściskiem spojone ramiona. Chwilę patrzali na siebie nie widząc się wzajem, oślepieni, ogłuszeni jak gdyby na nich spadły wszystkie błyskawice, jak gdyby nad ich głowami rozkołysały się ze spiżowym jękiem dzwony wszystkich stu kościołów Wenecyi, a jednak słyszeli jak z potrąconej namiętnym ich uściskiem gałęzi, oderwał się owoc granatu i z cichym szmerem legł tuż przy nich.
Wstrzęśli się, opamiętali, dostrzegli siebie wzajem, usłyszeli głosy rozpierzchłych po ogrodzie przyjaciół.
Z dalekich kanałów doleciał gwar jak gdyby przemykały po nich dawnych korowodów łodzie...
— Jakże? — pytał chciwie młodzieniec upojony jej pocałunkiem. — Jakże?
Kobieta pochyliła się podejmując opadły na trawę owoc.
Dojrzały pękł padając i krwistą cieczą oblał rozpaloną dłoń Foskaryny, splamił jej białą suknię. W pamięci jej prześliznęła się wyładowana owocami po brzegi barka, blade wybrzeże wyspy, łąka z kwieciem złotogłowiu i słowa poety-kochanka:
„Bierzcie i pożywajcie... oto ciało moje...“
— Więc... tak? — nalegał.
— Tak.
Bezwiednym ruchem zacisnęła dłonie, kwiecisty sok owocu ociekał jej pulsa.
Drgnęła palona wewnętrznym ogniem, czując jednocześnie że ją znów całą potok lodowy dławi, zalewa od stóp do włosów Korzeni a jednak rozpalonego w sercu zarzewia zgasić nie może.
— Kiedyż? Gdzie? Powiedz! — pytał brutalnie Effrena gdyż w nim huczała żądzy fala i wzrok paliły dijonyzysowych tajemnic widzenia.
— Odejdź z innemi... potem wrócisz... czekać cię będę u wrót ogrodu Gradenigo.
Drżała od stóp do głowy zdjęta uprzednim lękiem, ofiara ślepej mocy.
W błysku swej wyobraźni Effrena ujrzał ją przegiętą, dyszącą jak Menada po pląsach.
Spojrzeli znów po sobie lecz już znieść nie mogli palących się w swych spojrzeniach ogni.
Oboje cierpieli.
Rozeszli się w milczeniu.

Foskaryna skierowała kroki w stronę skąd dochodziły głosy jej gości, sławiących i wychwalających jej idealna, władzę i siłę.

∗             ∗

Zgubioną, zatraconą, zgubioną teraz była, a żyła jeszcze pokonana, upokorzona, zraniona, niemiłosiernie zdeptana, stratowana i brzask wystawał blady i wracała światłość dzienna świeże przypływy oblewały miasto morskie i Donatella spoczywała czysta i niepokalana na swem wezgłowiu.
Gdzieś, w czasu oddaleniu ginęła niedawna godzina w której oczekiwała kochanka u furty ogrodu Gradenigo.
W grobowej ciszy wybrzeżnego zaułka, rozpoznawała jego kroki, czuła jak się gną jej kolana, a głowę wypełnia szum wielki...
Jakże daleką, dawną zdawała się jej teraz ta niedawna chwila... a jednak czuła jeszcze dreszcz nocnej gorączki i oczekiwań niecierpliwość, czuła chłód żelaznych prętów o które opierała rozpalone czoło; duszącą, odurzającą woń kanałów i języki chartów lady Myrty co na pożegnanie lizały jej ręce.
— Do widzenia! Do widzenia!
Zgubioną była!
Odchodził od niej jak od pierwszej lepszej, obcy już, niecierpliwy niemal, spragniony ożywszej świeżości brzasku, dziennego światła spragniony.
— Do widzenia!
Z okna widziała go jak chciwym oddechem wciągał w piersi poranne powietrze i słyszała śród ciszy wielkiej jego głos czysty, przenikliwy budzący gondoliera.
— Zorzi!
Ten spał na dnie barki, nieruchomy, podobny we śnie do powolnej mu łodzi.
Zaledwie go Stelio potrącił nogą, już się zbudził, skoczył, porwał wiosło.
Żeglarz i łódź zbudzili się jednocześnie, gotowi i ten i tamta do biegu po cichych wodach.
— Do usług waszej wielmożności! — mówił Zorzi patrząc na bielejące niebo — niech pan usiędzie! już wiosłuję.
Na przeciw pałacu zgrzytnęły drzwi pracowni w której kamieniarz ciosał stopnie schodów z kamienia z Val di Sole.
„Wyżej!“ pomyślał Stelio i zabobonne jego serce zabiło silniej ciesząc się pomyślną tą wróżbą.
Nadpis nad drzwiami pracowni wydał mu się promienny.
Czyż przed chwilą na herbowej tarczy w pałacu Gradenigo, nie dostrzegł schodów, widomego symbolu własnego jego wynoszenia się „wyżej, coraz wyżej.“
Radość mnożyła się w głębi jego duszy.
Ranek budził ludzi do czynów.
„A Perdita?... Ariana?“
Widział je u góry marmurowych schodów pałacu dożów, w oświeceniu dymnych pochodni, tak splecione z sobą w uścisku ciżby, że się zlewały w jedną białą plamę.
Widział obie kusicielki wyłaniające się z tłumu jak z objęć potwora.
„A Tanagra?“
Sycylianka o podłużnych oczach, ukazała mu się zażywająca spoczynku, przyległa do ziemi matki jak postać płaskorzeźby lgnie do tła kamiennego.
„Trzy kapłanki Dijonyzosa!“ zdawały mu się wolne od wszelkiej namiętności, grzechu wszelkiego tak jak dzieła sztuki.
Po powierzchni jego duszy mknęły obrazy pyszne i szybkie jak żagle mknące po morzu jasnem.
Nic mu już nie ciężyło na sercu.
Żywe poczucie czegoś nowego rozlewało się po nim całym niby wymagająca się światłość.
Gorączka nocna pierzchała w poranku świeżości.
Mgły opadały.
W duszy jego odzwierciadlały się otaczające go zewnętrzne zjawiska: odradzał się jak dzień nowy.
— Teraz to już nie potrzeba ci świecić — mruczał wioślarz gasząc latarnie gondoli.
— Na Canal Grandę, przez San-Giovanni-Decollato! — wołał siadając Stelio.
Łódź skierowała się ku Rio-di-San-Giacomodall’Orio, a Effrena zwrócił się ku pałacowi mieniącemu się w cieniu barwą ołowianą.
Okno dotąd oświecone zamroczyło się jak zamykające się na wieki oko.
„Do widzenia! Do widzenia.“
Serce mu zabiło, przycichła rozsadzająca je radość, obraz cierpienia i śmierci starł obrazy życia i wesela...
Kobieta co już nie była młodą pozostawała tam samotną, do konającej istoty podobną a Donatella, dziewica nienaruszona, gotowała się do powrotu do miejsca swej kaźni.
Nie zdobył się jednak na współczucie; cały się oddał nadziei.
W przypływie własnych sił czerpał złudzenie, że potrafi zmienić losy obu tych kobiet, ku własnemu rozradowaniu i korzyści.
Nic mu nie ciężyło na sercu i bolesne wrażenie ustępowało przed rozkoszą jaką mu sprawiał widok pięknego poranku.
Bladość Perdity, skryła się za gałęźmi zwisającemi wzdłuż ścian pałacu, wzdłuż ogrodu, w którym świergotały brzaskiem dnia zbudzone wróble.
Patrząc na wód bieg cichy Effrena zapomniał o rozśpiewanych ustach Donatelli.
Odzwierciadlało się w nim to co go otaczało: Sklepienia mostów i ich echo, porosty wodne ciągnące się wzdłuż kanału, synogarlic gruchanie, zlewały się z tchnieniem jego, ufnością, młodością.
— Zatrzymaj się u wrót pałacu Vendramin-Calergi — rzucił szybko wioślarzowi.
Płynąc wzdłuż ogrodu, zerwał kwiaty wyrastające z pomiędzy cegieł, tam gdzie cegły miały ciemną i bogatą barwę krwi skrzepłej.
Kwiaty to były fioletowe, nikłe, niesłychanie delikatne, niepochwytne niemal.
Zrywając je myślał o myrtach greckich tak twardych i mocnych jak gdyby ich krzaki w bronzie wykute zostały.
I myślał o karłowatych ciemnych cyprysach na kamienistych wzgórzach Toskanii i o wysokich wawrzynach po nad posągami zdobiącemi rzymskie ogrody.
Wspomnieniem tem chciał nadać ceny drobnym kwiatkom jesiennym nie godnym Tego, który potrafił popchnąć go na drogę upragnionego zwycięstwa.
— Dobij do pałacu.
Canal grandę, źródło wiekuistej ciszy i poezyi, pusty był jak okiem rzucić.
Odbijało się w nim niebo zielonkawe z gasnącemi na niem gwiazdami.
Na pierwszy rzut oka pałac zdawał się rozwiewny, podobny był do rzeźbionej osiadłej na wodzie chmury.
Cień, w którym się jeszcze nurzał, nadawał mu aksamitną miękkość i tak jak w gąszczy aksamitu oko chwyta linie misternego haftu, tak samo, powoli, występowały linie trzechrzędnych korynckich kolumn, wzbijających się lekko, rytmem pełnym wdzięku i siły, aż ku szczytom, gdzie orły, pegazy, amfory splatały się z różami Loredan’ów: „non nobis, Domine, non nobis.“
Pod tym to dachem dyszało wielkie, chore serce.
Stelio widział w myśli twórcę „barbarzyńcę.“
Niebieskie oczy świeciły pod wysokiem czołem, usta zaciskały się nad silnie zarysowaną brodą, siedliskiem zmysłowości, dumy i wzgardy.
„Spał-li? Mógł-że sypiać? Nie był-że jak i sława jego zawsze rozbudzonym?“
I przypomniało się Effrenie wszystko co o nim słyszał.
„Prawdąż byłoby, że sen znajdywał tylko na sercu i w objęciach swej żony; w tak podeszłym wieku, nie syty pieszczot i miłości?“
Przypomniały mu się opowiadania lady Myrty, co zwiedzała w Palermo willę d’Angri gdzie szafy, w pokoju Mistrza, tak przesiąkły zapachem różanej esencyi, że się przy ich otworzeniu mdło robiło.
Przedstawił sobie tę drobną, starczą postać, złamaną, owiniętą w drogocenne sajety, całą pokrytą klejnotami, wonnościami namaszczoną, niby zwłoki co mają spłonąć na stosie.
„Czy nie Wenecya to rozwinęła w nim, jak niegdyś w Albercie Durer to przesadne zamiłowanie w zbytku i przepychu? Wszak przy ciszy tych kanałów powstała najgorętsza z jego pieśni: sławiąca miłość Tristana i Isault.“
I tam to, pod tym dachem, dyszało to wielkie, dziś chore serce!
Tam się zatrzymać miały ostatecznie olbrzymie jego porywy.
Pałac weneckich patrycyuszów, z orłami, pegazami, amforami, różami, głuchy był i szczelnie zwarty jak pyszny marmurowy sarkofag.
Po nad nim zorza zaróżowiła niebo.
— Czołem zwycięzcy! — zawołał Stelio, rzucając na cichy próg pałacu skromną wiązankę nadwodnego kwiecia. — Dalej Zorzi! dalej!
Pobudzony niecierpliwym głosem wioślarz przegiął się nad wiosłem, lekka łódź pomknęła po wodzie.
Jasność rozświeciła całą połowę kanału, het, precz! wzdłuż!
Na horyzoncie przesuwał się cicho żagiel płowy.
Morze, szerokie morze! i rozigrane fale, wiatru rzeźwiące powiewy i mew skrzydła srebrne, pociągnęły poetę.
— Wiosłuj Zorzi, wiosłuj! przez Rio-dell’-Olio, do Veneta Marina — wołał.
Kanał wydawał się za wąski dla tchu jego rozszerzonych piersi.
Teraz zwycięstwo zdawało mu się tak niezbędnem do życia jak powietrze do oddychania.
Po szałach nocnych, chciał przy świetle dziennem i rzeźwiących powiewach morza zmierzyć swe siły.
Spać mu się nie chciało.
Czuł na swych powiekach taką świeżość jak gdyby je zwilżyła rosa.
Sama myśl o łóżku w hotelu wstrętną mu była nad wyraz wszelki.
„Pomostu na okręcie, zapachu dziegciu i smaku soli, szelestów płowych żagli...“
— Wiosłuj-że Zorzi!
Gondolier wyprężył ramiona.
Chwilami aż zgrzytały widły pod naciskiem.
Znikł też wkrótce Fondaco-dei Turchi, niby o pożółkłej kości słoniowej dziwnie rzezany portyk zburzonego meczetu.
Minęli pałace: Cornaro i Pesaro, dwa kolosy przyćmione niby dymem pożaru, czasu pyłem.
Minęli Ca d’Oro, klejnot z kamienia i powietrza, i oto most Rialto wydął grzbiet naładowany sklepami, pełen zgiełku i ludowej gwary, woni warzyw i ryb przeróżnych, podobny do olbrzymiego rogu obfitości wylewającego na oba wybrzeża, owoce ziemi i morza, przeznaczone na żywienie królowej mórz i lądów.
— Głodny jestem Zorzi, strasznie głodny — śmiał się wesoło Stelio.
— Dobrze jest gdy noc bezsenna otwiera apetyt — zaśmiał się gondolier — starych to do snu tylko pobudza.
— Dobij do mostu.
Kupił winogron z Vignole, fig z Malamocco razem ułożonych na podściale liści winnych.
— Dalej! Obok Fondaco-dei-Todeśchi, gondola w bok skręciła, przesuwając się przez wąskie, ciemne kanały ku Rio-di-Palazzo.
Dzwony San Giovanni-Chrisostomo, San Giovanni-Elemosinario, San Cassiano, Santa Maria dei Miracoli, Santa Maria Formosa, San Lio, witały powrót dnia wesołem dzwonieniem.
Gwar kupczących, woń połowów obfitych, jarzyn i wina rozwiewały się w spiżu głosach donośnych.
Pomiędzy śpiącemi jeszcze gmachami z cegły i marmuru, pod wstęgą coraz to jaśniejszego nieba, wstęga wód prutych dziobem łodzi, zapalała się coraz bardziej a to wzmaganie się blasku przy biegu wywierało na poecie wrażenie niesłychanej, palącej się szybkości.
Myślał o spuszczaniu na morze okrętów śród wytrysku iskier wywołanych tarciem się spodu okrętów o ziemię i kamienie.
Wrze woda dokoła, a tłumy oklaskają z okrzykami...
— Do mostu della Paglia!
Zwrotem myśli szybkim jak instynkt, biegł do miejsc przesławnych, w których, zdawało mu się, że musiało pozostać coś z jego lirycznych natchnień, wraz z echem wielkiego bachickiego chóru: „Viva.il forte...“
Gondola otarła się obok pałacu dożów, macywny monolit ciosany dłutami niemniej muzykalnemi jak smyczki muzyków.
Całą swą odrodzoną duszą wpatrzył się w kamiennego olbrzyma: słyszał dźwięk własnego głosu i wybuch oklasków; widział tysiącznooką chimerę, z piersią skrzącą się bogatą łuską, ze zwojami tułowia ciemniejącemi pod złoceniem wolut i zdało mu się znów że się sam kołysze po nad tłumem, jako przedmiot wklęsły i dźwięczny, wypełniony tajemniczym głosem.
Powtarzał sobie: „tworzyć w rozradowaniu jest przywilejem bóstwa. Niepodobna wyobrazić sobie, u szczytu ducha, czynu większego tryumfu. Same określające go słowa posiadają blask jutrzenki...“
I powtarzał samemu sobie, wiatrom porannym, wodom, kamiennym gmachom, starożytnemu miastu i jutrzence młodocianej: „Tworzyć w rozradowaniu, w radości tworzyć.“
Gdy gondola prześliznąwszy się pod mostem wypłynęła na wód szerokie zwierciadło, odetchnął głębiej jeszcze czując wzmagający się, wraz z nadzieją i odwagą cały urok chwil przeżytych.
— Znajdź mi łódź, Zorzi! łódź odpływającą na pełne morze.
Piersi jego potrzebowały jeszcze szerszeni odetchnąć powietrzem; wiatru i piany morskiej słonego smaku, wzdętych żagli, masztów zwróconych ku odległym horyzontom potrzebowały.
— Do Veneta-Marina. Znajdź mi łódź rybacką, „bragozzo di Chioggia.“
Dostrzegł żagiel czerwony i czarny, który właśnie rozpinano, pyszny jak stary sztandar Rzeczypospolitej, z lwem i księgą.
— Tę, tę tam, musimy doścignąć Zorżi! — wołał w niecierpliwości, podnosząc rękę do góry dla zatrzymania odpływającej barki.
— Zawołaj! niech zaczekają na mnie!
Gondolier rozgrzany, potem oblany, wołał na osadę odpływającej rybackiej łodzi Gondola mknęła jak „sandalo“ w regatach.
Pierś szeroka gondoliera falowała głośnem dychaniem.
— „Brava Zorzi, brava!“.
Lecz i on sam dyszał jak gdyby szło mu o doścignienie samego szczęścia, mety życia, królestwa i władzy.
— „Semo andai in bandiera“![27] — mówił wioślarz, zacierając rozpalone dłonie i śmiejąc się szczerze. — „Vardè que stravaganza.“
Gest, głos, chytrość wieśniacza; zdumione twarze rybaków na pokładzie; odbicie się czerwonych żagli w wodzie; wzmacniający zapach świeżego chleba i gotującej się w pobliżu smoły; głosy robotników udających się do Arsenału; wyziewy wybrzeża gdzie gniły jeszcze resztki galer Prześwietnej Rzeczypospolitej i dzwoniły młoty robotników na pancernikach Włoch wznowionych i zjednoczonych; wszystkie te mocne i krzepiące rzeczy rozweseliły serce młodziana, wywołały śmiech na usta.
Śmiał się wraz z wioślarzem, prześlizgując się wzdłuż połatanego, smołą zalanego boku rybackiej łodzi, mającej wygląd jucznego zwierza, o pomarszczonej w pracy, popękanej skórze.
— „Cossa vorla?“ — spytał stary wilk morski, pochylając z pomostu ku śmiejącym się, twarz brodatą i ogorzałą gdzie świeciły jeno włosy tu i owdzie bielejące i oczy siwe pomiędzy przegryzionemi słonnemi wichry powiekami. — Czem służyć waszej wielmożności?
Żagiel wydymał się jak rozpuszczony sztandar.
— Jego wielmożność chciałby z wami płynąć — wołał Zarzi.
Maszt trzeszczał, od stóp do szczytu w strząsany niby życiem.
— I owszem — odrzekł stary.
Podjął drabinkę cienką, zahaczył o haki. Zrobiona z nadgniłych kołków i szczypty starganych konopi i ona tak jak wszystko na tej ubogiej łodzi, wydała się młodzieńcowi, żyjąca życiem własnem, odrębnem.
Wstępując na nią zawstydził się swych lakierków.
Pośpieszyła mu z pomocą gruba, siną barwą dziwacznie tatuowana ręka żeglarza. Wciągnęła go i postawiła na pomoście.
— Winogrona i figi, Zorzi.
Z gondoli wioślarz podał kosz owoców.
— „Che i vada in tanto sangue“[28].
— A chleb?
— Mamy ciepły jeszcze, dopiero co z pieca — odezwał się jeden z rybaków wskazując złocisty bochenek chleba.
Głód i dobry apetyt nadawały bochenkowi temu wygląd doskonały.
— „Servo suo, parou! S! vento in pope!“[29] — zawołał na pożegnanie gondolier.
— „Orza!“[30].
Wygiął się purpurowy żagiel pod znakiem Lwa i Księgi.
Łódź biegła na pełne morze, kierując się na San-Servolo.
Zdawało się, że się wybrzeże zaokrągla i wypręża, jak łuku cięciwa by łódź puścić w dal ze strzały szybkością.
Wślad za łodzią ciągnęły się zmięszane przerżniętych wód przędze: różowe i zielonkawe i zlewając się w falę opalową mieszały się, mieniły, przelewały przez wszystkie barwy tak jak gdyby prute dziobem łodzi wody, tęczą samą były.
— „Poggia!“[31]
Łódź się skręciła. Stał się cud nad cudami!
Pierwsze promienie słońca rozdarły mgliste opony, oświeciły anioły stojące na dzwonnicy San Marco i San Giorgio-Maggiore, zapaliły koło pod stopami Fortuny, zabłysły olśniewające na pięciu baniastych kopułach bazyliki, Wenecya, mórz królowa! odrzucając mgliste szaty, ukazała się w całym blasku i okazałości.
— Chwała tej cudowności.
Nadludzkie uczucie siły i swobody wzdymało piersi młodzieńca.
W chwili gdy wiatr wydął żagle purpurowe, zdała mu się zanurzona we własnej krwi królewskiej czerwieni. Wszystkie otaczające, go przepychy i piękności domagały się od niego wielkiego, ostatecznego wysiłku. Czuł że się nań zdobyć teraz potrafi...
„Tworzyć w radości tworzenia!“
Czuł się wszechświatów panem.

Koniec części pierwszej.


CZĘŚĆ DRUGA.

Państwo ciszy.
(L’impero del silenzio).

„Col tempo.“ W jednej z sal Akademii, Foskaryna zatrzymała się przed „Staruszką“ Franciszka Torbido, kobietą pomarszczoną, bezzębną, zwiędłą, zżółkrą, co zapomniała dawno już i łez i uśmiechów; ludzką ruiną gorszą od zgnilizny, rodzajem ziemskiej Parki, co zamiast kądzieli, nici i nożyc trzyma W palcach tabliczkę z upominającym nadpisem.
— Z czasem! — powtórzyła gdy wyszli na powietrze, przerywając milczenie zadumy, w którą popadło jej serce, zsuwające się coraz niżej, jak kamień w głąb ciemną.
— Czy znasz, Stelio, zamknięty dom przy Calle-Gambara?
— Nie znam. Który to?
— Dom hrabiny Glanegg.
— I tej nie znam.
— Nie wiadomą ci jest historya pięknej wiedenki?
— Nie wiadomą. Foska! Luba! opowiedz mi ją.
— Chcesz, pójdziemy do Calle-Gambara? Kroków kilka stąd.
— Idźmy.
Szli obok siebie do zamkniętego domu.
Stelio pozostawał nieco za aktorką by patrzeć na idącą śród martwej ciszy weneckich kanałów.
Gorącem spojrzeniem obejmował całą jej postać, ramion wytworne spady, stan giętki na rozwiniętych biodrach, kolana zwinne pod fałdami sukni i tę twarz bladą, namiętną, usta niby zawsze spragnione a tak wymowne, czoło piękne, męskie niemal, oczy długie pod rzęsą długą, wilgotne łzą co napływała ustawicznie a nie spływała nigdy, twarz na której walczyły światła i cienie, miłość i boleść, siła gorączkowa i życie drżące...
— Kocham cię, kocham! Wszystko mi się w tobie podoba — zaszeptał nagle nad samem jej uchem, tak blisko że czuła oddech jego na swej twarzy, uścisk obejmującego jej ramię ramienia.
Nie mógł znieść smutku co ją ogarnął po przeczytaniu sentencyi, czerniejącej na tabliczce w ręku „Staruszki.“
Drgnęła, zatrzymała się, spuściła powieki, pobladła cała.
— Przyjacielu! — zaszeptała tak cicho, że słowo to zdawało się wychodzić nie z ust jej lecz z uśmiechu powstałego w samej głębi duszy.
Cały jej smutek zmienił się w jedną falę olbrzymiej, miękkiej tkliwości, co się wylewała bez pamięci na jej młodego przyjaciela.
Wdzięczność bez granic popychała ją do złożenia mu w darze czegoś nadmiar cennego.
— Powiedz, czem ci się mam wywdzięczyć, czem?
Marzyły się jej poświęcenia bez granic. Niesłychane dowody miłości.
„Służyć mu, służyć.“
Gdyby mu mogła wszechświat rzucić pod stopy sądziłaby jeszcze że mu daje za mało.
— Powiedz czego chcesz, czego pragniesz, co mogę zrobić dla ciebie?
— Kochać mnie! kochać!
— Ukochany mój. Biedne serce moje!
— Wystarcza, mi, zapełnia życie całe.
— Tyś młody...
— Kocham cię!
— Słusznem byłoby byś posiadł godniejszą siebie...
— Cicho! Ty to wzmagasz codziennie siły moje i zapał. Krew krąży żywszem strumieniem we mnie gdy jestem przy tobie i wsłuchuję się w twe milczenie. Wówczas powstają, we mnie natchnienia rojne co cię kiedyś zachwycą. Potrzebną mi jesteś, niezbędną.
— Nie mów tego!
— Codziennie utwierdzasz mnie w wierze że mnie żadne nie zawiodą nadzieje.
— Tak! spełni się twoje jasne przeznaczenie! O tem nie wątpię. Pewnym siebie być możesz. Żadne niebezpieczeństwo, przeszkody żadne zatrzymać cię nie zdołają... O! kochać i nie drżeć o swe kochanie... Strach bo z miłością chodzi zawsze w parze... I nie o ciebie drżę... wydajesz mi się niezwyciężonym... o! jakżem ci za to wdzięczna?
Wiara jej w dobrą jego gwiazdę była równie silną i bezgraniczną jak jej miłość.
Od dawna już, śród walk i przygód koczowniczego swego życia, uwagę miała zwróconą na drogę którą przebiegał zwycięsko młody poeta, w idealnem tem uczuciu szukając własnego odkupienia.
Nieraz, w goryczy czczych miłostek i w wzmacniającym kordiale trzymanej na wodzy namiętności, mówiła sobie:
„Ah! gdyby też w końcu z całej mej woli zahartowanej w burz grozie, z tych wszystkich jasnych i krzepiących rzeczy które boleść, smutki, zawody, wydzieliły z samej głębi mej duszy, gdybym też w końcu z tej najlepszej cząstki mej istoty, mogła ulepić mu skrzydła do najwznioślejszego lotu!“
Nieraz smętek jej upajał się przeczuciem bohaterskiem.
I poddała się była przymusowi ustawicznemu; wzniosła się do wyżyn najczystszych uczuć; cierpiała, walczyła, by doścignąć czego pragnęła najgoręcej i czego się zarazem najbardziej bała: zostać jego niewolnicą.
I trzebaż, że nagle i brutalne wstrząśnienie nerwów i zmysłów rzuciło ją w jego ramiona budząc w niej nienasycone żądze.
Połączyła się z nim w zmysłów i krwi wrzeniu. Widziała go zmęczonym i wyczerpanym.
Zaznała u boku jego przebudzeń się nagłych i lęku drżącego i nie możności sklejenia w śnie powiek palących i strachu by na uśpioną nie spojrzał czasem zbyt jasnowidzącem okiem, nie policzył na jej twarzy ubiegłych lat śladów, nie porównał z jaką świeżą, niewinną jeszcze młodością...
— Nic niema dla mnie ceny, jeno to co ty mi dać możesz — mówił Stelio, przyciskając silniej jej ramię do siebie i szukając pod rękawiczką pulsu, przez instynktową potrzebę odczucia bicia tego oddanego sobie serca, w głuchych zaułkach któremi przechodzili, pod mgłą bladą co głuszyła odgłos ich kroków. — Nic mi wyrównać nie może rozkosznej pewności że aż do śmierci, nie będę już sam na świecie.
— Więc wierzysz wreszcie, czujesz, że to na zawsze, na zawsze już! — zawołała w radosnem uniesieniu, pewna zwycięstwa swej miłości, poświęcenia swego. — Na zawsze! Bądź co bądź zajdzie, gdzie bądź zaprowadzą cię twe losy; jakbądź zechcesz bym ci służyła: zbliska czy zdala...
W powietrzu rozchodził się szmer głuchy i monotonny, który poznała.
Był to świergot wróbli na starych drzewach ogrodu hrabiny Glanegg.
Słowa zatrzymały się na jej ustach, pomimowoli cofnęła się, pociągnęła kochanka w drugą stronę.
— Gdzież idziemy — spytał zdziwiony tym nagłym ruchem i odwrotem swej towarzyszki, przerywającym niespodzianie urok chwili tak jak, gdyby się nagle przerwała pieśń czarodziejska.
Zatrzymała się, uśmiechnęła się nikłym uśmiechem pod którem przywykła skrywać cierpienie: „col tempo!“
— Uciec chciałam — rzekła — lecz trudno...
Bladą była jak zgasła iskra.
— Zapomniałam, że cię prowadzę Stelio! do zamkniętego domu...
Stała w świetle dnia pochmurnego, bezzaradna, bezsilna, zbłąkana jak w pustyni.
— Zdawało mi się że do innego dążym celu... tuśmy doszli... „Col tempo.“
Zdała mu się teraz taką jak w niezapomnianej chwili gdy go błagała cichym głosem: „nic krzywdź mnie, nie rań!“
Stała przed nim ze swą duszą tajemniczą, tak łatwą do zabicia, zniszczenia, zduszenia... bez krwi przelewu.
— Odejdźmy stąd — mówił pociągając ją za sobą. — Idźmy gdzieindziej...
— Zapóźno...
— Odejdźmy, wróćmy do ciebie. Rozpal mi ogień, pierwszy ogień jesienny! Pozwól, niech spędzę z tobą Foska! wieczór. Patrz! pochmurno, deszcz wisi nad nami. Tak dobrze nam będzie razem, W twym pokoju... rozmawiać będziem z sobą i milczeć razem dłoń w dłoni... Pójdź, odejdźmy stąd.
Chciałby ją unieść w swych ramionach, kołysać na swem sercu, pocieszać, widzieć płaczącą, łzy jej ocierać pocałunkami.
Słodycz własnych słów powiększała napełniającą go tkliwość dla niej.
Wszystko bo go w tej chwili pociągało w kochance: drobne zmarszczki biegące od oczu do skroni, siność powiek, lic spady, zaostrzona broda, wszystkie dotknięcia bólu jesieni; wszystkie cienie rozlane na wymownej, namiętnej twarzy...
— Foskaryno! Foskaryno!
Gdy wołał na nią prawdziwem jej imieniem serce mu biło gwałtowniej tak jak gdyby się coś pogłębiało w jego męskiem dla niej uczuciu.
Zdawało mu się że przeszłość odwołać może i owładnąć jej postacią którą w snach swoich odosobniał i wszystkiemi węzłami chciał wiązać Z życiem nieubłaganem.
— Pójdź! Odejdźmy!
Uśmiechała się z trudnością.
— Po co? czemu? Dom tuż, przejdziem tylko Calle-Gambara. Czyś nie ciekaw historyi hrabiny de Glanegg?... Patrz! klasztor niby...
Zaułek pusty był jak ścieżka wiodąca do pustelni, szary, wilgotny, zasypany opadłemi, żółtemi liśćmi.
Wiatr wschodni podejmował w powietrzu opar głuszący szmery i szelesty.
Chwilami świergot wróbli, za murem, w ogrodzie, podobny był do zgrzytu zardzewiałego żelastwa, do skrzypienia starych, spróchniałych pni.
— Po za temi ścianami — poczęła z cicha Foskaryna — dusza smutna aż do śmierci, przeżywa piękność ciała. Patrz. Szczelnie zamknięte drzwi i okna, zatarasowana brama, żaluzye spuszczone. Jedna tam furtka otwiera się dla służby i żywności... zupełnie jak w grobowcach egipskich. Słudzy znoszą żywność dla ciała, z którego dawno uleciało życie...
Po nad murem niby klasztornym, drzewa wyciągały odarte z liści gałęzie, a gęsto na nich obsiadłe wróble świergotały, świergotały bez przerwy.
— Zgadnij jakie nosi imię? Tak piękne i rzadkie jak gdybyś sam je wymyślił.
— Nie potrafię. Powiedz.
— Radiana! Radianą zwie się uwięziona.
— Któż ją tu więzi?
— Czas, Stelio, Czas nieubłagany stoi tu na straży wraz z lat ubiegłych gromadą, z kosą i klapsydrą, zupełnie tak jak na wyblakłych, pożółkłych rycinach.
— Allegorya!
Jakieś dziecko przechodziło tam tędy gwiżdżąc.
Widząc tych dwoje stojących pod murem zatrzymało się też spoglądając w szczelnie zamknięte i zasłonione okna dużemi, zdumionemi, ciekawemi oczyma.
Umilkła Foskaryna i Stelio milczał.
Świergot wróbli nie głuszył ciszy zaległej na murach, pniach drzew, pochmurnem niebie a zdawał się im jak szum we wnętrzu konch morskich.
Słyszeli otaczające ich milczenie i głosy jakieś het, precz, daleko.
Lokomotywa zaświstała w mglistej dali, przycichła wpadając w dźwięk niemal fletu.
Zamilkła.
Dziecko znudziło się patrząc w zamknięte okna i dom jak wymarły.
Odbiegło a na wilgotnych kamieniach i szeleszczących opadłych liściach słychać było długo klapanie małych, bosych stópek.
— I cóż? — spytał Stelio — co porabia Radiana? Nie powiedziałaś mi jeszcze kim jest i dlaczego się żywcem zakopała w grobie. Opowiedz mi. Jużem myślał o Soranza Soranzo.
— Hrabina Glanegg należy do najstarszej szlachty austryackiej i była może najpiękniejszą kobietą, jaką mi się kiedybądź zdarzyło spotkać. Franz Lenbach malował ją w zbroi walkiryi, w hełmie o czterech skrzydłach. Czy nie znasz Franza Lenbacha? Nie zwiedzałeś nigdy pracowni czerwonej w pałacu Borghese.
— Nie, nigdy.
— Zajdź tam kiedy. Poproś by ci pokazał ten portret. Nie zapomnisz już twarzy Radiany. Widzieć ją będziesz tak jak ją teraz widzę po za tym murem grubym. Chciała pozostać taką w pamięci tych co ją oglądali w całym blasku piękności. Gdy pewnego, nazbyt jasnego poranku, spostrzegła że zbliża się przekwitu godzina postanowiła pożegnać się ze światem, by ludzie nie byli świadkami zaćmienia i zaniku jej przedziwnej piękności. Być może, że ją Wenecya pociągnęła wówczas, ciszą grobową i zgrzybiałą swą pięknością. Hrabina wydała ucztę pożegnalną na której ukazała się jeszcze zwycięsko, niezrównanie piękną. Potem zamknęła się na zawsze w domu który widzisz, otoczonym ogrodem i murem, gdzie śród sług swoich czeka aż jej ostatnia wybije godzina. Stała się legendową postacią. Mówią, że w całym domu nie ma jednego zwierciadła, że sama własnej zapomniała twarzy. Nie przyjmuje odwiedzin ani przyjaciół, ani najbliższych krewnych. Jak żyje? w towarzystwie jakich myśli i uczuć? Czem zapełnia długie godziny wyczekiwania? Czy dusza jej dościgła już stanu łaski?
Każda przerwa przyciszonego głosu Foskaryny, badającej zagadkę tej kobiecej duszy, wypełniała się zwiększającym się smętkiem, pochwytnym niemal, rozmierzonym rytmem tłumionego łkania, podobnym do wody spadającej miarowo do urny.
— Czy się ona tam modli, czy wspomina, płacze? A może się już znieczuliła, może już nie cierpi, jak owoc zeschły, pomarszczony, na półkach starej szafy...
Kobieta zamilkła; wargi jej opadły tknięte goryczą słów wymówionych.
— A jeśliby się nagle ukazała nam w tem oknie? — rzekł Stelio, któremu się przysłyszał zgrzyt zardzewiałych zawias.
Oboje w patrzyli się w spuszczone żaluzye.
— Może patrzy na nas z po za nich — ciągnął Stelio głos zniżając?
Drgnęli oboje.
Stali oparci o przeciwległą ścianę i nie mieli ochoty się poruszyć.
Zdejmowała ich ciążąca dokoła na wszystkiem ociężałość, spowijała mgła szara, coraz to gęstsza, usypiał monotonny świegot wróbli, miarowy plusk wody.
Lokomotywy świstały gdzieś a ostre ich tony oddalając się przechodziły stopniowo w dźwięk miękkiej fletni, opadały jak te liście pożółkłe odrywające się jeden za drugim od drzew gałęzi.
Ile czasu dzieliło oderwania się liścia drzewa do słania się na ziemi?

Wszystko tu było ciszą długotrwałą, mgłą, opuszczeniem, upadkiem, prochem.

∗             ∗

— Trzeba mi umrzeć! Kochanie moje! Umrzeć mi trzeba! — mówiła kobieta, po długiem milczeniu, rozdzierającym głosem, podnosząc twarz z poduszek w które się była skryła.
Patrzała na kochanka leżącego na drugiej kanapie, przy balkonie, z przymkniętemi powiekami, ozłoconego zachodzącego słońca skośnem promieniem.
Przy wargach przyjaciela krwawiła się ranka mała; włosy miał rozrzucone nad czołem.
Czuła się wzburzoną.
Bolały ją opadające na oczy powieki, czuła że wzrok jej przyćmiony pali je jednak i że przez oczy wnika w nią nieuleczalna, trująca ją i trawiąca namiętność. Czuła się zgubioną, zgubioną bez powstania!
— Umrzeć? — powtórzył młodzian głosem słabym, nie podnosząc oczu, nie ruszając się z miejsca, smętny i ociężały.
Na poruszonych słowem tem cichem ustach, zadrgała krwawa ranka.
— Umrzeć zanim stanę ci się wstrę...
Roztworzył szeroko oczy, dźwignął się. Wyciągnął ku niej ręce żywym, nakazującym milczenie ruchem.
— Ah! po co się dręczysz!
Widział ją śmiertelnie bladą, z opadającemi na twarz, potarganemi włosami, przepaloną trawiącą gorączką, zgiętą jak gdyby sama dusza została złamaną w jej ciele, przerażającą i znędzniałą.
— W co mnie obracasz, w co się oboje obracamy — ciągnęła z boleścią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Kocham cię — odrzekł.
— Nie tak, nie tak chciałabym być kochaną.
— Zmysły bo mi drażnisz, budzisz gwałtowne pożądanie...
— Jakże to podobne do nienawiści...
— Nie, nie! nie mów tak!
— Brutalizujesz mnie jak gdybyś chciał zniweczyć.
— Ty to mnie o szał przyprawiasz i wówczas nie zdaję już sobie sprawy z niczego.
— Czem cię w szał przyprawiam? Czem? Czem?
— Nie wiem sam. Ah! nie wiem.
— Ale ja wiem, wiem aż nadto dobrze.
— Po co się dręczysz? Kocham cię i miłość ta...
— ...Potępia mnie. „Widzisz więc, widzisz że umrzeć muszę. Nazwijże mnie raz jeszcze imieniem które mi nadałeś...
— Moją jesteś, moją! Dobrem mojem, życiem całem i niechcę cię stracić.
— Ah! stracisz...
— Ale czemu? Nie rozumiem doprawdy jaki cię szał ogarnia? Czy cię obrażam pożądając cię? Czyż sama z mniejszą kochasz mnie namiętnością...
Drażniły ją te słowa, o szał przyprawiały zdenerwowaną. Zakryła twarz rękoma; serce podnosiło gwałtownem biciem jej wyprężone piersi i zdawało się jej, że jego uderzenia mają odgłos w samym jej mózgu.
— Spójrz!
Mówiąc to dotknął ust swych zranionych i Wyciągnął ku niej palce splamione sączącą się z ranki krwi kroplą.
— Twój to ślad Fosca!...
Podniosła się gwałtownie jak gdyby ją rozpalonem dotknął żelazem.
Wparła w niego wzrok płonący.
Nozdrza jej drgały...
Twarz płonęła.
Dziwnie była w tej chwili piękną, straszną i żałosną zarazem.
— Ah! Perdito! Perdito!
Nie, nigdy już chyba nie miał zapomnieć ruchu, z jakim się ku niemu rzuciła...
Przymknął oczy, zapomniał o świecie całym, o sławie samej, o wssystkiem...
Gdy je otworzył pokój nurzał się w zmroku. Przez otwarte na balkon drzwi widać było wieczornego nieba kawał, drzewa, wieżyce, kopuły, daleką lagunę i aż het! precz, błękitnawych gór pasma, tak spokojne jak gdyby ziemia złożyła była skrzydła do snu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cierpiał.
Cierpiał za nią, za siebie, czuł jak ona cierpi i czuł, że należy do niego jak brzemię należy do pożerającego je płomienia, a w uszach dzwoniły mu jej słowa: „Umrzeć mi trzeba.“
Znów oczy zwrócił na drzwi otwarte na balkon: ogrody w cień zapadały, domy się oświecały... gwiazda zeszła na pogłębionem tle nieba... laguna rysowała się jak blade ostrze miecza... wzgórza zlewały się z obłokami; dal biegła w szlaki nieznane...
Tam, na tych drogach nieznanych były czyny do dokonania, cele do doścignięcia, marzenia do wcielenia w życie, sława — szczęście może, do zdobycia, zagadki do rozwiązania i palmy i wieńce wawrzynu.
Na szlakach tych dalekich, nieznanych, snuły się tajemnice niespodzianych spotkań...
Kto wie czy zakwefione szczęście nie przechodziło tamtędy niespotkane, niepoznane...
O dobie tej, tam, gdzieś na świecie, czuwała może jaka dusza bratnia, a może wróg daleki, nieznany, na którego czoło spływało natchnienie wielkiego, nieśmiertelnego dzieła?
W chwili tej ktoś, tam, gdzieś, dokonał może wiekopomnej pracy lub odkrył bohaterski bodziec do życia... a on tymczasem był w niewoli swych zmysłów, przygnieciony całym ciężarem namiętnej i zrozpaczonej miłości kobiety, której losy smętne a błyszczące, podobne były do nawy niosącej złoto i żelazo a rozbijały się o niego jak o szkopuł nieunikniony.
Co też w ten wieczór cichy porabia, co myśli Donatella Arvale, śród gór Toskanii, w samotnym domu, sama z nieprzytomnym swym ojcem? Czy się zbroi do walki wytrwałej z lolosem i życiem? Czy się pogłębia w swej, tajemnicy? Czystą-li jest jeszcze i niepokalaną?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Smętek wgryzał mu się w serce.
Zdawało mu się że ciszę wieczoru przerwać musi krzyk rozdzierający, rozpaczny. „Umrzeć mi trzeba!“
Słowa Foskaryny gniotły mu piersi ciężkim kamieniem.
Obezwładniony trwogą nie śmiał się poruszyć ani się opędzić ponurym widziadłom, które go obsiadły.
Tracił świadomość miejsca i czasu.
Widział siebie i Foskarynę pośród bezbrzeżnej doliny, przyprószonej źdźbłami spalonej trawy, pod kopułą białą, ołowianą nieba.
I czekali, czekali aż ich powoła głos jakiś... Jaki? Gdzie? Sen zmieniał się w zmorę.
Zdawało mu się, że się pnie, wraz z towarzyszką swą, na coraz wyższe, coraz bardziej strome skały...
Tchu im brakło, a widoczne cierpienie kochanki, podwajało własne jego cierpienie...
Drgnął i roztworzył oczy.
Zbudził go z ciężkiego pół uśpienia głos dzwonu San Simeone-Profeta, tak bliski że się zdał rozlegać w komnacie samej, ostrym dźwiękiem słuch rozdzierając.
— I ty drzemałaś? — spytał Foskarynę tak przygnębioną jak gdyby już nie żyła.
Przesunął dłoń po jej włosach, czole, twarzy.
Pod pieszczotliwem, łagodnem dotknięciem ręki kochanka, wybuchła łkaniem i płakała, płakała, płakała na jego sercu, lecz umrzeć nie mogła.


∗             ∗

— Mam serce, Stelio — mówiła patrząc mu w głąb źrenic ale z widocznym wysiłkiem, od którego drżały jej usta, jak gdyby mówiąc te słowa przezwyciężać musiała nieprzezwyciężoną, dziką nieśmiałość — mam serce żywe i czułe, tkliwe i drażliwe bardziej niż ci się zdaje.
Uśmiechnęła się nikłym uśmiechem za którym zwykłą była skrywać cierpienie, zawahała się, rękę wyciągnęła po bukiet fijołków, podniosła go do ust.
Powieki jej opadły, tylko czoło widać było, pomiędzy kwiatami a splotami włosów, przedziwnie piękne i smutne czoło.
— Ranisz je czasem — ciągnęła cicho, łagodnie, z ustami na fijołkach — okrutnym często bywasz...
Zdawało się, że te skromne, wonne kwiatki, ułatwić jej muszą wyznanie, zgłuszyć i złagodzić nieśmiały wyrzut czyniony przyjacielowi.
Zamilkła.
Spuścił głowę.
Węgle skwierczały na kominku, słychać było deszcz padający w odartym z liści ogrodzie.
— Pali mnie pragnienie dobroci... tęsknota do takiej o jakiej wyobrażenia nie masz. Dobroci, przyjacielu mój! prawdziwej, głębokiej, bezsłownej lecz wszystko rozumiejącej i wybaczającej, co wszystko udziela w jednem spojrzeniu, ruchu jednym. Mężnej, pewnej, stojącej na straży życia gdy ono pociąga nas lecz i kala... Czy znasz dobroć podobną?
Głos jej wzmagał się, to drżał na przemian, rozgrzany ciepłem wewnętrznem, pełen tłumionego uczucia i zdawało się Effrenie, że głos ten nietylko wnika w jego ucho lecz i w samą głąb duszy.
— Poznałem ją znając ciebie.
Ujął jej obie dłonie opuszczone na kolana z bukietem fijołków, pochylił się nisko by je z czcią ucałować.
Pozostał u nóg jej schylony i pokorny.
Woń fijołków rozlewała się po komnacie.
Długą chwilę milczeli oboje wsłuchując się w odgłosy ognia i deszczu.
Kobieta spytała po chwili:
— Czy sądzisz, że ci jestem szczerą przyjaciółką?
— Czyż nie widziałaś mnie zasypiającego na twem sercu — odparł zmienionym głosem, Zdjęty głębokiem wyruszeniem gdyż pytanie to odsłaniało mu całą tę szczerę i wzniosłą duszę, a czuł głęboką potrzebę wierzyć jej i ufać!
— Czegóż to dowodzi! Młodość zasypia spokojnie na byle jakiem wezgłowiu... Tyś młody...
— Kocham cię i ufam ci i oddaję się zupełnie. Towarzyszką moją jesteś w najlepszem tego słowa znaczeniu. Dłoń twoja pewna i silna...
Dojrzał był znaną sobie trwogę na pobladłej twarzy kochanki i głos jego dźwięczał tkliwą miłością.
— Dobroć! — mówiła kobieta, dotykając pieszczotliwie czoła jego i włosów. — Umiesz Stelio! być dobrym, czujesz potrzebę uspakajania, pocieszania. Dobry mój! słodki przyjacielu! Popełniliśmy oboje omyłkę i tę naprawić trzeba. Zrazu zdawało mi się, że mogłam czynić dla ciebie rzeczy bardzo pokorne i wielkie bardzo, lecz teraz zdaje mi się że jedno zrobić winnam: odejść, zniknąć, oswobodzić cię, pozostawić twym losom...
Powstał z klęczek, ujął w obie dłonie twarz kochanki.
— Zdobędę się na to, na co się miłość sama zdobyć nie zdoła — rzekła cicho bardzo, blada, patrząc nań tak jak nie patrzała nigdy jeszcze.
Czuł, że w swych dłoniach trzyma nie bladą twarz kobiety a duszę całą, głęboką i wzniosłą, niesłychanie piękną i cenną.
— Foskaryno! Foskaryno! Duszo moja! życie moje! Tak, wiem to, czuję, że mi dać możesz więcej niż to wszystko co miłość dać zwykła, lecz wszystko to jakąż mieć może dla mnie wartość bez twej miłości? Nic nie zdołałoby mnie pocieszyć gdybym cię nie miał u mego boku, na drodze życia. Wierz mi! wierz Foskaryno! Ileż to już ci mówiłem razy, przypomnij, wówczas nawet gdyś nie była jeszcze moją, własną moją, gdy nas dzieliła umowa...
Schylił się i przyciskając ją do piersi, pocałował w usta.
Wzdrygnęła się cała. Znów ją zalewał i mroził potok lodowy.
— Nie! nie! — oparła mu się blada i drżąca.
Odwróciła się, pierś jej falowała wzburzona. Pochylając się jak lunatyczka we śnie, poczęła machinalnie zbierać spadłe z jej kolan fijołki.
— Umowa... — wyszeptała po chwili milczenia.
Głośniej zaskwierczała nie poddająca się płomieniom głownia... głośniej zadzwonił deszcz po szybach, zaszeleścił po suchych gałęziach drzew w ogrodzie.
Szmery te przypomniały szmer wzburzonego morza, smętne pustynne przestrzenie, samotność istot koczujących, pod nieubłaganych nieb zmiennością.
— Czemuśmy ją naruszyli, te umowę naszą?
Stelio wzrok wpierał w płonący na kominku ogień, lecz dłonie jego zachowały poczucie dziwnego zjawiska, tej jasnej, wielkiej, ludzkiej duszy, którą trzymały trzymając pobladłą śmiertelnie twarz kobiety.
— Dlaczego? — pytała z boleścią. Ah, wyznaj, wyznaj, że i ty owej nocy, zanim nas namiętność oślepiła i porwała swym szałem i tyś miał przeczucie że się wszystko zniszczy, zatraci, żeśmy winni nie uledz pokusie, jeśli chcemy utrzymać tę rzecz wielką i dobrą co istniała pomiędzy nami a była całem bogactwem i dobrem mego życia. Przyznaj się Stelio, powiedz prawdę! Mogłabym ci nawet przypomnieć chwilę w której przemówił głos ostrzegający. Nie byłoż to na wodach, przy powrocie, gdyśmy mieli Donatellę pomiędzy sobą?
Przed wymówieniem imienia Donatelli zawahała się chwilę.
Po wymówieniu poczuła gorycz fizyczną niemal co z ust jej spadła w samą głąb serca, jak gdyby dźwięki te zatrute były.
Cierpiała srodze czekając na odpowiedź przyjaciela.
— Nie umiem zwracać się do przeszłości — odrzekł — nie umiem i nie chciałbym już. Czuję żem nie stracił żadnego dobra, owszem. Lubię cię taką jaką jesteś, lubię gdy cała krew ci stygnie w żyłach i spływa do serca za lada mojem dotknięciem...
— Milcz! milcz! — błagała — nie podnoś burzy której się boję! nie przeszkadzaj mi mówić o tem co mnie boli! Czemu mi raczej nie dopomożesz?
Cofnęła się pomiędzy poduszki na których siedziała, wyprostowała się, zesztywniała, wzrok utkwiła w płomieniu odwracając od kochanka.
— Nie raz dostrzegłam w twych oczach coś, co mnie przerażało — rzekła wreszcie z przymusem i zdławionym głosem.
Drgnął lecz się nie ośmielił zaprzeczyć.
— Tak, przerażało — powtórzyła głośniej i spokojniej, nieubłagana dla samej siebie, przezwyciężywszy się i zdobywając na odwagę.
Oboje stali wobec prawdy samej, z sercem bijącem, otwarłem...
Teraz mówiła śmiało, spokojnie.
— Po raz pierwszy było to w ogrodzie, wiesz, tej nocy... Wiem dobrze coś wówczas widział we mnie: całe to błoto po którem brodziłam, nikczemność którą deptałam, kał którym się brzydziłam... Ah! nie mógłbyś, nie mógł wyznać myśli i obrazów co ci wówczas krew rozpalamy. Wzrok miałeś okrutny i usta gorzkie i dopiero gdyś się spostrzegł jak mnie okrutnie ranisz, ulitowałeś się męki mojej... lecz potem, potem...
Poczerwieniała cała, głos podniosła, oczy jej żar sypały.
— Karmić przez lata, przez długie, najlepszą cząstką swej duszy, uczucia przywiązania, uwielbienia bez granic, z bliska i zdala, w radości i smutku; przyjmować jak objawienie każde słowo poety i czekać niecierpliwie słów dalszych, coraz wyższych, częstszych, niosących światło prawdy i ciepło poezyi biednej ludzkości; wierzyć w gwiazdę jego geniuszu od najpierwszego jej przebłysku i nie oderwać ani na chwilę oczu od jej szybkich wzlotów do zenitu; towarzyszyć mu lata całe myślą wierną, modlitwą poranną i wieczorną, błogosławić chwili każdej i w milczeniu, wytrwale wzbijać własną duszę w te sfery piękna gdzieby się mogła spotkać z jego duszą! Ileż razy na scenie, wobec uniesionych słuchaczy, powtarzałam nieśmiertelne słowa poetów, myśląc o tych któremi ci się może podoba kiedyś przemówić do tłumnych słuchaczy przez moje usta. Pracować bez wytchnienia nad wydoskonaleniem swej sztuki; czynić ją prostszą i coraz żywszą, prawdziwszą; dążyć do doskonałości by ciebie zadowolnić, zrównać się z twych natchnień skalą; miłować przelotną mą sławę dlatego tylko by służyć kiedyś mogła twej nieśmiertelnej sławie; z wiarą gorącą przyśpieszać nowych twych pomysłów objawienia, zostać narzędziem twego tryumfu zanim wybije mych zaćmień godzina; przeciw wszystkim i wszystkiemu mężnie bronić mego skarbu, bronić go zwłaszcza i to najodważniej przeciw samej sobie; położyć w tobie wierzenia moje, nadzieje, wszystko: smętek mój i radość, siłę i wolę, odwagę i pracę, wszystko co mi nieba dały dobrego i cennego, ah! Stelio! Stello!...
Zatrzymała się chwilę, tchu jej brakło, wspomnienie dławiło ją jak nowe pohańbienie.
— ...i z tem wszystkiem dojść do tych brzasków... do tego poranku w którym opuszczałeś mnie...
Cała krew spłynęła do jej serca, na śmiertelnie pobladłej twarzy nie było jej i śladu.
— Czy pamiętasz?
— Szczęśliwy byłem, najszczęśliwszy z ludzi poranku tego — zawołał wzruszony, zdławionym głosem, też blednąc.
— Nie — zaprzeczyła mu stanowczo — przypomnijmy sobie! Opuszczałeś mnie jak... pierwszą lepszą, syty, znudzony już...
— Mylisz, się, mylisz!
— Przyznaj się, powiedz prawdę. Sama prawda może nas jeszcze ratować.
— Szczęśliwym się czułem. Serce mi biło pełnią radości, marzyłem i ufałem, wierzyłem w odrodzenie...
— Tak, wiem! szczęśliwym się czułeś z odzyskanej swobody, z piękności i świeżości poranku, z młodości własnej, z sił swoich. Ah! ileż goryczy, trucizny ile dolewałeś do swych pieszczot. Coś widział wówczas, powiedz coś widział, w tej co konała tylekroć — wiesz o tem — konała raczej niż zbezcześcić miała uczucie towarzyszące jej nieoddzielnie w smutnem, pustem, gorzkiem, koczowniczem życiu. Czy nie nierządnicę sponiewieraną, zepsutą, narzędzie lubieżności, aktorkę co u siebie jak na scenie, w teatrze należy do wszystkich i do nikogo...
— Foskaryno! Foskaryno!
Zamknął jej usta drżącą ręką.
— Przestań! na Boga przestań! oszalałaś chyba, oszalałaś!
— Straszne to! — rzekła opadając na poduszki, złamana gwałtownym wybuchem, zalana falą goryczy wytryskującej z samej głębi jej serca.
Lecz oczy jej pozostały otwarte, rozszerzone źrenice były nieruchome choć się wpatrywały nieubłagalnie w kochanka.
Pod wzrokiem tym surowym milczał, nie śmiał przeczyć ani skrywać prawdy, którą dostrzegła, odgadła.
Po kilku chwilach utkwionego w sobie wzroku wytrzymać nie mógł.
Zamknął roztwarte powieki kochanki palcami jak się zamyka umarłym.
Dostrzegła ten jego ruch pełen niewysłowionego smętku, na powiekach czuła jego dotknięcie lekkie i łagodne, takie na jakie tylko zdobyć się mogą litość lub miłość.
Gorycz jej się rozpłynęła, łzy nabiegły na rzęsy, zarzuciła mu ręce na szyję, przylgnęła do jego piersi i była znów tkliwą i słabą, pokorną, cichą, błagającą, posłuszną.
— Mamże odejść... zniknąć... — szeptała miękko, łzawo. — Czyż niema ratunku, przebaczenia, litości?
— Kocham cię Perdito!
Wyciągnęła do ogniska dłoń otwartą jak dla odpędzenia uroku i znów przygarnęła się do piersi kochanka.
— Ah! jeszcze, jeszcze chwilę z tobą, przy tobie, potem odejdę daleko, daleko, umrę pod drzewem, na kamieniu. Ali! jeszcze, jeszcze chwilkę.
— Kocham cię Perdito!
Po nad niemi wirowały, szalały tajemne moce życia i śmierci.
Czuli to uściskiem spojeni, lękiem zdjęci, czuli że się nad niemi i pomiędzy niemi zacieśniają węzły złego i dobrego a tam żywioły przemawiały dalej nieśmiertelnemi, tajemniczemi swemi głosy.
Tuż przy nich ogień — tam dalej woda, odpowiadały może na ich milczące pytania a szmery te wyroczne wpadając w ucho poety, czarowały go, porywały z sobą w świat niezliczonych mytów, których początkiem były.
Doznawał wrażenia, jak gdyby słyszał wyraźnie podwójne, zgodne głosy dwóch sił zasadniczych, które zamierzał wpleść w symfonię swej nowej tragedyi.
Zamilkł ból, niepokój zamilkł pod czarodziejskim tej melodyi wpływem i jednocześnie rozwiązały się na jego szyi związane ramiona kobiety, posłuszne też rzekłbyś tajemnemu jakiemuś zaklęciu.
— Niema rady — zaszeptała, powtarzając słowa tajemniczego wyroku który słuch jej uderzył w szmerach żywiołów, w tym samym z którego on pochwycił melodyi wątek.
Brodę oparła na dłoni, łokieć na kolanach i tak pozostała wpatrując się w płonący na kominku ogień, z brwią zsuniętą.
Spojrzał na nią i poczuł się znów zdjęty smutkiem i litością bez granic.
Chwila wytchnienia przeszła, zbyt szybko przemknęła, lecz myśli jego zwróciły się do twórczości i pozostało mu stąd graniczące z niecierpliwością podniecenie.
Smutek i litość zdały mu się naraz zbyteczne, rozpacz te] kobiety nie w miejscu, wszak kochał ją, pożądał, obdarzał gorącą pieszczotą: Wszak oboje wolni byli i żyli w miejscu naj odpowiedniejszem dla ich zamiłowań, marzeń, rozkoszy?
Radby znaleźć sposób łatwy i prędki rozerwania tych pęt żelaznych, rozproszenia smętku, wrócenia kochance zapału i wesołości.
Chciał w młodocianej swej żywości, znaleźć coś, co by smutną i zrozpaczoną zdołało uspokoić, rozweselić, lecz nie czuł już w sobie ani uprzedniego współczucia ani smutku co przed chwilą użyczał przedziwnej, kojącej słodyczy dotknięciu jego palców, gdy pod natchnieniem serca zamykał konwulsyjnie rozwarte powieki kochanki.
Nie umiał się już zdobyć na ruch co porywa duszę, na pocałunek co ją upaja, zabija lub leczy.
Wahał się.
Patrzał na nią.
Pozostawała w tej samej postawie: zgarbiona, z brodą wspartą na dłoni, łokciem na kolanach, brwią ściągniętą.
Ogień płonący na kominku oświecał drżącym blaskiem twarz jej i włosy.
Czoło piękne było, myślące, męskie niemal, lecz było coś dzikiego w skrętach i płowych odbłyskach ciężkich splotów włosów, tuż przy skroniach, coś twardego i śmiałego, co przypominało skrzydła drapieżnych ptaków.
— Na co tak patrzysz — spytała zauważywszy wzrok jego badawczy — czyś dostrzegł włos siwy?
Pochylił się, zgiął kolano, giętki, pieszczotliwy.
— Widzę żeś piękna! Dostrzegam to tylko co mnie zawsze w tobie, Foska! zachwyca. Patrzałem na ten skręt twych włosów, tam, nad skronią, nie żelazkiem i grzebieniem a burzą wzdęty.
Zatopił ręce w gąszczy jej pięknych włosów.
Przymknęła oczy znów zdjęta dreszczem lodowatym, pokonana nieubłaganą mocą zmysłów, szmat kobiecy, bezwłasnowolny w kochanka ręku, jako rzecz bierna: pierścień czy rękawiczka w kochanka ręku; słowo co się powie lub nie powie; kruża wina, którą się dowolnie wychyli lub wyleje.
— Widzę cię piękną. Gdy tak przymykasz oczy czuję cię moją, moją w samej mej głębi, spojoną ze mną jak dusza z ciałem, życiem mem samem cię czuję... wyrazić tego nie potrafię. Gdy bledniesz czuję jak mi się krew w sercu ścina... Miłość twą czuję w każdym twym włosku... gdy drżą twe opuszczone rzęsy, zdaje mi się że dotykają mi serca, przyśpieszając jego bicie.
Słuchała go pogrążona w tę ciemność gdzie po przez żyjących powiek przysłonę widać drganie płomienia.
Chwilami głos jego zdawał się jej dalekim, mówiącym nie do niej a do innej; zdawało się jej że podsłuchuje wyznań miłosnych; że nią szarpie zazdrość, napadają błyski samobójczych zachcianek, dzikiej zemsty i tylko jej ciało spoczywa, ręce opadają zdjęte ciężką, nie dającą się otrząść niemocą...
— Rozkoszą moją jesteś, przebudzeniem jasnem. Tkwi w tobie moc pobudzająca, którejś sama nieświadoma. Każdy ruch twój, jedno nic, odkrywca mi prawdy nowe, a miłość tak jak myśl, wzmaga się każdą odkrytą prawdą. Czemuż, czemuż się trwożysz i smucisz? Niceśmy nie zniszczyli; nic nie stracili. Trzeba mi było zaznać swobody i szczęścia w prawdzie twej niepodzielnej miłości by stworzyć to piękne dzieło, którego tylu oczekuje. Potrzebuję twej wiary, miłości, potrzebuję napawać się rozkoszą i tworzyć... Samo zbliżenie się do ciebie wystarcza by mnie zapłodnić natchnień tysiącem. Ot! i przed chwilą, gdyś mnie objęła, zdawało mi się, że przez ciszę przepływa potok melodyi...
Do kogóż tak mówił; u kogo prosił pełni szczęścia?
Czyż trawiąca go potrzeba melodyi nie zwracała się raczej ku tej której śpiew świat cały przeistaczał?
Ku młodości świeżej, dziewiczej, zdolnej darzyć natchnieniem i twórczością.
Gdy tę tulił w objęcia, tamta w nim śpiewała i teraz, teraz jeszcze do kogóż jeśli nie do tamtej, przemawiał tak lubo, prawdziwie?...
O! tamta bo, tylko tamta, dać mu mogła to czego łaknął dla szczęścia i sztuki!
Dziewica to siła świeża, piękność nietknięta, broń nie zużyta jeszcze, pyszna i skuteczna w boju życia!...
Przekleństwo im! jej samej przekleństwo...
Foskaryna cierpiała i szalała w duszy, nie śmiejąc, nie chcąc otrząść się z bezwładności w którą popadła, nie śmiejąc, nie chcąc podnieść ociężałych powiek.
Ciężka dusiła ją zmora.
Zdawało się jej że stacza się w przepaść bezdenną pociągana ciężarem dni przeżytych, lat nędz i tryumfów, wraz ze swą śmiertelnie smutną twarzą i wszystkiemi do niej przyrosłemi maskami, z własną swą zrozpaczoną duszą i wszystkiemi, tysiącznemi duszami, które kolejno żyły w niej, kochały, szalały, cierpiały...
Miłość co ją zbawić miała, popychała ją oto nieodwołalnie do zguby, do śmierci!
By ją doścignąć, by ją objąć, miłość kochanka musiała zwalczać otaczające ją mroki przeszłości, plamić się niemi, zarażać, gorzknieć, okrutnieć, zmienić się we wstręt może...
Mrok to ten podsycał jego zmysłowość do szału i zapomnienia...
Ah! cóż uczyniła!
Nie samaż bo uzbroiła tego niszczyciela; wzbijając go pomiędzy sobą i swym młodym przyjacielem?
Teraz zapóźno już było!
Wszystko stracone!
I myśleć że ona to, ona sama, w ów wieczór pamiętny płonącej w ogniu Wenecyi, zbliżyła go do pięknej i świeżej zdobyczy, na której spoczął wzrok jego podbójczy spojrzeniem będącem zarazem wyborem i ślubowaną obietnicą.
I do kogóż jeśli nie do tamtej przemawiał teraz tak gorąco, tkliwie, szczerze?...
„Przestań, o! przestań się smucić.“
Głos jego słyszała coraz dalszy, cichszy, jak gdyby się sama zsuwała w coraz głębszą przepaść a głos pozostał u góry... coraz dalszy, cichszy słyszała głos jego lecz czuła ciepło pieszczących ją dłoni... i nagle, w ognistej ciemności w której się rodzą gorączki i waryacya, z samej swej głębi otrząsła się, oburzyła, porwała.
— Czy chcesz bym cię wiodła do niej, czy tu ją mam zawołać — spytała patrząc nań szeroko rozwartą źrenicą i wstrząsając mu obie ręce silnym, konwulsyjnym uściskiem pod którym czuć było paznogcie. — Idźże! Czeka cię, pewnie że czeka! Po co tu jesteś? Idźże!
Podniosła się, wyprostowała, usiłowała popchnąć go ku drzwiom.
Zmieniła się do niepoznania w gwałtownym tym wybuchu.
Groźną była, złowrogą.
Niesłychanej siły nabrały jej wyprężone Wściekłą złością ręce.
— Kto, kto mnie czeka? Co mówisz? Co ci jest? Upamiętaj się! Foska! Foskaryna!
Jąkał się, wołał na nią, drżał przerażony sądząc że spostrzega ślady nagłego zamącenia zmysłów na jej zmienionej do niepoznania twarzy.
Nie słyszała go oszalała.
— Foskaryna!
Wołał na nią z głębi serca, sam blady przerażenia, pragnąc zatrzymać wymykającą się rzekłbyś duszę.
Drgnęła cała.
Puściła go, ramiona jej opadły, dokoła powiodła obłąkanym wzrokiem, jak gdyby nagle zbudzona nie pamiętała co zaszło.
Dyszała ciężko.
— Chodź! usiądź.
Odprowadził ją do sofy, uspakajał łagodnie, troskliwie.
Pozwalała się uspakajać, łagodzić.
Zdawało się że budzi się z głębokiego zemdlenia i nic nie pamięta.
Skarżyła się.
— Kto mnie uderzył? Kto?
Wyciągała zbolałe ramiona; dotykała swych szczęk opadłych, lic bladych.
Zaczęła się trząść z zimna.
— Połóż się! Tu połóż głowę.
Układał ją, podsuwał poduszki pod głowę, nogi, łagodnie, cierpliwie, pochylając się jak nad ukochaną istotą co nagle zasłabnie, gotów jej oddać serce całe co biło, kołatało mu w piersi przerażone.
— Tak, tak — powtarzała cichym jak tchnienie głosem za każdym jego ruchem, jak gdyby pragnęła przedłużyć te tkliwe starania, nacieszyć się niemi.
— Zimno ci?
— Zimno.
— Chcesz bym cię nakrył?
— Tak.
Szukał czem ją okryć.
Znalazł na stole szmat starego, pysznego aksamitu, otulił nim ją!
Uśmiechała się ledwie, zaledwie.
— Dobrze ci tak?
Skłoniła głową, przymknęła oczy, Podniósł wówczas rzucone, ciepłe jeszcze fijołki i położył na poduszce obok jej twarzy.
— Tak. Czy dobrze?
Powieki jej się poruszyły ledwie, zaledwie.
Pocałował ją w czoło wdychając zapach fijołków.
Zwrócił się po tem do kominka, drew dorzucił, wielki rozniecił ogień.
— Czy cię dochodzi ciepło? Cieplej ci? — pytał zcicha.
Znów się nad nią pochylił dech wstrzykując.
Usnęła.
Ustępowało naprężenie muskułów i rysów, usta oddychały spokojnym, rytmicznym oddechem snu, cichy spokój, podobny do spokoju śmierci rozlał się po jej bladej twarzy.
„Śpij! śpij! biedna duszo!“
Tak pełnym był politowania i miłości, że radby zlał na ten sen jej siłę pocieszenia i zapomnienia:
„Śpij! śpij!“
Siedział przy niej, u nóg jej, czuwając nad nią.
Przez chwil kilka wsłuchiwał się w jej oddech.
Te same usta mówiły:
„Zdolnam uczynić to na co się miłość sama zdobyć nie zdoła.“
I te same usta krzyczały:
„Czy chcesz bym cię zawiodła do niej, bym tują zawołała?“
Nie sądził, nie rozważał, pozwalał myślom swym się rozpraszać.
Raz jeszcze czuł ślepe i nieprzemożone moce życia nad swą głową, nad snem jej i czuł w sobie olbrzymią chęć do życia.
„Łuk ma na imię Bios, a śmierć dziełem jego.“
W ciszy przemawiał ogień, woda przemawiała.
Głosy żywiołów, uśpiona w bólu kobieta, nieunikniona bliskość przeznaczeń, wielkość niezmierżona przeszłości, wspomnienia i przeczucia, wszystko to wytwarzało w nim stan ducha tajemniczy i muzykalny, w którym dzieło niedokonane jeszcze powstawało.
Słyszał własne melodye rozśpiewane do nieskończoności.
Słyszał jedną ze swych kreacyi mówiącą: „Samo ono ugasić może nasze pragnienie i całe pragnienie nasze zwraca się do tej świeżości. Gdyby jej nie było niktby tu żyć nie mógł, wszyscybyśmy wymarli z gorąca i suszy.“
Widział krainę przerżniętą wyschłem, białem łożyskiem starodawnego strumienia, zasypaną stosy płonącemi w wieczór dziwnie pogodny i przezroczysty.
Widział grobowce topniejące w złoto, złotem pokryte trupy i trupa Kasandry w koronie, śród urn grobowych.
Głos jakiś mówił:
„Jakże miękkie są te popioły, prześlizgują się po przez palce jako piaski morza.“
I mówił głos jakiś:
„Opowiadają o cieniu co pokrywa rzecz każdą i o wilgotnej gąbce, której pociągnięcie ściera ślad wszelaki...“
Noc zapadła, połyskiwały gwiazdy, mirty woń roniły, dziewica roztwierała księgę, czytała pieśń łez i bólu...?
I mówił głos jakiś:
„Ah! posąg Niobe! Za nim Antygona umarła dostrzegła posąg kamienny z którego tryskało łez źródło...“
Znikły, czasu zmyłki... zagładziły się stuleci różnice...
Dusza dawnej tragedyi odżyła w duszy nowej.
Z połączoną siłą słowa i muzyki poeta wytwarzał idealną jedność życia i sztuki.


∗             ∗

Pewnego popołudnia, w listopadzie, wracał parostatkiem z Lido, w towarzystwie Daniela Glauro.
— Pozostawili po za sobą Adryatyk wzburzony; zielonkawe i białawe fale rozbijające się o piaski pustynne, drzewa San Niccolo odarte łupieżnym wichrem, deszcze zwiędłych liści, drużyny mar, wspomnienia heroicznych wypraw zwycięskich powrotów; dobijających się o szkarłat żołnierzy i pościgów lorda Byrona pożeranego pragnieniem prześcignięcia własnych swych losów...
— Sam dałbym dziś królestwo za konia — mówił Stelio Effrena, żartując sam z siebie, podrażniony szarą powszedniością życia. — Ni kuszy, ni konia w San Niccolo, ani nawet nikogo co by się odważył wiosłować! „Perge audacter...“ i oto jesteśmy na szarym pomoście statku co dymi, swędzi, gargoce jak kocioł na ogniu. Spójrz jak Wenecya tam pląsa.
Wzburzenie morza biło aż o Laguny.
Drżące fale pląsały w strząsając podwaliny kamiennych gmachów i zdawało się że pałace, kopuły, wieże wahają się i podskakują wraz z niemi.
Wodne porosty, oderwane od podmurzy, pływały wlokąc za sobą białawe korzenie.
Stada mew trzepotały się w powietrzu, rzucając od czasu do czasu w wycie wichru dziwne swe chichoty.
— Ryszard Wagner — rzekł zdjęty nagłem wzruszeniem Daniel Glauro, wskazując starca pochylonego po nad baryerą parostatku — patrz, tam! pomiędzy Franciszkiem Lisztem i donną Cosima. Widzisz?
Żywiej zabiło serce Stelia Effreny; znikły mu z przed oczu otaczający go ludzie, przerwała się gorycz pożerającej go nudy, przerwała się uciskająca go bezwładność i tylko pozostało poczucie nadludzkiej potęgi zbudzonej samym dźwiękiem wielkiego tego imienia.
Po nad wszystkiemi podnoszącemi się przed chwilą jeszcze dokoła niego marami, powstał świat idealny, wywołany przez drobnego starca, pochylającego się nad wzburzonem morzem.
Gieniusz zwycięski, miłość wierna, przyjaźń nie naruszona, najwyższe dobra i najpyszniejsze zjawisko życia, były tam raz jeszcze połączone pod burzą, w milczeniu.
Jednostajna biel pokrywała głowy trzech wyjątkowych, razem zebranych istot.
Siwe włosy ocieniały smutne, myślące czoła.
Smutek wiał z ich twarzy, ruchów, jak gdyby ten sam głuchy niepokój przygniatał rozumiejące się pomiędzy sobą serca.
KobioU miała śród śnieżnie białej twarzy duże usta, o liniach śmiałych i pewnych, zdradzających siłę woli.
Jej jasne, stalowe źrenice pozostawały ustawicznie wpatrzone w tego co ją wybrał za towarzyszkę wierną w boju życia a zwyciężywszy wszystko i zawsze nie mógł zwyciężyć goniącej za nim krok w krok śmierci.
To kobiece pieczołowite smutne spojrzenie zdawało się mierzyć i walczyć ze spojrzeniem nieubłaganej Pani, owijającem już starca śmiertelnym mrokiem.
— Zdaje się cierpieć — mówił głos zniżając Daniel Glauro. — Czy uważasz. Zdaje się że słabnie... zbliżmy się.
Stello Effrena spoglądał z głębokiem wyruszeniem na włosy siwe które wiatr ostry rozwiewał pod szerokiemi brzegami filcowego kapelusza, na koniec nabrzmiałego/bladego ucha.
Postać, co w ogniu walki trzymała się pewnością i dumą zwycięstwa, wyglądała teraz jak szmat rozszarpany który lada powiew wiatru mógł unieść i zniszczyć.
— Ah! Danielu! czemżebyśmy mu mogli służyć — mówił Effrena do przyjaciela, zdjęty nieprzepartą potrzebą okazania czci swej i spółczucia temu wielkiemu, takim niezbytym ciężarem przytłoczonemu sercu.
— Czembyśmy mu mogli, służyć — powtórzył Glauro zdjęty też chęcią gorącą niesienia pomocy wielkiemu człowiekowi, dotkniętemu cierpieniem i losem najpospolitszych ludzi.
Dusze przyjaciół zlały się w jednem wspólnem uczuciu uwielbienia i litości bez granic.
Lecz nic po nad to uczucie dać choremu nie mogli.
Nic powstrzymać nie mogło głuchej roboty choroby i obaj smucili się patrząc na te włosy siwe, postać złamaną, chwiejącą się pod podmuchem wichru co nadbiegał zdała, przynosząc cichej lagunie pianę i głosy mórz szerpkich.
„O morze, morze cudne! winneś mnie nosić jeszcze, na ziemi niema już dla mnie zbawienia... niechże wam o fale niezgłębionego morza! wiernym pozostanę!“
Dzika harmonia „pływającego holendra“ budziła się w pamięci Stella Effreny wraz z przecinającym ją, od czasu do czasu, rozpacznym krzykiem.
Zdawało mu się, że w wyciu wichru słyszy śpiew dziki galerników, na nawie o krwistych żaglach:
„Johohe! Johohe! przybij do brzegu o czarny żeglarzu: siedm lat już upływa.“
I wyobrażał sobie Ryszarda Wagnera młodzieńcem, samotnym śród zgorszeń Paryża, ubogim, niezależnym, pożeranym przedziwną gorączką, z okiem utkwionem w swej gwieździe, z postanowieniem niezłomnem podbicia świata.
W obrazie bladego tułacza, młodzieniec zaklął własną swą pogoń bez wytchnienia, za sztuką, walkę zażartą, nadzieję niezłomną:
„Przyjdzie dzień w którym blady tułacz zbawionym zostanie, jeśli spotka kobietę gotową pokochać go i dotrzymać mu, wiary aż do śmierci.“
Kobieta ta była dziś u boku starca, jak anioł stróż zawsze czujna.
I ona jak Senta, poddała się prawom prawdziwej wierności i oto śmierć uświęcić miała nienaruszone, śluby.
— Czy ci się nie zdaje, że życie spędziwszy śród mytów, starzec ten marzyć musiał nie raz o nadzwyczajnej jakiejś śmierci i że się codzień modli do Przyrody, o zesłanie mu podobnej do tej co mu się nieraz śniła — pytał Daniel Glauro wspominając wyroki losów, co pozwoliły by orzeł wziął za skałę czoło Eschylosa, a Petrarka skonał samotny nad rozwartą księgą. — Jakiż koniec godnym byłby Wagnera?
— Nowej melodyi powódź, harmonia niesłyszana dotąd, przeczuta, przewidziana w młodości, nieziszczona jeszcze, zaleje mu serce i przetnie nić życia.
— Prawda! — odrzekł Daniel Glauro.
Popychane wiatrem chmury kłębiły się, rozbiegały, gromadziły; kopuły, wieżyce wahały się odbite w wodzie, wydłużały, kurczyły i cienie obłoków i gmachów miejskich cienie zlewały się niespokojne, ruchome we wzburzonych wodach, potrącały się, zabiegały jedne na drugie, gotowe ścierać się i niszczyć wzajemnie.
— Spójrz na Madziara, Danielu! Serce to pewnie szlachetne. Służył przyjacielowi z zupełnem oddaniem się, z niewzruszoną wiarą i to oddanie się, ta wiara uczynią go nieśmiertelnym hardziej jeszcze jak własny jego talent. Lecz zważ też jak samo to uczucie tak szczere i szlachetne przyobleka się w afektacyę teatralną, dzięki trawiącej go ustawicznie potrzebie zajmowania i w podziw wprawiania widzów własną swą osobą.
Ksiądz prostował postać chudą i kościstą, zakutą niby w pancerz ze stali i stojąc wyprostowany, odkrył głowę zasyłając cichą modlitwę to Boga burz i wichrów.
Wiatr rozwiewał jego długie, gęste włosy lwią grzywę, której wstrząśnienie wywoływało iskrę w tłumach i sercach kobiet.
Jego magnetycznej siły pełne oczy wzbite były w pochmurne niebo.
Niewymówione słowa modlitwy drgały na wąskich wargach, nadając wyraz mystyczny pomarszczonej, olbrzymiemi brodawkami pokrytej twarzy.
— Mniejsza z tem! — mówił Daniel Glauro. — Posiada on dar szczególny, dar żarliwości, lubuje się w sile wszechwładnej, w namiętności niepomiernej. Czyż się talent jego nie zwracał do Prometeja, Orfeusza, Danta, Tassa? Ryszard Wagner pociągnął go tak jak pociąga żywiołowa siła. Kto wie czy nie usłyszał w nim tego właśnie, co usiłował wyśpiewać w symfonii swej „co się słyszy na gór szczycie.“
— Prawda — rzekł Stelio Effrena.
Lecz obaj drgnęli widząc jak pochylony nad baryerą statku starzec, zwrócił się nagle i bliski niby uduszenia porwał konwulsyjnym ruchem ramię swej towarzyszki.
Ta krzyknęła.
Podbiegli.
Wszyscy obecni na pokładzie, przerażeni krzykiem, nadbiegali, cisnęli lecz powstrzymani spojrzeniem kobiety zatrzymali się opodal od starca, co się już zdawał pozbawionym życia.
Ona sama podtrzymała go, ułożyła na ławie, za puls ujęła, serce badała.
Miłość jej i boleść otaczały chorego nieprzekraczalnym pierścieniem.
Wszyscy cofali się milczący, zaniepokojeni, starając się pochwycić na twarzy chorego ślad życia czy śmierci?
Twarz nieruchoma spoczywała na kolanach kobiety.
Dwie grube bruzdy zbiegały wzdłuż policzków ku roztwartym, posiniałym ustom, zagłębiając się w pobliżu skrzydeł dużego nosa.
Wiatr rozwiewał rzadkie, siwe włosy na wypukłem czole; biała broda otaczała szczęki potężne jeszcze pod rozmiękłemi muskularni nabrzmiałych policzków.
Lepki pot zraszał mu skronie i opuszczona noga drgała konwulsyjnie.
Najmniejszy szczegół, rys każdy wrażał się na zawsze w pamięć młodzieńców, patrzących na starca z niemem politowaniem.
Jak długo trwała ta męka?
Cienie padały na szare wody, przerywane od czasu do czasu wielkiemi snopami świateł, co przerywając nagłe powietrze, jak ciężkie strzały tonęły w wodzie.
Słychać było miarowy huk maszyny na parostatku, fale rozbijające się o przystań, chichoty mew srebrnych i tam dalej zgłuszoną wrzawę Canal Grandę, stłumiony jęk wstrząsanego wichrem miasta.
— Wyniesiemy go — szepnął na ucho towarzyszowi Stelio Effrena, upojony smętkiem wszech rzeczy i powagą chwili.
Na nieruchomej twarzy starca, zaledwie dostrzedz było można ślad życia.
— Tak, zbliżmy się — odrzekł pobladły Daniel Glauro.
Spójrzeli, na kobietę o białej jak śnieg twarzy, zbliżyli się sami bladzi.
Skłonili nisko głowy, wyciągnęli ramiona...
Jak długo trwała droga ciężka?
Kilka kroków dzieliło zaledwie parostatek od wybrzeża, lecz się im ta przestrzeń strasznie wydłużała.
Wzburzone wody rozbijały się o pale przystani... z głębi kanału dolatywała wrzawa podobna do wydobywających się z głębokiej pieczary oszalałych Meandr głosów...
Dzwony świętego Marka wydzwaniały nieszporną godzinę... lecz wszystkie te głosy i odgłosy zlewały się w jeden głęboki, odległy, nieustanny, łkający szmer morza.
Na ręku swem nieśli omdlałe ciało tego, co świat zalał potokiem swej niezgłębionej duszy; śmiertelną powłokę Proroka, co ku zbudowaniu ludzkości, w śpiew zmienił samą istotę Wszechświata.
Z drżeniem lęku i rozkoszy niewymownej, jak ten co ujrzy wytryskujący ze skały strumień, rozpadający się krater wulkanu, ogień pożerający las dziewiczy, oślepiający meteor blaskiem swym całe pokrywający nieba, jak ten co się znajdzie nagle wobec siły przyrodzonej, nieprzepartej, Stelio Effrena uczuł pod swą dłonią — musiał przystanąć chwilę by zachwycić powietrza a oka nie spuszczał z opartej na swych piersiach głowy starca, — uczuł pod swą dłonią wracające bicie“ chorego, starczego serca...


∗             ∗
— Skąd ci starczyło siły Danielu? tobie co byś nie potrafił, jak mi się zdawało, nagiąć trzciny! A ciężkim był ten barbarzyńca, kości miał rzekłbyś z bronzu ulane: dobrze zbudowany, silny, zdolny utrzymać się na podrzucanym burzą pomoście okrętu. Skąd ci się wzięła ta niespodziewana siła? Jużem się bał o ciebie, wyznaję. Lecz nie, nie zawahałeś się, wytrwałeś do końca. Dzień dzisiejszy jest dniem świątecznym. Jego oczy otworzyły się jak raz naprzeciw moich, serce zabiło pod mą dłonią. Zasłużyliśmy sobie Danielu! szczęście i zaszczyt niesienia go na ręku naszem, zasłużyli żarliwością czci naszej...

— Tyś zasłużył nietylko na to by go nieść na swym ręku, lecz by ci się spełniły najlepsze jego proroctwa zostawione tym co mają jeszcze nadzieję.
— Ah! jeśli mnie nie zaleje sama ta pełnia z którą się noszę, jeśli mi się uda opanować pożerający mnie niepokój, wówczas Danielu...
Szli tak bok u boku obaj przyjaciele, upojeni, pełni ufności w siebie i przyszłość, jak gdyby przyjaźń ich nowym zacisnęła się węzłem, jak gdyby wspólnemi siłami zdobyli nowy skarb idealny; szli tak, szli pod wiatrem, szumem i hukiem, w zapadający wieczór gwarny, a za niemi biegło rozszalałe morze.
— Zdaje się jak gdyby Adryatyk powalił wszelakie tamy drwiąc sobie z rozkazów Senatu — zaśmiał się Daniel Glauro, przystając na wybrzeżu przez które fale bryzgały spienione het! precz! na same Prokuratorye. — Musimy zawrócić.
— Nie! przepłyńmy raczej. Patrz mamy „sandalo.“[32] I patrzl Święty Marek moczy stopy w wodzie.
Żeglarz wylądował ich pod Torre dell’Orlogio.
Plac cały zalany podobny był do kwadratowego, portykami obramowanego jeziora, odbijającego mknące po niebie chmury i po za niemi mroki żółtawe. Złota Bazylika, obmyta wodą, połyskiwała skrzydły swemi i szczytami, w świetle kończącego się dnia a baniaste jej czapki i krzyże, odbijały się w ciemnem wodnem zwierciadle niby szczyty drugiej podobnej, zatopionej bazyliki.
„En verus fortis qui fregit vincula mortis“ czytał Stelio na łuku pod mozaiką Zmartwychwstania.
— Czy wiesz o tem że właśnie w Wenecyi, Ryszard Vagner, miał lat temu dwadzieścia, pierwsze spotkanie ze śmiercią? Było to w epoce „Trystana.“ Pożerany namiętnością beznadziejną przybył tu chcąc umrzeć w ciszy i tu wówczas, skomponował ów akt drugi: hymn na cześć nocy wiekuistej. Dziś go znów przeznaczenie zwróciło na laguny. Przeznaczono mu snać, tak jak Klaudyuszowi Monteverde tu umierać. Wenecya jest bo zaklętą w jeden muzykalny akord melodyą. Szmer każdy nabiera tu harmonijnego wyrazu. Słuchaj!
Pod podmuchem wichru, miasto z kamieni i wody dźwięczało jak olbrzymie organy.
Świst i jęk wiatru zmieniał się w chórał błagalny, wzmagający się i opadający rytmicznie.
— Czy ucho twe pochwyciło nić melodyi w tych jęków chórale? Słuchaj.
Wysiadłszy z łodzi weszli w uliczki i przesmyki, mijali wydęte mostki, szli wzdłuż wąskich kanałów, bez celu, gwarząc, lecz pomimo to Stelio zdawał się kierować ciągle ku oddalonemu domowi, co mu się ukazywał od czasu do czasu w błysku niecierpliwego oczekiwania.
— Słuchaj! melodyi wątek da się pochwycić... wybija się... znów opada... niema dość siły by się rozwinąć...
Stelio przystanął nasłuchując ze skupieniem uwagi, co w podziw wprawiła jego przyjaciela.
Zdąwało się że poeta się zlewa i jednoczy ze zjawiskiem które bada, traci indywidualność własną, rozpływa w czemś olbrzymiem. a niepochwytnem.
— Słyszałeś?
— Mnie nie dano słyszeć tego co ty słyszysz — odrzekł twórcy jałowy myśliciel — poczekam aż będziesz mógł powtórzyć mi to co ci śpiewa Przyroda.
Obaj drżeli i serca im biły, tylko jeden świadom był swego wzruszenia a drugi, natchnieniem porwany, nie czuł własnego serca bicia.
— Nie wiem... — mówił — nie wiem już... zdawało mi się...
Wymykało mu się dopiero co otrzymane objawienie...
Myśl zaczynała pracować; wola się naprężała, pobudzona przelotnem natchnieniem.
— Ah! wrócić melodyi jej pierwotną prostotę, doskonałość 4wieżą; pochwycić ją drżącą nowem życiem u samego jej nieśmiertelnego źródła, u tajemnic samej przyrody, u jądra Wszechświata! Czyś się kiedy zastanawiał nad mytem opowiadającym dziecinne lata Kasandry? Pozostawiona raz wieczorem w świątyni Apolina znalezioną była nazajutrz rano w splotach węża co jej lizał uszy. Odtąd zrozumiała wszystkie w powietrzu rozproszone głosy, poznała melodye świata całego. Dar jej proroczy był tylko darem muzykalnym. Część podobnych zdolności posiadali poeci co się złożyli na wytworzenie Chóru tragicznego. Jeden z nich chwalił się: że rozumie głosy wszego ptactwa; drugi: że rozmawiać może z wiatrem; a inny jeszcze: że morze tajemnic dlań niema. Ileż razy marzyło mi się że leżę na marmurze, spowity onego węża splotami... Potrzeba Danielu! by się ten myt powtórzył a wówczas dopiero powstać by mogła Sztuka Nowa.
Mówił z w zrastającym zapałem, dając się unieść prądowi swych myśli, lecz czuł zarazem, że coś w nieroświeconej ich głębi pozostaje w porozumieniu i związku z dźwięcznem powietrzem Wenecyi.
— Czy zastanowiłeś się kiedy nad tem, jaka melodya przygrywała owej sielance śpiewanej przez chór w „Edypie królu,“ wówczas gdy Jokasta ucieka zdjęta przerażeniem a syn Laja zachowuje bądź co bądź przebłysk nadziei. Pamiętasz?„O Cyteronie! Niech mi Olimp świadkiem będzie, zanim się miesiąc raz drugi obróci...“ Górski krajobraz przerywa na chwil kilka ponury dramat, pogoda sielska pozwala wytchnąć śród nadludzkiej grozy. Przypominasz sobie? Postarajże się teraz wyobrazić sobie tę strofę w zamkniętej ranne odpowiednich ruchów. Wyobraź sobie taniec któryby melodyi użyczył całej, potrzebnej plastycznej wypukłości. Masz przed sobą wywołanego ducha Ziemi w jego podstawowych liniach; masz zjawienie się pocieszające wielkiej wspólnej Matki Przyrody, rostwierającej dobrotliwe ramiona najnieszczęśliwszym ze swych dzieci, i masz wreszcie wykazaną potęgę rzeczy wielkich i nieśmiertelnych, w przeciwstawieniu do nędz ludzi, popychanych do szału i śmierci przez los ślepy. A czy wiesz w jakiej mierze ów śpiew wzniosły dopomógł mi znaleźć dla mej tragedyi wyraz najwyższy i najprostszy zarazem...
— Czy zamierzasz wskrzesić chór na scenie?
— O! nie. Nie chcę wskrzeszać form dawnych, pragnę wytworzyć nowe, idąc za własnym instynktem, zgodnie z duchem mej rasy, tak jak to czynili grecy gdy wznosili gmach przedziwnej, nieśmiertelnej, niedoścignionej piękności swego dramatu. Ponieważ oddawna potrójny wyraz dramatyczny: muzyki, poezyi i tańca, już się rozpadł na oddzielne, samoistne części, z których dwie pierwsze dościgły szczytu rozwoju, gdy trzecia skłaniała się do upadku, zdaje mi się niepodobnem spoić je znów w całość rytmiczną bez ujęcia której bądź coś z odrębnego i ostatecznego dościgniętego przez nią obecnie charakteru. Składając się na całość, każda z tych cząstek organicznych podporządkowana być musi innym współdziałającym, co jej samej, z natury rzeczy ujmę by przyniosło, bród materyałów odpowiednich doo budowy rytmu, słowo stanowi niewątpliwie najsilniejszą podstawę dzieła sztuki dążącego do doskonałości. Czy sądzisz że dramat wagnerowski pozostawia słowu należne mu miejsce, gwarantuje należną mu wartość? I czy ci się znów nie zdaje, że koncepcya muzykalna, bądź co bądź, traci, odbiega od swej zasadniczej świeżości, stając się zależną od wpływów obcych geniuszowi muzyki? Ryszard Wagner sam czuje tę słabą stronę przyznaje ją. Raz w Bayreuth zbliżył się do jednego ze swych przyjaciół, zasłaniając mu obiema dłońmi oczy, by go pogrążyć w żywszem odczuciu samej symfonii i wywołać silniejszą wewnętrzną jej wizyę.
— Wszystko niemal, co mi mówisz, nowem jest dla mnie — mówił Daniel Glauro — nowem lecz nie obcem i upaja mnie jako rzecz przeczuta i przewidziana. Więc nie masz zamiaru splatać wespół trzybarwnej wstęgi sztuki dramatycznej? Każdą przedstawić chcesz oddzielnie, zachowując jej właściwy i odpowiedni wyraz, wiążąc je z sobą tylko myślą wspólnego założenia i rozwijając jak najdalej znaczenie każdej.
— Ah! Danielu! jak ci dać obraz tego, co już mam w sobie? — zawołał Stelio Effrena. — Mechaniczne twarde są słowa, w któreś ujął zamysły moje... Nie! nie!... jakże ci potrafię określić owo coś przepływne, tajemnicze, niepochwytne a już żyjące, z czeni się noszę....
Doszli do stopni Rialto.
Stelio wbiegł szybko na schody i zatrzymał się n a moście, oparty o poręcz, przy łuku czekając na przyjaciela.
Wiatr przelatywał nad nim jak legion sztandarów którychby zręby uderzały go po twarzy.
Pod nim Canal Grandę ginął w cieniu pałaców, łamiąc się, jak rzeka uciekająca w kucznym wodospadzie.
U góry, u samej, cząstka nieba pozostawała jasną śród kłębienia się chmur poniżej, jasną, kryształową, pogodną pogodą właściwą horyzontom po nad lodowców szczytami...
— Niepodobna ustać tu — mówił Daniel Glauuro, opierając się o drzwi jednego ze sklepów — wiatr zmiata bez ceremonii.
— Zejdź na dół, dogonię cię... chwilę — wołał poeta przechylając się po nad poręczą, zakrywając oczy dłońmi, w słuchu skupiając duszę całą.
Straszny był ryk burzy po nad niewzruszonością skamieniałych stuleci, szalejącej nad nią tak jak szalała wówczas gdy tych marmurów bryły spały jeszcze w macierzystych skał łonie; wówczas gdy na moczarach laguny i bagnistych wyspach dzikie trawy obrastały ptactwa gniazda; długo przedtem zanim pierwszy doża zasiadł na Rialto; długo przedtem nim ojcowie zatrzymali tu wychodźców, nie przeczuwając wyczekującej ich świetności.
Jak wówczas nie było, teraz dostrzedz się nie dawał ślad życia.
Pod zachmurzonem niebem piętrzyło się rzekłbyś rumowisko olbrzymiego, na poły wodą zalanego grobowca, po nad którym rozlegał się straszliwy głos zniszczenia opiewający i opłakujący w proch rozsypujących się pokoleń szeregi, pogasłe blaski dawnej świetności, nieprzeliczonych wschodów i zachodów rządy, narodzin i śmierci przewroty, nieodgadnione minionych wieków tajemnice i przyszłych brzasków zagadki...
W wichrów rozszalałych podmuchu grały wszechświata męki.
— Ah! ująłem cię! — zawołał rozradowany i tryumfujący poeta.
Pochwycił niepochwytny przedtem wątek melodyi, przyswoił go sobie; jego teraz będzie, nieśmiertelnym w duszy jego i żyjących świecie a ze wszech rzeczy żyjących żadna mu się w tej chwili bardziej żywą nie zdawała.
Samo jego własne życie zdawało mu się wymykać w obec siły pochwyconej dźwięczności, zarodka, posiadającego zdolność nieograniczonego rozwoju.
Wyobraził go sobie zanurzonym w morzu symfonii, rozwijającym się tysiącznie aż do ostatecznej doskonałości.
— Danielu! Danielu! Znalazłem!
Wzniósł oczy.
Na dyamentowem niebie pierwsze zabłysły gwiazdy.
Zmierzył ciszę, śród której drgały.
Mignęły mu w myśli dalekie horyzonty: piaski, drzewa, wody, kłęby kurzawy wstrząsane wichrem: pustynie Libii, gaje oliwkowe przy zatoce Salony, Nil pod Memfisem, Argolida spragniona...
Inne jeszcze mknęły mu w myśli obrazy...
Usiłował zamknąć swą wyobraźnię jak dłoń, co pochwyci upragniony przedmiot.
Przy słupie dostrzegł cień człowieka, światełko u szczytu drąga, posłyszał jak zasyczał zapalany w latarni ogień.
Z gorączkowym pośpiechem zanotował pochwycony watek głosu żywiołów, w kilku liniach, na karoce pugilaresu.
— Dzień obfity w przedziwy — mówił Daniel Glauro, widząc przyjaciela zbiegającego ze schodów tak szybko i lekko jak gdyby przejął się elastycznością powietrza. — Niechże cię bracie Przyroda miłuje stale.
— Idźmy już, idźmy — wołał Stelio ujmując go pod ramię z niecierpliwością i jakąś dziwną wesołością — czuję potrzebę biegania.
Pociągał go za sobą zaułkami ku San Giovanni Elemosinario.
Powtarzał sobie imiona trzech kościołów, które potrzebowali minąć po drodze do tego dalekiego domostwa, co od czasu do czasu błyskało przed nim oczekiwań tęsknotą.
— Prawdą jest Danielu! coś mi raz tłomaczył, że głos rzeczy odmienny jest od ich dźwięku — mówił zatrzymując się u wnijścia na Ruga Vecchia, pod wieżą, gdyż spostrzegł, że bieg szybki zmęczył jego przyjaciela — dźwięk wiatru naśladuje czasem jęki przerażonego tłumu, czasem ryk zwierząt dzikich, huk wodospadów, szum rozwianych sztandarów; wyzywa to grozi, na przemian, to płacze to przeklina... Ale głos wichru jest dopiero syntezą tych wszystkich dźwięków i pobudzonych niemi uczuć: opowiada o wieków wysiłkach i stuleci pracy, o niezgłębionym smętku i nieobrachowanem okrucieństwie losów człowieka, o ustawicznej walce o szmat złudzeń raz wraz rozwianych i raz wraz się odradzających.
— A czyś się zastanowił nad tem — spytał zadumany mistyk — że istota muzyki nie polega właśnie na dźwiękach lecz na poprzedzającej je i następującej po nich ciszy. W tych to przerwach pomiędzy dźwiękami czai się i żyje rytmu przypływ i odpływ czarodziejski. Każdy dźwięk, akord każdy, budzą w poprzedzającej je i następującej po nich pauzie głos dosłyszalny tylko myślom i duszy naszej. Rytm jest oddechem muzyki, jej sercem, którego hicie słyszym dopiero w ciszy.
Te prawa metafizyki, wygłaszane przez myśliciela, utwierdzały Stelia we własnem poczuciu i domysłach.
— Istotnie — rzekł — wyobraźmy sobie przerwę pomiędzy dwoma symfoniami scenicznemi, których motywy składają się na wyświecenie wewnętrznej istoty charakterów, na których się ma oprzeć dramat, odsłonięcie pobudek, pod których naciskiem działają, jak naprzykład w preludyum Beethovena do „Leonory,“ lub w preludyum do „Koryolana.“ Ta cisza muzykalna, w której rytm uderza, jest atmosferą żywą i tajemniczą, z której dopiero powstać mogą słowa najczystszej poezyi. Osoby i charaktery wypłyną i morza symfonii jak z głębi własnej, nieprzemożonej. W ciszy rytmicznej ich mowa nabiera przedziwnej dźwięczności, dościga szczytu swej potęgi, gdyż ożywiona zostaje tchem śpiewu dopiero co dźwięczącego melodyą wzbijającej się orkiestry przy zakończeniu tragicznego epizodu. Czyś mnie zrozumiał?
— Stawisz więc epizod pomiędzy dwoma symfoniami: przygotowawczą i dopełniającą, gdyż muzyka jest zaczątkiem i zakończeniem słowa...
— Zbliżam w ten sposób działające w dramacie osoby do widzów. Przypominasz sobie zwrot użyty przez Fryderyka Szyllera, w odzie sławiącej przekład „Mahometa“ dokonany przez Goethego? Zaznacza nieodzownie, że na scenie żyć może jeno świat idealny. Wóz Thespisa, tak jak barka Cherona, lekki jest i jeno podtrzymać może ciężar cieni i obrazów ludzkich. Na pospolitej scenie obrazy bywają zwykle tak odległe, że zawiązanie z niemi stosunku zdaje się nam niemożebne. Pozostają dalekie, obce. Lecz wywołując je w przerwie rytmicznej ciszy, doprowadzając je za pomocą muzyki do progu rzeczywistości, zbliżam je znakomicie do widza, odsłaniam najtajniejsze głębie, z których powstały. Czy rozumiesz? Ich właściwa istota odsłania się, wchodzi w natychmiastowe porozumienie z duszą widzów, co pod myślą wyrażoną słowem i ruchem, odczuwa głębię odpowiednich takowym motywów muzycznych symfonii. Pokazuję nietylko malowane na osłonie obrazy i twarze lecz i wtajemniczam w to, co jest po za zasłoną. Rozumiesz? Za pomocą muzyki, tańca i śpiewu Wytwarzam, dokoła swych kreacyj, idealną atmosferę, śród której żyją, którą oddychają tak prawdziwie i swobodnie, że nietylko ich czyny i wyroczne losy zlewają się z nią zgodnie i wiernie, lecz się wiernie w niej odzwierciadlają niepochwytne, pulsacye wszech rzeczy zwartych tragicznym pierścieniem. Chciałbym by kreacye moje nabrały podobieństwa — z kreacyami Eschylosa, co posiadają w sobie coś z przyrodzonych mytów, z których powstały. Chciałbym, by drgały w wirze sił żywiołowych, cierpiały w zetknięciu się z ziemią, porozumiewały z powietrzem, wodą, ogniem, skałami, chmurami, w tragicznej walce z Przeznaczeniem, co musi być wreszcie zwyciężonem. Chciałbym by Przyroda w stosunku do nich była tem, czem się zdawała być praojcom naszymi aktorka czynną, niestrudzoną, namiętną, na scenie wiekuistego dramatu życia.
Weszli na Campo di San Gassiano, placyk pusty nad bladym kanałem.
Głosy ich i kroki rozlegały się jak śród skał, wyraźne na tle zgłuszonej wrzawy, dolatującej z Canal Grandę jak z wezbranej rzeki.
Mgła opalowa powstawała z wód mętnych, stając w powietrzu jak oddech zatruty, zabójczy. Zdawało się, że śmierć obrała tu swą siedzibę.
Gdzieś, na piętrze, okienica biła o mur, zgrzytając na zardzewiałych zawiasach, opowiadając historyę opuszczenia i zniszczenia.
Lecz w wyobraźni poety rzeczy te przekształcały się przedziwnie.
Zdawało mu się, że się zbliża do miejsc samotnych, grobowych w pobliżu Micen pomiędzy drugą iglicą skały Euboae a niezdobytej warowni murem.
Mirty wyrastały obficie ze szczelin skalnych i ruin cyklopowej budowli.
Woda ze źródła Persei wytryskała z pod kamieni, zbierała się w podobnem do wielkiej muszli zagłębieniu, skąd zbiegała, ginąc w kamienistym wąwozie.
Przy źródle, u stóp krzaku, leżało ciało Ofiary wydłużone, sztywne, skromne.
W śmiertelnej głuszy słychać było cichy szmer wody i przerywany szum wichru śród słaniających się mirtów...
— Pomysł nowego mego dzieła, zjawił się mi w myśli po raz pierwszy, w miejscu wielkiem i sławnem, w Micenach, pod portykiem lwów, przy czytaniu Orestyiady... Ziemia ognia, kraina pragnienia i gorączki, ojczyzna Klitemnestry, Idry, grunt na zawsze wyjałowiony grozą najtragiczniejszych losów, co pożarły ród wielki, szlachetny... Czyś się zastanawiał kiedy nad tym poszukiwaczem barbarzyńskim, któremu po leciech spędzonych najprozaiczniej śród korzeni i słoików, za kupieckim kantorkiem, zechciało się raz podróżować; puścił się odkryć drogę, wprost na grobowce Atsytów, do ruin Mycen, gdzie go czekał największy i najdziwniejszy z widoków, na jakim kiedybądź spoczął wzrok człowieka? Czyś się zastanawiał kiedy nad grubym Schliemanem w chwili, gdy odkrył największy, najświetniejszy ze skarbców, które Śmierć nagromadziła w łonie ziemi przez wieki, przez setne? Czyś nie myślał wówczas, że nadludzki ten widok, skarb nieprzebrany, mógłby był zjawić się przed kim innym: młodszym, gorętszym, przed poetą, artystą, tobą, mną? Wyobraź sobie coś podobnego: gorączkę, zdumienie, radość, szał...
Zapalał się, drżał cały, uniesiony wyobraźnią ognistą, bez wędzidła.
W oczach mu migały blaski grobowych skarbów.
Siła twórcza nabiegała mu do myśli, jak krew do serca.
Sam był aktorem w swym dramacie, jego bohaterem: akcent jego i ruchy wyrażały uczucie i piękno, nie dające się objąć słowa literą martwą.
Przyjaciel patrzał zawieszony u ust jego, wzruszony wybuchem nagłym, odpowiadającym własnym jego marzeniom.
— Wyobraź sobie! wyobraź! Grunt który rozkopujesz pracowicie, piędź po piędzi, zatruty i przeklęty, zdaje się, że zeń powstają jeszcze wyziewy zbrodni potwornych. Przekleństwo ciążące na tych Atrydach było tak dzikie i okrutne, że istotnie pozostać zeń musiało coś zjadliwego w samym prochu miejsc kędy stąpali. Zarazić się tem możesz! Umarli których kości poszukujesz i nie znajdujesz pod tchnieniem Eschylosa, olbrzymi i krwawi, tacy jakiemiś je widział w Orestiadzie, gnani bez wytchnienia swych przeznaczeń grozą. Wszystko czem się żywił twój umysł i dusza, wskrzesza w tobie w kształtach żywych z wypukłością plastyczną! Upierasz się przy swoim. W kraju suszy i pragnienia, u stóp skały nagiej, zamknięty czarodziejskiem kołem dawno wymarłego grodu, kopiesz, wciąż kopiesz ziemię piędź po piędzi, coraz głębiej; a ustawicznie w oczach ci stają, w myśli majaczą, śród rozżarzonych piasków i kurzawy, krwawe Atrytów postacie. Za każdem uderzeniem oskardów drżysz o całość wielkich kości, spragniony dojrzenia wreszcie głowy jednego z przeklętych, nietkniętej jeszcze, z widocznemi ślady gwałtów przeżytych, mordów okrutnych... Nagle... ujrzałeś nagle: złoto i złoto, trupy! wszystko pokryte złotem, zagrzebane w złocie...
Leżeli tam Atrydzi krwawi, złotem pokryci leżeli, w cieniu wąskiej uliczki, na kamieniach wilgotnych.
Leżeli wywołani twórczem słowem poety, tak wyraźni, widoczni, że i poeta i doktór mistyk cofnęli się drżąc obaj.
— Szereg cały grobowców! Trupów piętnaście, jeden obok drugiego na podścielisku ze złota, z licem pokrytem złotemi maską, czoły uwieńczonemi złotemi korony, pierśmi przepasanemi złotem i wszędzie: na nich, obok nich, u stóp, wszędzie złoto, klejnoty niezliczone jak liście W zaczarowanym lesie... Widzisz to! widzisz?
Paliła go halucynacya twórczej wyobraźni, gorączka pokazania tego złota, zrobienia go dotykalnem, zmienienia w rzecz pochwytną.
— Widzę, widzę!
— Na chwilę dusza cofa się wstecz za wieki, za setne, oddycha powietrzem straszliwej legendy, drży śród okropności starodawnego mordu; przez chwilę przeżywasz grozę dawnego życia. Leżą tam pobici: Agamemnon i Eurymedon, Kassandra i orszak królewski. Leżą nieruchomi pod okiem ludzkiem. W tem... patrz! jak opar, co się wydziela i rozprasza, jak piana, co topnieje, jak tuman kurzu, co się rozwiewa, jak coś nad wyraz wszelki nikłego, niepochwytnego, nikną w ciszy grobowej pochłonięci rzekłbyś tą ciszą fatalną, co otacza ich nieruchomość promienną... Nic! garść prochu i kupa złota...
I tam na wilgotnych kamieniach ciasnego, nad wąskim kanałem, zaułku tak postronnym jak zapomniane cmentarze, majaczyło promienne zjawisko życia i śmierci.
Wzruszony do głębi Daniel Glauro ujął dłoń wzburzonego przyjaciela, a poeta dostrzegł w oczach jego płomię zapalone przyszłego dzieła podziwem.
Zatrzymali się pod ciemnym murem, w pobliżu drzwi jakichś!
Obaj mieli poczucie jak gdyby się oddalili bardzo gdzieś daleko, zbłądzili w gąszczy przeszłych stuleci.
Zdawało im się że za temi oto drzwiami Żyje ród jakiś starodawny, poddany niewzruszonego Przeznaczenia przemocy.
Za ścianą słychać było bujanie kołyski i cichy śpiew kołysanki: matka usypiała dziecię dawną, od dziadów, pradziadów nauczoną piosenką, słodkim głosem starając się zażegnać złowrogie wycie żywiołów.
W górze, na wąskim szlaku nieba, paliły się gwiazdy a tam dalej, dalej, o wzgórza piasczyste, o tumy, o mury, rozbijało się rycząc morze i tam, serce wielkiego kompozytora dyszało walką ze śmiercią...
Tu jednak bujała kołyska i tkliwy głos kobiecy modlił się i koił płacz niewinnego niemowlęcia.
— Życie! — mówił Stelio Effrena, idąc dalej i pociągając za sobą przyjaciela. — W jednej, przelotnej chwili trwania, wszystko co drży i dysze, płacze, pragnie, szaleje po przez życia przestwory, wzbiera ci nagle w duszy, w sercu, w myśli, wzbiera, tężeje, całego obejmuje. Chciałbyś to w jedno zamknąć, jednem wyrazić słowem... Ale jakiem? jakiem? Znasz-li je? Kto je znaleźć, kto wyrazić potrafi! Wracało mu zwątpienie.
Cierpiał.
Chciał wszystko objąć i wszystko wyrazić.
— Czy ci się kiedy przedstawił Wszechświat w postaci ludzkiej głowy. Mnie... nieraz, tysiąc razy. Ah! ściąć ją jednym zamachem, jak tym, co strącił głowę Meduzy i trzymać ją zawieszoną przed tłumem z estrady, by nie zapomniał już jej nigdy. Czy ci się nie zdaje, że bardzo wielka tragedya mogłaby się wyrazić gestem Perseusza? Mówię ci, chciałbym wynieść z lodzi Orcagna[33] i postawić na balkonie nowego teatru na Janikule bronzowe dzieło Benwenuty. Lecz ah! kto użyczy poecie miecza Hermesa i zwierciadła Ateny?
Daniel Glauro milczał odczuwał w duszy to, co dręczyło jego przyjaciela, on któremu przyroda użyczyła tak hojnie daru współczucia, podziwiana lecz nie tworzenia piękna.
Idąc w milczeniu obok poety, pochylał szerokie myślące czoło wydęte rzekłbyś nie dającemi się wyłonić światy.
— Perseusz! — ciągnął poeta po krótkiej przerwie wypełnionej błyskami pomysłów. — U stóp warowni, w Mycenach, w wąwozie, jest źródło jego imienia: jedyna rzecz żyjąca i świeża śród otaczającej je martwoty i spiekoty. Ludzi pociąga jako źródło życia w tym kraju gdzie wieczorami i w nocy bieleją wyschłych rzek łożyska. Tu się chciwie zwracają pragnieniem spieczone usta... Przez cały ciąg mego dzieła musi być słyszany szmer tego strumienia: woda, wody melodya przelewna, kryształowa... Znalazłem ją, pochwyciłem! W niej to, w przeczystym żywiole rozegra się niepokalane dzieło wieńczące nową tragedyę. Na tych to wodach chłodnych i czystych uśnie dziewica przeznaczona śmierci, tak jak Antygona: „zanim ślubne zaścielę łoże.“ Czy rozumiesz? Takiem było odniesione na dawnem Przeznaczeniu zwycięstwo. Tak dusza nowa obdarzona jasnem widzeniem Przyrody zrywa pierścień żelazny, co ją więził wyrocznią obłędu,“ Orkiestra, w końcowej Odzie, śpiewa o wyzwoleniu człowieka przez cierpienie i ofiarność. Potworne Przeznaczenie zostało zwyciężone u Atrytów grobowca w obec prochu jego ofiar. Czyś zrozumiał? Ten, co się zasłania przed przeznaczeń ślepym ciosem, wyzwala od od nich czynem czystym, brat zabijający, siostrę by zbawić swą duszę od porywającej ją okropności, ujrzał był na prawdę ujrzał Agamemnon a lica!
Widział znów przed sobą grobowców złota stosy.
Porywała go znów oczywistość podnieconej twórczej wyobraźni.
Wyglądał jak nieprzytomny.
— Jeden z trupów, tam, przerasta innych wzrostem i majestatem. Na głowie ma złotą koronę, złoty pancerz, temblak złoty, złote nakolanniki i tarcza złota a dokoła złote lance, sztylety, kruże złote i złotych kół i kółek krocie, narzuconych jak skoszone kwiaty. Wielki jak pół bożek... jak bohater wielki! Pochyl no się nad nim zanim światło w pył to roztrąci... podnieś przyłbicę złotą... Nie jestże to twarz Agamemnona, królów króla? Usta otwarte, otwarte powieki... Czy przypominasz, czy przypominasz sobie ustęp z Homera:
„Leżałem skonania bliski i ręce podniosłem do miecza, lecz kobieta o wzroku suki, odeszła niechcąc zamknąć mi warg i powiek, gdym schodził w Hadesu podziemia.“
... Przypominasz sobie? Usta ma otwarte, otwarte powieki... czoło wzniosłe ozdobione liściem złotym, nos długi, prosty, broda owalna...
Zatrzymał się.
Oczy miał rozszerzone, nieruchome.
Porwała go wyobraźnią wywołana wizya... wszystko dokoła znikło, ona sama pozostała oczywistą, dotykalną...
Daniel Glauro poczuł przebiegające go dreszcze... i on widział co opowiadał tamten.
... — Nawet to białe piętno na ramieniu! Rozchylasz pancerz... Plama! plama, dziedziczny znak synów Pelopsa! Plama na „ramieniu z kości słoniowej,“ znak przyrodni „królów króla!“
Słowa jasnowidzącego urywane i szybkie podobne były do szeregu błysków, któremi sam był zdziwiony.
Dziwił się też wywołanemu widzeniu, rozpalającemu się nagle w ciemni jego ducha, zaokrąglającemu się, zmieniającemu na coś pochwytnego niemal.
Jakże mógł odkryć piętno na ramieniu syna Pelopsa?
Z jakiej przepaści wspomnień wyłonił się na raz ten szczegół tak dziwny, wierny, przekonywający, jak gdyby szło o stwierdzenie tożsamości wczoraj zmarłego człowieka.
— Byłeś tam — zawołał upojony Daniel Glauro — sam podnosiłeś przyłbicę i pancerz... Jeśliś na prawdę widział to, co opowiadasz, nie jesteś już człowiekiem...
— Widziałem, widziałem!
Znów przedzierzgał się w aktora swego dramatu i z żywem serca biciem słuchał z ust żywego człowieka słów pytających, tych samych właśnie, które były w epizodzie: „Jeśliś widział, co opowiadasz nie jesteś już człowiekiem.“ Od chwili tej odgrzebywacz grobowca Atrytów przyjął wygląd bohatera walczącego przeciw Przeznaczeniu, wskrzesłego z prochów, które poruszył.
— Nikt bezkarnie nie roztwiera grobowców i nie spogląda w twarz umarłym i jakim jeszcze umarłym! Ten sam żył tam ze swą siostrą najsłodszem stworzeniem, które kiedy bądź oddychało powietrzem tej ziemi, sam z nią, w domu pełnym jasności i ciszy, jak na ustawicznej modlitwie, jak dla wykonania ślubów... I wyobraź sobie, że go nagle coś opoiło, opętało, wlało mu w krew ogień, co przepala i kala myśli same: tak, od razu, niszcząc światło i spokój jego duszy... Wyobraź sobie tą zbrodnię, tę zemstę umarłych! Opanowała go namiętność kazirodcza, został nędzną ofiarą potwornego uczucia, z którem walczył tajemnie, niestrudzenie, dniem i nocą, co godzinę, co chwilę, z tem większem trudem, że się nad zagadkowem jego cierpieniem tem tkliwiej skłaniała nieświadoma litość nieszczęsnej... Jakże się od tego uwolni? Od samego zawiązku dramatu, od pierwszych słów wyrzeczonych przez dziewczynę niewinną, widać że jest przeznaczoną na śmierć. Wszystko, co się mówi i czyni, wszystko co wyraża i podsuwa muzyka, śpiew i taniec w intermezzach, wszystko, wiedzie ją pomału, lecz nieodwołalnie ku śmierci. Podobną jest do Antygony. W szybkich tragicznych chwilach przemyka przed widzem w orszaku świetlanych nadziei i ciemnych przeczuć, śpiewu i łez, tej wzniosłej miłości, co wróży szczęście i radość i tej drugiej, zbrodniczej, szalonej, z której się rodzi niedola. Przechodzi, by usnąć snem nieprzespanym w chłodnych i przezroczystych wodach strumienia, co bezustanku powołuje, pociąga swym kryształowym szmerem śród samotności. Zabił ją, już za pośrednictwem śmierci otrzymał rozgrzeszenie bratobójczego czynu. „Dusza moja obmyta z kału — woła. — Czysty jestem, oczyszczony! W duszy mej wytryska źródło pierwotnej, niepokalanej tkliwości, tak czyste i jasne... Jeśliby teraz luba ma powstała, mogłaby ledz na mem łonie jak na śnieżnej bieli i myśli moje byłyby podobne liliom białym... Teraz jest doskonałą, jak świętość czczoną być może... Zagrzebię ją w najgłębszej głębi mych grobowców i dokoła niej nagromadzę wszystkie me skarby.“ I tak zabójstwo popełnione w świadomem szaleństwie, staje się aktem oczyszczającym, porażką Przeznaczenia. Wyłaniając się z morza symfonii, oda opiewa zwycięstwo człowieka, rozświeca niepewnemi blaski mrok katastrofy, wzbija na szczyt muzykalny pierwsze słowo odnowionego dramatu.
— A! gest Perseusza! — zawołał Daniel Glauro w upojeniu — rozumiem! Na zakończenie tragedyi ścinasz głowę Moiry i pokazujesz ją ludowi zawsze młodemu, zawsze świeżemu, co cię wieńczy grzmiącemi oklaskami.
Obaj widzieli w marzeniu teatr marmurowy, na Janikułu grzbiecie, tłumy zelektryzowane, jakby, gwiaździstą noc rzymską; widzieli tłum spływający z wzgórza, unoszący w głębi serca i sumienia nowej poezyi zasiewy... wsłuchiwali się w odgłosy oklasków ginących w cieniu i ciszy Wiecznego miasta...
— A teraz żegnaj mi Danielu — mówił Stelio Effrena, budząc się do świadomości pośpiechu i oczekiwania.
Oczy muzy tragedyi stanęły przed nim, nieruchome, dotkniętych boską ślepotą oczu posągów podobne.
— Gdzie idziesz? — Do pałacu Capello.
— Foskaryna obznajomiona z treścią twego dramatu?
— Zaledwie.
— A jaką będzie jej rola?
— Ślepą będzie, na poły już do tamtego należącą świata, zaświatowem żyjąca życiem. Dostrzegać będzie to czego nie dostrzegą inni, ze stopy w ciemności sidłach a czołem w blaskach przedwiecznej Prawdy. Starcia tragicznej godziny, rozdźwięczą się śród jej wiekuistej nocy jak gromy w skalnych, głębokich przesmykach. Jak Tyreziasz rozumieć będzie wsze rzeczy: dozwolone i niedozwolone, boskie i ludzkie i zrozumie: „jak czczą jest nieużyteczna wiedza...“ A! tak! są to pyszne słowa, które włożę w jej usta... będą tam też milczenia rodzące niezrównane piękności...
— Siła jej na scenie, czy to kiedy mówi czy kiedy milczy jest nadludzką. Podnosi z głębi duszy ból najciszej przyczajony i ledwie dające się ująć nadzieje. Pod jej zaklęciem przeszłość odżywa w bieżącej chwili. Zbudzą poczucie własnych naszych radości i bólów odzwierciedlonych w duszach i życiach, w które się kolejno przyobleka. Dusza przez nią objawiona zdaje się nam zawsze własną naszą duszą...
Zatrzymali się na moście Savio.
Stello zamilkł pod falą miłości i melancholii co mu nagle zalała serce.
Powtarzał sobie w myśli:
„Lubować się w przelotnej mej sławie dla tego tylko, że posłuży może kiedyś do rozgłoszenia twego imienia.“
Słyszał własny głos:
„Kocham cię, ufam ci bez granic; towarzyszką moją jesteś. Dłoń twoja pewna i silna.“
Siła i pewność tego związku pochlebiały jego dumie lecz jednocześnie w głębi, w samej głębi jego serca drgały pragnienia nie ziszczone, przeczucia nieokreślne, co zwiększając się chwilami ciężyły mu głuchym bólem.
— Przykro mi rozstawać się z tobą dziś wieczorem, Stelio! — mówił Daniel Glauro, spostrzegłszy skryty niepokój przyjaciela. — U boku twego oddycham szerzej i czuję jak mi krew W żyłach przyśpieszonym krąży biegiem.
Stelio milczał.
Wiatr zdawał się opadać.
Jego nierówne podmuchy obrywając liście akacyi na Campo San Giacomo, kręciły niemi w powietrzu.
Kościół brunatny i wieża kwadratowa z nagiej cegły, modliły się w milczeniu do gwiazd na niebie.
— Czy znasz kolumnę zieloną w San Giacomo dall’Orio — ciągnął Daniel, pragnąc zatrzymać jeszcze chwil kilka przyjaciela, niechcąc się z nim rozstać. — Przedziwna! Zdaje się być wyskokiem jakiegoś olbrzymiego zielonego lasu. Przesuwając się po jej niezliczonych żyłach i żyłkach oko błądzi jak we śnie po leśnych ścieżkach. Patrząc na nią zwiedziłem Sylę, Hercynię.
Znał ją Stelio.
Pewnego dnia Perdita pozostała długo oparta o kamień cenny, wpatrzona w fryz złocony co wystaje po nad płótnem Bassano przyciemniając je nadto.
— Marzyć, zawsze marzyć — westchnął zdjęty tą samą gorzką niecierpliwością, co mu niedawno, na parostatku, odbijając od Lido, podsuwała ironiczne słowa. — Żyć relikwiami! Lecz pomyśl że Dandolo zdobywał razem kolumnę i cesarstwo, a wolał pozostać dożą niż zostać imperatorem. Widział on zapewne więcej rzeczy od ciebie, któremu się zdaje że błądzisz po lesie gdy się skłaniasz nad ułamkiem marmuru „verdo-antico.“ Żegnaj Danielu!
— Nie obniżaj swego losu!
— Pragnąłbym go raczej szturmem zdobyć.
— Myśl jest twą bronią.
— Czasem mi ambicya myśli przepala!
— Tworzyć możesz! Czegóż ci się chce więcej?
— A! gdyby czasy inne były i mnieby się może udało podbić archipelag. — Po co! Czyż melodya nie tyle warta co królestwo! Za nowy temat czybyś nie oddał korony?
— Chciałbym żyć pełnią życia. Nie jestem tworzącą mózgownicą tylko.
— W mózgu świat cały się mieści.
— Mistykiem jesteś, ascetą! Nic nie rozumiesz. Pokonałeś zmysłowość...
— I ty ją pokonasz.
— Nie wiem czybym rad był temu.
— Rad będziesz, pewien tego jestem.
— Dobranoc Danielu! Powierniku mój! Nikt mi nie jest bliższym od ciebie.
Uścisnęli się serdecznie.
— Zajdę do Pałacu Vendramin dla zasięgnięcia wieści — rzekł doktór mistyk.
Słowa te przypomniały im wielkie, chore serce i wielkiego starca którego ciało bez życia dźwigali na swem ręku.
— Zwyciężył! Może już umierać! — westchnął Stelio Effrena.


∗             ∗

Wszedł do Foskaryny jak duch, jak widmo.
Podniecenie jego wewnętrzne zmieniało mu wszystko dokoła.
Sień oświecona starą latarnią okrętową, wydawała mu się olbrzymią.
„Felze“ stojące przy drzwiach, na podłodze przeraziło go jak trumna.
— Ah! Stelio! — zawołała aktorka, podnosząc się jednym rzutem na jego widok i rzucając się ku niemu z całą gwałtownością niecierpliwego oczekiwania — wreszcie!
Nagle, zatrzymała się, nie rzuciła mu się na szyję.
Drgnęła od stóp do głowy powstrzymując Wybuch czułości.
Głos zgrzytnął W jej gardzieli.
Byłą jak wicher gdy na raz opada...
„Kto mi cię odebrał?“ pomyślała w ściśniętem nagłą niewiarą sercu, gdy spostrzegła w ukochanym coś czego ująć nie mogła, przez co się jej wymykał.
W oczach miał coś obcego, dalekiego...
Jemu wydała się prześliczną, gdy się gwałtownie rzuciła z cieniu, wzburzona czemś bardzo podobnem do szalejącej na dworze burzy.
Krzyk, gest, skok szybki i nagłe zatrzymanie się, drżenie muskułów widoczne pod tuniką, twarz przygasła nagle jak zasypane popiołem płomię, natężenie i błyski wzroku podobne do migania się ostrza miecza śród boju, oddech przyśpieszony roztwierający wargi tak jak gorąco roztwiera usta ziemi, cały wygląd jej dyszał prawdą i siłą patetyczną dającą się chyba porównać z wzburzeniem kosmicznem sił przyrody.
Artysta poznawał w niej kapłankę Dionyzosa, żywy materyał podobny rytmowi sztuki, łatwy do przekształcenia wedle upragnionej poetycznej modły.
A widząc ją rozbujałą jak niezliczone i zmienne fale oceanu, uznał za niewystarczającą ślepą maskę, którą zamierzał zrazu narzucić jej w swym dramacie; uznał rolę tragiczną przez którą miał ją przeprowadzić boleśnie, za nazbyt ciasną, za ciasne granice w których miała czuć i działać.
Zdało mu się że raczej wcielić w nią winien podziemną prawie duszę.
„Ah! wszystko co drży i dysze, płacze i wyczekuj e, kocha, szaleje na przestrzeni życia...“
Na rojące się w jego wyobraźni obrazy i sceny padł lęk co je rozprzęgał i płoszył.
Czemże być mogło dzieło, jedno dzieło wobec ogromu życia?
Eschylos stworzył sto tragedyi.
Sofokles więcej jeszcze!
Wybudowali świat z fragmentów znoszonych tytanicznemi ramiony.
Dzieło ich wielkie jak system kosmogoniczny!
Postacie dramatu Eschylosa zdawały się jeszcze ciepłe ogniem eterów, rozświecone światłem gwieździstem, zwilgłe mgłami zapładniającemi.
Posąg Edypa nie byłże wyciosany z bryły samego kosmicznego mytu? Prometeusza zdawał się wyrwany starodawnym przyrządom, któremi aryjscy pasterze krzesali pierwsze iskry, na azyatyckich wzgórzach.
Duch ziemi dyszał w wielkich Twórców łonie.
— Schroń mnie, schroń i o nic dziś nie pytaj i dozwól mi milczeć — błagał ją, niezdolny ukryć zmieszanie, zapanować nad wzburzoną myślą.
Nieświadome serce kobiety, zakołatało trwogą.
— Dlaczego? Coś uczynił?
— Cierpię.
— Czemu cierpisz?
— Cierpię niepokój, który znasz...
Objęła go.
Zrozumiał jaki to ją zdjął ból. Niewiary!
— Mój, mój jeszcze — pytała z głową na je go ramieniu, zdławionym śmiertelnym niepokojem głosem.
— Tak. Twój zawsze.
Lęk bo okropny zdejmował kobietę za każdym razem gdy odchodził, gdy wracał.
Gdy odchodził... czy nie do kochanki nieznanej?...
Wracał... czy aby nie pożegnać ją na zawsze?
Przycisnęła go do łona z cała mocą przywiązania kochanki, siostry, matki, z całą siłą miłości na jaką stać ludzkie serce.
— Cóż mogę uczynić dla ciebie, co? powiedz mi, kochanie ty moje!
Czuła bo ustawiczną potrzebę ofiarowania mu czegoś, służenia mu, spełniania rozkazów jego, biegnięcia naprzeciw niebezpieczeństw, rzucania się w wir walki dla zdobycia dla niego rzeczy cennej, dobrej...
— Cóż ci dać mogę?
Uśmiechał się blady, zmęczony.
— Czego pragniesz?... Ah! wiem już...
Uśmiechał się pieszczony przez głos jej, spojrzenie, uwielbiające go ręce.
— Chcesz wszystko, wszystkiego.
Uśmiechał się jak dziecko słabe, któremu obiecują nowe zabawki.
— Ah! gdybym mogła... Lecz nikt nigdy na tej ziemi nie da ci nic co by warte ciebie było przyjacielu mój luby! Tylko od poezyi i muzyki wszystkiego zażądać możesz. Przypominam sobie twą Odę zaczynającą się od słów;

„Go rui Pan“[34]

Pochylił wypagadzające się czoło na wierne, miłujące, kobiece serce.

„Go rui Pan!“

W myśli mu śmigłą jasność lirycznej chwili, ody natchnienie.
— Czyś widział dziś sine morze? Burzę widziałeś?
Wstrząsł głową milcząc.
— Wielka była burza. Raz mi mówiłeś że przodkowie twoi żeglarzami byli. Możeś myślał o domu swym na wzgórzu wybrzeża... zatęsknił do piasków nadmorskich?... Czy już chcesz tam wracać? Tyleś tam pracował, tyle! Błogosławiony dach domu twego! Gdyś pracował matka twoja była przy tobie. Słyszałeś jej ciche kroki w przyległej komnacie... Czasem... wszak prawda, musiała czasem nastawiać ucha?
Przycisnął ją do piersi w milczeniu.
Głos jej przenikał go, przenikały słowa wnosząc świeże powiewy w zamkniętą duszę.
— A siostra twoja, i ona była z wami? Raz, powiedziałeś mi jej imię. Nie zapomniałam. Zwie się Zofia. Wiem że do ciebie podobna. Chciałabym usłyszeć kiedy dźwięk jej głosu, ujrzeć ją choć z dala... Chwaliłeś mi raz jej ręce. Piękne, prawda? Mówiłeś mi raz, że gdy jest zasmuconą, bolą ją, „jak gdyby były korzeńmi jej duszy.“ Tak właśnie mówiłeś: „jej duszy korzeńmi...“
Słuchał ją ukojony, szczęśliwy niemal.
Gdzie znalazła swych słodkich leków tajemnicę?
Z jakiego ukrytego źródła czerpała przepływną melodyę wspomnień?
— Zofia ani się domyśla ile łask wyświadczyła biednej tułaczce! Tak mało co wiem o niej, lecz wiem ze podobna do ciebie z twarzy i mogę ją sobie przedstawić... I teraz ją widzę. W krajach obcych, daleko, tam, daleko, gdy się czułam samotną, straconą pomiędzy obcemi, twardemi ludźmi zjawiała mi się nieraz, dotrzymywała towarzystwa. Zjawiała się niespodzianie, nieprzywoływana i nieoczekiwana... Raz, pamiętam! było to w Mürren. Przybyłam po długiej, męczącej podróży odwiedzić umierającą przyjaciółkę... Było to o brzasku; góry miały delikatną i chłodną barwę berylu, która spostrzedz się tylko daje na lodowcach; barwę rzeczy co pozostaną na zawsze niedościgłe i nieujęte, upragnione! upragnione! Dlaczego się zjawiła? Czuwałyśmy razem. Słońce dotknęło szczytów! Strzępy tęczowe zamigotały na lodowcach, drgały chwil kilka, opadły... I ona się rozwiała wraz z tęczą przecudną...
Słuchał ją ukojony, szczęśliwy niemal.
Całe piękno, cała prawda które pragnął wyrazić tkwiły może w skale lub kwiecie gór tych dalekich.
Najtragiczniejsza walka losów i namiętności ludzkich nie była tyle warta co te tęczowe, chwilowe blaski na lodowcach wieczystych.
— A innym razem? — spytał cicho gdyż przerwa się przeciągała i bał się że Foskaryna urwie opowiadanie.
Uśmiechnęła się i wnet zasmuciła:
— Innym razem było to w Aleksandryi egipskiej, po dniu strasznego odmętu, jak po rozbiciu, zalewie... Miasto miało wygląd zgnilizny, zdawało się w rozkładzie... Pamiętam, na ulicach potoki błota; konia chudego, białawego z grzywą i ogonem pomalowanym ochrą nurzającego się w tym kale; kamienie mahometańskiego cmentarza; migotanie się dalekie jeziora Mareotis... wstręt, smutek do nieopisania...
— Uspokój się biedna duszo. Uspokój, odąd nie pozostaniesz już nigdy opuszczoną.! zrozpaczoną — myślał z sercem pełnem politowania, patrząc na tę samotną tułaczkę opowiadającą smutki koczowniczego swego życia.
Myśl jego przerzucająca się przed chwilą jeszcze z niepokojem w przyszłość, zwracała się teraz do przeszłości, wywołanej śpiewnym głosem kochanki.
Czuł skupienie ciche, rozmarzone, podobne temu co się rodzi gdy słuchamy baśni zimowych u płonącego ogniska.
Jak niedawno przed zamkniętym domem Radiany, czuł się i teraz opanowany czarem czasu...
— A innym jeszcze razem — pytał miękko?
Uśmiechnęła się i wnet zasmuciła.
— Innym znów razem, było to w Wiedniu, w Muzeum... Ogromna, pusta sala, deszcz dzwoniący po oknach, a w sali, za kryształowemi szybami niezliczone, drogocenne relikwiarze i wszędzie śmierci emblematy... świętości odrzucone, zapomniane, które nikt nie czci, do których nikt się już nie modli... Razem pochyliłyśmy czoła nad taflą kryształu pod którą były czczone niegdyś, złotem przyobleczone świętych ręce, zastygłe, nieruchome... Ręce męczenników osypane agatami, topazami, granatami, turkusami wyblakłem!... Przez spojenia świeciły jeszcze kosteczki przenajświętsze. Jedna z rąk trzymała księgę złotą; inna miasto miniaturowe a inna jeszcze, kolumnę wysmukłą. Jedna, drobniejsza, delikatniejsza — pierścionki miała na każdym palcu! trzymała puszkę z balsamem... relikwiarz Maryi z Magdali... Rzeczy święte, zrzucone z ołtarzy, sprofanowane, które nikt nie czci, do których nikt się już nie modli!... Czy pobożną jest Zofia? czy ma w zwyczaju się modlić!?
Nie odpowiadał.
Pod czarem wywołującym dni dawno ubiegłe, zdawało mu się, że nie powinien naruszać milczenia, słowem zaznaczać swą obecność.
— Siostra twoja wchodziła czasem do twej komnaty, gdyś pracował... Kładła źdźbło trawy na rozpoczętej stronicy...
Czarodziejka drgnęła.
W głębi, w samej głębi jej duszy coś uchyliło nagle zasłony nagromadzone na innym wcale obrazie.
„Czy wiesz — myślała — żem już zaczynała kochać tę, tę tam, co śpiewa, której zapomnieć nie możesz; kochać ją już zaczynałam myśląc o twojej siostrze. Chciałam przelać, na czystą, dziewiczą istotę całą tę tkliwość co mi napełnia duszę dla twej siostry, od której oddziela mnie na zawsze, tyle rzeczy okrutnych. Gdybyś to wiedział?“
Myślała tak milcząc lecz gdy zaczęła znów mówić głos jej drżał, niewypowiedzianemi a tak żywo odczutemi słowy.
— Wówczas pozwalałeś sobie na kilka chwil spoczynku. Szedłeś z nią razem do okna i patrzaliście oparci na morze. Oracz poganiał woliki wprzężone do pługa, orząc piaski by wdrożyć do pracy żywioł niewprawny jeszcze. Codziennie, o tej samej godzinie, przyglądałeś się wraz z nią tym próbom. Gdy się woliki wciągnęły w jarzmo, nie orały już piasków wybrzeżnych lecz dalej, ziemię ziarnodajną... Kto mi to opowiadał, kto? kiedy?
On to sam opowiadał jej kiedyś, temi sami prawie słowy, lecz teraz wspomnienia te wydawały mu się niespodziane i jak gdyby nowe.
— Potem trzody szły wybrzeżem, wracały z gór pędzone na pastwiska Puglii. Grzbiety wełniste owiec podobne były do fal morza a morze bywało zwykle ciche w dni, w które pastuszkowie przepędzali wzdłuż niego trzody z pastwiska na pastwisko. Cicho było, cisza złota słała się po płaskiem wybrzeżu. Psy biegły obok trzody; pastuszkowie przystawali wspierając się na wysokich kijach; w przestworzu słabo podzwaniały dzwoneczki... Wzrokiem przeprowadzałeś trzodę aż za przylądek... Potem, potem szedłeś z siostrą liczyć ślady kopyt i kopytek na wilgotnym piasku, żółtym, pozłocistym, niby miodu plastry... Kto mi to, kiedy opowiadał?
Słuchał ukojony, szczęśliwy.
Opuściła go gorączka.
Czuł rozlewający się po sobie spokój błogi, senliwy.
— Lecz nie zawsze było tak cicho, pogodnie na morskiem brzegu. Bywały i burze; morze występowało z brzegów, wtargało na ląd a cofając się spienione, kłęby piany pozostawiało na jałowcach, wrzosach, mirtach i rozmarynach. Pozostawiało porostów wodnych zmokłe warkocze, drzazgi potrzaskanych gdzieś łodzi. Ubogich darzyło drzewem a żałobą, żeglarzów rodziny. Gdzie się te łodzie rozbiły, gdzie? Na brzeg zbiegały tłumy kobiet, starców, dzieci. Kto więcej drzazg zachwyci, uniesie! Wówczas siostra twoja śpieszyła też z pomocą ubogim: rozdawała chleb, wino, jarzyny, odzież. Błogosławieństwa głuszyły ryk morza. Patrzałeś przez okno i czułeś dobrze, że żadna, z najpiękniejszych twych kreacyj, nie warta tyle co kęs świeżego chleba. Rzucałeś nie dokończoną stronicę biegąc ku Zofii. Przemawiałeś do starców, kobiet, dzieci... Kto mi to, kiedy opowiadał?


∗             ∗

Już od pierwszej chwili owej nocy, Stelio wolał przychodzić do domu swej przyjaciółki przez furtę ogrodu Gradenigo, pomiędzy drzewami i krzewami zdziczałemi.
Foskarina otrzymała pozwolenie połączenia ogrodu opuszczonego pałacu, z własnym, zrobieniem wyłomu w oddzielającym ogrody murze.
Lecz od jakiegoś czasu lady Myrta zamieszkała olbrzymie, opuszczone salony których ostatnim mieszkańcem był syn cesarzowej Józefiny, wicekról Włoch.
Komnaty napełnione były staremi muzycznemi instrumentami bez strun i o porwanych strunach a po ogrodzie biegały piękne Charty nie znajdując żadnej zdobyczy.
Nic się nie zdawało poecie bardziej słodkiem i smętnem jak ta droga wiodąca go do kobiety wyczekującej go i liczącej chwile tak w wyczekiwaniu śmiertelnie długie, a tak jednak ulotne.
Pod wieczór wybrzeże San Simeon Piccolo, połyskiwało jak misterne alabastry.
Odbłyski skośne słońca igrały w dziobach łodzi stojących u przystani, drżały na stopniach kościelnych, na kolumnach perystulu, podnosiły rzekłbyś stare, popękane kamienne płyty.
Kilka felzów spróchniałych leżało na kamieniach, z pokryciem spłowiałem od deszczów, porwanem, podobne do resztek karawanów zużytych na drogach cmentarnych.
Zaduch konopi bił od zrujnowanego, na fabrykę lin zmienionego pałacu, buchał z okien zakratowanych, porosłych mchem szarym, podobnym do nagromadzonych przez lata pajęczyn.
Tam, w głębi Campiello della Comare, porosłym trawą jak cmentarz wiejskiego kościółka, furta ogrodu otwierała się pomiędzy dwoma filarami zakończonemi pogruchotanemi figurami, opasanemi zeschłemi gałęźmi bluszczu, wywierającemi wrażenie kamiennej ozdoby.
Nic nie zdawało się przechodzącemu tamtędy poecie bardziej smętnem i lubem.
Dokoła Campiello kominy skromnych domostw otaczały kopułę zieloną.
Od czasu do czasu stado gołębi, zrywając? się z pośród rzeźb „degli Scalzi“ przelatywało nad kanałem; dawał się słyszeć świst lokomotywy na długiej grobli przerzynającej laguny, het, precz, aż do Mestre; brzęczała śpiewka szewca za warsztatem, w drzwiach uchylonych ciemnej izdebki; słychać było organów granie; księży śpiew przeciągły...
Pogoda śmierci zlewała się tu ż melancholią miłości.
— Hélion! Syrus! Altar! Donowan! — Ali-Nur! Neryssa! Pinchebella!
Lady to Myrta, siedząc na ławce, pod opiętym pnącemi się różami, starym murem, wołała na psy swe faworyty.
Foskaryna stała przy niej, odziana w płową suknię, której materya przypominała staroweneckie tkaniny.
Skośne promienie słońca powlekały złotym odbłyskiem mur stary, pnące się róże i obie kobiety.
— Ubrałaś się dziś w barwy Donowana mówiła lady Myrta uśmiechając się do aktorki. — Czy wiesz że jest ulubieńcem Stelia?
Foskaryna spłonęła gorącym rumieńcem.
Zwróciła się szukając wzrokiem, płowego charta.
— Najpiękniejszy i najsilniejszy! — zauważyła.
— Zdaje mi się że chciałby go mieć — dodała stara kobieta z pełnym pobłażania uśmiechem.
— Czegóż on nie pożąda!
Staruszka zauważyła smętek skryty w głosie zakochanej kobiety.
Zamilkła na chwil kilka.
Psy były przy nich, poważne i smutne, zaspane, jakieś śniące o czemś: o polach szerokich, o stepach, przestworzach.
Siedziały na trawniku zasianym koniczyną, pomiędzy grzędami dyń o pustych, zielonkawych owocach.
Drzewa stały nieruchome, niby odlane z tego samego bronzu co pokrywa trzy nierówne kopuły San Simeone.
Ogród, miał wygląd dziki tak jak i wielka kamienna rudera zczerniała od dymu czasu, przerzynana sztabami zardzewiałego, spłukanego deszczem niezliczonych jesieni żelaza, a w gęszczy wysokiej pinii rozlegał się ten sam świergot co, tam dalej w szczelnie zamkniętym ogrodzie, przerywał grobową ciszę i samotność Radiany.
„Cierpisz przez niego?“ chciałaby spytać staruszka rozkochaną kobietę, czując że ją samą przenika, wraz z ostatnią pogodą dnia jesiennego, ciepło tej zbolałej duszy.
Nie śmiała pytać.
Westchnęła.
Jej zawsze młode serce ściskało się na widok rozpacznej namiętności i zagrożonej piękności.
„A! piękną jeszcze jesteś, usta twe ponętne wywołują pocałunki, a bladością i spojrzeniem upajać możesz kochanka...“ — myślała patrząc na roztargnioną, zamyśloną aktorkę ku której skłaniały się ostatnie jesienne róże — „lecz ja... marą tylko jestem.“
Spuściła oczy, dostrzegła złożone na kolanach swe wychudłe ręce i zdziwiła się im sama tak dalece zdały się jej pomarszczone, pożółkłe, martwe, budzące odrazę, zdolne chyba pieścić drzemiące u stóp jej charty.
Czuła każdą zmarszczkę na swej zwiędłej twarzy, sztuczne zęby w dziąsłach, cudze włosy na głowie, całą ruinę postaci swej niegdyś doskonale sharmonizowanej z wdziękiem wytwornym inteligencyi.
Zdziwiła się własnej wytrwałości zwalczania rzeczy nie dających się zwalczyć, okłamywania samej siebie, przedłużania iluzyi za pomocą wonności, olejków, bielideł, farb przeróżnych.
Lecz czyż w wiekuistej wiośnie jej marzeń, młodość jej nie przetrwała nietkniętą?
Nie wczoraj że to jeszcze jej niezrównanie piękne ręce pieściły głowę ukochanego; nie wczoraj że to u jego boku goniła przez pola i łąki, za zmykającym lisem, pod zielonego parku gałęźmi tańczyła pod takt nuty „John Dowland?“
„Niema ani jednego lustra u hrabiny Glaneg — myślała Foskaryna — jest ich za wiele u lady Myrty. Tamta nie chciała mieć nikogo, ani nawet samą siebie, świadkiem swego więdnięcia; ta, co ranka liczyła mnożące się na swej twarzy zmarszczki, zbierała z grzebienia włosy siwe, próbowała chwiejących się w dziąsłach zębów, sztuką chciała pokryć czasu niszczące dzieło. Biedna, tkliwa dusza, co wytworna i uśmiechnięta, pragnie przeżyć samą siebie, jak gdyby nie przychodziła chwila w której trzeba skryć się, umrzeć, zapaść pod ziemię.“
Dostrzegła bukiet fijołków przyszpilony u dołu sukni angielki.
W każdej porze roku lady Myrta nosiła śród fałd sukni kwiaty świeże, wonne, ukryte w fałdach szat swych, symbol żywy wiośnianych illuzyj które utrzymywała: wiernem wspomnieniem, muzyką, poezyą, marzeniem, zamiłowaniem sztuki, walcząc wytrwale, bohatersko, przeciw starości, chorobie, niedołęstwu, samotności.
„Trzeba przeżyć ostatnią płomienną godzinę a potem zniknąć... na zawsze zniknąć, zanim ostatnie opadną wdzięki, zanim zgaśnie urok ostatni.“
Tak myślała Foskaryna czując płomię własnych oczu, własnych warg świeżość gorącą, siłę swych włosów burzą pogiętych i muskułów i członków rytmiczną zwinność.
W uszach jej dźwięczały oczarowanego kochanka pochwały... widziała go w pożądań porywie, w słodkiego ukojenia tkliwości, w zapomnień zaprzepaszczeniu.
„Jeszcze czas jakiś, czas niejaki jeszcze, podobać mu się będę, pociągać, czarować... kilka dni krótkich...“
Ze stopy w zielonej trawie, czołem skąpanem w słońcu, śród woni róż więdniejących, w tej pysznej płowej sukni którą lady Myrta porównała do szerści lubiącego za zdobyczą uganiać się, nieubłaganego Donowana, płonęła namiętnem, niecierpliwem wyczekiwaniem kochanka, chwili obecnej poświęcając przyszłość niedaleką której się zawczasu zrzekała wezwaniem śmierci.
„Przychodź-że! czekam cię.“
I pewną była że przyjdzie, że się zjawi... przeczucia nie omyliły ją nigdy.
„Na kilka chwil jeszcze... kilka chwil krótkich...“
I każda chwila stracona zdawała się jej skradzioną, wydartą szczęściu.
Nieruchoma czekała go i cierpiała...
Pulsa jej biły tak gwałtownie że cały zdziczały ogród, zalany aż do korzeni słonecznym warem, drgać się zdawał.
Przez chwilę zdawało się jej że traci przytomność i chwieje się na nogach.
— Otóż i Stelio! — zawołała lady Myrta, dojrzawszy młodzieńca za kwitnącemi oleandrami.
Kochanka zwróciła się szybko, spłoniona cała.
Psy porwały się, nastawiły uszy.
Ze spotkania dwóch spojrzeń posypały się iskry.
I tym razem, jak zwykle, w czarodziejskiej obecności kochanki, Effrena doświadczył znanego sobie wrażenia jak gdyby się zanurzał w płonący ether, odosobniający go od powszedniej atmosfery.
Miłosne to zjawisko uplastycznił sobie uniesionem z dni dziecięcych wspomnieniem, gdy raz, przechodzącego przez puste miejsca, opadły błędne, skaczące ogniki tak że aż był krzyknął oczarowany.
— Oczekiwanym byłeś przez wszystko co żyje w tem obmurowaniu — mówiła lady Myrta z uśmiechem, pod którym biło młode serce uwięzione w starem, złamanem ciele, a wzruszone teraz miłością tych dwojga. — Przybyłeś jak zaklęciem wywołany.
— Prawda — rzekł młodzian przytrzymując za obrożę Donowana, co mu się wspinał poufale na piersi. — W rzeczy samej, zdaleka przybywam. Zgadnijcie skąd?
— Z kraju tak pięknego jak krajobraz Giorgione!
— Nie. Z klasztoru Santa Apollonia. Czy znacie klasztor Santa Apollonia?
— Zapewne tytuł dzisiejszej twej kompozycyi?
— Kompozycyi! Klasztor kamienny, na prawdę, z kolumnami, studnią...
— Być może. Lecz każde miejsce, które widzisz służy ci za tło do kompozycyi.
— Ah! lady Myrta, klasztor ten jest pieścidełkiem którebym chciał pani podarować, przenieść do tego ogrodu. Wyobraźcie sobie klasztorek tajemniczy, ciasny, otwierający się na rząd kolumn wysmukłych jak siostrzyczki, gdy naczczo, po poście, spacerują w słońcu. Kolumn delikatnych, nie białych, nie szarych, nie czarnych lecz tej przedziwnej, tajemniczej barwy którą kamiennym dziełom nadaje ów niezrównany kolorysta: Czas. Pośródku studnia a na wyżłobionem przez użycie ocembrowaniu wiadro bez dna. Mniszek ni śladu. Rozpierzchły się, znikły... lecz mi się zdaje że cienie Denaid zamieszkują tę ruderę...
Zatrzymał się obskoczony przez charty i zaczął naśladować wołania łowczych.
Psy się zaniepokoiły.
Zamglone dotąd ich oczy połyskiwały.
Dwa pozostałe na uboczu przyskoczyły w wesołych susach przesadzając krzewy i grzędy i stanęły naprzeciw poety nieruchome, wyczekujące: żywe sploty nerwów, obrosłych lśniącą się szerścią.
— Alimur! Kryssa! Neryssa! Klarysa! Altair! Helion! Hardikanute! Veronese! Hierro!
Znał wszystkich po imieniu.
Zawołane zdawały się uznawać w nim swego pana.
Był tam chart szkocki, z gór rodem, o szerści twardej i gęstej, twardszej i gęstszej przy pysku i uszach, popielaty, nowego żelaza barwy.
Był drugi, irlandzki, wróg i prześladowca wilków, silny, czerwonawy, połyskujący białkiem oczu.
Był trzeci, tatarzyn, pręgowaty: czarny z żółtym, urodzony w stepach Azyi kędy nocą odganiał, od namiotu, hieny i szakale.
Był perski, płowy i mały, o uszach porosłych jedwabistą szerścią, z kitą na ogonie, po bokach srebrzysty, o długich nogach równie zwinny i zręczny jak antylopy za któremi w ojczyźnie swej się uganiał.
Był „galgo“ hiszpański, od maurów wywodzący swe pochodzenie, podobny temu, którego za obrożę trzyma karzeł na słynnym obrazie Velasquez’a, wprawny w wyścigi po przez krzaczaste doliny Murcyi i Alikanty.
I był też arabczyk jeden, pustyni łupieżca, czerniawy na pysku i o czarnem podniebieniu, z widocznemi ściągniami, z kośćmi wystającemi pod delikatną, napiętą skórą, o szlachetnej krwi i sercu, dumny, odważny, wytworny, przyzwyczajony wylęgać się na pysznych kobiercach i spijać mleko czyste z czystej kruży.
Zebrane w zgraję charty skakały do koła tego, którego głos budził wrodzone im instynkty pogoni i rzezi.
— Który z was był najlepszym przyjacielem Goga — pytał je, spoglądając kolejno w piękne, lśniące oczy niespokojnie weń wpatrzone. — Ty, Hiero? Ty, Altair? który?
Głos jego pobudzał wpatrzone weń bacznie psy do cichego burczenia.
Za każdym ruchem lśniły się grzbiety ich, boki, piersi, mieniąc się rozmaitością barw, a zakręcone w górę ogony biły ochoczo muskularne i naprężone boki i golenia.
— Więc powiem wam to com taił dotąd: Gog, słyszycie? Gog, co jednem klapnięciem szczęk potężnych rozciągał zająca, Gog okulał.
— O! doprawdy — zawołała szczerze zasmucona lady Myrta. — Być że to może! a Magog?
— Magog żyw i cały.
Były to dwa charty podarowane Effrenie przez lady Myrtę, które wywiózł był do siebie, na wieś, nad morze.
— Jakże to się stało?
— Ah! Biedny Gog! Uśmiercił ze czterdzieści co najmniej zajęcy. Posiadał wszystkie zalety: szybkość, w nogach wytrzymałość, niesłychaną zwinność ruchów, żądzę nieubłaganą uśmiercenia swej zdobyczy i klasyczną metodę chwytania zająca z zadu, w jednym susie, zczepiania się z porwanym nagłego. Czy widziałaś kiedy polowanie z chartami Poskaryno?
Tak była zasłuchaną w sam głos jego że drgnęła słysząc swe imię.
— Nigdy.
Zawieszona u ust jego zdawała się zahypnotyzowaną instynktowo-okrutnym wyrazem, z jakim opowiadał o krwawych pościgach.
— Nigdy! więc nie znasz jednego z najciekawszych obrazów: śmiałości i gwałtowności, połączonych z niesłychanie wytwornym wdziękiem. Patrz!
Przyciągnął do siebie Donowana, pochylił się, pociągał po nim dłonią wprawną.
— Niema w przyrodzie całej ściślejszego i do celów swych lepiej dopasowanego narzędzia — mówił. — Patrz! pysk wydłużony, którym węszy powietrze; szczęki potężne ku natychmiastowemu zgruchotaniu porwanej zdobyczy; łeb pomiędzy uszami szeroki, a ile tu odwagi i zręczności! Przebiegłość jaka! Skronie suche, muskularne, wargi krótkie, zaledwie pokrywające ostre, silne zęby...
Pewnym siebie ruchem, roztworzył pysk psu, który mu żadnego nie stawił oporu.
Pokazywał pyszne, białe jego zęby, podniebienie o czarnych zarysach, wąski, różowy język.
— Spójrz-no! Kły długie, zagięte nieco... dla tem łacniejszego przytrzymania zdobyczy. Żaden inny gatunek psów nie posiada paszczy lepiej ułożonej ku doskonałemu kąsaniu i rwaniu.
Ręce jego głaskały charta z lubością, podziw dla doskonałego przedstawiciela rasy zdawał się nie znać granic.
Przykląkł jednem kolanem na murawie, owiany, prost w twarz, oddechem psa, co się dawał głaskać i obracać na wsze strony z widocznem zadowoleniem, jak gdyby rozumiał udzielane sobie pochwały.
— Uszy małe — ciągnął Effrena — stają gdy się pies czai niespokojny, kładą się, do czerepu lgną, miękkie, aksamitne gdy się łasi lub spoczywa. Patrz, jak mu łatwo można przez łeb i uszy przeciągnąć obrożę...
Zdjął mu ją z szyi i znów nałożył.
— A szyja... łabędzia, gibka, ułatwiająca porwanie zdobyczy w pełnym biegu i bez postradania równowagi. Ah! widziałem raz jak Gog porwał zająca w powietrzu, przesadzając, za zmykającym, rów głęboki... Lecz przypatrz się proszę teraz rzeczy najważniejszej: uważaj szerokość i wklęsłość piersi co mierzy oddech w biegu; skośność łopatek zastosowaną do długości goleni; ud muskularność, krótkość podkolenia, wyżłobienie kości pacierzowej pomiędzy dwoma węzłami potężnych muskułów. Patrz! na grzbiecie Heliona policzyć można skręty kości. U Donawana kryją się w głębokiej bruździe. Łapy podobne do kocich łapek — pazury schowane, a jaka elastyczność, siła jaka! Jaka elegancya w tych bokach wygiętych jak dno łodzi i w tej tam linii, niemal niewidzialnego podbrzusza! Wszystko to do jednego zmierza celu. Ogon mocno osadzony, cienki w końcu, podobny niemal do ogona szczura, za ster służy w biegu i dopomaga do szybszych zwrotów w gonitwie za susami zająca. Pokaż, Donowan! czyś i w tem majster.
Ujął koniec ogona charta, przeciągnął pod udem, dociągając do samej jego osady.
— Wybornie — rzekł. — Widziałem raz araba z pokolenia Arbâa próbującego tak rasy swego charta. Czyś drżał cały Ali-Nour! gdyś dostrzegał stado kozic? Wyobraź sobie Foskaryno, psiska te drżą całe gdy spostrzegą zdobycz, drżą jak trzcina i zwracają do strzelca łagodne, błagalne oczy... a błagają tak rzewnie tylko by je spuścił z uwięzi! Nie wiem czemu to mi się tak podoba i taki mnie zarazem wzrusza. Drżą z niecierpliwości rzucenia się na zdobycz... porwania: napinają się jak łuk i drżą... nie ze strachu, nie z niepokoju, oj! nie! z chęci rwania, duszenia. Ah! Foskaryno! gdybyś mogła widzieć w podobnej chwili charta dobrej rasy, potrafiłabyś może naśladować dreszcze co go przebiegają, potrafiłabyś uczłowieczyć je za pomocą twej przedziwnej sztuki i dałabyś widzom próbkę czegoś zupełnie nowego... Psyt! Ali-Nur, potoku szybki na piaskach pustyni! Czy przypominasz sobie to rozkoszne drżenie? Teraz drżysz tylko z zimna, biedny! biedny Ali-Nur!
Wesół i ruchliwy, Stelio wypuścił z rąk obrożę Donowana i wziął w obie dłonie wężowa« głowę pogromcy pustynnych kozic, wpatrując się z lubością w głębokie źrenice Ali-Nura, które mgliła tęsknota za cichą, suchą pustynią, namiotami rozpiętemi po całodziennem uganianiu się za zwodnym mirażem, ogniskami wieczornemi płonącemi pod wielkiemi gwiazdami co się zdają mrugać, poruszane niedostrzegalnem wianiem wiatru, tuż, po nad szczytem palm wysmukłych...
— Oczy śniące! oczy tęskne! odwagi, wierności zwierciadło! Czyś się zastanowiła kiedy nad tem lady Myrto! dlaczego właśnie stworzenie o tak pięknych oczach jest nieprzebłaganym wrogiem i niszczycielem stworzeń o najpiękniejszych pod słońcem oczach: gazelii i ząjąców.
Foskaryna była w tej fazie zakochania w której się zdaje że ruch każdy ukochanej istoty, samego głosu dźwięki przedłużają się, wypełniają powietrze, dotykają nas z oddalenia, pieszczą i napawają dreszczem rozkoszy.
Dłonie młodzieńca obejmowały głowę charta, lecz jej się zdawało że czuje na własnej twarzy ich pieszczotliwe dotknięcie.
Stelio wpatrywał się w źrenice Ali-Nura a ona czuła spojrzenie jego w głębi własnego serca i zdawało się jej, że chwaląc oczy charta, jej oczy chwali.
Stała tam na trawniku śród ulubieńców jego, ubrana w barwę szerści tego właśnie, którego przekładał nad inne, jak one pełna niejasnych, ciemnych przypomnień dalekich, dalekich, niepochwytnych ftliacyi i zaczątków, odurzona nieco ciepłem słonecznych promieni odbijających się o mur pokryty pnącemi się różami; rozgrzana jak w lekkiej gorączki paroksyzmie.
Słuchała jak mówił o rzeczach żyjących o członkach przystosowanych do szybkiego biegu i chwytania w lot zdobyczy, o sile, zręczności, potędze wrodzonej, o zaletach krwi i rasy i patrzała na pochylonego nad ziemią, owianego wonią trawy, ciepłem słonecznem, na zwinnego i silnego, macającego szerść i muskuły wystające chartów, lubującego się w ich kształtach pięknych, oddychającego niemal tą zwierzęcością wytworną a okrutną, w której opisach lubował się niejednokrotnie.
I sama, ze stopami zanurzonemi w trawie, oblana ciepłem powietrzem, odziana w suknię miękką i płową jak szerść zwinnego łupieżcy, czuła obejmujące ją od stóp, niby od korzeni samych, dziwne poczucie pierwotnej zwierzęcości, coś nakształt złudzenia jakiegoś, powolnego przeobrażania się, w którem traciła część świadomości wyrobionej przez cywilizacyę i wracała do pierwotnego stanu, odzyskując całą świeżość instynktów i sił krótkotrwałych wpółdzikiego życia.
Nie wstrząsał-że bo też Stelio najskrytszą głębią jej jestestwa, tą, z której właśnie powstawał jej geniusz tragiczny, którego objawy wzruszały tłumy widzów jak wstrząsa widok mórz i nieba, różowych jutrzenek i burz rozszalałych.
Gdy Stelio mówił o drżeniu arabskiego charta, czyż nie odgadł w jakich podobieństwach naturalnych wielka aktorka czerpała ruchy i wyrazy, któremi czarowała poetów i tłumy?
Jeśli się zjawiła na scenie tak nową, wielką, niedoścignioną to dlatego tylko, że zdołała odnaleźć pierwiastek dionyzysowy: przyrody żywej, podpatrzonej i pochwyconej w jej naturalnych objawach, że pałała starożytnym zapałem i twórczą siłą bóstwa tysiąckształtnego, wyłaniającego się z fermentu wszech rzeczy.
Zdarzało się jej czuć w samej sobie to co czuć musiały menady gdy im mleko przypływało do piersi za zbliżeniem się do zgłodniałych szczeniąt panter.
Stała na trawniku lekka i płowa jak chart, ulubieniec Stelia, pełna niejasnych przypomnień dalekich, dalekich zaczątków, żyjąca i spragniona pełni życia w krótkiej, użyczonej sobie chwili.
Rozwiały się łez opary, rozpierzchły smętne porywy zaparcia się samej siebie, znikły szare melancholie opuszczonego ogrodu samotnicy.
Obecność ukochanego rozszerzała przestwór, powstrzymywała bieg czasu, przyśpieszała serca bicie, mnożyła radośne wrażenia i czucia, zmieniała chwilę obecną w ucztę obfitą.
Stała na trawniku, przed kochankiem, taka jaką ją widzieć pragnął: niepomna bólu i lęku, bez smętku śladu, żywa w żywem, zdrowem ciele, owiana ciepłem, wonią, barw tęczą, gotowa przebiegać z nim niwy żyzne i wzgórza piasczyste morskich wybrzeży i niezmierzonych pustyń szlaki, uganiać się za upragnioną zdobyczą, upajać przestworzem, przebiegłością, odwagą tak zdobywców jak szczwanych.
Z każdą chwilą, za każdem jego słowem zlewała się z nim, przejmowała nim hardziej.
— Ah! za każdym razem gdym widział w zębach charta zająca, żal mieszał się we mnie z zadowoleniem; żal wzbudzony temi pięknemi, wilgotnemi, gasnącemi w śmiertelnym lęku i bólu oczyma. Większe są od twoich Ali-Nur i od twoich także Donawan, tak jasne jak wielkie stawy w wieczór letni, z odbijającemi się w ich zwierciadle nadbrzeżnemi lasy i górnemi niebiosy. Czy widziałaś kiedy Foskaryno, wczesnym rankiem zająca wychodzącego z bruzd świeżo zoranej ziemi? Chwile biega po szronach srebrzystych, potem staje cichutko, przysiada na zadnie skoki, nastawia uszy, rozgląda dokoła. Zdawać się może że spojrzeniem jasnem niesie wszechświatom pozdrowienie spokoju. Zając nieruchomy, w chwiiowem zawieszeniu trawiącego go ustawicznie niepokoju przypatrujący się niebu i ziemi! Możnaż sobie wyobrazić pewniejszą oznakę że wszystko spokojne dokoła? W tej chwili, stworzenie to zdaje się świętem, czci godnem.
Lady Myrta wybuchła młodocianym śmiechem odsłaniającym jej nazbyt równe zęby i wstrząsającym fałdy podbródka.
— Słodki Stelio — zawołała, śmiejąc się ciągle — czcić i rozrywać zarazem! Twój to zwyczaj!
Foskaryna spojrzała na śmiejącą się ze zdziwieniem.
Zapomniała o jej obecności i kobieta ta, siedząca na kamiennej, mchem porosłej ławce, z pomarszczonemi rękoma, połyskiem złota i kości słoniowej pomiędzy cienkiemi, zwiędłemi wargami, z małemi wyblakłemi oczyma pod opadającą powieką, z głosem ochrypłym i młodzieńczym śmiechem przypomniała jej one czarownice płetwonogie co chadzają po lasach i moczarach w nieodstępnem towarzystwie posłusznej wołaniu ich ropuchy.

w roztargnieniu, w które popadła, nie uderzyły ją słowa lady Myrty, tylko się jej zdały jakimś przykrym zgrzytem.
— Mojaż to wina — odparł Stello — że charty stworzone są by łapały zające a nie by się wylęgały leniwie, w ogrodzie, otoczonym wysokim murem, po nad kanałem o martwych wodach.
I znów począł naśladować gardlane dźwięki szczwaczy:
— Crissa! Nerissa! Altair! Sirius! Piuchebella! Hélion!
Wołaniem pobudzone psy zaniepokoiły się.
Oczy im skrzyły, muskuły drgały pod szerścią płową, czarną, białą, pręgowatą, czerwonawą; długie uda kurczyły się nad podkoleniem napiętem nakształt cięciwy gotowej rozwinąć się by nadać pęd członkom szybszym i twardszym od strzał pęku.
— Tu! tam! Donawan! tu!
Palcem wskazywał na trawie, w głębi ogrodu coś szarego, podobnego z kształtu do przykucniętego zająca.
Głos jego oszukiwał zaniepokojone charty. Piękne były w pełni dnia słonecznego, chude, wysmukłe, silne, lśniące się jak jedwab, a tak całe drżące na głos pobudzający, jak rozpuszczone chorągwie co lada wietrzyk porusza.
— Tam! Donawan! Tu! tam!
Przez chwilę płowy chart patrzał mu uważnie w oczy swemi wielkiemi, błyszczącemi źrenicami... i nagle skoczył ku ułudnej zdobyczy, z całą gwałtownością rozbudzonych instynktów.
Dopadł w okamgnieniu... stanął zdumiony, zawiedziony, cofając się i osaczając na zadnie nogi, z wyciągniętą szyją.
Znów dał susa i mieszając się ze zgrają, co go dogoniła w największym nieładzie, pokąsał się, nie wiadomo o co, z Altairem, poczem już wznosząc pysk do góry uganiał się szczekając za wróblami, co ze szczytu rozłożystej pinii fruwały w powietrzu.
— Dynia! Dostała ci się dynia! — wołał śmiejąc się Effrena — ani nawet ot taki chociażby maciusi kot! Biedny Donawan! Uderzył zębami o dynię! Co za upokorzenie! Baczność lady Myrta, gotów się utopić ze wstydu i rozpaczy.
Zarażona jego wesołością Foskaryna śmiała się z nim razem.
Jej rdzawa suknia i szerście chartów połyskiwały w skośnych promieniach słońca, na zielonym trawniku.
Białość jej zębów i śmiech głośny odświeżały jej usta odnowioną młodością.
Nuda staroświeckiego ogrodu rozwianą była jak te pajęczyny, które opadają przy raptownem otworzeniu długo nie otwieranych okien.
— Czy ci się chce Donawana? — spytała Effrena lady Myrta, z wdziękiem wypływającym z jej serca i co się zaprzepaścił w zmarszczkach jej twarzy tak jak strumień w głębokich jarach — znam cię, znam dobrze...
Stelio przestał się śmiać, zarumienił jak chłopie.
Fala tkliwego uczucia zalała pierś Foskaryny na widok tego naiwnego rumieńca.
Pałała miłością i pragnieniem objęcia, uściśnienia kochanka, drżały jej ręce i wargi.
— Chcesz go mieć? — pytała lady Myrta, szczęśliwa że może obdarzyć kogoś co przyjmuje podarek z tak żywą i szczerą oznaką zadowolenia. — Donawan od tej chwili do ciebie należy.
Zanim podziękował, Stelio obejrzał się za chartem z niepokojem niemal.
Ujrzał go pysznym, bardzo pięknym, ze znamieniem rasy i stylu w każdym calu, jak gdyby Pisanello był go naszkicował na odwrotnej stronie cennego medalu.
— Lecz Gog? Cóż się z nim stało? — pytała staruszka — nie opowiedziałeś nam jeszcze. Ah! jakże prędko zapominamy inwalidów.
Stelio patrzał na Foskarynę idącą ku chartom, po trawie, płynnie i lekko, tym właśnie szczególnym krokiem i ruchem, które starodawni wenecyanie nazywali „charcim“ — „alla levriera.“
Płowa jej suknia ozłocona słońcem paliła się dokoła wiotkiej postaci.
Zbliżała się do płowego Donawana, jak gdyby się z nim zbratać miała w swym instynkcie aktorskiej mimiki.
— Było to po polowaniu — począł Stelio — miałem zwyczaj wypuszczania zajęcy wzdłuż piasczystego wybrzeża. Czasem wieśniacy mi dostarczali, bure, silne, zdolne długi stawiać opór, przebiegłe, umiejące kąsać i drapać. Ah! lady Myrta, co za wyborne pole to moje rodzime, piasczyste wybrzeże! Znane są pani olbrzymie płaszczyzny Lancashire, suche grunty Yorshiru, twarde drogi w Altear, trzęsawiska niższej Szkocyi, piaski południowej Angli, lecz wierz mi lady Myrto! że przegalopowanie na dobrym wierzchowcu wzdłuż mego rodzimego wybrzeża, pozłocistego, jaśniejszego od tego jesiennego nieba, po przez krzaki jałowcu, przez wrzosy, po nad wąskich strumieni jasną strugą, sadzawek zatokami, wzdłuż morza tak zielonego jak najpiękniejsza łąka, wobec gór o śnieżnych szczytach, zatarłoby najpiękniejsze twe wspomnienie.
— O! Włochy! — westchnęła stara kobieta! — Włochy kwiat ziemi...
— Na te wybrzeże wypuszczani zająca. Przyuczyłem sługę swego spuszczać ze smyczy charty w danej chwili, sam pędzę za niemi konno. Tak, zapewne Magog ma bieg wyborny, lecz szybszego i zręczniejszego od Goga łowcy nie znam...
— Pochodzi z psiarni z Newmarket — zauważyła z dumą lady Myrta.
— Raz, wracałem brzegiem morza po krótkiej gonitwie; Gog doścignął był szybko zająca Wracałem, małym truchtem, tuż nad spokojnem, jak zwierciadło jeziora, morzem. Gog galopował obok Cambysa — tak się zowie mój wierzchowiec, od czasu do czasu podskakując i poszczekując ku zawieszonej u mego siodła zwierzynie. Raptem koń rzucił się w bok dostrzegłszy leżące na drodze ścierwo i w nagłym skoku uderzył kopytem Goga który, zaczął wyć podejmując przednią, lewą, złamaną, jak się pokazało, w samem zgięciu łapę. Powstrzymałem z trudnością wystraszonego konia, zmusiłem do powrotu lecz koń dostrzegłszy znów ścierwo na piaskach, zawrócił wstecz i począł unosić. Lecieliśmy na wyścig z wiatrem a biedny Gog biegł za nami. Z wzruszeniem do nieopisania posłyszałem tuż za sobą dyszanie biednego psa. Biegł zziajany, na trzech łapach, lecz wierny doskonałości swej rasy nie odstąpił pana, doganiały dotrzymywał kroku. Wzrok mój spotkał się z jego łagodnem, cierpliwem, pełnem bólu spojrzeniem. Starałem się powstrzymać konia a serce zamierało mi w piersiach za każdym razem gdy Gog złamaną łapą dotykał ziemi. Kochałem go w tej chwili jak nigdy... Czy mnie pani posądzasz że umiem płakać?
— Tak — odrzekła lady Myrta — nawet płakać umiesz.
— To też gdy siostra moja Zofia obmyła zranioną łapę Goga, piękne swe, białe ręce zraszając łzami, zdaje mi się że i ja także...
Foskaryna zbliżała się do rozmawiających wraz z Donawanem, którego trzymała za obrożę.
Pobladła, zdawało się, że ją przejmuje chłód wieczorny.
Bronzowa kopuła rzucała cień na trawnik, oleandry, róż szpalery.
Fijołkowy opar, w którym połyskiwały ostatnie złote słońca iskry, zawisł pomiędzy pniami drzew i gałęźmi, któremi wstrząsał w rytmicznych przerwach.
Wzmogły się świergoty wróbli na pinii szczytach, śród pustych szyszek...
„Należemy do ciebie — zdawały się mówić oczy kobiety i oczy charta, a i ten zdjęty zimnym dreszczem tulił się do jej kolan — własnością twą jesteśmy, niepodzielną, na zawsze... służyć ci pragniemy i służyć ci wiernie będzie.“
— Nic mnie tak nie wzrusza i nie zachwyca jak nagłe przejawy właściwości rasy, zalet krwi — ciągnął młodzieniec rozgrzany wspomnieniem odczutego wzruszenia.
Dał się słyszeć przedłużony świst pociągu, przebiegającego długi most laguny.
Powiew wiatru roztrącił liście dużej, białej róży, po której pozostała sama żółta zawięź u końca gałęzi.
Psy się skupiły pomiędzy sobą drżące całe. Pod cienką ich skórą dreszcz widoczny wstrząsał ich żebra a w podłużnych i spłaszczonych, jak u płazów głowach, błyszczały tęskne, smutne oczy.
— Czy ci opowiadałam kiedy Stelio, w jaki sposób potrafiła umrzeć jedna z największych dam Francyi, na polowaniu w którem brałam udział? — spytała lady Myrta, gdyż to tragiczne wspomnienie obudziło się w niej wobec dostrzeżonego na pobladłej twarzy Foskaryny wyrazu.
— Nie, nigdy. Jakże się zwała?
— Johanna d’Elbeuf. Czy to wypadkiem czy z winy własnej, czy z winy towarzyszącego jej jeźdźca nikt nie wie i nikt się nigdy nie dowie, została zranioną jednocześnie z przebiegającym pod nogami jej konia zającem. Powaliła się ciężko na ziemię. Nadbiegliśmy. Leżała na trawie, w kałuży krwi, tuż obok powalonego też na ziemię szaraka. Staliśmy jak skamieniali, bez głosu, nikt się jeszcze nie był ośmielił przemówić... Biedaczka! ledwie dostrzegalnym ruchem Wskazała wijące się w męczarniach zwierzątko... Nie zapomnę nigdy głosu jakim powiedziała: »Tuez le, tuez le, mes amis... Ca fait si mai“ powiedziała i sama wyzionęła, ducha.
Rozdzierającą bywa słodycz niektórych pogodnych dni w listopadzie, uśmiechniętych uśmiechem chorego co liczy na wyzdrowienie nie wiedząc jak bliskim jest skonania.
— Co ci dziś jest Foska, co ci się stało! Czemuś tak skryta wobec przyjaciela? Powiedz mi, powiedz?
Stelio zaszedłszy wypadkiem do świętego Marka, spostrzegł ją opartą o drzwi kaplicy, w której stoi chrzcielnica.
Stała samotna, nieporuszona, z twarzą rozgorączkowaną i ponurą, z oczami wrystraszonemi, utkwionemi w przerażające postacie mozajkowe, palące się w żółtem świetle.
W chórze rozlegał się śpiew kościelny, przerywał się i znów wzmagał w tem samem tempie.
— Proszę cię, proszę, pozostaw mnie tu. Potrzebuję zostać samą. Proszę cię, zaklinam...
W głosie jej czuć było suchość u st spieczonych, zaciśniętych.
Odwróciła się, chciała uciekać.
Zatrzymał ją.
— Powiedz co ci jest? Powiedz choć słowno jedno, niechże się dowiem...
Usiłowała wymknąć mu się i ruch jej zdradzał niewymowne cierpienie.
Wyglądała na istotę szarpaną torturą, wijącą się pod pięścią kata.
Zdawała się nędzniejszą od wbitej na koło ofiary, żywcem na ogniu przypiekanej.
— Błagam cię! Jeśli masz nademną trochę litości, pozostaw mnie... pozwól mi odejść...
Mówiła cicho, bardzo cicho, lecz wyglądała tak, że się dziwić trzeba było że nie krzyczy, nie wyje z bólu.
— Słówko, jedno przynajmniej słówko! Niechże — wiem przynajmniej o co idzie?
Płomię gniewu uderzyło na jej twarz zmienioną.
— Nie. Chcę pozostać samą!
Głos jej był równie ostry jak spojrzenie.
Odwróciła się, przeszła parę kroków chwiejąc się na nogach.
Zdawało się że szuka oparcia.
— Foskaryno!
Nie ośmielił się jednak zatrzymać jej.
Patrzał za oddalającą się w skośnym słupie słonecznych promieni, co przez drzwi uchylone niewidzialną ręką, wpadły do bazyliki szeroką smugą.
Głęboka, złota grota z apostołami, prorokami, męczennikami, symbolicznemi zwierzęty, roziskrzyła się za odchodzącą tak, jak gdyby w nią Opadło na raz tysiąc słonecznych pochodni.
Śpiew ucichł na chwilę i znów się podjął...
„Dławi mnie smutek... gwałtownie pragnienie zbuntowania się przeciw przeznaczeniu, odejścia gdzie oczy poniosą, szukania czegoś... Kto mi wróci, nadzieję? Skąd mi błyśnie światła promień?... Śpiewać! śpiewać! Ależ chciałabym w reszcie wyśpiewać hymn życia... Czy nie możesz mi powiedzieć czasem gdzie jest obecnie Mistrz Ognia?...“
Słowa te z listu Donateli Arvale miała przed oczami, wyryte wr myśli, w duszy, z każdym znakiem i przycinkiem, liter kształtem, żyjące jak żywą była ręka co je skreśliła..
Czytała je w sobie i dokoła siebie: wyryte na kamieniu, wyzłacane na tłach mozajkowych, kłębiące się na obłokach, odbite w wodzie, niepożyte i nieuniknione jak losów wyroki.
„Gdzie mam iść, gdzie?“
Pomimo wzburzenia i rozpaczy przenikała ją słodycz rzeczy: ciepło pozłocistych marmurów, woń pogody, spokój wypoczynku.
Patrzała na kobietę z ludu, owiniętą w ciemną płachtę, ni starą, ni młodą, ni piękną, ni szpetną, co siedząc na stopniach Bazyliki jadła pomału i z widocznem zadowoleniem kawał chleba, przymknąwszy w spoczynku powieki tak że aż na lica jej padał cień rzęs opuszczonych.
„Ah! gdybym się mogła zmienić w ciebie — myślała Foskaryna — zadowolnić twym losem: gdyby mi wystarczało do szczęścia słońce ciepłe i chleba kawałek! Gdyby przestać myśleć i cierpieć przestać!“
Spoczynek tej ubogiej kobiety zdawał się jej szczytem rozkoszy.
Odwróciła się nagle bojąc się i spodziewając zarazem, że kochanek wyszedł za nią?
Nie dostrzegła go i serce jej tak się ścisnęło jak gdyby skazaną na śmierć opuścił bez słowa... bez jednego.
„Wszystko się skończyło!“
Traciła miarę i pewność wszelaką.
Myśli jej wirowały porwane i splątane cierpieniem jak rośliny i kamienie wód wylewem rwącym.
Rzecz każda, najbardziej błaha, zdawała się jej być stwierdzeniem zapadłego na nią wyroku, zapowiedzią nowych nieszczęść, symbolom uczuć, tajemniczych a na losach jej mających się odbić znaczeń.
Na rogu świętego Marka, przy Porta della Carta, zdali się jej żywemi i krwawemi czterej królowie z porfiru co wyciągają prawice do wzajemnego uścisku i umowy, a zaciskają pięście lewic na rękojeściach mieczów, podobnych do kro« gulczego dzioba.
Niezliczone żyłki różnobarwnych marmurów, któremi są wyłożone ściany świątyni, splątane przędze barw odmiennych, skręty i labirynty krzyżujących się rysów, zdały się jej obrazem uczuć jej i splątanych myśli.
Rzeczy te zdawały się jej raz obcemi, oderwanemi, dalekiemi, to znów bliskiemi, swojskiemi, uczęstniczącemi w jej życia tajniach.
Naprzemian zdawało się jej że przechodzi przez obce, nieznane sobie miejsca, to znów że się znajduje śród form i rzeczy tak sobie bliskich jak gdyby powstały z jej własnej substancyi.
Podobnie jak konający nawiedzaną była obrazami i wspomnieniami najwcześniejszego swego dzieciństwa, rzeczy bardzo dawnych, nagłem i wyraźnem zjawianiem się to jakiejś twarzy, to ruchu jakiegoś, komnaty, krajobrazu.
Po nad zmiennemi i szybkiemi wizyami, ż krainy cienia, połyskiwały wpatrzone w nią oczy jej matki, łagodne, tkliwe, nie szersze od oczu żyjących ludzi a jednak bezmierne jak horyzonty, ku którym zdawały się ją powoływać.
„Czyż się mamy połączyć — myślała — czy mnie matko istotnie wołasz po raz ostatni?“
Przeszła Porte della Carte, portyk przeszła. Upojenie bólu wiodło ją tam gdzie w wieczór sławy i tryumfu, zeszły się były trzech istnień przeznaczenia.
Szła ku studni.
Przy bronzowem ocembrowaniu minione chwile odżyły jej w pamięci z całą siłą i plastyką przeżytej prawdy.
Tu to, wówczas, zwracając się z uśmiechem do swej towarzyszki rzekła:
„Donatello, oto Mistrz Ognia.“
Głos jej zagłuszony został frenetycznemi oklaskami tłumu a po nad ich głowami tysiące rakiet wystrzeliło w górę rozświecając nocne niebo.
Zbliżyła się do studni, wpatrzyła się w nią a szczegół każdy tem żywiej rysował się w jej oczach, bruzda wyżłobiona tarciem powroza o metal, rdzy zielonej plamy na kamieniu, piersi karyatyd pogięte kolanami kobiet co tu niegdyś czerpały z wysiłkiem wodę i to głębokie zwierciadło tam, nisko, którego nie mąciły już żadne cebry i w którem przeglądał się krążek wysokiego nieba.
Pochylając się nad ocembrowaniem ujrzała odbicie własnej twarzy, rozpaczy, lęku, głowę Meduzy z którą się nosiła w głębi swej duszy.
Nic o tem nie wiedząc zaglądała w głąb studni tak jak zaglądał w ów pamiętny wieczór Effrena.
I ujrzała też jego twarz i twarz Donatelli takiemi jakiemi je spostrzegła w ów wieczór pamiętny, w chwili gdy płonęły obok siebie czerwienią bliskiego wybuchu wulkanu.
„Kochajcie się, kochajcie... odejdę, zniknę. Żegnajcie mi...“
Zacisnęła powieki z myślą o śmierci.
W ciemności ujrzała znów wpatrzone w siebie, jasne łagodne źrenice matczyne, niezmierzone jak dal spokojnych horyzontów.
„Spoczywasz w spokoju i czekasz mnie tył coś żyła namiętnością i na nią umarła.“
Wyprostowała się.
Cisza zalegała pusty dziedziniec dożów pałacu.
Przepych ciosanych marmurów kąpał się na poły w cieniu, w światłe na poły.
Wyżej wystawały szczyty pięciu kopuł bazyliki, tak lekkie jak śnieżne obłoki przy których pogłębia się szafir nieba, jak kwiat jaśminu co podnosi zieleń liścia.
Znów pomimo bólu swego i rozpaczy uczuła wdzięk otaczających ją rzeczy:
„Życie mogło być jeszcze słodkie.“
Wyszła na Molo, wsiadła do gondoli, kazała płynąć na Giudecca.
Przystań, Salute, Riva degli Schiavoni, wody i kamienne gmachy były jednym przędziwem ze złota i opali.
Obejrzała się niespokojnie czy nie ujrzy kogo... kogoś, na Piazetta?
W pamięci jej przemknął wywołany niegdyś przez poetę obraz umarłego, spowitego w złotogłów, zamkniętego w opalowej trumnie Lata.
Wyobraziła sobie samą siebie zatopioną w głębi laguny, spoczywającą na łożu traw morskich.
Lecz i wspomnienie udzielonej na tych wodach a śród nocnej gorączki, spełnionej obietnicy, bólem przeszyło jej serce, pogrążając ją na nowo w rozpaczy.
„Nigdy więcej, nigdy już, nigdy“ — powtarzała sobie, przypominając minione chwile. — „Więc nigdy już, nigdy?
Zbliżała się do Rio della Croce.
Tam, gdzie zieleń zwieszała się nad czerwoną ścianą, gondola przybiła do progu małych, pod zielenią kryjących się drzwiczek.
Foskaryna wysiadła z gondoli, wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła furtkę, weszła do ogrodu.
Było to jej ulubione schronienie kędy szukała samotności, strzeżone wiernie przez smętek i tęsknotę.
Oto i teraz wyszły na jej spotkanie.
Dawne i nowe smętki i tęsknoty otoczyły ją, szły za nią zbitym orszakiem.
Ze swemi długiemi szpalerami winnych latorośli, drzewami owocowemi, krzakami lawendy i oleandrów, z goździkami, purpurowemi i żółtemi różami, cichy, cienisty ogród zdawał się zabłąkanym kawałkiem wsi z samego krańca laguny, z Mazzorbo, Torcello, San Francesco del Deserto.
Słońce oblewało go i przenikało zewsząd i zwężone cienie drzew ginęły niemal na murawie.
Powietrze tu było tak spokojne że zeschłe liście nie opadały z wici winnej.
Nieopadł liść żaden chociaż wszystkie pożółkły i powiędły.
„Nigdy więcej.“
Przechadzała się wzdłuż po szpalerze, zbliżyła do kanału, zatrzymała na porosłem trawą brzegu.
Uczuła zmęczenie, usiadła na kamieniu, dłońmi przycisnęła skronie, chciała się uspokoić, skupić myśli, opanować samą siebie, zastanowić się, rozważyć.
„Jest tu jeszcze, blisko, mogę go widzieć. Spotkam go może za chwilę na progu mego domu. Weźmie mnie w swe objęcia, ucałuje powieki i usta, powtórzy miłosne zaklęcia, wmówi że wszystko we mnie podoba mu się, czaruje go... Nie wie o niczem, nie domyśla się niczego... nie zaszło pomiędzy nami nic stanowczego, nieodwołalnego... Cóżże mnie tak wzburza, łamie? Otrzymałam list od istoty oddalonej, uwięzionej w samotnym domu, obok ojca waryata. Istota ta uskarża się na swój los, zmiany pragnie. Tyle tylko, tyle... Oto list.“
Otworzyła list, chciała go odczytać raz jeszcze.
Palce jej drżały i czuła woń Donatelli jak gdyby dziewczyna była tuż, przy niej.
„Jestże ona piękna? Istotnie piękną? — pytała siebie. — Jakże wygląda?
Zrazu rysy Donatelli zdawały się jej niewyraźne... już, już pochwycić je miała i znikały, zacierały się...
Przedewszystkiem przypomniała sobie szczegół jeden, dużą, niezgrabną rękę dziewczęcia.
„Czy to zauważył? Wszak jest tak czuły na piękność ręki kobiecej? Skoro spotka kobietę zaraz zwraca uwagę na jej ręce. Wszak uwielbia rękę swej siostry Zofii.“
Zastanawiała się chwil kilka nad tą podrzędną kwestyą.
Uśmiechnęła się z goryczą i raptem obraz Donatelli zjawił się jej jasny i zupełny, w blasku i sile młodości.
Olśnił ją, oszołomił.
„Piękną jest, taką właśnie jaka mu się podobać może... Piękną...“
Pozostała zapatrzona w olśniewające wody, z listem rozłożonym na kolanach, obezwładniona odkrytą i przyznaną prawdą.
Lecz po nad tem bierneni obezwładnieniem, przesuwały się w jej myśli, mimo jej woli, obrazy zniszczenia.
Raz widziała piękną twarz Donatelli poparzoną w pożarze; to znów jej figurę okaleczoną w upadku; sam przedziwny głos śpiewaczki niszczyła choroba.
Wzdragała się na te myśli, gardziła sama sobą i znów zdejmowała ją litość wielka i nad sobą i nad tamtą.
„Czyż nie ma Donatella prawa żyć? Niech żyje, niech kocha, niech zazna radości nieco.“
I wyobrażała sobie dla niej jakieś czarodziejskie przygody, miłość szczęśliwą, narzeczonego bez zarzutu, powodzenie, bogactwo, rozkosze.
„Niemaż-że na świecie drugiego mężczyzny którego by mogła pokochać? Nie może-ż go spotkać dziś, jutro, oddać mu swe serce? Jest-że zupełnem niepodobieństwem że ją losy zwrócą w inną stronę, że odjedzie daleko, na inną wejdzie drogę, oddzielona od nas na zawsze? Trzeba-ż koniecznie by została pokochaną przez tego właśnie którego ja kocham? Być może nie spotkają się już nigdy więcej...“
Tak i tem podobnie uspakajała siebie, starała się zgłuszyć dręczące ją przeczucia, lecz pomimo to cos jej szeptało w sercu:
„Teraz, gdy się raz spotkali szukać się będą nawzajem i znów spotkają. Donatella nie jest z tych co mogą zniknąć w tłumie i przejść nieznana na nieznane ścieżki. Posiada dar co jej użycza blasku pierwszorzędnej gwiazdy i wyróżnia ją nawet w oddali: głos. Głos ten donośny, posłuży jej jako sygnał. Głos ten, własność jej niezaprzeczona, utoruje jej drogę w świecie i ona też przejdzie śród ludzi podziwiana, wielbiona, zostawując po sobie ślad świetlany. Posiada piękność, czeka ją sława: blaski temi Stelio łacno da się pociągnąć i olśnić... spotkali się raz i spotkają raz drugi...“
Zbolała, ugięła się pod jarzmem tej konieczności.
U stóp jej źdźbła traw y kąpały się w słonecznych promieniach, chłonęły je i zdawały się oddychać jasną, zielonkawą atmosferą wydzielającą się z własnej ich przezroczystości.
Uczuła łzy drżące na swych rzęsach.
Po przez ich osłonę spoglądała na lagunę drżącą ich drżeniem.
Wody posiadały perliste blaski.
Wyspy della Foilia, San Clemente i San Servilio spowite były w opalowe opary.
Od czasu do czasu wzbijała się stamtąd wrzawa głucha, urwana, podobna do nawoływań rozbitków zbłąkanych w ciszy morskiej, którym odpowiadały to świsty lokomotywy; to znów chrapliwe chichoty mew rozpierzchłych nad wodą.
W ciszy było naprzemian coś przerażającego to znów coś dziwnie błogiego.
I w sercu Foskaryny budziła się wrodzona, głęboka dobroć.
Wracała tkliwość dla pięknej dziewczyny, na którą przelała była nurtująca ją czułość dla Zofii, potrzebę znalezienia i ukochania kobiecej, siostrzanej duszy.
Przypomniały się jej godziny spędzone w samotnej willi, na wzgórzu Settignano, gdzie Wawrzeniec Arvale, w pełni sił twórczych pracował niezmordowanie, nieświadomy ciosu co go miał tak wcześnie, tak nagle zdruzgotać.
Myślą przeniosła się w dni te i te miejsca.
Pozowała wielkiemu rzeźbiarzowi, co jej posąg lepił z gliny.
Donatella śpiewała dawne pieśni i śpiew jej ożywiał zarazem model i posąg a własne myśli Foskaryny i głos czysty dziewczęcia i sztuki wielkość, niezbadana wówczas nawet gdy ją geniusz lub wielki talent ujmuje i w dzieło plastyczne wciela, wytwarzały atmosferę szczególną, wytworną, podniosłą w obszernej pracowni zalanej światłem dni pogodnych i słonecznego nieba, otwartej na wiośnianą dolinę, na Florencyę i Arno.
I coś jeszcze oprócz wspomnienia Zofii, pociągało ją do tej sieroty, co nie zaznała matczynych pieszczot?
Widziała ją nad wiek poważną, cichą u boku pracującego i tworzącego arcydzieła ojca, pocieszającą go, podtrzymującą, stróżką jego geniuszu, posiadającą przytem utajoną w sobie wolę, tak mocną i błyszczącą jak stal ukrytego w pochwie miecza.
„Pewną jest siebie, panią swej woli, siły swej świadomą; niech-no poczuje swobodę a zapragnie władzy. Stworzona na podbijanie serc męskich, zaciekawia ich, rozmarza. I teraz już w obcowaniu z niemi posiada instynkt równie pewny i rozważny jak doświadczenie...“
Przypominała sobie zachowanie się śpiewaczki wobec Stelia: jej niemal wzgardliwe milczenie, słowa urwane, suche, odejście z salonu, opuszczenie uczty, zniknięcie z pozostawieniem swego wizerunku związanego z potokiem, niedającej się zapomnieć melodyi.
„Ah! posiada sztukę zaniepokajania duszy marzyciela! Nie! Stelio nie zapomni już jej nigdy. Czeka chwili w której danem mu będzie doścignąć ją, czeka nie zmniejszą niecierpliwością jak ona, co mnie o niego pyta.“
Wzięła list i zaczęła go znów odczytywać. Lecz pamięć jej szybszą była od źrenic.
Pytanie zagadkowe było u dołu stronicy, jak post-seriptum rzucone od niechcenia.
Widok pisma Donatelli sprawił znów Foskarynie ból ostry i znów serce jej zadrżało tak, jak gdyby niebezpieczeństwo było bliskie, natychmiastowe a miłość jej i nadzieja stracone bezpowrotnie.
„Co zamyśla dziewczyna ta, co się jej zdaje? Sądziła może, że wraz, natychmiast poleci za nią i zawiedziona w nadziei wabi go teraz? Co zamyśla, co zrobi?“
Biła się ze swemi myślami i domysłami jak z żelaznemi podwojami, któreby musiała roztworzyć by odetchnąć światłem i powietrzem.
„Czy mam jej odpowiedzieć? Co i jak? A jeślibym odpowiedziała w ten sposób że się domyśli prawdy? Czyż uszanuje miłość mą i spokój... czy uczynię dla niej Stelia nietykalnym?“
Wzdrygnęła się wstrętem, wstydem i dumą.
„Nie, nigdy, przenigdy nie dowie się odemnie o niczem, nigdy, gdyby mnie nawet zapytywała sama.“
Czuła całą ohydę współzawodnictwa otwartego pomiędzy kochanką, co postradała już młodość i dziewczyną, co ją posiada nienaruszoną jeszcze.
Czuła upokorzenia i gorycze walki w tak nierównem uzbrojeniu.
„Jeśli nie ta — podszeptywało jej zwątpienie — czyż się nie znajdzie inna? Mogęż zachować na zawsze, na długo jego miłość? Mogłam kochać go, wiernie, do śmierci, pod warunkiem zachowania umowy którą niestety! naruszyłam...“
— To prawda! prawda! — zaszemrała jak gdyby odpowiadając na głos jakiś wyraźny, przynoszący wyrok niewidocznych przeznaczeń.
„Jedynym warunkiem pod którym mógłby on teraz jeszcze przyjąć i uznać twą miłość, jest byś go zostawiła wolnym, wyrzekła się jego a raczej samej siebie, dając mu wszystko a niczego nie żądając w zamian... Poświęcenie, heroizm bez granic! Rozumiesz... bez granic!
— Prawda to! prawda! — powtórzyła głośno, podnosząc czoło a cała jej wewnętrzna piękność objawiła się bijąc z serca na lica.
Lecz ją znów w serce ugryzły trawiące jej zmysły jady.
Przypomniały się jej, krew zapalając, chwile spędzone z kochankiem i pogrążyła się w bezdennej boleści, nieruchoma, milcząca, gorączką trawiona, podobna do tych jesiennych liści winorośli co zdają się palić, płonąć począwszy od brzegów jak szmaty na żar rzucane.
Wtem, z dali nadpłynął śpiew monotonny, bez zmian i dźwięku w bezbrzeżnej rozległ się ciszy.
Śpiew, głosów kobiecych wydobywający się rzekłbyś z potrzaskanych piersi, gardzieli pogiętych jako trzciny kruche, podobny do dźwięków starych, dawno rozstrojonych klawikordów, gdy o ich klawisze niebaczna potrąca ręka.
Śpiew nierówny i ostry, na nutę pospolitą, lekką a rozdzierającą, smutny jak najsmutniejsza rzecz w tej ciszy i tej pogodzie.
— Kto śpiewa?
Z tajonem wzruszeniem powstała z miejsca, zbliżyła się do brzegu, nastawiła ucha.
— Ah! śpiewają waryatki na San-Clemente.
Z wysp to della Follia, z tego światłego a smutnego jak rozpacz sama szpitala, o zakratowanych jak w więzieniu oknach, rozlegał się chorał skoczny a ponury.
— Kobiece te głosy drżały, wahały się w ekstazie, to znów spadały do dziecięcych jakichś kwileń, słabły, konały... wybuchały ze zgrzytem wściekłości rozdzierając powietrze i serca i cichły, jak gdyby wszystkie się na raz porwały.
Po chwili wybuchały rozpacznem wołaniem rozbitków co dostrzegą bielejący na horyzoncie żagiel, jękiem i szlochem konających... i cichły... konały... bez wskrzeszenia zamierały...


∗             ∗

Rozdzierająca była listopadowa pogoda, podobna do uśmiechu człowieka, złożonego śmiertelną chorobą, któremu cierpienie daje chwilkę wytchnienia.
Wie on że to ostatnia i spieszy napawać się życiem, odkrywa w niem nowe piękności, wdzięk nowy.
I podobną była listopadowa ta pogoda do drzemki dziennej niemowlęcia, co z usty pełnemi słodkiego mleka zasypia na kolanach śmierci.
— Spójrz Foskaryno, na wzgórza Euganei. Niech wiatr powstanie a podniosą się i jak obłok przemkną po nad nami. Nigdym ich jeszcze nie widział tak przedziwnie przezroczystemi... Chciałbym pojechać raz z tobą do Arquà. Wioski różowe tam jak muszle, których miriady leżą na wybrzeżu. Gdy przybędziem pierwsze krople nagłego deszczu obiją liście z kwiecia brzoskwini. Od deszczu się schronim pod arkadą Palladio. Potem szukać będziemy źródła Petrarki, nie pytając nikogo o drogę. Weźmiemy z sobą jego „Rymy,“ w małej edycyi Missirini’ego, klejnot-książeczkę którą masz zawsze u swego wezgłowia i co się już nie daje zamknąć tak pełną jest zasuszonych traw i liści, podobna do zielnika lalki... Czy chcesz Perdito, pierwszego dnia wiosennego, popłynąć ze mną do Arquà?
Nie odpowiadała mu, patrząc na usta co mówiły śliczne to rzeczy; i nie spodziewając się niczego, ze słów jego, głosu, gestu piła rozkosz ulotną.
Dla niej wiosenne te obrazki i sonet Petrarki jednakowe miały uroki z tą różnicą, ze stronicę z sonetem mogła zaznaczyć by ją odnaleźć a obrazki zacierały się z ubiegłą chwilą co je wywołała.
„Jo non bevero à quella fbntanâ“[35] — chciała, odpowiedzieć, lecz milczała upajając się pieszczotą jego głosu i spojrzenia.
— „O! tak! zwodź mnie słodkiemi słowy! baw się mną, rób ze mną co ci się podoba.“.
— Otóż i San Giorgio in Alga. Za chwilę dobijem do Fusina.
Przepłynęli około małej, obmurowanej wysepki z marmurową Madonną, co się jak nimfa ustawicznie przegląda w wodzie.
— Czemuś dziś taka cicha, droga moja. Nie widziałem cię nigdy, nigdy jeszcze tak cichą a do dna cię przeniknąć nie mogę. Nie potrafię ci wyrazić jakiego uczucia niezmiernej melodyi doświadczam dziś w twej obecności. Jesteś u boku mego, dłoń twą czuję w mej dłoni a jednak zdajesz się rozpływać na horyzoncie wraz z wodami, wyspami, wzgórzami, na które chciałbym wejść. Gdym mówił przed chwilą, zdawało mi się że każde moje słowo potrącało w twej duszy o koła uczuć i myśli rozbiegające się dalej, coraz dalej, jak te na wód marszczącej się powierzchni tam, przy tym liściu spadłem z tego złotego drzewa... Czy tak? Powiedz mi że „tak.“ Spójrz na mnie.
Czuł się objętym jej miłością jak ciepłem, jak światłem; oddychał jej duszą jak świeżem powietrzem, czując w sobie pełnię życia jak gdyby z niej tak jak z elementów wypływało źródło sił czarodziejskich, przelewając się w jego serce i wypełniając je po brzegi.
Potrzeba odpłacenia jej błogością za błogość którą jej zawdzięczał, budziła w nim wdzięczność nieskończoną, podpowiadała słowna tkliwo, któreby chciał wymawiać jak modlitwy, klęcząc u stóp jej, w cieniu.
Lecz do koła niebo i wody lśniły się wielkim blaskiem, więc tak jak i ona milczał.
I była to dla obojga chwila oczarowań, porozumienia w powodzi światłości; krótka a nieobrachowana wycieczka w zawrotne strefy głębi dusz i serc własnych.
Łódź przybiła do brzegu Fusiny.
Budząc się ze snu czarodziejskiego patrzali na siebie wzrokiem olśnionym i doświadczyli pewnego rozczarowania wylądowując na to wybrzeże opuszczone, porosłe skąpem i dzikiem zielskiem.
Ciężko się obojgu wlokły pierwsze kroki, czuli ciężar swych ziemskich istot, zapomniany przez chwilę w łodzi, na wodach.
„Kocha mnie!“
I w serce kobiety zagłębiała się boleść wraź z obudzoną na nowo nadzieją.
Nie wątpiła o szczerości uczuć i słów ukochanego.
Wiedziała jak dalece poddawał się falowaniu swych wrażeń, jak dalece niezdolnym był udawać i kłamać.
Nie raz słyszała go mówiącego najokrutniejsze prawdy z tym samym akcentem miękkim i zdradliwym, z jakim kłamać zwykli uwodziciele.
Dobrze znała to spojrzenie jasne i proste, co chwilami umiało być twarde, nie ubłagane, chłodne lecz nigdy skośne i fałszywe.
Tylko znała też zmienność i szybkość wrażeń jego i myśli, to co go czyniło niemal niepochwytnym.
Było w nim zawsze coś przepływnego, drżącego i silnego zarazem, co przypominało i płomię i falę...
I jego to miała pochwycić, usidlić, posiąść!
Dyszał ustawiczną żądzą życia jak gdyby każda chwila miała być ostatnią i chciał się nią napawać jak ten co się odrywa od pieszczot i łez ostatniego z kochanką pożegnania.
I tej to żądzy palącej, nienasyconej chciała wystarczyć sama.
I czemże dlań była jeśli nie jednem ze zjawisk „życia o tysiącznych, tysiącznych odmianach“ ku którym — wedle słów jednego ze swych poematów — w strząsał ustawicznie „wszystkie swe tyrsy.“
Była dlań motywem natchnień jak góry, lasy, pogoda i burze.
Pił z niej tajemnicę Piękna tak jak z innych form i tworów Przyrody.
Oto i teraz już się jej wymykał, odbiegał od niej myślą szukając nowych wrażeń.
Jego jasne, szczere źrenice szukały nowych uroków by je podziwiać z uwielbieniem.
Patrzała na niego a on się ku niej nawet nie zwrócił, zapatrzony w krajobraz mglisty i wilgotny.
Powóz posuwał się zwolna.
Siedziała u jego boku, bezsilna, niezdolna żyć sama sobą i dla siebie, oddychać własnym oddechem, snuć myśl obcą swemu kochaniu, chociażby napawać się pięknościami Przyrody zanim on je wskaże, czując potrzebę wyczekiwania aż się nią podzieli swemi wrażeniami, by zwrócić ku wiejskim urokom swe zbolałe serce.
Zdawało się jej że się w niej życie rozpręża to znów tężeje na przemian.
,,* Mijała chwila natężenia i czekała jej powrotu a tymczasem miała mgliste poczucie czasu co ubiega, dogasającej lampy, więdniejących liści i kwiatów, nieprzeliczonych rzeczy co się psują, giną.
— Luba! moja przyjaciółko! — przemówił nagle Stelio zwracając się do niej i ujmując dłoń jej z wzruszeniem które wzrastało z chwili na chwilę i teraz zdawało się go dusić w gardle. — Pocożeśmy tu przyjechali. Miejsce to ciche a pełno grozy.
Patrzał na nią spojrzeniem co od czasu do czasu zjawiało się w jego oku, podobne do łzy co ma wytrysnąć, przenikającem głąb sumienia i nieświadomość samą, spojrzeniem głębokiem jak wzrok starca lub dziecka.
Pod spojrzeniem tem drżała jak gdyby była łzą zawieszoną na jego rzęsach.
— Cierpisz — spytał z litośnym niepokojem, pod którym zbladła. — Cierpisz, odczuwasz tę grozę?
Obejrzała się dokoła z niepokojem ściganej istoty.
Zdało się jej że tysiąc mar zagrobowych na pustem wstaje polu.
— Posągi te! — ozwał się Stelio głosem przedzierżgąjącym w jej oczach kamienne posągi na świadków jej własnego zniszczenia.
Dokoła pusto było i głucho, jak gdyby wszyscy mieszkańcy wyspy opuścili ją od wieków lub od wczoraj legli martwi w grobach.
— Chcesz, wrócim — mówił Stelio. — Łódź czeka nas.
Zdawała się nie słyszeć słów jego.
— Odpowiedz Foskaryno!
— Nie, jedźmy, jedźmy dalej. Mniejsza o miejsce, nie zmieni ono losu...
Poddawała się ruchowi powozu, kołyszącemu i usypiającemu, nie zdolna zdobyć się na najlżejszy wysiłek, bojąc się najmniejszego trudu, opanowana ciężkiem obezwładnieniem.
Twarz jej przyoblekły cienie podobne do lekkich warstw popiołu, oblekających palące się żużle i przysłaniających płomię.
— Duszo moja droga! — mówił Stełio pochylając się ku niej i dotykając ustami lic jej pobladłych. — Przytul się do mnie, oprzyj o mnie, wszak wiesz dobrze że cię nie opuszczę tak jak 1 ty mnie nie opuścisz. Znajdziemy, znajdziemy ją tę niewzruszoną prawdę na której oprze się na zawsze, niczem niewzruszona miłość nasze. Nie taj przedemną tego co cię boli, nie cierp samotnie, otwórz mi całe swe serce. Ufaj mi, mów do mnie gdy cię zmoże cierpienie; pozwól mi wierzyć że cię zdołam pocieszyć! Nie zamilczajmy nic jedno przed drugiem, niech nic zatajonem pomiędzy nami nie będzie. Pamiętasz umowę naszą? Pytaj mnie a zawsze odpowiem ci szczerze. Pozwól, niech cię wspieram, wszak ci zawdzięczam tyle! Powiedz mi że się nie lękasz cierpieć?... Zawsze mi się zdawało że mężna twa dusza udźwignąć potrafi ból wszechświata! Nie dozwól by się zachwiała wiara moja w tę twoją siłę, co cię wzbiła, w mych oczach, do bóstw rzędu, Powiedz, powiedz mi że się nie boisz cierpienia... Nie wiem; może się mylę... lecz czuję że cię przysłonił obłok jakiś, rozpaczna chęć unikania mnie, wymknięcia mi. się, rozwiązania... Czemu to? Czemu? I oto przed chwilą, patrząc na uśmiechającą się do nas grozę tego spustoszenia, zdjął mnie lęk wielki: przez myśl mi przemknęło, że i miłość twoja mogłaby minąć, zmienić się tak jak się zmienia rzecz każda, minąć, rozwiać się. „Stracisz mnie.“ Ah! słowo to twoje Foskaryno! z twoich ust wyszło.
Nie odpowiadała.
Po raz pierwszy odkąd go kochała słowa jego zdawały się jej czczym dźwiękiem... bujającym w powietrzu bez mocy i siły.
Po raz pierwszy on sam wydał się jej slabem, niespokojnem stworzeniem, podległem prawom niewzruszonym...
Zdjęła ją litość nad nim i nad sobą.
I on, on także wymagał od niej heroizmu, cierpienia, przymusu!
W chwili w której chciał ją pocieszać i uspakajać przepowiadał jej cierpienie, przygotowywał do katuszy.
Lecz co warta była odwaga? co warte heroiczne wysiłki woli?
I po co to wieczyste szarpanie się z losem...
Co im do przyszłości, do zawsze niepewnego jutra?
Dokoła nich sama przeszłość pozostawiła niestarte ślady... niczem byli... i oni sami i wszystko co ich otaczało tyle co nic warte było...
„Śmiertelni jesteśmy i ty i ja... śmiertelni... Zanim się ze snu zbudzim już umrzemy...“
— Cicho bądź! przestań mówić! — szepnęła mu tak cicho jak gdyby się znajdywali śród grobowców, na cmentarzu; a po brzegach ust jej przebiegał uśmiech cichy, zaledwie widoczny, podobny do cichych pól uśmiechu i zastygł na nich jak stygnie na ustach malowanych na portretach.
Koła powozu toczyły się po drodze wzdłuż biegu Brenty.
Rzeka rozsławiona sonetami eleganckich, „labusiéw,“ w czasach gdy po niej mknęły łodzie pełne grajków i kochanków, podobną była teraz do płytkiego kanału, w którym się kąpały stada srokatych kaczek.
Po całej wilgotnej dolinie snuły się senne opary, sterczały ogołocone krzaki, liście czerniały na rozmokłej glebie.
Lekkie, złotawe mgły owiewały jesienny rozkład roślinności, a rozkład ten zdawał się udzielać i kamieniom i murom i domom, niszcząc je i przejadając tak jak opadłe przegryza liście.
Od Foskara aż precz do Barbariga, książęcych willi i rezydencyi — kędy życie o bladych, zatrutych bielidłem i wonnościami żyłach, wyczerpało się w błachych szczebiotach o rodzimym znaczku, szpicu faworycie lub jakimś „bombé“ — zaległa teraz głucha cisza ruiny i opuszczenia.
Jedne pałace podobne były do starców zgrzybiałych; drugie przypominały wypłakane oczy i bezzębne usta.
Inne jeszcze, na pierwszy rzut oka zdawały się bliskie rozsypania w proch, jak włosy trupów w otwartych grobach lub stara, przez mole pocięta odzież przy otwarciu dawno zamkniętych szaf i nieotwieranych kufrów.
Okalające pałace mury runęły; czas pogruchotał filary i kolumny, wykoszlawił wrota, chwastami zasiał pyszne niegdyś ogrody, parki zmieniając w warzywne sady.
Lecz tu i tam, bliżej i dalej, wszędzie, w sadach i na grzędach, w winnicach, śród srebrzy, stych głów kapusty, śród jarzyn i pastwisk wilgotnych, śród stosów nawozu i odpadków winogron, stogów siana i chat wiejskich, wszędzie, na porzeczu stały posągi.
Pozostały, przeżyły wszystkich i wszystko; niezliczone, rozpierzchłe, białe tu, szare owdzie, zielonkawemi mchy porosłe, rdzą żarte, stały w przeróżnych postawach, w przeróżne ruchy skamieniałe.
Bogi i boginie, Nimfy i Satyry, Hory i pory roku, z kołczanami, strzałami, łukami, wiązankami kwiecia i owoców, z rogami obfitości, pochodniami, trójzębami, wszelkiemi emblematami potęgi, bogactwa, rozkoszy, wygnane z grot, altan, labiryntów, fontan i portyków, zawsze ściśle zaprzyjaźnione z zawsze zielonemi mirtami i, bukspanami, zawsze przychylne miłostkom przelotnym, świadki wiekuistych, wiekuiście zwodnych przysiąg, symbole wyobrażeń o wiele dawniejszych od rąk co je rzeźbiły, od oczu co na nie, w pysznych niegdyś ogrodach, spoglądały.
Pod skośnemi, łagodnemi promieńmi jesiennego, zachodzącego słońca, cienie ich, padając na ziemię, wydłużały się podobne do cieni Przeszłości nieodwołalnej, do cieni tego wszystkiego co przestało kochać, uśmiechać się, płakać, co już nie odżyje, nie wróci nigdy.
I na ich milczących, kamiennych wargach zastygło te same słowo co się zarysowało w smętnym uśmiechu zwiędłych ust kobiety.
„Nic,“ nic więcej!


∗             ∗
Dnia tego poznali oni inne jeszcze cienie, inne okropności.


Tragiczna strona życia ukazała się obojgu i daremnie usiłowali przezwyciężyć ogarniający ich smutek, śród którego myśl ich budziła się niespokojna i jasnowidząca. Trzymali się za ręce jak gdyby się posuwali w ciemności lub przejeżdżali przez niebezpieczeństwy najeżone miejsce.
Rzadko kiedy przemawiali do siebie lecz od czasu do czasu spoglądali po sobie a z oczu ich wyglądał bezbrzeżny smętek, wraz z olbrzymią miłością.
Lecz i ta nie ujmowała gniotącego im serca ciężaru.
— Jedziemy dalej?
— Tak, jedziemy!
Trzymali się mocno za dłonie jak gdyby spróbować chcieli jak daleko dosięgnąć może ogarniający oboje smętek.
W Dolo koła powozu przesuwały się po szeleszczących, drogę grubą warstwą pokrywających liściach kasztanów, a po nad ich głowami gałęzie, wysokich drzew, czerwieniały jak płomieniem objęte zasłony.
Dalej willa Barbariga ukazała się samotna, opuszczona śród bezlistnych ogrodów, czerwonawa, ze śladami malowideł na popękanej facjacie, przypominającemi resztką bielidła i różu na zmarszczkach przestarzałej zalotnicy.
A dal krajobrazu, za każdem spojrzeniem „błękitniała, zacierała się, podobna do rzeczy zalanych wodą.
— Otóż i Sin.
Wysiedli z powozu przed willą Pisani; weszli.
W towarzystwie kustosza zwiedzali pusto apartamenty.
Słyszeli odgłos swych kroków, na przezroczystych. marmurach w których się ich postacie odbijały jak w wodzie; echo rozlegało się pod malowanem sklepieniem a zgrzyt drzwi otwieranych i zamykanych i monotonny głos kustosza, budził dawne dzieje.
Komnaty obszerne były i wysokie, obite poblakłemi materyami, przyozdobione w stylu cesarstwa, z napoleońskiemi wszędzie emblematami.
W jednej z nich ściany zawieszone były portretami Pisani’ch, prokuratorów świętego Marka.
W drugiej znajdowały się marmurowe medaliony wszystkich dożów.
W innej były całe serye kwiatów malowanych wodnemi farbami, w delikatnych ramach, spłowiałe jak zasuszane kwiaty przechowywane pod szkłem, na pamiątkę, po ukochanej lub zmarłej osobie.
A w innej jeszcze Foskaryna wchodząc powiedziała:
— „Col tempo!“ I tu także!
Na konsoli leżała kopia w marmurze marki Franciszka Torbido, tem ohydniejsza że snycerz, ubiegając się o dokładność, uwydatnił dłutem każde ścięgno, zmarszczkę każdą, wklęsłość każdą.
U drzwi komnaty zjawiły się widma ukoronowanych kobiet, co niedolę swą i zniszczenie usiłowały ukryć w tych apartamentach, przypominających pałace i klasztory.
— Marya Ludwika, w 1817 — objaśniał monotonny głos kustosza.
A na to Stelio:
— Ah! królowa hiszpańska, żona Karola IV, kochanka Emanuela Godöi! Ta mnie szczególnie pociąga. Tu spędziła czas wygnania. Nie wiesz czy i z mężem i z kochankiem razem?
Ale kustosz nic nie wiedział jeno imię i datę.
— Dlaczego cię tak pociąga ta kobieta — spytała Foskaryna — nie znam jej historyi.
— Jej koniec, ostatnie lata życia, wygnanie po tylu przejściach, walkach, namiętnościach, owiane są urokiem szczególnej poezyi.
I przedstawił kochance tę postać kobiecą gwałtowną i upartą, króla słabego i łatwowiernego, pięknego awanturnika, kochanka królowej, zbezczeszczonego, stratowanego przez rozszalałą gawiedź, burze tych trzech egzystencyj, związanych razem wyrokiem przeznaczeniem a porwanych gwiazdą Napoleona, jak źdźbła trawy nawałnicą, wzburzenie Aranżuezu, abdykacyę, wygnanie.
— Ten Godoi „książę pokoju,“ jak go król nazywał, towarzyszył panom swym na wygnania. Pozostał wierny kochance tak jak ona jemu. I żyli zawsze wespół, pod dachem jednym i Karol nie zwątpił nigdy o cnocie Maryi Ludwiki, do śmierci przykrywając kochanków swej pobłażliwości płaszczem. Wyobraź sobie ich pobyt w tej willi; wyobraź sobie miłość co przetrwała podobne burze! Wszystko było rozbite, powalone, na proch starte, potężną dłonią niszczyciela i tylko tej starej już miłości zniszczyć nie zdołała dłoń Napoleona. Wierność wzajemna tych dwóch burzliwych, porywczych istot niemniej mnie wzrusza jak ufność ślepa uprzejmego króla. Postarzeli tu wszyscy troje razem. Wyobraź sobie... pierwsza umarła królowa, król potem a młodszy od nich faworyt żył jeszcze lat kilka, wygnańczy wlokąc żywot.
— A oto komnata cesarza! — ozwał się pompatycznie kustosz, roztwierając podwoje drzwi wysokich.
Wielki Cień zdawał się wypełniać villę doży Alvise.
Po nad wszystkiemi spłowiałem! pamiątkami wzbijały się orły zwycięskie, lecz w komnacie żółtej cień padał szczególny na szerokie łoże, pod baldachimem podtrzymywanym czterema kolumnami, zakończonemi złoconemi szczyty.
Cyfry napoleońskie rysowały się na wezgłowiu, w wawrzynów wieńcu.
Łoże, do katafalku podobne, odbijało się, przedłużało w lustrze, pomiędzy dwoma statuetkami Zwycięstwa, podtrzymującemi kandelabry.
— Cesarz spał na tem łożu? — pytał młody człowiek kustosza już wskazującego na zawieszony na ścianie portret Kondotiera, w gronostajach z berłem, koroną, tak śmieszny jakim był Bonaparte w dniu swej koronacyi. — Jest-że to pewne?
Stelio dziwił się że go widok pamiątek po bohaterze pozostawia tak zimnym, jego co się zapalał tak łacno.
Zapewne usypiało go zamknięte powietrze rzadko otwieranych komnat; zapach pleśni wydzielający się z materyj, mebli, materaców; głusza śród której wielkie imię nie znajdowało echa, gdy tymczasem rozlegało się wyraźne kucie w pruchniejącem drzewie robaka niszczyciela, tak wyraźne, że się zdawało Effrenie jak gdyby własne jego świdrował ucho.
Ujął brzeg żółtej, łoże pokrywającej materyi, podniósł i natychmiast opuścił ze wstrętem jak gdyby dostrzegł pod nią gniazdo robactwa.
— Idźmy! wychodźmy! — wołała Foskaryna, przypatrująca się przez okno pasom światła i cieni rzucanym na park przez zachodzące słońce. — Brak tu powietrza.
Istotnie brakło go tu tak jak w podziemnej krypcie.
— Teraz — ciągnął monotonnym głosem kustosz — przechodzim do pokoju Maksymiliana austryackiego, który kazał postawić swe łóżko w gabinecie Amelii Bauharnais.
Przeszli przez pokój w purpurowem oświeceniu.
Skośne promienie słońca padały na sofę krytą amarantową materyą; drgały, rozbryzgiwały brylantowo w kryształowych soplach u kandelabrów złoconych; odbijały od amarantowych pasów zbiegających wzdłuż ścian.
Stello zatrzymał się na progu, wywołując w pamięci, w tem krwistem oświeceniu, bladą i myślącą twarz arcyksięcia, kwiecie Habsburgów ścięte ręką śmierci, w letni poranek, na barbarzyńców ziemi.
— Wyjdźmy! jedźmy! — prosiła ociągającego się Foskaryna.
Biegła niemal przez ogromny salon malowany „al frpsco“ przez Tiepolo, gdy tymczasem Po za nią bronzowe okucia, zamykających się podwoi, wydawały dźwięk rozbrzmiewający jak dzwon pod sklepieniem stropu.
Biegła, uciekała wystraszona jak gdyby pałac ten miał runąć na jej głowę, jak gdyby miało jej zabraknąć światła i powietrza, jak gdyby się bała być zaskoczoną w zmroku przez widm blade korowody.
Wszystko tu tchnęło śmiercią i niedolą.
Posuwając się w powietrzu zakłóconem jej biegiem, pomiędzy ścianami zawierającemi się nad pamiątkami i widmami zagrobowemi, po za słynną tragiczką co na scenach świata całego przedstawiała miłość, ból, rozpacz, walkę, losy najgłośniejszych bohaterek, Stelio Effrena czuł że krew stygnie w żyłach, zdawało mu się, że nań zawiał wiatr chłodny, serce w nim zamiera, odwaga go odstępuje, życie traci dlań uroki, rozsuwają się najściślejsze, łączące go z ludźmi i rzeczami węzły, chwieją się i rozwiewają illuzye, śród których usiłował prześcignąć sam siebie, własne prześcignąć losy.
— Czy żyjemy jeszcze — pytał Foskarynę wyszedłszy na powietrze, znalazłszy się w parku, zdała od tej stęchlizny.
Ujął ją za ręce, wstrząsając niemi.
Spojrzał w samą głąb jej oczu, usiłował uśmiechnąć się; potem pociągnął ją za sobą w słońce, na murawę.
— Jak tu ciepło! Czy czujesz? Jakże miękka trawa.
Przymknął oczy spragniony słonecznych promieni dla powiek, zdjęty na nowo błogością życia.
Foskaryna naśladowała go, widząc przyjemność jakiej doświadcza jej przyjaciel, po przez przesłonę rzęs patrząc na jego wilgotne, zmysłowe usta.
Pozostali tak czas jakiś, oblani słońca promieńmi, ze stopy w trawie, trzymając się za ręce i w zaległej dokoła nich ciszy słyszeli bicie krwi w pulsach, jak wód w strumieniach co wzbierają gdy ziemia taje na wiosnę.
Foskaryna myślała o wzgórzach Euganeńskich, o wioskach jak kąchy różowych, o pierwszych kroplach wiosennych deszczów na świeżo rozwiniętych liściach, o źródle Petrarki, o wszystkich miłych i lubych rzeczach o jakich jej mówił.
— Życie mogłoby być jeszcze słodkie! — westchnęła głosem rozbudzającej się nadziei.
Serce Stelia było jak owoc dojrzewający i rozpływający się od razu za dotknięciem czarodziejskiego promienia.
Przepełniła go dobroć i radość wielka.
Raz jeszcze napawał się bieżącą chwilą tak jak gdyby była ostatnią.
Miłość zwyciężyła przeznaczenie.
— Kochasz mnie? Powiedz!
Kobieta milczała roztwierając szeroko oczy jak gdyby jej źrenice wszechświat objąć miały.
Nigdy miłość, miłość szalona, ślepa, upojona nie była silniej wyrażoną przez żyjącą istotę.
— Słodkie jest, słodkie życie z tobą, dla ciebie; jutro jak wczoraj słodkiem mi będzie.
Zdawał się upojony nią, słońcem, trawą miękką, niebem boskiem, jak rzeczami które po raz pierwszy dostrzegł, posiadł.
Więzień co o brzasku dnia opuści więzienie duszne; chory co przychodząc do zdrowia i zajrzawszy już w oczy śmierci, spogląda znów na morze, na błękitne, szerokie morze, nie bywają tak upojeni jak on był w tej chwili.
— Chcesz byśmy stąd odjechali? Pozostawili po za sobą smętek i melancholię? Chcesz byśmy szukali kraju gdzie niema jesieni, gdzie wieczne kwitną wiosny?
„Jesień! we mnie jest ona i wszędzie gdziebym się zwróciła uniosę ją z sobą“ — myślała Foskaryna w duszy, lecz uśmiechała się tym słabym uśmiechem pod którym skrywać zwykła była cierpienie: — „Ja to, ja odjadę, zniknę, umrę gdzieś daleko, samotna... Oh! kochanie moje, kochanie!“
Nawet odczuwając błogość całą bieżącej chwili nie potrafiła przezwyciężyć zdejmującego ją smutku, wskrzesić w sobie nadzieję; tylko jej boleść złagodniała, straciła uprzednią gorycz, żalu się pozbyła.
— Powiedz! Chcesz byśmy odjechali razem daleko, daleko!
„Jechać, odjeżdżać, zawsze się błąkać po szerokim świecie — myślała kobieta zmęczona koczowniczem życiem. — Nigdy wytchnienia! spokoju nigdy! Jeszcze się nie wypoczęło po trudach jednej podróży i znów w drogę. Chciałbyś mnie wesprzeć, pocieszyć, słodki mój przyjacielu! i na pociechę chcesz mnie wyprawić raz jeszcze w drogę, precz! daleko! gdy zaledwie wczoraj wróciłam do domu!“
Nagle oczy jej zanurzyły się jak w źródło.
— Zostaw mnie w domu moim, zostaw jeszcze trochę i sam pozostań jeszcze ze mną, jeśli możesz! Potem wolnym już będziesz, szczęśliwym... tyle masz jeszcze czasu przed sobą! Młody jesteś! Otrzymasz to co ci się należy... nie stracisz tej co cię czeka.
Oczy jej, w słońcu i rozgorączkowanej twarzy błyszczały nieruchome jak dwa w wodzie zanurzone kryształy.
— Ah! zawsze, zawsze to samo! — zawołał z gorączkową porywczością, zniecierpliwiony i nie zdolen się powstrzymać Stelio. — Co ci się zdaje? Czego się lękasz? Czemu mi nie powiesz co cię tak zasmuca? Rozmówmy się raz wreszcie otwarcie. Kto mnie, gdzie czeka?
Drgnęła przerażona pytaniem co się jej zdało nowem i niespodzianem, chociaż było powtórzeniem słów jej ostatnich.
Zadrżała czując niebezpieczeństwo tak bliskie i nieuniknione jak gdyby idąc tą miękką murawą ujrzała nagie roztwierającą się pod stopami przepaść.
— Kto mnie czeka?
I oto naraz, w obcej tej miejscowości, na łanie zielonym, przy dnia schyłku, po tylu marach krwawych lub bladych, co się im tu zjawiły, wstawał obraz postaci żywej, pełnej woli i żądzy, budzący w niej inne, sroższe od uprzednich obawy.
I oto naraz, po nad wszystkiemi marami przeszłości wzbijała się przyszłości mara... ćmiła jej jasność dzienną, przerywała, niszczyła doszczętnie obecnej chwili lube wytchnienie... nawet ta zielona trawa pod stopami stygła, więdła, traciła świeżość i miękkość...
— Rozmówimy się jeśli chcesz... nie teraz...
— Gardło się jej ściskało, zaledwie mówić mogła. Podnosiła głowę, by łzy, przelewające się pod spuszczonemi powiekami, na twarz nie spłynęły.
— Nie bądź tak smutną, nie bądź tak smutną — błagał młodzieniec z duszą zawieszoną na jej rzęsach jak te łzy co na nich drgały. — Wszak serce moje w twem ręku! Nie zawiodę cię! Czemu się dręczysz. Twoim jestem.
I on widział przed sobą Donatellę, wyniosłą, silną w biodrach i ramionach, podobną do bezskrzydlnej bogini zwycięstwa, w dziewiczość zbrojną, ponętną a nieoswojoną, gotową do walki i poskromienia... lecz serce jego zawisło na rzęsach kobiety, na których błyszczały łzy przysłaniające oczy, w których zgłębił nieskończoność miłości.
— Foskaryno!
Z oczu jej długo powstrzymywane łzy wytrysły lecz nie dała im spłynąć po twarzy.
Jednym z tych ruchów co się rodzą z cierpienia, wdzięcznym i lekkim jak rozwijających się do lotu skrzydeł muśnięcie, końcem palców zwilżyła niemi własne skronie i zdobywając się na słodki uśmiech.
— Daruj mi Stelio! tak słabą bywam.
Jakże go czarowały w tej chwili drobne zmarszczki rozbiegające się od jej oczu ku zwilgłym skroniom i te żyłki ciemne co cień siny rzucały na opuszczone powieki i lic spady, przedłużająca się broda, cały ten odcień jesieni na pobladłej, namiętnej twarzy.
— Ah! drogie! kochane palce! ręce tak piękne jak Zofii, ręce cudne! Pozwól niech je ucałuję, niech zetrę usty niemi pozostałych łez ślady.
Pociągał ją za sobą przez łąkę, ta m gdzie słońce rozstrzelało złote promienie.
Lekki i chyży, ramieniem otaczając kibić kochanki, całował jej palce tak wiotkie, jak nierozkwitłych tuberoz kiście.
Czuł jak drżą pod ciepłem dotknięciem ust jego.
— Słone są.
— Ostrożnie Stelio. Widzieć nas mogą.
— Niema tu nikogo.
— Ale tam, z oranżeryi.
— Nie słychać ani jednego dźwięku. Posłuchaj sama.
— Cicho! Dziwna cisza! Zachwytu cisza!
— Słychać jak liście spadają.
— Gdzie kustosz?
— Poszedł na spotkanie nowych gości.
— Któż tu przyjeżdżać może?
— Onegdaj był Ryszard Wagner z Danielem von Bülow.
— A! tak! siostrzenica hrabiny d’Agoult: Daniela Stern.
— Z którą z przebywających tu mar porozumiewało się to wielkie, chore serce?
— Kto wie, kto powie!
— Z sobą samem tylko może...
— Może...
— Spójrz jak połyskują szkła szyb w oranżeryi. Zdają się tęczowe. Deszcze, słońce, lata malowały je tak pięknie. Jakieś dalekie mroki zdają się w nich odbijać. Możeś się kiedy zatrzymała na Fondamenta Pesaro przypatrując pięknym ewangelistom? Gdybyś podniosła wyżej oczy, zobaczyłabyś jak czas i słoty umalowały przepysznie w pałacu okna.
— Znane ci wszystkie tajnie Wenecyi!
— Nie wszystkie jeszcze!
— Jak tu ciepło! Patrz jak wysokie cedry. Patrz! gniazdo jaskółcze, widzisz, tam, pod tą belką...
— Jaskółki późno odleciały w tym roku.
— Prawdaż jest, że na wiosnę powieziesz mnie do wzgórz Euganeeńskic?
— Chciałbym Foska! chciałbym.
— Jakże daleka wiosna!
— Życie może być jeszcze pełne słodyczy.
— Marzenie!
— Spójrz! Orfeusz z lirą, mchem obrósł cały.
— Ścieżka ta podobna do tych które czasem we śnie przebiegamy. Nikt już chyba tędy nie chodzi. Trawą porosła... bez śladu ludzkiej stopy.
— Deukalion i kamienie, Ganimed z orłem, Dyana z jeleniem, Olimp cały.
— Ile posągów! Te przynajmniej nie poszły na wygnanie. Każdy pod starym stoi grabem jak we własnej niszy.
— Tu się przechadzała Marya Ludwika pomiędzy królem i kochankiem. Od czasu do czasu zatrzymywała się słuchając szczęku nożyc przycinających gałęzie szpaleru, nadających im kształt arkad. Opuszczała chustkę do nosa uperfumowaną jaśminem i Don Manuel Godoi schylał się po nią wdzięcznie i lekko, skrywając ból kości i krzyża, pozostałość zniewag doznanych od czerni na Aranjuezu ulicach. Słońce grzało, tabaka wonną była w emaliowanych tabakierkach! Pozbawiony korony król, uśmiechał się mówiąc: „Nie tak miło być musi kochanemu Bonaparcie na świętej Helenie,“ lecz w sercu królowej budził się demon ambicyi i władzy, walki i namiętności... Patrz! pąsowe róże.
— Płoną! zdają się skrzyć śród liści żużle. Doprawdy płoną!
— Słońce poczerwieniało. Chwila to zwijania żagli w Chioggia, na lagunach...
— Zerwij mi różę.
— Oto.
— Traci liście.
— Masz drugą.
— I z tej liść opada...
— Wszystkie bo już przekwitły. Ta, jeszcze...
— Nie, nie zrywaj.
— Patrz! barwa się pogłębia. Dościga tonu aksamitów Bonifazia... pamiętasz? Ta sama siła.
— „Wewnętrzne kwiecie ognia.“
— Co za pamięć!
— Słyszysz? Zamykają drzwi cieplarni.
— Pora zwrócić się ku wyjściu.
— I powietrze ochłodło.
— Zimno ci?
— Jeszcze nie.
— Pozostawiłeś mantylę w powozie?
— Tak.
— Poczekamy w Dolo na przejście pociągu. Koleją wrócim do Wenecyi.
— Dobrze.
— Dość czasu mamy przed sobą.
— Co to? Patrz...
— Nie wiem...
— Jaki gorzki zapach!
— Krzaki bukspanu i graby.
— A! to labirynt.
Żelazna, zardzewiała krata zamykała wnijście pomiędzy dwoma filarami, na których marmurowe amory dosiadały kamiennych delfinów.
Po drugiej stronie kraty, widać było tylko początek wąskiej ścieżki pomiędzy ciemnym, gęstym, najeżonym laskiem, mającym pozór tajemniczy.
Po nad drzewka wzbijała się wieża, na której szczycie rycerz zdawał się sprawiać czaty.
— Czyś wchodziła kiedy do labiryntu — spytał Stelio swą przyjaciółkę.
— Nigdy — odrzekła.
Stali przypatrując się sztuczce ogrodniczej, skombinowanej ku uciesze dam i ich kawalerów w epoce robronów i kwiecistych kamizelek.
Teraz czas i opuszczenie przysłoniły dowcip ogrodniczy ponurym smętkiem, ujmując wdzięku zmieniły w gąszcz brunatną, pełną podlątanych przejść i przesmyków, kędy zachodzącego słońca promienie nadawały ciemnym bukspanom pozór gorejących, palących się bezdymnie krzaków.
— Otwarto! — zauważył Stelio opierając się o uchylającą się bramkę — widzisz?
Popchnął żelazne wrota, zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach, wszedł na ścieżkę.
— Co robisz — zawołała jego towarzyszka zdjęta mimowolnym strachem, wyciągając rękę by go powstrzymać.
— Nie chcesz byśmy weszli? Wahała się przestraszona.
Lecz labirynt pociągał oboje tajemniczością swą i palącego się na krzakach, zachodzącego słońca blaskiem.
— Gdybyśmy zabłądzili?
— Takie to małe! łatwo znajdziem wyjście.
— A jeśli nie znajdziem? Zaśmiał się z tych jej dziecinnych przypuszczeń.
— Błądzić będziemy w kółko przez wieczność całą.
— Pusto, nikogo niema w pobliżu. Nie, nie, wracajmy.
Cofała się, on się wzbraniał i posuwając po ścieżce w głąb zarośli nagle znikł jej z oczu śmiejąc się wesoło.
— Stelio, Stelio! Nie widziała go lecz słyszała śmiech jego dźwięczny, w gęszczy drzew dzikich.
— Wróć się, wróć Stelio! — Znajdź mnie, szukaj.
— Wróć, proszę cię wróć. Zabłądzisz.
— A nić Arianny.
Uczuła jak serce jej wzdrygnęło się na to imię, zatrzymało w piersiach i znów bić poczęło gwałtownie.
Czyż nie był nazwał tem imieniem Donatelli, w ów pamiętny wieczór, tam, na wodach, w gondoli, u nóg jej siedząc?
Pamiętała słowo każde.
„Arianna posiada dar boski, użyczający jej Władzy nieograniczonej...“ Pamiętała, pamiętała Wszystko: słowa, głos, spojrzenie...
Czuła się wzburzoną, bliską utraty zmysłów. Słowom żartobliwym swego młodego przyjaciela nadawała znaczenie których nie miały.
Lęk nurtujący samą głąb jej serca i zatruwający miłość, brał górę nad rozsądkiem, oślepiał ją.
Drobny, nic nie znaczący wypadek, nabierał dla niej znaczenia obmyślanego okrucieństwa i naigrawania.
Słyszała śmiech jego rozlegający się w gąszczy leśnej.
— Stelio!
Pod wpływem rozdrażnienia wołała tak jak gdyby go istotnie widziała w objęciu tamtej, traciła na zawsze.
— Stelio!
— Szukaj mnie! — brzmiała wesoła odpowiedź niewidzialnego kochanka.
Weszła w labirynt szukając go, kierując się głosem jego i śmiechem, lecz się ścieżka załamała i powstrzymała ją nieprzenikniona ściana splątanych gałęzi. Zwróciła się na mylne szlaki których zawroty powtarzały się w koło, bez końca.
— Szukaj mnie — brzmiał głos Stelia coraz dalej pomiędzy zielonemi, przewiewnemi a nieprzenikalnemi ściany.
— Gdzieżeś, gdzieżeś? Czy mnie widzisz?
Szukała wyrąbów w gąszczu, dostrzegała same pokrzyżowane gałęzie, złote od strony słońca, czarne po odwrotnej stronie.
Graby i bukszpany mieszały pożółkłe zwiędłe liście z ciemnemi, lśniącemi, wiecznie zielonemi, wywołując silne kontrasty świeżości i przekwitu, wrażenie wątpliwe zwiększające zmieszanie wystraszonej kobiety.
— Zabłąkałam się. Wyjdź na przeciw mnie.
W gęstwinie dźwięczał śmiech młodzieńczy.
— Arianno! gdzieżeś Arianno!
Teraz głos rozlegał się z przeciwnej strony a ostrzem miecza przeszywał jej serce.
— Arianno!
Wróciła nazad, biegła wprost przed siebie, znów wracała, starała się przedrzeć przez gęstwinę, rozchylała liście, złamała gałęź i nie dostrzegała nic, nic oprócz splątanych, bliźniaczo z sobą podobnych ścieżek labiryntu.
Wreszcie usłyszała po za sobą kroki tak bliskie, że aż drgnęła!
Nie! nie był to Stelio, myliła się.
Raz jeszcze obejrzała się w koło zielonej warowni w której została uwięzioną.
Nasłuchiwała wyczekując.
Tylko własny słyszała zdyszany oddech, własnych pulsów głośne bicie.
Dokoła zaległa głęboka cisza.
Wzrok wzniosła w górę.
Kopuła nieba olbrzymia i czysta zaokrąglała się, wspierając na konarach zielonej celi której Foskaryna była więźniem.
Zdawało się że nic już niema na świecie oprócz tej pustynnej bezbrzeżności, tam, wysoko, a tu samotności zaciśnienia.
Nie umiała oddzielić miejsc śród których się znalazła od nurtującego jej duszę uczucia.
Trwoga, niepokój, podniecona wyobraźnia, zmieniały w oczach jej rzecz każdą w żywą, wymowną allegoryę.
— Stelio! Gdzie jesteś Stelio?
Cicho.
Nikt nie odpowiada.
Próżno nastawia ucha, dech w piersi zapiera, czeka... godzinami zdają się jej chwile przelotne.
— Gdzie jesteś? Boję się.
Cicho.
Gdzież się pod ział Stelio?
Czy znalazł wyjście z labiryntu i ją tu samą zostawił?
Co znaczy ten żart okrutny?
Zdejmowała ją chęć szalona, nieprzemożona krzyczeć, płakać, rzucić się na ziemię, tarzać, ranić się, czuć ból fizyczny, umierać.
Znów wzniosła oczy ku niemym nieboskłonom.
Szczyty wysokich grabów paliły się jak żużle na chwilę przed spopieleniem, gdy się już z nich nie wydziela płomię.
— Widzę cię! — rozległ się nagle głos wesoły w cieniu głębokim, tuż, tuż przy niej.
Drgnęła, pochyliła się ku cieniom.
— Gdzieżeś, gdzie?
Śmiał się w krzakach, niewidzialny, jak faun na czatach.
Żart ten upajał go, ożywiał.
Czuł się lekkim, zwinnym i cała tajemniczość miejsc półdzika, woń jesieni, dziwaczność położenia, przestrach kobiety, nawet bliskość marmurowych bożków i boginek, zaprawiały mu wesołe usposobienie odcieniem starożytnej poezyi.
— Gdzieżeś? O! przestań żartować! Nie śmiej się już tak. Stelio! dość tego, dość!
Przykucnął pod krzakiem, z obnażoną głową, pod kolanami czuł mech wilgotny i liście suche, szeleszczące a oddychając śród gałęzi napawał się lubością szczególną tak jak gdyby się zaciskały nowe, silniejsze węzły pomiędzy nim a życiem roślinnem i oczarowany świeżością wrażeń, snuł w swej wyobraźni, śród splotów miniaturowego labiryntu, pomysły godne pierwszego wynalazcy nadpowietrznych wzlotów.
Przypominał sobie myt potwora urodzonego z Byka i Pasifai, legendę Tezeusza na Krecie.
Świat bajki stawał się dlań widomym, dotykalnym.
Pod czerwienią jesiennego zachodu słońca, zgodnie z instynktami wrodzonemi i umysłowem wyrobieniem, przeistaczał się w jedną z tych istot dwulicych, na poły zwierzęcych, boskich na poły, w sielskiego fauna obmyślającego wesoło i krotochwilnie gonitwy, zasadzki, sidła zastawiane w lesie, na miękkiej murawie.
Marzył o nimfach, boginkach i w wyobraźni przesuwał mu się obraz Donatelli.
— Dość! dość już tego! — wołała Foskaryna — sił mi nie staje... upadnę!
Krzyknęła czując się pochwyconą za brzeg sukni przez dłoń wyciągającą się z pod krzaku.
Pochyliła się, dojrzała w cieniu, śród gałęzi, roześmianą twarz młodego fauna a śmiech jego odbił się o jej duszę nie weselem lecz bólem i smutkiem, zaznaczając ostre różnice pomiędzy tą świeżą zawsze wesołością a nurtującym ją ustawicznie niepokojem, tą niebaczną lekkomyślnością a gniotącym ją ustawicznie ciężarem.
Zrozumiała jaśniej niż kiedybądź popełnioną omyłkę, okrucieństwo losu co na drogę jej życia rzuciło cień postaci Donatelli.
Zaledwie pochylając się >spostrzegła twarz kochanka, już się przed nią zjawił obraz tamtej, młodej i silnej, ponętnej, pochylającej się niby wraz z nią, naśladującej ruchy jej, nakształt własnego jej cienia na słońcem oświeconym skraju murawy.
W oczach jej pociemniało.
Nie mogła odróżnić prawdy od urojenia.
Tamta odpychała ją, przykrywała sobą, unicestwiała.
— Puść mnie! nie rusz! Nie mnie szukasz...
Głos miała tak zmieniony, że Stelio zaprzestał śmiać się i żartować.
Powstał.
Teraz go nie widziała, oddzielona od niego kotarą gęsto splątanych gałęzi.
— Wyprowadź mnie stąd. Na nogach ustać nie mogę, sił mi nie staje... cierpię.
Nie znajdywał słów dla uspokojenia jej, pocieszenia.
Czyż nie odgadła skrytych a mimowolnych jego myśli i uczuć?
— Zaczekaj, zaczekaj chwilę. Postaram się znaleźć wyjście. Zawołam kogo.
— Odchodzisz!
— Nie bój się, nie bój! nic ci tu nie grozi.
Mówiąc to dla jej uspokojenia czuł płonność słów własnych, niezgodność zabawnej przygody z wzbudzonemi przez nią wzruszeniami.
I sam w sobie czuł pewne rozdwojenie: niepokój a zarazem chęć do śmiechu, którą powstrzymywał doświadczając obcego sobie wrażenia: jakie pozostaje czasem po snach przykrych, dziwacznych.
— Nie odchodź! — błagała go wystraszona — spotkamy się może tam, na tym oto zakręcie. Sprobójmy. Daj mi rękę.
Przesunął rękę po przez gałęzie; drgnął dotykając jej dłoni: zimną była jak lód.
— Foska! Co ci jest? Widzę że się czujesz nie dobrze. Zaczekaj! przedrę się przez ten płot żywy, wyłamię.
Usiłował to czynić, złamał kilka gałęzi, lecz elastycznej zapory przerwać i przemódz nie mógł.
Daremnie krwawił sobie dłonie.
— A! nie dam rady!
— Krzyknij! zawołaj kogo!
Głos jego rozdarł ciszę.
Wysokie szczyty drzew już pogasły lecz po niebie rozciągała się jeszcze czerwień podobna do łuny olbrzymiego gdzieś pożaru.
Po nad głowami ich przemknęło stado dzikich kaczek, w trójkąt spleciony, czarnych, z wyciągniętemi szyjami.
— Pozwól mi odejść. Z łatwością dojdę do wieży. Zawołam. Głos mój usłyszą stamtąd.
— Nie! Nie! nie odchodź.
Lecz usłyszała już oddalające się jego kroki i znów pozostała sama, zbłąkana, opuszczona na krętych steczek sieci.
Zatrzymała się.
Czekała.
Słuch wytężała.
Wzniosła oczy w górę.
W trójkąt zbite stado ginęło w dali.
Traciła miarę czasu, chwile zdawały się jej godzinami.
— Stelio! Stelio!
Nie była zdolną panować dłużej nad podrażnionemi do ostateczności nerwami.
Czuła się bliską stracenia zmysłów.
Szał ją opanowywał jak powstająca burza.
— Stelio!
Słyszał rozpaczne jej wołanie i szukał niecierpliwie, śród krętych ścieżek, drogi ku wieży zbliżając się do niej, to znów oddalając.
Śmiech mu zastygł na ustach, serce się ściskało i drżał cały za każdym razem gdy własne swe imię słyszał wołane w niewidzianej męce.
Dzień się skłaniał ku wieczorowi a bledniejące blaski wywierały na nim wrażenie krwi upływającej, ubiegającego życia.
— Jestem tu! uspokój się! jestem!
Jedna ze ścieżek doprowadziła go wreszcie do stóp wieży.
Wbiegł szybko po krętych schodach.
Dobiegłszy do szczytu doznał zawrotu głowy, oparł się o poręcz, przymykając oczy, otworzył je.
Na skraju horyzontu palił się jeszcze długi szlak ognisty.
Bezpromienny krąg księżyca wypływał na nieboskłony.
Równina podobna była do szarego ogniska, labirynt u stóp wieży z czerniejącemi bukszpanami, z żółtemi plamami grabów, wąski pomimo niezliczonych swych skrętów, miał pozór porosłego dzikiemi krzewy rumowiska, dzikiej i ponurej ruiny.
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — wołał z wieży na Foskarynę — nie biegaj tak! uspokój się. Już mnie posłyszano, ktoś nadchodzi, poczekaj! zatrzymaj się.
Widział ją biegającą w kółko po zwodnych, splątanych ścieżkach, oszalałą, podobną do istoty skazanej na czcą mękę, trud bezowocny a wiekuisty, godną siostrę męczenników z mitologii.
— Wstrzymaj się! Zdawało się że niesłyszy lub się zatrzymać nie może pchnięta fatalnym niepokojem i że on sam, nie mogąc jej pomódz, jest skazany zostać światkiem jej męczarni.
— Otóż jest!
Jeden ze stróżów posłyszał nawoływania i przekroczył wrota labiryntu.
Stelio spotkał się z nim u stóp wieży.
Poszli razem szukać zabłąkanej.
Tajemnice labiryntu znane były stróżowi.
Stelio powstrzymał gadatliwość jego i jowialność hojnym datkiem.
„Postradała zmysły! Upadła może“ — myślał.
Cisza i ciemność zdawały mu się złowrogie, przerażały go.
Foskaryna nie odpowiadała na jego nawoływania, a on nie słyszał już nawet własnych kroków odgłosu.
Noc zapadła pod chłodną wilgocią mroczącego się cieniem nieboskłonu:
„Może ją zastanę zemdlałą, leżącą bez życia na ziemi.“
Drgnął spostrzegłszy nagle na skręcie ścieżki, twarz jej bladą w ostatnich przebłyskach niknącego światła, z szeroko roztwartemi źrenicami i zaciśniętemi konwulsyjnie usty.
Odjechali do Dolo, wzdłuż Brenty, tą samą drogą którą przybyli.
Nie mówiła ani słowa, ani razu nie otworzyła ust, nie odpowiadała na jego pytania, niezdolna rzekłbyś roztworzyć zaciśnięte zęby, leżała wsparta o poduszki powozu, otulona w płaszcz ciepły, — wstrząsana, od czasu do czasu, dreszczem gwałtownym, tak blada jak gorączkujący ludzie w przeddzień śmierci.
Brał ją za ręce, starał się je rozgrzać, lecz daremnie.
Opadały chłodne jako rzecz zwiędła, bezsilna a posągi, kamienne posągi biegły za niemi, wzdłuż drogi.
I rzeka biegła ciemna śród ocienionych brzegów, pod srebrzystem niebem, na które wypłynął księżyc w pełni.
Po rzece mknęła łódź czarna ciągniona przez parę siwych koni, klekocących kopytami po wybrzeżu.
Popędzał je woźnica pogwizdując barkarolę.
Na pokładzie barki dymił się komin jak nad chaty dachem.
Na dnie widać było żółte światło latarni, a zapach wieczornego jadła rozwiewał się w nocnem powietrzu, a tu i tam, na zalanych tumanem polach biegły, krzyżowały się, znikały, znów się na srebrne światło miesiąca wysuwały posągi, posągów krocie.
Było w tem krajobrazie coś z grozy wybrzeży Styksu i Hadesu padołów: kraina cieni, mgieł, wody.
Wszystko się tu rozwiewało jak w cieni i duchów krainie.
Księżyc czarował dolinę, pociągał, ją ku sobie tak samo jak pociąga szerokie morze.
Nienasyconemi, cichemi usty pił z brzegów horyzontu wilgoć.
Tu i owdzie szkliły się rozlane kałuże a precz! daleko! ciągnęły się, krzyżowały, srebrzyły wstęgi kanałów, obrosłe po brzegach rzędami wierzb pochyłych.
Lądy z chwili na chwilę zdawały się tracić coś ze swej ścisłości i wagi, ulatniać, nabierać dziwnej przelewności tak że smętne nieba mogły się przeglądać w niezliczonych zwierciadeł toni a tu i tam, wszędzie, z poza mgły rozwiewnej, wysuwały się, biegły, znikały posągi... kamiennych ludów korowody...


∗             ∗

— Czy często myślisz o Donatelli Aryale — spytała Stelia niespodzianie Foskaryna, przerywając długie milczenie, w czasie którego słyszeli jeno własnych kroków odgłos, rozlegający się wzdłuż Fondamenta del Vetrai, skrzących się skrami strzelającemi z delikatnych, szklanych Wyrobów, zdobiących wystawy sklepów.
I głos jej dźwięknął jako szkło stłuczone.
Stelio przystanął jak przystaje ten kogo zaskoczy niespodzianie trudność jakaś.
Myślą błąkał się właśnie po zielonej wyspie Murano zasypanej kwieciem a jednak tak dziś ubogiej, że trudno wskrzesić wspomnienie dni błogich, gdy ją poeci opiewali jako „siedzibę nimf i półbogów.“
Marzył o słynnych ogrodach, w których Andrea Navagero, kardynał Bembo, Aretino, Aide, z całym wtórującym sobie chórem ubiegali się o palmę wykwintności w dyalogach platonicznych: „lauri sub umbra.“
Marzył o klasztorach podobnych do gineceów, zamieszkałych przez mniszki spowite w biało kaszmiry i koronki, o ufryzowanych główkach, odkrytych ramionach na wzór zalotnic, oddanych tajnym miłostkom, poszukiwanych wielce przez patrycyuszów lubieżnych, noszących słodkie imiona: Ancilly Soranzo, Cypryanny Morosini, Zanetty Balbi, Beatryczy Falier, Eugeni iMuschiera, świątobliwych mistrzyń lubieżności.
Roznieconym marzeniom wtórował aryetką której nuty dźwięczne słyszał w muzeum, wydobywające się z małego, kluczem nakręconego metalowego przyboru, ukrytego pod miniaturowym kloszem szklanym, z lilipuciem ogrzódkiem, z parą tancerzy pląsających na sztucznej murawie, przy miskroskopijnej fontanny szmerach...
Melodya niewyraźna wydzwaniała takt zapomnianych dawno tańców, kilku zniszczonych przez użycie nut brakło od dawna w zużytym instrumencie, rdza i kurz tłumiły dźwięk a jednak melodya ta pozostała mu w uchu i pamięci z natręctwem rzeczy nie szukanych i oto wszystko dokoła zdawało mu się tak nikłe, drobne jak tych porcelanowych kochanków para pląsająca pod powolny takt niewyraźnej, mechanicznej muzyczki.
W starej sztuczce skryła się rzekłbyś, złamana, zduszona dusza Murano.
Na dźwięk głosu Foskaryny, przy niespodzianem pytaniu, melodya zatrzymała się nagle, rozwiały się marzenia o przeszłości; rozpierzchłe myśli, poety skupiły się nie bez żalu na obecnej chwili.
Stelio czuł u swego boku duszę żywą, którą mógł zranić śmiertelnie.
Spojrzał na swą przyjaciółkę.
Szła wraz z nim, wzdłuż kanału, pomiędzy zielonkawych wód cichą wstęgą a tęczowym połyskiem, delikatnych ze szkła wyrobów, spokojna, chłodna niemal. . Tylko zaostrzona nieco jej broda drgała czasem pomiędzy brzegiem koronkowej woalki a peleryną z soboli.
— Tak, czasem — odpowiedział po chwili wahania, nie chcąc kłamać, czując potrzebę wzbicia swego stosunku z aktorką, po nad poziom powszedniości, pragnąc by mu był źródłem siły nie upadku, wolnej umowy zachowując godność nie został ciężkiem jarzmem.
Szła przed nim, prosta i pewna siebie; nie słaniając się bynajmniej, lecz w rzeczy samej postradała poczucie samej siebie, a serce jej biło tak gwałtownie, jak gdyby od stóp do głowy zmieniła się w jedną, drgającą strunę.
Nic nie widziała przed sobą czuła tylko bliskość nieprzeparcie pociągającej wody.
— Głos jej nie daje się zapomnieć — rzekł po chwili zastanowienia Stelio, zbierając się na odwagę. — Posiada niesłychaną potęgę. Od pierwszego z nią spotkania nie przestałem myśleć, że śpiewaczka ta mogłaby zostać przedziwnem narzędziem w mem dziele. Chciałbym skłonić ją do śpiewania części lirycznych mej tragedyi, ody, co wzbija się z symfonii w symfonię aż sie rozbieży w pląs taneczny, pomiędzy obu opizodami. Tanagra zgadza się tańczyć. Przyznam ci się, przyjaciółko moja, żem liczył na ciebie i na twe wpływy na Donatellę Aryale. Gdyby się chęci me i marzenia sprawdziły, troistość przedziwna dyonyzosowego teatru, mogłaby zostać wskrzeszoną, ku rozradowaniu ludzkości...
Mówiąc to czuł fałsz słów swoich, rozdźwięk pomiędzy udaną swobodą a bladością pokrywającą twarz Foskaryny.
Mimowolnie popadł w przesadę udanej obojętności, mówiąc o śpiewaczce jako o narzędziu odpowiedniem samym wymaganiom sztuki, o sile idealnej którą pragnął wciągnąć w koło swych, artystycznych zamysłów.
Pomimo woli, oszczędzając serce idącej obok siebie kobiety, popadł w nieszczerość.
To co mówił, prawdą było poniekąd, ale nie całą prawdą i nie odpowiedzią na postawione mu przez kochankę pytanie.
Zamilkł nagle nie mogąc znieść własnych słów brzmienia.
Czuł dobrze, że w danej chwili, pomiędzy nim a Foskaryną nie mogło być mowy o sztuce, co na daną chwilę postradała dla obojga cenę i samą racyę bytu.
Inna, większa, bardziej wezbrana siła, miotała obojgiem, czyniąc im światy myśli tak martwe jak kamienie po których stąpali.
Jedyną rządzącą niemi mocą były wszczepione w ich serca, w rozpalonej krwi krążące namiętności jady.
Cała istność Foskaryny ześrodkowywała się w jednem uczuciu:
„Kocham cię i chcę cię mieć, zachować dla samej siebie, posiadać nierozdzielnie duszę twą i ciało.“
Jego zaś wola wołała:
„Kocham cię, pragnę byś mi służyła wiernie, z całkowitem zaparciem się samej siebie, lecz W życiu nie chcę się pozbawić żadnej rozkoszy, wyrzec żadnej, rozbudzającej me pożądanie rzeczy.“
Pomiędzy jej a jego wolą walka musiała być nie równą lecz i nieubłaganą...
Korzystając z milczenia, mimowolnie krok przyspieszającej kobiety, gotował się do zmierzenia z całą prawdziwą prawdą.
— Rozumiem że nie o to chciałeś mnie spytać...
— Tak, nie o to. I cóż?
Zwróciła się ku niemu z gwałtownością przypominającą mu ów wieczór, w którym oszalała wołała nań:
„Idź! idź do niej! Czeka Cię!“
Na tem cichem bezludnem wybrzeżu, pomiędzy stojącemi wody kanału a tym szeregiem szklanych wyrobów, na tej opuszczonej, nudnej Wyspie, niebezpieczeństwo zdało mu się nieuniknionem.
Lecz jakiś natrętny przechodzień zaproponował zaprowadzić ich do najbliższej huty.
— Idźmy! idźmy! — zawołała aktorka spiesząc za przewodnikiem, jak gdyby chciała czem prędzej skryć się przed światłem dziennem.
Huta wilgotną była, pełną plam saletry, słonego, właściwego grotom morskim zapachu.
Minęli zarzucony drzewem opałowem i węglem dziedziniec, przeszli przez stare wrota, znaleźli się przy piecowisku, którego oddech ognisty parzył ich, oślepiał, wygryzając oczy, tak jak gdyby ogień chwytał się rzęs samych.
„Zniknąć, zostać pochłoniętą przez ziemię, nie zostawić śladu po sobie“ — wołało zbolałe serce kobiety, unicestwienia spragnione. — „Ogień ten, w chwilę, w jedną, mógłby mnie objąć jak obejmuje te oto brzemię, spopielić jak słomy wiązkę.“
I z myślą tą zbliżała się do otworów skąd buchały żary jaśniejsze od słońc południa, przelewne, obejmujące kotły i garnki, w których się rozpuszczała szklana masa.
Stojący za osłaniającemi ich od żarn, palisadami robotnicy, w masę tę zanurzali żelazne pręciki, z cieczy szklanej wydmuchując przedziwne kształty i linie.
„Siło ognia! — myślał poeta-ożywiciel, od trapiących go przed chwilą uczuć oderwany nowem wrażeniem, upojony przedziwną mocą i pięknością żywiołu, z którym się zbratał od chwili tworzenia nowego swego dzieła. — Ah! gdyby to życiu istot co mnie kochają módz nadać formy doskonałości do której wzdycham! Słabość ich, ułomność rozpalić nieskończonej miłości wrzeniem, zmienić w materyę powolną natchnieniem mym, podatną do ich wcielenia! Czemu, ah czemuż! O Foska! przyjaciółko moja! nie chcesz zmienić się w ten boski materyał, którybym mógł naginać, przeistaczać gwoli chęciom mym i zamysłom? Zostałabyś żywem wcieleniem arcydzieła wiary i cierpienia i dzięki tobie życie nasze prześcignąćby mogło sztukę samą. Ah, czemuż mamy pozostać podobni do najpospolitszych kochanków co się szarpią i przekląć gotowi wzajemnie. Słysząc z ust twych, pamiętasz? słowa: „zdolnani zdobyć się na to na co się miłość sama zdobyć nie potrafi,“ łudziłem się nadzieją że mi istotnie coś po nad miłość dać możesz, coś, co by zadowolnić mogło mych pragnień nie nasyconość!...“
Do koła rozpalonych pieców praca szła raźno.
Na końcach prętów wydmuchiwana ciecz szklana, wydymała się, wiła, srebrzyła nakształt kłębiącego się obłoczku, jaśniała jak miesiąc w pełni, rozpryskiwała, dzieliła, wyciągała w niteczki drżące, perliste, błyszczące a tak lekkie jak te pajęcze, co pod rosą poranną zwieszają się w lesie, z gałęzi na gałęź.
Z baniek tęczowych, niteczek niepochwytnych, majstrowie, każdy wedle wrodzonego sobie lub długoletniej pracy doświadczeniem do wymagań swej sztuki przystosowanego rytmu, wytwarzali tęczowe, z mgły i promieni, przedziwne kształty.
Na wskazane przez majstra miejsce czeladnicy nakładali krople szklistej cieczy i oto kulka przedłużała się, wydymała, wyginała, wiła, tworzyła podstawę, wyżłobienie kielicha, brzegi, dziób, ucho.
Pod działaniem narzędzi szybko bladła czerwoność rozpalonego materyału.
Kielich przytwierdzony do pręta znów wystawiany był na działanie płomieni i z nich wycofany, rozmiękły, giętki stawał się dziwnie posłuszny najlżejszym dotknięciom tego co go kształcił, przyozdabiał wedle starych, przez praojców przekazanych, niezrównanych wzorów, lub wedle własnej twórczej fantazyi.
Dziwnie lekkiemi, zwinnemv rytmicznemi były poruszenia milczących robotników, dokoła tych wytwornych tworów ognia i żelaza i oddechu ludzkich piersi.
Lekkie, zwinne, rytmiczne jak tanecznego korowodu zwroty dokoła prastarych, płonących ogniem świętym ołtarzy.
W ustawicznem falowaniu płomieni postać Tanagry zjawiała się wywołana wyobraźnią poety, do Salamandry podobna, a głos Donatelli śpiewał mu w duszy potężną melodyę.
„I ja to sama, znów dziś, dziś jeszcze, dałam ci ją za towarzyszkę — myślała zrozpaczona Foskaryna. — Sama wywołałam ją, postawiłam pomiędzy tobą a sobą, wówczas gdy myśl twa daleką może od niej była... sama! tak jak w tę noc szału!...“
I było tak naprawdę, naprawdę tak było.
Od chwili gdy imię śpiewaczki wymówione przez usta jej przyjaciela obiło się o boki pancernika, w cieniu rzuconym przez uzbrojonego olbrzyma na cichych wód zwierciadło, aż do tej chwili, ona, ona sama wyegzaltowała w wyobraźni poety obraz nieznajomej dziewczyny, rozświetliła go swą zazdrością, lękiem swym z dnia na dzień pogłębiała, wzbiła w pewność co było przypuszczeniem i mogło być tylko przywidzeniem rozgorączkowanej wyobraźni.
Ileż razy, bliskiem u już może zapomnienia młodzieńcowi, mówiła:
„Czeka cię! idź-że do niej!“
Ileż razy obojętnemu nasuwała obraz oczekującej go w oddaleniu i tajonej tęsknocie dziewicy.
I jak w oną noc pamiętną, płonące sztuczne ognie Wenecyi, oblały swą łuną młodzieńcze twarze tych dwojga, tak je teraz rozświecała ona własną swą namiętnością, tak teraz płonęły przed nią jej zazdrością rozpalone.
„Zapewne — myślała. — I w chwili tej bawi się jej obrazem. Rozpacz moja zaostrza tylko jego namiętność. Z lubością w wyobraźni swej pieści tamtą, tu, pod mem rozpacznem spojrzeniem...“
Męka jej nie znała granic; czuła że miłość jej to właśnie rozpala tamtą namiętność, co ją zabija.
Czuła że ją roznieca własnem tchnieniem i to ją dręczyło niesłychanie.
— Wnet po ukończeniu, wstawiamy robotę znów do pieca, dla wytrawienia — odpowiadał na zapytanie Stelia jeden z majstrów — wystawiona na działanie powietrze rozprysnęłaby się odrazu na tysiąc cząstek.
Istotnie widać było przez otwór, obszerną jak komnata niszę, przedłużenie pieca, napełnioną szklanemi krużami pozostającemi jeszcze pod działaniem ognia.
— Stoją tam już od dziesięciu godzin — objaśniał majster wskazując śliczną grupę.
Potem już lekkie, przezroczyste twory opuszczały na zawsze swą ognistą kolebkę, odrywały się od płonącego ojczystego łona, chłodły, zostawały zimnemi, pełnemi blasku klejnotami, rozpoczynały nowe życie w świecie szerokim, dalekim... wchodziły w służbę magnatów i miłośników sztuki, narażone na niebezpieczeństw krocie, powolne zmianom światła, udzielając na przemian gościnności wonnym, ściętym kwiatom lub Upajającym napojom...
— „Xela la nostra gran Foscarina“[36] — spytał zcicha Stelia człowiek o zaczerwienionych powiekach który poznał aktorkę w chwili, gdy czując brak oddechu w piersiach, podnosiła woalkę.
Zdjęty naiwnem wzruszeniem majster, postąpił ku niej kłaniając się nisko.
— Pewnego wieczoru „parona“[37] pobudziłaś mnie do łez i do śmiechu, jak dziecię. Czy pozwolisz bym ci na pamiątkę wieczoru którego nie zapomnę dopóki żyw będę! ofiarował drobnostkę wyszłą z rąk „del povaro Seguso“[38].
— Zwiesz się Seguso? — zawołał Stelio Effrena, pochylając się z żywością by się lepiej przyjrzeć mizerakowi — z rodu wielkich naszych szklarzy! Prawdziwy Seguso?
— Do pańskich usług.
— Książe tedy...
— „Si, un Arlechin finto principe“[39].
— Biegły być musisz w swej sztuki arkanach?
Człeczek z Murano uczynił gest tajemniczy przypominający czarodziejstwa mistrzów od których się wywodził.
Stojący dokoła pieców robotnicy uśmiechali się a ciecz szklana zastygała na końcu prętów, które trzymali w zawieszeniu.
— „Dunque, parona mia, se déguela de acetar?“[40]
Wyglądał jak gdyby zstąpił żywcem z którego z obrazów Bartolomea Vivarini, niby brat, brat rodzony któregoś ze świętych co się chronią pod opiekuńczy płaszcz Madonny, w Santa Maria Formosa: zgarbiony, chudy, wyschły, ogniem przetrawiony cały, ze skórą naciągniętą na trzeszczące rzekłbyś koście, z rzadkiemi pasmami siwych włosów, nosem cienkim i prostym, spiczastą brodą i wąskiemi, sinemi wargami od których krańców rozbiegały się sprytni ciętość znamienujące zmarszczki.
Ręce miał wydłużone o szybkich a zręcznych i rozważnych ruchach, pokryte bliznami, poparzone, wyrażające samym swym składem zręczność i akuratność, dotyk czuły i nieomylny, doskonale dopasowane do zajęć i pracy, w której się ćwiczyły całe, długie szeregi pracowitych i zdolnych jego przodków.
— Zaprawdę jesteś z Segusów wielkiego rodu — rzekł obejrzawszy go od stóp do głowy, Stelio Effrena. — Same twe ręce stanowią indegat szlachectwa.
Majster szklarz spojrzał uśmiechając się na dłonie swe i palce.
— Winieneś zapisać je testamentem na rzecz Muzeum w Murano, wraz z prętem którego używasz przy pracy.
— Aha! by mi to połamano tak jak serce Canovy i „le vissole padovane“[41].
Wesoły śmiech obiegł dokoła płomiennych ołtarzy a przyszłych kruż zaczątki stygły na końcu żelaznych prętów, czerwone zrazu, bladły, błękitniały jak liście przekwitających hyacyntów.
— Lecz ostatnim i najbardziej przekonywającym rodowodem będzie twa praca — uśmiechnął się Effrena. — Zobaczym!
Foskaryna milczała bojąc się zdradzić głosem uprzednie swe wzburzenie, lecz z właściwym sobie wdziękiem, ruchem I smętnym uśmiechem dziękowała małemu człowieczkowi za jego dar królewski.
— Która z tych kruż Seguso? — pytał wesoło Effrena.
Człowieczek podrapał się zmieszany nieco w głowę, zrozumiał że ma do czynienia ze znawcą.
— Niech zgadnę — żartował Stelio zbliżając się do napełnionej krużami niszy, będącej tylko przedłużeniem piecowiska. — Oto ta, zapewne...
Obecnością swą śród szklarzy wzniecał wesołość niezwykłą „ii lieto ardore del gioco,“ za którą sam się ustawicznie ubiegał w życiu.
Prości ci, zapracowani ludzie, ożywili się, roznamiętniali, jak gdyby szło o zakład gruby, o hazard.
Ciekawi byli porównać spryt majstra ze sprytem wytrawnego znawcy i ten nieznany im przed chwilą młodzieniec, co się umiał tak szybko nagiąć do nich, zespolić z niemi, przestał być im obcym.
— A jeśli ta to właśnie...
Foskaryna czuła się wciągnioną w żart wesoły, zobowiązaną niby do wzięcia w nim udziału.
Opadła ją nagle gorycz wobec tego rozweselenia jej młodego przyjaciela.
I tu też, bez wysiłku, mimowoli zaprawiał, ozdabiał wesołością chwile ulotne, udzielał coś z własnej żywotności otaczającym go ludziom, pociągał myśli ich i wyobraźnię w sfery wyższe, rozbudzał w zapracowanych poczucie godności i szlachectwa sztuki.
Na chwilę doskonała harmonia linii, była jedynym przedmiotem ich uwagi a pod bacznem ich okiem ożywiciel ducha pochylał się nad kruż gromadą tak, jak gdyby od rozwiązania żartobliwego zadania zależeć miała przyszłość cała małego, zaniepokojonego majstra szklarza.
„Prawda! znasz sztukę życia“ mówiła Effrenie czułem spojrzeniem Foskaryna — i słuszne jest byś zadowalniał wszystkie swe chęci. Szczęśliwą będę widząc cię napającym życiem, posiadaniem tego wszystkiego czego twa dusza zapragnie. Ha, czyń ze mną co ci się podoba!“
Uśmiechała się wyrzekając się sama siebie. Należała do niego tak jak rzecz bezwartościowa: pierścień na palcu, rękawiczka w ręku, szmat, słowo które można dowolnie użyć lub odrzucić, kruża wina, którą można dowolnie pić lub wylewać...
— A więc Seguso? — zawołał zniecierpliwiony wahaniem się Effrena.
Mały człowieczek spojrzał mu w oczy i odzyskując pewność siebie spuścił się na wrodzony mu instynkt.
Pomiędzy krużami było pięć co wyszły z rąk jego, każda w odmiennym stylu i kształcie, lecz która z nich najpiękniejszą była?
I majstrowie i czeladnicy pochylili się zaciekawieni, wyciągając ku piecom pręty by nie zastygła na nich ciecz szklana a płomię trzeszcząc jak trzeszczą płonąc laurowe liście, przelewało, buchało za ekranami oddzielającemi od pieca niewolników pracy i sztuki.
— Tak! tak! — wołał Stelio Effrena, patrząc jak szklarz wyjmuje ostrożnie krużę na którą padł jego wybór. — Krew nie kłamie i słuszne daje ci świadectwo. Kruża ta godna dogaressy Foskaryny, której została ofiarowaną!
Seguso trzymając w ręku ostrożnie krużę, rozgrzany pochwałą i słowy poety, uśmiechał się do aktorki.
Subtelnym, sprytnym wyrazem twarzy przypomniał złotego lisa, co w herbie wyspy Murano ugania się za kogutem.
Jego zaczerwienione od ognia powieki opuszczone były na przedmiot który trzymał w ręku, a w całej jego postawie, nawet w ostrożnem, pieszczotliwem palców zagięciu, przebijały się wrodzone, odziedziczone zdolności artystyczne, poczucie linii i kolorytu.
A kruża w ręku przygarbionego swego twórcy podobna była do prawdziwego kwiecia rozkwitającego na cienkiej, wyłamanej gałęzi.
Przepiękna zresztą! tajemnicza jak samej przyrody twory, przechowywała w wklęsłości swego kielicha ludzkiej piersi tchnienie; przezroczystością walcząc o lepsze z wód kryształem i powietrzem stref południowych, dzierzganiem koronkowem, fijołkowem swych brzegów, przypomniała błąkające się śród morskich tali meduzy, prosta, czysta, za ozdobę mając tylko ów brzeg frendzlowany, falisty, cała w podstawie, łodydze, kielichu!
W czem się kryła tajemnica jej przedziwnej piękności tego niktby nie potrafił określić ani jednem słowem, ani słów tysiącem.
To też wartość jej zostawała nieobrachowaną i zależnie, od patrzącego na nią oka, bezcenną lub żadną.


∗             ∗
— Pobije się — mówił Stelio.

Foskaryna chciała sama nieść dar otrzymany, nie zawijając w papier, jak się niesie kwiat wonny.
— Zdejmę rękawiczkę.
Postawiła krużę na brzegu ocembrowania studni znajdującej się w obrębie huty.
Mchem porosłe belki, wytarty front bazyliki, z jej bizantyńskiemi szczątkami, czerwone cegły dzwonnicy, złocistość słomy sterczącej w stertach, za ogrodzeniem, brunatne gałęzie wysokich oleandrów, twarze kobiet, siedzących na progach domów i niżących, na długie nitki, różnobarwnie szklane paciorki, trawa tu nisko, a tam wysoko mknące obłoki, wszystko odbijało się w przepięknej kruży.
Wszystkie barwy ją przenikały, zlewały się w niej, i życie samo przelewało się w jej wąskim obrębie tak jak się w źrenicy żywej odzwierciadla świat cały.
— Wyobraź sobie ile pracy i doświadczenia trzeba było na wytworzenie rzeczy tak pięknej! — mówił podziwem zdjęty Stelio. — Niezliczonych Segusów pokolenia składały się przez wieki, przez długie, tchnieniem, swem, przedziwnie zręcznem i czułem dotknięciem, na wytworzenie tego tworu w ręku majstra szklarza, nieświadomego zasobów któremi rozporządza. W chwili dokonania dzieła wreszcie, sprzyjały mu równomiernie: bogactwo materyi, stopień ściśle do potrzeby przystosowanego ciepła, powietrze odpowiednie. Wszystko się składało na wytworzenie arcydzieła!
Foskaryna ujęła delikatnie obnażonomi palcami podtrzymującą kielich, delikatną łodygę.
— Jeśliby się stłukła — mówił Stelio — trzebaby jej było wznieść mauzoleum jak to, które wzniósł Neron cieniom swej rozbitej czary. Ah! Przywiązanie do rzeczy! Już inny despota, Xerxes, wyprzedził cię, przyjaciółko moja, opasując drogocennemi naramiennikami ukochane przez się drzewo.
Foskaryna zachowywała na przysłoniętych brzegiem woalki ustach uśmiech swój nikły, zastygły niby.
Stelio znał uśmiechu tego znaczenie, pamiętał co przecierpiał, wzdłuż brzegów Brenty, jadąc przez pokrytą krociami posągów kampanię.
— Ogrody! Ogrody! wszędzie, gdzie okiem rzucić ogrody! Niegdyś były najpiękniejsze pod słońcem! Andrea Calmo zwał je rajem ziemskim a kwitły tu bujnie: poezya, muzyka i miłość! Może który z tych starych oleandrów pamięta jeszcze rozmowy greckie Aldo Manuce z Navagero, lub westchnienia Madonny Gasparina słano w ślad za hrabią Collalto...
Przechodzili ścieżką pomiędzy ogrodami samotnemi.
Na szczycie opasujących je murów, ze szpar pomiędzy pokruszonemi, czerwonemi cegłami, sterczały dziwaczne, palczaste, długie, drżące trawy; brunatnych oleandrów szczyty złociły się w zachodzącem słońcu; w powietrzu unosiły się złote, do awenturyn podobne pyłki.
— Słodki i straszliwy zarazem był los Gaspary Stampa. Czy znane ci jej „Rymy?“ Tak. Przypominam sobie żem je widział na twem biurku. Lód zmieszany z ogniem! Chwilami, po przez zimne petrarchizmy kardynała Bembo, wybucha krzyk szczerego uczucia. Są tam strofy pyszne:

„Vivere ardendo e non sentire il male“[42]

— A czy pamiętasz Stelio — przerwała mu Foskaryna, z tym przykutym do ust swych uśmiechem co jej nadawał pozór lunatyczki — czy przypominasz sobie sonet rozpoczynający się od słów:

„Signore, io so, che in me non son-più viva,
„E veggo omai ch’ancor in voi son morta...“[43]

— Nie przypominam sobie Foska.
— A czy pamiętasz swe własne pomysły o umarłem Lecie? Spoczywało w żałobnej barce, W złotogłów, jak dogaressa, owinięte. Pogrzebowy orszak przeprowadzał je na Murano, kędy mistrz hutnik miał zawrzeć je w szklannej, opalowej trumnie, by zanurzone w głębi laguny widzieć mogło przepływające, owijające je długiem włosiem porosty wodne... Przypominasz sobie?
— Pamiętam. Było to w wieczór wrześniowy...
— W ostatni wrześniowy wieczór, w wieczór „Allegoryi.“ Blask wielki na wodzie... Byłeś jak upojony: mówiłeś, mówiłeś bez końca. Ileś powiedział rzeczy! Przybyłeś do Wenecyi ze swej pustelni i przepełniona twa dusza potrzebowała się wylać to też zalałeś towarzyszkę swą potokiem poezyi. Mijała nas łódź ładowna granatami... Nazywałeś mnie Perdita... Czy przypominasz to sobie?
Sama idąc czuła nadzwyczajną lekkość swych kroków, czuła w sobie coś wymykającego się jak gdyby się miała zamienić w cień, rozwiać za lada powiewem wiatru.
Uczucie to pochodziło może ze szklanego przedmiotu który niosła tak troskliwie, znając jego kruchość i bojąc się uronić.
Obnażona jej ręka chłodła i biegnące pod delikatną skórą żyłki błękitniały, podobne do zdobiącej brzegi kielicha delikatnej frendzli.
— Perdito, mogłam się jeszcze wówczas nazywać... A czy przypominasz sobie inny sonet Gasparyny:

„Jo vorrei pur che Amor dicesse come
„Debo seguirlo...“[44]

...i ten jeszcze:

„Se tu credi piacere al mio signore...“[45]

— A! nie wiedziałem żeś tak biegła w skargach nieszczęsnej Anasilli...
— Opowiem ci. Miałam Zaledwie lat czternaście gdy występowałam w starej, romantycznej tragedyi, zatytułowanej: „Gaspara Stampa.“
Miałam rolę protagonistki... Było to w Dolo, kędyśmy przejeżdżali onegdaj, udając się do Strà, na małej wiejskiej scenie, w budzie po prostu... Było to na rok przed śmiercią mojej matki... Pamiętam dobrze... niektóre szczegóły pamiętam tak, jak gdyby to wczoraj dopiero było a minęło odtąd lat dwadzieścia z górą!... Pamiętam dźwięk mego drżącego jeszcze wówczas głosu gdy wyciągałam tyrady a z po za kulis wołano na mnie szeptem bym mówiła głośniej, coraz głośniej. Słów wymawianych przez usta nie rozumiała jeszcze moja mała, sponiewierana duszyczka, lecz nie wiem jaki wrodzony instynkt cierpienia podsuwał mi akcent i wyrazy zdolne wzruszyć nędznych widzów, od których wyczekiwaliśmy kęsa chleba. Dziesięć osób zgłodniałych czekało odemnie nakarmienia a pospolitość ubóstwa, konieczność zadowolnienia potrzeb codziennych, podcinała skrzydła marzeń zrodzonych w mem przedwczesnym rozwoju. Dni łez i westchnień tłumionych! lęków, wyczerpań okrutnych! wstrętów niemych. Ci co mnie tak dręczyli nie wiedzieli co czynią, biedni ludzie upodleni trudem! Niech im Bóg wybaczy i niech odpoczywają w spokoju! Tylko matka moja, ona co:

„Per amar molto ed esser poco amata
Visse e mori infelice,“[46]

sama matka moja, litowała się mej niedoli, cierpiała nad poniewierką i umiała, kołysząc mnie na swem sercu, ukoić lęk którym drżałam, płacząc wraz ze mną, pocieszając mnie... Błogosławioną niech będzie, błogosławioną matka moja miła...
Głos aktorki złamał się.
W głębi serca i pamięci patrzyła w duże, litościwe, spokojne i jak morze głębokie oczy swej matki.
„Powiedz, powiedz mi, co mam począć, radź mi, wspieraj mnie!“
Czuła do koła swej szyi ciepłych ramion matczynych objęcie i cofając się o lata, o lat dziesiątki, czuła zdejmujący ją żal srogi lecz już bez goryczy, wspomnienia przeżytych walk i cierpień oblewały ją ciepłym strumieniem, podtrzymywały, sił dodawały.
Na jakichbo że kowadłach nie kuto jej żelaznej woli.
W jakichbo wodach jej nie hartowano!
Życie jej ciężkie było, zwycięstwo okupione drogo: ceną wytrwałej pracy, walką przeciw wrogom i brutalnym potęgom.
Bywała świadkiem nędz najpotworniejszych, chodziła śród najbardziej ponurych ruin: zmierzyła do dna heroizmu wysiłki, litość łzawą, wstręty, gorycze, śmierci widmo...
— Wiem Stelio co to jest głód, czem wieczór gdy zapada nad bezdomną głową — mówiła cicho, łagodnie, zatrzymując się i opierając o mur przy drodze.
I podnosząc woalkę na czoło, patrzała nie przysłoniętemi źrenicami w oczy kochanka.
Pobladł pod tem spojrzeniem wzruszony i zdziwiony niespodzianemi słowy.
Zmieszany był, zbity z tropu, jak we śnie dziwacznym niezdolny związać to co widział z tem co słyszał, tę nędzę z tą kobiecą postacią tak wytworną, uśmiechającą się doń, trzymającą wykwintną, cenną krużę, w obnażonem ręku.
A jednak nie myliły go zmysły.
Słyszał to co mówiła i stała przed nim, w sobolowym płaszczu, z łagodnem spojrzeniem pięknych oczu, wydłużających się pod długą rzęsą, wiecznie zamglonych łzą wiecznie do nich napływającą i zatrzymywaną wytrwale.
Stała przed nim, o mur oparta, na wąskiej, pustej ścieżce.
— I ileż innych znam rzeczy...
Słowa te zdawały się przynosić jej ulgę...
Pokora wyznań wzmacniam ją bardziej niżby mógł wzmocnić czyn dumy i wzgardy.
Nigdy poczucie osiągniętej potęgi i sławy nie wzbijało ją w dumę wobec ubóstwianego kochanka. lecz teraz, wspomnienie przebytych mąk cichych a okrutnych, ubóstwa, nędzy, głodu, wytwarzało w jej duszy poczucie nabytej istotnej wyższości nad tym, którego uważała dotąd za niedoścignionego.
Tak jak na brzegu Brenty jego słowa zdały się jej po raz pierwszy czcze i puste, tak teraz, po raz pierwszy, czuła się w swem doświadczeniu gorzkiem życia i nędz jego, silniejszą od tego młodzieńca, któremu się wszystko uśmiechało od kolebki, co zaznał jeno pożądań udręczenia i ambicyi niepokoje.
Wyobraziła go sobie w zapasach o chleb powszedni, obarczonego pracą niewolniczą, pognębionego trudnościami wielu.
„Czyby się zdobył na energię odporną, na cierpliwość niewyczerpaną?“
Gdzie tam!
Widziała go słabym, chwiejnym, wobec ubóstw a upokorzonym, pokonanym.
„Ah! niechże ci służą rozkosz, radość, powodzenie! niech służą stale, wiecznie!“
Nie mogła myśleć o tem by walczył i cierpiał i w walce życia pokonanym został; myśl tę oddalała od ściśniętego macierzyńską niemal trwogą serca.
Mimowolnym ruchem położyła dłoń na ramieniu swego młodego przyjaciela.
Spostrzegła się, cofnęła i znów ujęła go łagodnie za ramię.
Uśmiechała się uśmiechem tego co poznał wiele rzeczy niedostępnych dla przyjaciela, zwyciężał tam gdzie ten zostałby zwyciężony.
W głębi serca rozważała pamiętne a okrutne i wyraźne słowa kochanka:
„Powiedz mi że się nie boisz cierpieć... Wierzę że dusza twa objąć może cierpienia świata całego!“
Do fijołków podobne powieki jej opadły nad ukrytem poczuciem dumy, a twarz zajaśniała dziwnie subtelnym i złożonym wyrazem: zgodności sił wewnętrznych, kierowanych wyzwoloną od egoizmu wolą.
Pod cieniem opadającej na jej brwi woalki, bladość ożywiła się iskrą żywą.
— Nie boję się cierpienia — rzekła, odpowiadając na słowa słyszane nad Brentą.
I podnosząc rękę dotknęła nią pieszczotliwie twarzy swego przyjaciela, który zrozumiał tę opóźnioną odpowiedź.
Milczał upojony, jak gdyby mu w tej czarze goryczy podawała samą treść swego serca.
Ze wszech, rzeczy otaczających go w rozproszonem świetle, żadna nie zdała mu się równie piękną i niezbadaną jak ta twarz kobieca, której wyraz zdradzał przepaścistą głąb, gdzie w ciszy dokonać się musiało coś bardzo wielkiego.
Drżąc czekał co mu dalej powie.
Szli czas jakiś obok siebie, pomiędzy dwoma wysokiemi ścianami.
Ścieżka wąską była, głuchą, równą pod ich stopami a po nad ich głowami rozciągały się olśniewające szafiry nieba.
Doszli do małego placyku, przy którym wznosił się ubogi, przez ubogich gospodarzy zamieszkały dom, rudera niemal.
Foskaryna zatrzymała się przyglądając mu bacznie.
Spaczone, spróchniałe okienice otwarte były, przytrzymane na ukos wstawionem drewnem.
Skośne promienie zachodzącego słońca wpadały do izby odymionej, rozświecały ubogie sprzęty: stół, ławę, kołyskę.
— Czy przypominasz Stelio — mówiła — austeryę do której wstąpiliśmy w Dolo, czekając nadejścia pociągu? Na kominie płonął wielki ogień, na ścianach połyskiwały porozwieszane rądle i rądelki, na kracie przypiekały się kawałki polenty. Przed dwudziestu laty tak samo wyglądała austerya ta, komin, ogień, rądle i rądelki. Matka moja zachodziła tam ze mną co wieczór, po przedstawieniu. Siadałyśmy na ławie, za stołem. Na scenie, przed chwilą, płakałam, krzyczałam, szalałam, konałam zasztyletowana lub otruta. W uszach brzmiały mi jeszcze wiersze deklamowane głosem w którym własnego nie poznawałam głosu a duszę pełną miałam, uczuć obcych mi, z których się otrząść nie mogłam i byłam jak ten, co broniąc się ogarniającej go niemocy, usiłuje chodzić i ruszać się... Udanie wykrzywiało mi jeszcze muskuły twarzy, której długo często do porządku przywieść nie mogłam... Maska, poczucie żywej maski rodziło się we mnie... Nadmiernie roztwierałam oczy... Czułam chłód na czole, włosy mi się jeżyły na skroniach... Nie udawało mi się wrócić do poczucia samej siebie i otaczającej mnie jawy... Mglił mi zapach kuchni, jadło na talerzu, przedemną zdawało mi się nie do przełknięcia, ciężkie, wstrętne. Wstręty te pochodziły od jakichś wrodzonych mi, w samej głębi mej istoty skrytych potrzeb wykwintu, instynktów szlachetnych, które się niejasno przebijały z przepaści mych upokorzeń... nie umiem tego wyrazić... Wypływało to może z tej siły, z tego daru z którym się nosiłam bezwiednie, który się miał potem objawić; z tej szczególnej odrębności jaką mnie obdarzyła przyroda... Czasem poczucie tej odrębności tak było żywe, że mnie oddzielało od rodzonej mej matki. Niech mi to Bóg przebaczy! oddalało od niej. Czułam się strasznie osamotnioną, obojętną na wszystko co mnie otaczało... sama, wobec przeznaczeń moich... pozostająca przy mnie matka moja zdawała mi się daleką, cofała w dal niepochwytną. Ah! wkrótce bo umrzeć miała, już się nosiła z zarodkiem śmierci i kto wie, czy w sercu mem nie było głuchych przeczuć tego co niebawem nastąpić miało! Nalegała na mnie bym się posiliła, przemawiała słowy których sama znała słodką tajemnicę. Odpowiadałam jej „poczekaj! potem;“ tylko mogłam pić, spragniona świeżej wody. Czasem, gdy byłam bardziej zmęczoną, wyczerpaną, drżącą, zaledwie na sam uśmiech zdobyć się mogłam a ona, droga! błogosławiona matka moja! całą głębią swego serca zrozumieć jednak tego uśmiechu nie umiała... Niezapomniane, niezrównane chwile! gdy dusza, wyrywając się z więzów cielesnych, błąka się po krawędziach życia!... Czem Stelio! musiało być twe pacholęctwo, któż kiedy zgadnąć i wyrazić potrafi! Wszyscy znamy sen ciężki co obala po znużeniu wielkiem lub upojeniu, nieprzemożony, nagły jak uderzenie buławy, unicestwia. Lecz często, śród czuwania potęga snów zdejmuje nas z tąż samą gwałtownością, pokonywa i oprzeć się jej i zmódz nie może najsilniejsza wola i zdaje się jak gdyby się rozprzęgły pasma naszej egzystencyi i z tych samych nici, nadzieja tkała nam wzory nowe, jaśniejsze, bogatsze... Ah! wracają mi w pamięci niektóre słowa któreś wyrzekł mówiąc o Wenecyi onego wieczoru, gdyś ją nam opisywał przedziwną i przepiękną, rozkładającą umiejętną dłonią światła i cienie, w ustawicznej pogoni za pięknem. Sam bo Stelio! umiesz wyrazić to, co się nie da opowiedzieć... Tam, na ławie, przed ciężkim drewnianym stołem, w austeryi Vampa, w Dolo, dokąd los chciał bym wróciła raz jeszcze, onegdaj, z tobą, śniły mi się najdziwniejsze sny jakie się komubądź przyśnić mogą. Niezapomniane widziałam tam rzeczy: obrazy zrodzone z budzącej się mej wyobraźni i instynktów przysłaniały otaczającą mnie rzeczywistość. Tam, pod oczami memi zaczerwionemi od dymnych lamp naftowych, oświecających jarmarczną scenę, otwierała mi się szkoła akcyi, ruchu, wyrazu... Zaczątki mego mimicznego talentu zrodziły się tam śród trwogi, uznojenia, gorączki, wstrętów, które moja nadczułość uplastyczniała tak jak ci majstrowie szklarze uplastyczniają ciecz rozpaloną, pochwyconą na końce żelaznych prętów... Na ścianie pokrytej rozwieszone mi na niej rądlami i rądelkami widziałam samą siebie, odbitą jak w zwierciadle, w różnych pozach i z różnym wyrazem twarzy: rozpacznym, gniewnym, zbolałym naprzemian i by uniknąć trapiących mnie halucynacyi, rozpędzić uparte zmory, mrugałam szybko oczami. Matka moja powtarzała: „jedz córko moja, zjedz przynajmniej ten kąsek!“ Czem-że był ów kęs chleba, mięsa, wina szklanka lub jagód grono, opłacone wyczerpującą pracą, w porównaniu tego co było we mnie? „Poczekaj, potem,“ odpowiadałam matce mojej a odchodząc z austeryi unosiłam tylko z sobą kawał chleba. Lubiłam zjadać go nazajutrz rano, w polu, pod rozłożystem drzewem, lub na brzegu Brenty, leżąc na trawie lub siedząc na kamieniu... Ah! te posągi!
Foskaryna zatrzymała się.
Doszli końca ścieżki otoczonej z obu stron głuchym murem i oto otwierał się przed niemi plac pusty, Campo di san Bernardo, gdzie stał niegdyś stary klasztor.
W głębi widać było dzwonnicę „degli Angeli,“ po nad którą mknął obłok naśladujący różę na giętkiej gałęzi.
Plac porósł trawą: miękką, świeżą, zieloną jak w parku willi Pisani, w Strà.
— Ah! te posągi — powtórzyła aktorka, patrząc przed siebie jak gdyby tłumne, kamienne postacie zaszły jej drogę. — Posągi te zdawały się nie poznawać mnie onegdaj lecz ja je poznałam Stelio! pamiętam każdy.
Godziny ubiegłe, pola i łąki w mgły upowite, drzewa bezlistne, wille opuszczone, rzeki bieg cichy, pamiątki i wspomnienia królowych bez koron, cesarzy bez tronu, kryształy nieruchomych źrenic Foskaryny, labiryntu zdziczałego ścieżki błędne, szukanie się w nich wzajemne i próżne, lęk i wzburzenie, pyszna marmurowa bladość jej twarzy, ciało omdlałe na poduszkach powozu, ręce bezwładnie opadające, wszystko to przypomniało się Effrenie, nowem rozświecone światłem.
Patrzał na dziwną tę istotę, zdziwiony, niemal wylękły, tak jak gdyby ją widział po raz pierwszy a rysy jej, ruchy, dźwięk głosu, same pokrywające ją szaty, posiadały różnorodne, dziwne jakieś, tajemnicze znaczenie, którego pochwycić nie mógł, tak, jak się nie dają pochwycić szybkie a niezliczone błyskawice.
Stała przed nim istota cielesna, znikoma, podległa smutnym prawom czasu i przyrody; a nieprzebrana masa życia istotnego i idealnego przygniatała ją, obejmowała do koła, dyszała w każdem pierś jej poruszającem oddechu.
Zrozpaczona, koczująca przez życie całe, doświadczyła wszystkiego i doścignąć nie mógł jej doświadczeń granic i właśnie ta przepaść zaznanych przez nią smutków i cierpień, upokorzeń i dumy, walk i zwycięstwa czarowała, pociągała to dziecię rozkoszy. Chciałby żyć jej życiem, zazdrościł jej losu.
Oczarowany patrzał na biegnące wzdłuż obnażonej jej ręki żyłki błękitne, tak wyraźne jak gdyby skóra przezroczystą była; przypatrywał się delikatnym, różowym paznogciom, w końcu długich palców i myślał o krwi krążącej w substancyi ujętej przez przyrodę tak szlachetnym konturem a bogatej jak światy całe.
Jedyną świątynią w wszechświecie zdawało mu się ciało człowieka.
Opanowywała go chęć nieprzeparta zatrzymania idącej obok siebie kobiety, spojrzenia w samą głąb jej oczu, objęcia i zgłębienia niezliczonych jej przemian i tajemnic; zadania jej pytań bez końca... A dziwne mu się przez myśl przesuwały!
„Ileś, w zaraniu swej młodości — pytać ją pragnął — przebiegła bitych dróg i gościńców na wędrownym wozie, leżąc na kupie nędznych dekoracyj lub suchych liści podściale? Ozy pamiętasz ciągnących za tobą histrionów korowody, wzdłuż winnic złotych, o słońca zachodach? Niejeden zapewne wieśniak podawał ci pełne soczystych winogron kosze? Jakże podobnym być musiał do satyra ten co cię pierwszy posiadł a w przerażeniu swem i zmieszaniu czyś słyszała wyjące w polu wichry co porwały, w niwecz, na zawsze rozwiały tę cząstkę twej istoty, której na próżnoś odtąd szukała, straconą, zmarniałą na zawsze! Ileż łez połknęłaś do dnia w którym cię po raz pierwszy ujrzałem w Antygony roli? Tylko we łzach skąpany, zatopiony we łzach głos, tak czystym i przejmującym być może! Ileś narodów podbiła, ujarzmiła? Policz je jak wódz liczy zwycięskie bitwy i zdobyte królestwa. Różnorodne ludy rozpoznawać dziś musisz po właściwym każdemu zapachu tak jak strzelec poznaje zwierza w kniei. I czy pamiętasz ów lud krnąbrny, co ci się długo podbić nie dał, a który raz zjednawszy sóbie umiłowałaś nad wszystkie inne, nad te co ci od razu powolne były. Jest taki, po za oceanem, przed którym odkryłaś nieznanych mu przed tem wzruszeń skarby, ten cię zapomnieć nie może i śląc do ciebie ustawiczne posły wyczekuje twego powrotu chwili... Fosko! O Foskaryno! jakiemiż blaski zaświecić mi może zjednoczenie twych cierpień przebytych i twej dla mnie miłości!“
Tak myślał Stelio Effrena i na samotnym, porosłym trawą placu, cichej, głuchej wyspy, pod bladem, zimowem niebem widział wielką tragiczkę taką jaka mu się ukazała w oną pamiętną noc rozświeconej ogniem. Wenecyi, śród zebranych u jej stołu, jej twórczą potęgę sławiących poetów.
Podobną siłę miała tu, przed chwilą, gdy na pustym placu wyspy Murano, podnosząc opadającą na jej czoło woalkę, mówiła: „i wiem co głód znaczy.“
— Było w marcu, pamiętam ciągnęła łagodnie Foskaryna. — Wyszłam w pole wcześnie, z kromką chleba. Nie spieszyłam; posągi zatrzymywały mnie po drodze. Przechodziłam od jednego do drugiego, zatrzymując się przed każdym, jak gdybym przybyła w odwiedziny. Niektóre zdawały mi się bardzo piękne i starałam się naśladować ich postawę i ruchy, lecz najdłużej już pozostawałam przy pogruchotanych, uszkodzonych, jak gdybym czuła instynktową potrzebę niesienia im pociechy. Wieczorem, występując na scenie przypomniałam je sobie i wyobrażając sobie ich osamotnienie, w cichem polu, pod gwiazd smętnem miganiem, serce mi się ściskało i słowa zamierały na ustach. Widzów niecierpliwiły zbyt długie pauzy... Czasami, słuchając tyrady grającego ze mną aktora, przypomniałam sobie pozę tej lub owej statuy i przybierając ją pozostawałam nieruchomą, jak w kamieniu wyrytą... Uczyłam się rzeźbić ruchy swe i postawę...
Uśmiechnęła się.
Wdzięk jej smętny o lepsze walczył ze smętnym wdziękiem zapadającego wieczoru.
— Jedna, pamiętam, śród wszystkich najmilszą mi była. Odpadły jej wzniesione, podtrzymujące kosz ramiona, lecz ręce, pozostały przy koszu odcięte. Stała na kamiennym cokole, śród grzędy lnu błękitnego a tuż był kanał ze stojącą wodą, w którym się odbijały niebios błękity. Gdy przymknę oczy widzę twarz kamienną i słońca promienie co po przez źdźbła lnu przeglądały jak przez zielonych kryształów pręciki... Zawsze odtąd, w chwili najsilniejszego scenicznego naprężenia, marzyły mi się różne krajobrazy, zwłaszcza gdy mi się uda wstrząsać i wzruszać samem milczeniem widzów.
Policzki jej zarumieniły się lekko.
Zachodzące słońce oblewało ją skośnem promieniem, rozsypując iskry na odziewającem ją sobolowem futrze i w szklanej, trzymanej przez nią kruży.
Przelotny jej rumieniec zdawał się tylko wzmożonym blaskiem.
— Jaka to była wiosna! W koczowniczem mem życiu po raz pierwszy spotkałam się była z wielką rzeką. Ukazała mi się wezbraną i szybkie fale toczące pomiędzy dzikiem wybrzeżem, na dolinie żółtej jak strzecha słomiana, pod skośnemi promieńmi słońca muskającemi jej krańce nakształt ognistego koła. Zrozumiałam wówczas czem jest przerzynająca lądy rzeki wstęga. Była to Adyga biegnąca z Werony, z Julii grodu...
Wzruszoną była wywoływaniem wspomnień nędzy i poezyi zarania swej młodości.
Czuła wewnętrzną nieprzepartą potrzebę wynurzania się, lecz nie potrafiłaby powiedzieć co ją do tego skłania, gdyż nie o tem, wcale nie o tem mówić miała z kochankiem.
Mówić mu chciała raczej o innej młodości, nie minionej lecz obecnej.
Pod jakimże wpływem, wolę swą raz już naciągnąwszy do ofiarnego zadania, zdobywszy się na odwagę zmierzenia się z nagą prawdą, dała się unieść fali wspomnień, czarom dni ubiegłych, przykrywając się płaszczem dziewiczej swej młodocianności, zasłaniając nią niby?
— Przybyliśmy, pamiętam, do Werony, w wieczór majowy; wjeżdżaliśmy bramą Palio. Wzruszenie tamowało mi oddech. Przyciskałam do serca kajet, w którym wpisałam własnoręcznie rolę Julii, powtarzając półgłosem słowa z jakiemi zjawia się po raz pierwszy na scenie: „Kto mnie woła? Jestem. Co rozkażesz?“ Wyobraźnię miałam wzburzoną bardzo, gdyż dziwnym trafem, w dniu tym właśnie kończyłam lat czternaście. Miałam wiek Julii. W uszach brzmiało mi gadulstwo starej niani i stopniowo traciłam świadomość własnej indywidualności przejmując się losami mej bohaterki. Na zakręcie każdej ulicy spodziewałam się spotkać orszak towarzyszący trumnie pokrytej białemi różami. Ujrzawszy groby Scaliger’ów, za ich żelazną kratą, zawołałam do mej matki: „Oto grobowiec Julii“ i rozpłakałam się porwana pragnieniem kochania i umierania: „Zawcześnie ujrzany i nieznany, poznany za późno.“
Głos jej powtarzający nieśmiertelne słowa poety, pieścił ucho kochanka rozdzierająco-rzewną melodyą.
Foskaryna powtórzyła po chwili:
— Za późno.
Okrutne słowa wymówione przez Stelio, powtórzone przez nią w ogrodzie spowitym w nocne mroki, wonnym od jaśminów gwiazd ukrytych i wonnym wonią dojrzałych owoców, co się rozlega w sadach, na wyspach.
„Późno, zapóźno!“
Przekwitła kobieta, stojąc na trawą porosłym placu Murana, wywołała obraz własny z lat, dawno ubiegłych, obraz budzącej się do życia dzieweczki, pierwszego bicia serca, pod tuniką nieśmiertelnej kochanki Romea.
Życie przeżywszy całe, do dna wychyliwszy doświadczeń czarę, wszak wbrew życiu i ludziom przechowała nietknięte w głębi, w samej swej głębi, zbudzone wówczas pragnienia i marzenia? Ale co tam! Po co!
Jeśli wskrzesła jej przeszłość to ją pominie, zdepcze, wiodąc kochanka do tamtej... do tej co żyje i czeka nań...
Z uśmiechem niewypowiedzianego smętku mówiła:
— Julią byłam.
Powietrze było tak spokojne, że dymy z fabrycznych kominów zwieszały się nakształt płacht nieruchomych a wszędzie, na wszystkiem migotały złote iskierki i pyłki.
Po nad dzwonnicą degli Angeli, purpura odzierżgała obłoków zręby.
Wody nie widzieli lecz świeżość jej czuć się dawała.
— Pewnej niedzieli, w maju — ciągnęła kobieta — w olbrzymiej arenie, w starożytnym amfiteatrze, pod gołem niebem, przed widzami karmionemi z pokolenia w pokolenie legendą miłości i grobu, grałam Julię. Żadnej, najokazalszej sali wrzenie, żadne oklaski, tryumfu żadna godzina, nie dała mi upojenia podobnego tej jedynej w mem życiu chwili. Na prawdę słysząc słowa Romea: „Ah! uczy pochodnie gorzeć...“ Na prawdę zapaliłam się, czułam obejmujące mnie płomie. Za małe me oszczędności kupiłam była na rynku, przy fontannie di Madonna Verona, wiązankę róż. Róże te były jedyną mą ozdobą. Przeplatałam niemi słowa me, ruchy, pozy; opuściłam jedną pod stopy Romea przy spotkaniu; przy scenie na balkonie, obrywałam innej liście rzucając je na jego głowę; zasypałam niemi, przy końcu, martwe jego ciało. Woń róż, powietrze, światło upajały mnie. Słowa z ust mi płynęły z niesłychaną łatwością, niby mimowolne, jak w gorączce i słyszałam jak im towarzyszył szum krwi w żyłach mych i pulsach. Miałam przed sobą głąb amfiteatru, na poły słońcem zalaną, na poły w cień zapadłą i tam gdzie słońce padało dostrzegałam blask niezliczonych, przykutych do mej twarzy i ruchów źrenic. Dzień był równie spokojny i pogodny jak dzisiejszy. Najlżejszy podmuch nie poruszał fałd mej sukni i opadających na obnażone ramiona włosów. Niebo daleko było, wysoko a jednak zdawało mi się że najcichsze me słowa odbijają się o jego sklepienie, rozbiegają jak gromy i że głęboki błękit zalewa mnie całą. Wzrok mój biegł co chwila ku wysokim trawom rosnącym na murze, dokoła areny i zdawało mi się, że trawy te potakują słowom mym i ruchom, a widząc chwiejące się pod pierwszym podmuchem wiatru, nadbiegłym z wzgórz zamiejskich, czułam wzrastający zapał i wzmagający się oddech w mych piersiach. Łatwo mi było mówić o słowiku i skowronku! Tysiąc je razy słyszałam w polu; znałam na pamięć wszystkie ich melodye, leśne i łączne, podniebne także, wszystkie, żywe, wiosenne, w uszach mi dźwięczały. Każde ze słów, zanim je wymówiłam przebiegało mi przez krew całą zapalając się serdecznem ciepłem. Każdym nerwem uczestniczyłam w harmonii wymawianych dźwięków. Ogień to święty, stan łaski i ekstazy! Odtąd za każdym razem gdy mi się udaje doścignąć szczytu sztuki, doświadczam coś podobnego. Julią byłam. „Dzień to! dzień!“ — wołało we mnie przerażenie. Wiatr mi muskał włosy i czoło. Słyszałam ciszę w którą wpadał mój lament. Zdawało się jak gdyby się widzowie zaprzepaścili, znikli gdzieś za stopniami amfiteatru, na który zapadł mrok głęboki i tylko tam, u góry, paliły się jeszcze blaski jakieś. Wyrażałam trwogę jaką mnie dzienne przerażało światło, lecz czułam „nocy maskę“ na mej twarzy. Romeo był przy mnie, nie żyliśmy już, nie, weszliśmy w państwo cieni. Przypominasz sobie? „Teraz gdy tu jesteś, zdajesz mi się jak umarły, w grobowca głębi. Albo mnie oczy moje mylą alboś bardzo blady.“ Mówiąc to czułam chłód grobu i śmierci... Mimowolnie wzniosłam wzrok w górę, szukając brzasku po nad okalającym arenę murem, lecz i tam ostatnie pogasły światła. Widzowie niecierpliwili się wyczekując mej śmierci. Nie chcieli słuchać matki, ni piastunki, ni mnicha a niecierpliwość ich odczuwałam bijącem coraz głośniej sercem. Tragedya biegła ku rozwiązaniu. Pamiętam obszar niebios tak blady jak perły i to wrzenie tłumu do szumu morza podobne, co przycichało za mem zjawieniem się... pamiętam woń smolną pochodni i róż pod którem i spoczywałam więdnących od palącej mnie gorączki żaru i pamiętam odległych dzwonów dźwięk rozwiewny... Niebo gasło w miarę jak ze mnie uciekało życie i gwiazdę tę pierwszą pamiętam co mi mignęła po przez łez przysłonę... Gdy opadłam na martwe ciało Romea, tłum wył w mroku, tak gwałtownie żem się aż przeraziła. Ktoś mnie podjął, pociągnął na brzeg sceny, ku wyjącym, krzyczącym widzom. Zbliżono pochodnię do mej zalanej jeszcze łzami twarzy. Pochodnia skwierczała roniąc woń smolną, cała czerwona i czarna, płomienna i dymna cała... I tej pochodni jak onej pierwszej, na wieczornem niebie gwiazdy, nie zapomnę nigdy... Sama musiałam wyglądać jak wyglądają ludzie po śmierci... Tak to Stello, w pewien wieczór majowy, mieszkańcy Werony ujrzeli wskrzeszoną Julię.
Zatrzymała się przymykając powieki jak ten co doznaje zawrotu głowy; lecz jej cierpliwie zwarte usta uśmiechały się ciągle smętnie.
— A potem? Czułam potrzebę chodzenia, ruszania się, oddychania szerszem powietrzem... matka moja szła za mną milcząc. Przeszłyśmy most, chodziłyśmy długo wzdłuż rzeki, potem przeszłyśmy most drugi, weszłyśmy w ciasną ulicę, zabłądziłyśmy śród ciemnych zaułków, wyszłyśmy na plac, był tam kościół i znów dalej, dalej. Matka moja pytała mnie od czasu do czasu: dokąd idziemy? Chciałam, pamiętam, znaleźć klasztor kapucynów, w którym był grób Julii, ponieważ, jak się o tem dowiedziałam ze smutkiem, nie była pogrzebaną pod wspaniałym grobowcem, otoczonym piękną kratą, lecz nie chciałam, nie mogłam tego powiedzieć. Otworzyć usta, wyrzec słowo jedno, zdawało mi się równie trudnem w tej chwili, jak zdjąć gwiazdę z nieba. Głos straciłam z ostatniem słowem konającej Julii. Usta mi zwarło grobowe milczenie, cała się trzęsłam jak w śmierci godzinę: zlodowaciała, to rozpalona, to znów, jak to mam powiedzieć, tak jak gdyby stawy i kości paliły mnie a reszta mego ciała stygła. „Gdzie idziemy?“ pytała mnie łagodnie matka moja. Odpowiadałam jej w myśli, ostatniem słowem Julii. Znów byłyśmy przy moście, nad rzeką. Musiałam biedź gdyż po chwili uczułam się pochwyconą, zatrzymaną przez mą matkę i, pamiętam, w objęciu jej, oparta o poręcz mostu, rozszlochałam się rzewnie. „Rzućmy się tak tu razem do wody“ zawołać chciałam lecz nie mogłam. Rzeka biegła, w biegu pociągając wszystkie, odbite w sobie, nocnego nieba gwiazdy... Czułam że nie sama tylko pragnęłam w tej chwili, zniknąć, umrzeć... Matko moja droga, bądź błogosławiona!
Bladą była.
I teraz czuła jeszcze dokoła siebie obejmujące swej matki ramiona, matczynych ust pocałunki ciepłe i łez matczynych rosę słodką, tkliwość i czułość matczynego serca.
Spojrzała na stojącego przed nią przyjaciela. Rumieniec pokrył jej lica i czoło, prawdziwe, głębokie uczucia zachowują nienaruszoną niczem dziewiczość.
— Co ci też mówię! po co ci to wszystko opowiadam! Ah, sami często nie wiemy co mówimy! — rzekła po chwili.
Zawstydzona spuściła powieki.
Pamięć chwil dawno ubiegłych, budzenia się w dziewczęciu kobiety, przestrachu, tkliwości, bolesnych przeczuć macierzyńskich, wzruszyły ją do głębi.
Całe jej kobiece serce i instynkty buntowały się jednocześnie przeciw zamierzonym wyrzeczeniom się a z samej głębi istoty wzbijała się jakaś szalona nadzieja.
Czyżby ją nieba opuścić miały!
Bała się by się te niejasne nadzieje nie rozwiały.
Czuła się zmęczoną.
Jasność nieba raziła ją, męczył krok każdy, nawet obecność kochanka zadawalniać nie mogła.
Myślała o sennem ukojeniu, półśnie tak rozkosznym o rannym brzasku, pragnęła samotności, spokoju, ciszy sypialnej komnaty, mroków opuszczonej kotary.
Nagle, z niecierpliwością chwytając cień bliski rozwiania, uczuła wybiegające gwałtownie na swe usta, lecz nie zdolne poruszyć je dźwiękiem, słowa:
„Mieć syna! coby był twoim!“
Zwróciła się do kochanka, patrząc mu w oczy, drżąca cała.
Zdawała się szukać w nim czegoś nowego, nieznanego sobie jeszcze, niby innego człowieka.
Zcicha zawołała:
— Stelio!
Głos jej był tak zmieniony że Effrena drgnął pochylając się ku niej, gotów nieść ratunek.
— Droga moja! luba! co ci jest?
Widział ze zdziwieniem i trwogą mknące po jej czole fale życia, oblewające na przemian światła to mroki i nie śmiał przemówić, przerwać słowem wewnętrznej pracy, czy walki, tej wielkiej a zbolałej kobiecej duszy.
Już w jej uprzednich słowach czuł piękno i smętek rzeczy niewypowiedzianych, lecz pozostawały one dlań jeszcze niejasne i chociaż pewien był że się w nich kryje dlań jakieś dobro wielkie, nie mógł przesądzać jaki obrót wezmą rzeczy i czy się miłość jej wzbije na poświęceń szczy ty, lub złamie i zaniknie.
Czuł zbliżanie się czegoś stanowczego i czuł się pełnym sił żywotnych w tych odosobnionych, cichych, trawą porosłych miejscach.
Nigdy nie miał dokładniejszego poczucia nieobliczonej potęgi serca ludzkiego.
Słysząc własnego bicie, domyślając się gwałtowności wzruszeń kochanki, zdawało mu się, że słyszy odgłos młotów bijących o kowadło losu.
— Mów mi, mów jeszcze! — prosił ją. — Otwórz mi duszę całą, do głębi. Żadna z chwil przeżytych z tobą, przyjaciółko moja! nie posiada dla mnie wartości tych kilku kroków któreśmy tu dziś razem przeszli.
Szła dalej, ze spuszczoną głową, owiana nadzieją ułudną.
„Gdybyż to, gdyby być mogło!“
I czuła bezpłodność opasującą ją żelaznym obręczem i czuła wszystko co ją bolało i smuciło.
Czyż jednak miłość i wola cudu dokazać nie zdołają?
Wszystkie wrodzone i nabyte, rasą i pierwotnem wychowaniem rozwinięte zabobony przysłoniły jej naraz przenikliwość jasną, schlebiając rodzącej się nadziei.
„Czyż bo choć raz kochałam dotąd? Czyż przez długich lat szeregi nie żyłam samem przeczuciem, wyczekiwaniem tej jednej, jedynej miłości, co musi zostać zbawieniem mem lub potępieniem? Czy był śród tych wszystkich co dolewali goryczy do mego gorzkiego kielicha, czy był chociażby jeden w którym chciałam widzieć ojca mego dziecięcia?... I nie jest-że słusznem by życie moje początek dało nowemu życiu teraz gdym się cała, calusieńka oddała panu memu i kochankowi? Czyż mu nie dochowałam nietykalnem pierwszego bicia zbudzonego serca Julii i czyż cokolwiek istniało, istnieć mogło pomiędzy owym majowym wieczorem w Weronie a dzisiejszym, jesiennym?“
Pragnienia jej i złudzenia przysłoniły jej świat cały.
Wspomnienie matki budziło w jej sercu macierzyńskie, długo zgłuszone a kobiecie wrodzone instynkty.
Widziała jasne, duże, smutku i miłości pełne matczyne oczy i modliła się w duszy:
„Pozwól! o pozwól abym i ja być mogła dla krwi z krwi mojej i ciała z ciała mego tem, czem, o matko moja! ty byłaś dla mnie. Pociesz mnie, wspomóż. Ty coś mnie kochała.“
Przypomniała się jej cała bezdenna samotność jej ubiegłego życia.
W przyszłości cóż jej pozostawało?
Zbawienie przez macierzyństwo lub śmierć blada... i mówiła sobie, że niema ofiary, którąby zbawienia nie okupiła.
Każda słodką jej będzie i lekką.
Zdjęła ją gorączka ofiarności.
Zdawało się, że jak w wywołanem dopiero co wspomnieniu pierwszej swej młodości tak i teraz niosły ją, popychały naprzód rozwijające się jakieś skrzydła.
Szła tak, biegła naprzeciw Donatelli Arvale, której postać rysowała się na płonącym zachodnim horyzoncie, w obramowaniu ciasnej uliczki, na tle wód śpiących.
I znów, natarczywie, nieprzeparcie powtarzała w duchu zadane niespodzianie Effrenie pytanie:
— Często-li myślisz Stelio! o Donatelli Aryale?
Krótka ulica wiodła do fondamenta degli Angeli, do kanału zawalonego rybackiemi łodźmi, po za którym widać było świetlaną, równą lagunę.
— Co za światłość — rzekła Foskaryna — taka jak w ów wieczór, gdyś wołał jeszcze na mnie; „Perdita!“
Potrącała o nutę potrąconą już w pozostałym bez następstw preludyum.
— Wieczór ostatniego dnia wrześniowego — dodała — czy przypominasz sobie?
W sercu jej łzy wzbierały, wzbierały w głosie.
Zdawało się, że jej sił nie stanie, że ją znów, jak już tyle razy! zmogą zbuntowane przeciw woli instynkty i uczucia.
Chciała jednak, całą siłą swej woli chciała wymówić spokojnie imię co w ciszy te] rozledz się miało pomiędzy nią i kochankiem.
— Czy przypominasz sobie okręt wojenny, na kotwicy, pod ogrodami królewskich pokoi? Salwę witającą wywieszoną chorągiew? Gondola nasza ocierała się o zakuty w żelazo bok pancernika. Cień wielki padł na nas...
Zatrzymała się chwilę, krótką chwilę.
Bladość jej ożywiła się dziwnym jakimś blaskiem.
— Pod tego cienia pokrowcem wymówiłeś po raz pierwszy Donatelli imię.
Znów się zatrzymała, odchwyciła powietrze jak tonący gdy go zalewa woda i gdy się otrząsa z fali.
— Od chwili tej twoją była...
Czuła że się wypręża i drętwieje od stóp do głowy jak pod ukłuciem zatrutego ostrza.
Wielkie, szeroko roztworzone źrenice trzymała wbite nieruchomie w olśniewających wód płachtę.
— Twoją też być musi — powtórzyła twardo, że stanowczością prawd nieuniknionych, wzbijając się w siły potrzebne dla oparcia się tym okropnościom co w nią uderzyć miały, własną jej niecierpliwością wywołane.
Zdjęty nie dającem się opisać wzruszeniem, niezdolen ust otworzyć i czczem słowem zażegnać tragiczne mary wyłaniające się z duszy aktorki, Stelio Effrena przystanął i kładąc rękę na ramieniu swej towarzyszki powstrzymał jej szybkie kroki.
— Czyż nie tak? — spytała go łagodnie, spokojnie niemal, jak gdyby się jej nerwy uspokoiły nagle i jak gdyby gotową była na wszystko. — Powiedz ml? Nie boję się cierpienia. Usiądźmy tu. Czuję się nieco zmęczoną.
Oparli się o niski odłam muru, nad wodą. Tak czyste i spokojne było zwierciadło laguny jakiem bywa przy porównaniu dnia z nocą.
Odbite w nim kształty obłoków i wybrzeży, przeistaczały się idealnie, jak za boskiem dotknięciem sztuki.
Rzeczy bliższe i dalsze, czerwony pałac Da Mula, nad samym kanałem, a tam fort Tessarai osadzony drzewami, odbijały się w wodzie z jednostajną wyrazistością.
Łodzie czarne, ze zwiniętemi żaglami, siećmi rozciągniętemi pomiędzy masztami, stały nieruchome w rozlanym na horyzontach spokoju.
Miałżeby ten spokój przedziwny zostać naruszonym skargą ludzkich bólów i namiętności?
Nie zapowiadałże on najbardziej wzburzonym sercom ukojenia... z czasu biegiem?
— Co ci mam odpowiedzieć — począł młodzian głosem cichym, jak gdyby do samego siebie raczej niż do będącej u jego boku kobiety przemawiał, niezdolen wybierać pomiędzy obecną swą, szczerą dla niej miłością a nieubłaganem jak przeznaczenie samo pożądaniem tam tej, dalekiej. — Sam nie wiem czy to co wyobrażasz sobie prawdą jest, czy przywidzeniem niespokojnego twego ducha. To tylko wiem dobrze, że w danej chwili kocham cię tak mocno i głęboko jak kochać umiem. I to wiem, że uznaję w tobie wszystko dobre, szlachetne, wspaniałomyślne. I to wiem także, że mam przed sobą dzieło do dokonania, życie do przeżycia zgodnie z przeznaczeniem wytkniętem przez Przyrodę samą. Przypomnij sobie, że w ów wieczór, którego wywołujesz wspomnienie, długom ci mówił o sobie, swych losach i o tem gdzie mnie woła i jak wiedzie głos wrodzonych mi właściwości. Wiesz dobrze żem niezdolny wyrzec się czegobądź...
Drżał jak gdyby trzymając w ręku ostrza miecza, zmuszony wstrząsać niem, bał się śmiertelnie zranić tę bezbronną, u boku jego będącą, kobietę.
— ...niczego — ciągnął — zrzec się nie potrafię a zwłaszcza już twej miłości co wzmacnia mnie i podnosi. Lecz wszak mi sama obiecałaś dać coś więcej, coś na co się miłość sama zdobyć nie potrafi? Niechcesz-że być ustawicznem źródłem odżywiającem serce me i natchnienia poetyczne?
Słuchała nieruchoma, bez drgnięcia powiek, jak chora pozbawiona władzy wszelakiej a obecna przy czemś bardzo strasznem i okropnem; jak duch zaklęty w kamienny posąg.
— Tak, prawda — ciągnął po chwili ciężkiego milczenia, zdobywając się na odwagę, głusząc wahanie się współczucia, rozumiejąc że na absolutnej szczerości polega w obecnej chwili los swobodnego, w całem znaczeniu słowa, jego związku z tą kobietą, związku co go mógł wywyższać zamiast poniżać fałszem i udaniem — prawda: wieczoru tego, widząc was obie splecione uściskiem i schodzące ku mnie ze wschodów pałacu dożów, przez myśl mi przeszło że cię prowadzi myśl ukryta...
Włosy jej powstały na głowie; zaszkliły się suche oczy a palce trzymające delikatną, szklaną czaszę tak się trzęsły, że się w głębi czary odbijały na przemian nieba to wód błękity.
— Sądziłem żeś ją sama wybrała dla mnie... Wyglądałaś na wszystkowiedzącą i przewidującą... wzruszony byłem...
W szalonym, zdejmującym ją bólu czuła jakim balsamem byłoby dla niej w tej chwili, gdyby oszczędził prawdy, całej, nagiej prawdy.
Pragnęła by kłamał lub milczał.
Okiem mierzyła przestrzeń dzielącą ją od kanału, głąb wody co zalewa i koi.
— Było w niej, w Donatelli, coś niechętnego mi, drażniącego... Pozostała dla mnie niejasną, nieprzeniknioną... Czy przypominasz sobie jak nas wieczoru tego opuściła? Obraz jej się zatarł, pozostała tęsknota za jej śpiewem. Ty to Foska, ty sama, coś ją przywiodła ku mnie, budziłaś potem jej wspomnienie. Cień jej wywoływałaś gdy go nie było pomiędzy nami...
Umrzeć jej, umrzeć trzeba było!
Żadna rana nie zabolała ją tak okrutnie!
Tak! ona to! ona sama, wszystkiemu winna!
Słyszała w sumieniu swem zapamiętałe swe słowa:
„Idź! wyczekuje ciebie!“
To ją zgubiło!
Z chwili na chwilę zwiększał się jej ślepy popęd porwania się, skoczenia w wodę!
Szczęściem rozumiała że ni czas, ni miejsce nie były po temu.
Na lagunie zaczynały zarysowywać się wały piasczyste odpływu godziny.
Chwilami wzburzenie jej uspakajało się pod działaniem wyobraźni.
Zdawało się jej że już przestała istnieć; dziwiła się szklanej czasze połyskującej w jej ręku: członków swych nie czuła.
Wszystko co zaszło zdawało się jej snem, nie jawą.
Jeszcze się Perditą zwała.
Lato, umarłe lato, leżało tam w głębi wody, w szklane], opalowej zamknięte trumnie!
Słowa słowami były.
— Mógłżebyś ją pokochać? Oddech jeden jeszcze i wszystko gasło. Jak płomię gdy waha się pod wiatru tchnieniem, odrywa zawieszone zaledwie na cienkiej, sinej nici powietrznej przędzy, to znów płonie i wybucha gdy podmuch przycichnie, tak zmysły nieszczęsnej, wahały się porwane szału podmuchom. Lęk i wzburzenie pokryły twarz jej śmiertelną bladością, Stelio Effrena nie patrzał na nią, wzrok trzymał wbity w kamienie.
— Jeślibym ją znów spotkał, czy pragnąłbym istotnie zapanować nad jej losem?
I w myśli widział dziewiczą postać Donatelli Arvale, o szerokich, wygiętych biodrach, wyłaniającą się z lasu najeżonych na estradzie smyczków, co się zdawały wyciągać melodyę z samej jej istoty.
— Może.
I w myśli widział jej twarz zamkniętą, twardą niemal, kryjącą myśl niezbadaną... widział niechętne brwi ściągnięcie.
— Lecz co tam! i czemże być mogą wypadki i potrzeby życia i losów wyroki, wobec wiążących nas uczuć. Możemyż być jak ci nędzni, mali kochankowie, co dni trawią na sprzeczkach, łzach i wzajemnych wyrzutach, klnąc się wzajemnie...
Foskaryna zacisnęła zęby.
Instynkt samozachowawczy kazał jej walczyć rozpacznie o własność swą i bezpieczeństwo. Mignął jej w myśli błysk zabójczy, zbrodniczy.
„Nie! nie dostaniesz jej!“
Egoizm brutalny kochanka wydał się jej monstrualnym.
Zdawało się jej, że się cała krwawi pod rozmyślnie, okrutnie wymierzanemi sobie razami, podobnemi tym, których była raz świadkiem na drodze, w mieście, górników.
Przypomniało się to jej teraz.
Widziała tam człowieka powalonego nagle o ziemię uderzeniem maczugi.
Widziała jak się porwał bezbronny i usiłował rzucić na napastnika.
Pamiętała grad razów wymierzanych silną pięścią, słyszała jak się odbijały o czaszkę ludzką, pamiętała desperackie usiłowania powstania powalonego o ziemię, twarz zbitą w jedną krwawą ranę, dziwną i okrutną oporność życia.
Wspomnienia te mieszały się z bólem obecnej chwili.
Porwała się przerażona gwałtownością, która nią nagle zatrzęsła.
Wtem cenna czasza pękła w konwulsyjnie zaciskającej się jej dłoni, zraniła ją i z dźwiękiem rzeczy rozbitych rozsypała się u stóp jej, na drobne szkła okruchy.
Drgnął Effrena.
Omyliło go jej dziwne milczenie.
Teraz dopiero spojrzał na nią i zrozumiał co znaczyć mogło i nagle przypomniał sobie ów wieczór gdy głownie skwierczały i gasły na kominku, w pokoju aktorki.
Jak wówczas i teraz dostrzegł na jej twarzy z obłędem graniczące wzburzenie.
Chciał ją uspokoić banalnem ubolewaniem nad zbitą czaszą, lecz w rzeczy samej czuł się przestraszonym i zniecierpliwionym zarazem.
— Ah! — zawołała kobieta, opanowując miotające ją drżenie, z gorzkiem ust zaciśnięciem — jakże silna jestem! Innym razem, przyjacielu mój nie tak powoli wymierzaj swe razy, wiesz, jak mało wytrzymałą bywam.
Spostrzegła że się jej palce krwawią.
Owinęła je chustką co się wraz zaczerwieniła.
Spojrzała na leżące u nóg jej szkło rozbite.
— Czasza pękła! Nadtoś bo ją wychwalał Gdybyśmy też jej tu wznieśli pomnik?
Gorzka i szydercza miała usta ścięte cichym powstrzymywanym, cierpkim śmiechem.
Stelio milczał, zawiedziony, z sercem pełnem żalu po rozbitej jak ona piękna czasza nadziei.
— Naśladujmy Nerona, ponieważ jużeśmy naśladowali Kserksesa — ciągnęła Foskaryna.
Bardziej jeszcze może niż jej kochanek, czuła zgrzyt swych sarkazmów, ostre, fałszywe tony głosu, cierpkość śmiechu co mimowoli wykrzywiał spazmatycznie jej usta, lecz nie mogła się już opanować, porwana wichrem namiętności jak ci żeglarze, co z rąk ster wypuściwszy, stają w obec burzy z opuszczpnemi, niezdolnemi pochwycić liny i wiosła ramiony.
Czuła nieprzepartą potrzebę naigrawania się i szydzenia, deptania, niszczenia tego co dotąd czciła.
Opanowywały ją szatany furyi, wraz z nadzieją i złudzeniami traciła wrodzoną sobie słodycz i tkliwość.
Zawrzała w niej nienawiść skrywająca się w głębi miłości kobiet gwałtownych i namiętnych.
W spojrzeniu zresztą kochanka widziała powstający ten sam obłok co ćmił jej serce i zmysły.
— Niecierpliwię cię, gniewam, nudzę? — zawołała. — Chciałbyś wrócić do Wenecyi i pozostawić po za sobą, w lagunach zmarłe, przekwitłe Lato? Woda opada w odpływu godzinie, dość jej jednak zostało dla zalania tych co wypłynąć na wierzch nie mają zamiaru. Chcesz, spróbuje! Chcesz? powiedz-że raz wreszcie bo wiesz jak posłuszną być umiem!
Mówiła słowa szalone, zapamiętałe, głosem syczącym, śmiertelnie blada, chwiejąca się na nogach, zemdlenia lub postradania zmysłów bliska.
Effrena przypomniał sobie, że już ją widział w podobnym stanie podniecenia, zmienioną do niepoznania, pewnego dnia pełnego szału, gniewu i smutku.
Serce mu się ścisnęło..
— Daruj mi jeśli cię zraniłem — szepnął usiłując ująć jej rękę i ułagodzić ją pieszczotą — lecz czyś nie sama wywołała...
Przerwała mu, zniecierpliwiona słowy, głosem i ruchem kochanka.
— Zraniłeś mnie! Więc cóż, cóż to znaczy? Nie przepraszaj, nie rozczulaj się! Znam to! znam cię! Wiem, pamiętam! umiesz płakać nad smunemi oczami zająca którego psy twe rozrywają.
Szła szybko, wzdłuż kanału, mijając domy na progu których siedziały jeszcze kobiety, trzymające na kolanach kosze szklanych paciórek.
Słowa dławiły się w jej ustach wykrzywionych konwulsyjnym śmiechem, dźwięczącym smutniej od łkań głośnych.
Towarzysz jej czuł przebiegające go dreszcze i nachylając się ku niej wystraszony zwróconemi na nich spojrzeniami przechodni, mówił cicho.
— Uspokój się! uspokój! Foskaryno! Foska! proszę cię, błagam, uspokój się. Dojdziemy do brzegu, wrócim niebawem do domu... Powiem ci... wówczas zrozumiesz... tu jesteśmy na ulicy... słyszysz Foskaryno!
Na progu jednego z domów, stała kobieta ciężarna, ogromna, zawalająca drzwi całe.
Zamyślona gryzła pomału kromkę chleba.
— Posłuchaj Foska! Foskaryna! Uspokój się, błagam cię! Oprzej na mem ramieniu.
Bał się że upadnie wyczerpana, zataczająca się, śmiertelnie blada.
Nie słuchała przyśpieszając kroku, biegnąc, zakrywając wykrzywione spazmatycznym śmiechem usta ręką owiniętą w skrwawioną chustkę.
Zdawało się jej że skóra na twarzy pęka.
— Co ci! co widzisz? Na co tak patrzysz?
Nigdy już chyba nie miał zapomnieć jej Oczu i spojrzenia.
Szklane było a źrenice skakały w szeroko rozwartych powiekach.
Zdawała się olśnioną i widzącą coś czego on dostrzedz nie mógł a co właśnie pobudzało ją do tego spazmatycznego, konwulsyjnego śmiechu, nad którym zapanować nie była w stanie.
— Foska! zatrzymaj się! Napij się trochę wody.
Doszli do „fondamenta dei Vetrai.“
Sklepy były już pozamykane.
Na pustej ulicy rozlegały się odgłosy ich kroków i echo powtarzało jej śmiech spazmatyczny.
Ile czasu upłynęło pomiędzy ich pierwszem tędy przejściem i powrotem?
Jaką część życia zgubili na tej drodze?
Jakie się mroki nagromadziły po za niemi?
Wsiadłszy do gondoli, otulona futrem, bledsza jeszcze niż przedtem, starała się opanować śmiech spazmatyczny, przyciskając dłońmi szczęki.
Od czasu do czasu niepohamowanego śmiechu wybuch, przerywał ostrą nutą ciszę i rytm uderzających o wodę wioseł.
Przyciskała dłonią usta jak gdyby się miała udusić, pomiędzy opadającą na czoło woalką a skrwawioną przy ustach chustką, oczy jej szeroko otwarte i nieruchome szkliły się w wieczornym mroku.
W powstałej nad lagunami mgle zacierały się linie i kształty, tylko wystających po nad wodą ciemnych pali szeregi podobne były do korowodu mnichów na popiołem posypanej drodze.
Het! precz! w głębi, Wenecya dymiła się niby rumowisko na placu boju.
Doleciał głos dzwonów...
Wówczas dopiero nerwowe ustąpiło naprężenie, Foskaryna się upamiętała, zapanowała nad sobą; łzy wytrysły z mrugających jej powiek; oderwała ręce od twarzy i pochylając się na ramię przyjaciela cicho i łagodnie zaszeptała:
— Daruj mi! przebacz!


∗             ∗

Upokorzyła się, wstydząc się sama siebie.
Od tego dnia na każdym kroku starała się milcząc pozyskać przebaczenie i zapomnienie.
Nabrała przy tem nowego wdzięku.
Stała się lżejszą, głos jej przycichł, kroki były płynne, nosiła suknie o przygasłych, barwach, piękne oczy chętniej kryła pod długich rzęs cieniem, nieśmiejąc spojrzeć w oczy kochankowi.
Strach narażenia mu się, zostania dlań ciężarem, znudzenia go, użyczał jej skrzydeł natchnienia.
Obudzoną czujnością uczuć wsłuchiwała się w rytm jego myśli i były chwile w których udawało się jej we własnych pulsów biciu słyszeć przelewające się tętno jego życia.
Cała zajęta wytworzeniem w sobie nowego uczucia, zdolnego zawalczyć gwałtowność instynktów, nabrała wyrazu twarzy zdradzającego przebieg pracy wewnętrznej, zwycięstw cichych tajemnicę.
Nigdy, za pomocą swej przedziwnej sztuki nie potrafiła zdobyć podobnej głębi wyrazu i nigdy z cieniu co padał na jej rysy, nie rodziły się tak pełne tajemniczych dorozumień mroki.
Przyjaciel jej, patrząc raz na nią przypomniał sobie siłę skupienia wywołaną przez cień hełmu na twarzy „Pensieroso.“
— Michał Anioł — zauważył — w małem pogłębieniu marmuru, streścił cały ogrom zamyślenia ludzkiego. Tak jak woda z rzeki wypełnia dłoni wyżłobienie, tak niezbadana, otaczająca nas tajemniczość wypełnia wklęsłość wyciosaną w marmurze dłutem Tytana; dysze w niej, żyje, na wieki uwięziona. Tylko niektóre zmienne cienie twej twarzy Foska, zrównać się mogą z tamtym cieniem, prześcigając go czasem.
Ucho i duszę otwierała na słowa poety, spragniona wiedzy i poezyi, była dlań niestrudzoną, idealną, wszystko w lot chwytającą słuchaczką.
Zgięcia włosów jej nad skronią, przypominały rozwijające się do lotu skrzydła.
Każde głębsze, piękniejsze jego słowa podobne kropli wpadającej w przepełnioną po brzegi czarę, napełniało łzą jej oczy.
Czytywała mu często książąt poezyi, a książka w jej ręku nabierała szczególnej wartości przez sam sposób jakim ją trzymała, przez ruch z jakim przerzucała karty, przez skupienie pobożne niemal jej uwagi, harmonię ust i głosu, zmieniające w czystą kadencyi melodyę martwe litery.
Czytając Danta surową była i wyniosłą jak to Sybilie co, na sklepieniu Syxtyny, podtrzymują święty ciężar ksiąg proroczych.
Gestem, postawą, każdą fałdą szat swych zarówno jak głosu nagięciem, objaśniała tekst boski.
Czasem gdy wymawiała ostatnią sylabę przyjaciel jej porwany twórczą siłą zrywał się, drżąc cały biegał niespokojny, nurtowany nie ujętą jeszcze w stałą formę myślą.
Czasem znów zbliżał się do niej z okiem rozbłysłem wewnętrznem wzruszeniem, jak gdyby się mu nagle objawiły nowa piękność lub prawda nowa.
Wówczas drżenie, nie mające nic wspólnego z doświadczanem niegdyś za każdem zbliżeniem się kochanka dreszczem rozkoszy, zdejmowało ją gdy skłaniał głowę na jej kolana, powalony ogromem światów, co się wyłaniały w twórczej jego wyobraźni.
Cierpiała wówczas i czuła się szczęśliwą nie wiedząc czy on cierpi, czy rozkoszą napawa i zdejmowały ją lęk, litość, cześć na widok tych piersi lubieżnych, dyszących teraz myśli porodem.
Milkła, czekała, w skłonionem na swych kolanach czole czcząc myśli twórczej pracę!
Lecz nigdy nie rozumiała i nie dzieliła lepiej jego wzruszeń, jak w dniu gdy raz począł mówić jej o wielkim Wygnańcu.
Wobraź sobie Foska, jeśli zdołasz to uczynić bez trwogi, wyobraź sobie uniesienie i zapał tej niezmierzone] duszy poety, bratającej się z elementarnemi siłami przyrody, przy wytwarzaniu nowych śwuatów. Wyobraź sobie księcia poetów, nawiedzanego twórczą wizyą, na ciernistych drogach wygnania; wyobraź go sobie tułaczem, gonionym namiętnością i nędzą z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, po przez doliny i góry, wzdłuż rzecznych i morskich wybrzeży, latem i zimą, wiosną i jesienią, o wschodach, i zachodach słońca, pod dżdżu i wichrów smugami; ustawicznie rozbudzonym i czujnym, roztwierającym oczy na każdą smugę świateł i cieni, kłoniącym ucho na szmer każdy, przy wewnętrznej pracy, z której powstać miało olbrzymie, niezrównane, niedające się objąć dzieło. Wyobraź sobie tę duszę w obec kontrastów wywołanych potrzebami powszedniemi, najtrywialniejszej natury, a ognistemi wizyami co jej się nagle zjawiały w całej swej olśniewającej pełni, całym blasku, na drogi skręcie, nad urwiskiem, w skał zagłębieniu, na wzgórza pochyłości, w lasu gąszczu, lub na łące rozbrzmiałej skowronków pieniem. Różnorodne, różnobarwne objawy życia, przez zmysły dostawały się do jego wyobraźni; abstrakcye których myśl jego była pełną, przedzierzgały się w żywe, plastyczne kształty i obrazy. Wszędzie gdzie stąpił natrafiał na niewyczerpane źródło poezyi i natchnienia. Głosy, pozory i istota sama elementów, składały się na wyposażenie w dźwięki, barwy, linie, ruch, niezliczonych, nieujętych tajemnic jego twórczości. Ogień, Powietrze. Woda i Ziemia były współpracownicami „Boskiej komedyi,“ ożywiły martwą dogmatykę, rozgrzały, uskrzydliły, skropiły rosą brylantową, przykryły liściem i kwieciem... Otwórz, otwórz Foska! poemat przepojony duchem chrześciańskim, lecz postaw jednocześnie i tuż naprzeciw posąg greckiego bóstwa. Czy widzisz jak z obu tryskają chmury i światło, nad obu przelatują pioruny i wichry halne?
Wówczas to aktorka zaczęła postrzegać że i jej życie zlewa się z wszystko pochłaniającem dziełem poety, że sama jej dusza, kropla po kropli wsiąka w tworzony przez niego dramat; że z rysów jej, ruchów, głosu uosabia się pomału postać, co „żyć musi po za życia granicami.“
Zrozumiała że jest modłą dla wpatrzonych w nią uparcie oczu, co ją obejmują, przenikają, w niepodzielne posiadanie biorą, nie jako kochankę-kobietę, lecz jako materyał podatny do zamierzonego celu.
Czuła jak w ogniu wyobraźni poety rozpada się, rozkłada na cząstki i przetapia w formy nowe, doskonalsze, ulegając konieczności Przeznaczenia.
Nie byłoż jej obowiązkiem przyczynić się do wytworzenia tej postaci idealnej, usiłując zbliżyć się do niej, zlać z nią zgodnie?
Więc i sztuka wymagała od niej tego co nowe, rodzące się w niej uczucie zdawało się jej wskazywać?
Cierpiała jednak nad sztuczną maską rzucającą cień na je i żywą boleść i krwawe zaparcie się samej siebie.
Dziwna dwuznaczność wyradzała się z tego zespolenia fikcyi z samą istotą jej duszy.
Chwilami zdawało się jej, że całe jej usiłowania zaparcia się siebie dążą ku tem doskonalszemu upostaciowaniu kreacyi artystycznej, nie zaś do opanowania samej siebie i pokonania instynktów.
Chwilami zdawało się jej, że traci szczerość indywidualną i popada w stan sztucznego podniecenia w jakie zwykła była popadać studyując role tragiczne.
Zaznała też innej tortury.
Czasem cofała się, zamykała instynktownie pod badawczym wzrokiem poety, czuła potrzebę skrywania przed nim wewnętrznego swego życia.
Bała się jego przenikliwości.
„Wyczyta w duszy mej — myślała — niemo słowa, które włoży potem w usta swej heroiny; i będę zmuszona wymawiać je jak nieswoje, na scenie, pod maską.“
Chciała zachować wolnej woli dostojeństwo.
Doświadczała niejasnych zniechęceń, apatyi po której następowały głuche bunty, potrzeba otrząśnięcia się, opanowania samej siebie, przeprowadzenia jasnego rozdziału pomiędzy swą indywidualnością a fikcyjną, na wzór jej i podobieństwo tworzoną kreacyą, przełamania linii, piękna i uroku poezyi narzucających jej samoofiarność określoną wolą i fantazyą poety.
Ah! czyż w tragedyi którą tworzył, która arcydziełem jego być miała, nie było dziewicy spragnionej miłości, łaknącej życia i użycia, w której duch wyższy uznawał żywe wcielenie swych najwznioślejszych marzeń, obraz upragnionego Zwycięstwa wieńczący jego życia dzieło?
I była tam, jednocześnie, postać przekwitłej już kochanki, ze stopą na zapomnień mrocznym progu, której przeznaczono zniknąć, ustąpić?... Nie!
Ileż razy gwałtownym protestem gotową była zniszczyć pian cały, dzieło całe! wyrzec się samozaparcia.
Lecz drżała na myśl popadnięcia w minionych szałów odmęty, w szpony namiętności co przyczajona tylko, czyhała w cieniu by porwać wymykającą się sobie ofiarę.
Wówczas, nakształt pokutnic, wzmagała swą żarliwość, zdwajała baczność.
W upojeniu powtarzała akt zrzeczenia się powstały z samej głębi jej nędzy i słabości, w obec oczyszczającego płomienia:
„Trzeba byś posiadł wszystko. Mnie do szczęścia twe szczęście i zadowolenie wystarczy... Czyń ze mną co ci się podoba...“ — mówiła korząc się w duchu.
On zaś, kochał ją, kochał za wizye jasne które wywoływała w twórczej jego myśli, za tajemnych znaczeń pełne zmiany jej twarzy i postaci, pobudzające jego twórczą wyobraźnię, podziwiając te rysy twarzy, te linie ciała co są zdolne tak bardzo poruszać i zapładniać ducha.
Pewnego dnia, drgnął cały i pobladł widząc ją wchodzącą lekkim, płynnym krokiem, z twarzą tak smutną i spokojną zarazem, jak gdyby wracała od źródeł mądrości, kędy wszystkie namiętności, uczucia, sprawy ludzkie zdają się podmuchem wiatru na piaszczystej bez końca drodze.
— Ah! ja to, ja sam stworzyłem cię! — zawołał omylony i oślepiony żywością swych wrażeń, biorąc ją za żywe wcielenie swej heroiny, wstępującej w progi komnaty, w której nagromadzonemi zostały skarby wydarte grobowcom Atrytów. — Stój! Zatrzymaj się chwilę, nie mruż tak oczu! Patrz nieruchomą, skamieniałą źrenicą. Wszak ślepą jesteś. Lecz nie bój się! widzisz za to to czego inni dostrzedz nie mogą. Nic przed tobą utajonem nie zostaje. Wiesz że tu, przed chwilą, kochanek twój wyznawał miłość innej, drżącej jeszcze od jego słów płomiennych kobiecie. Tu są... dopiero się rozwiązały ich dłonie... miłością dysze powietrze samo. Komnata, jak skarbiec grobowy, złota pełna a na stołach jeżą klejnoty co pokrywały Agamemnona i Kasandry zwłoki. Tam kutry pełne naszyjników i naramienników a oto, urny popiołów pełne. Przez otwarte na balkon drzwi widać dolinę Argosu i wzgórza dalekie. Mrok zapada. W mroku połyskują, palą się przeklętego złota stosy. Rozumiesz! stanęłaś na progu, prowadzona przez piastunkę... ślepa a wszystko widząca... Stój tak, stój jeszcze chwilę.
Mówił, natchnieniem twórczem rozgorączkowany.
Scena, którą w myśli kreślił, to rysowała się przed nim wyraźna, oczywista, to znów bladła, mgliła się, potokiem poezyi zalana.
— Co poczniesz teraz, mów! Co powiesz?
Czuła jak ją od stóp do głowy przenika chłód lodowy, a dusza zamiera i innej sile ustępuje miejsce.
Tak! ślepą była i jasnowidzącą, porywał ją demon tragedyi.
— Co powiesz? Ah! zawołasz na nich, zawołasz oboje po imieniu i głos twój zburzy ciszę komnaty, w której spoczywa łup królewski.
Aktorka słyszała wszystkich swych pulsów bicie.
Głos jej miał dźwięczeć śród tysiącleci ciszy, w czasów niepochwytnej dali; miał zbudzić wieczyste cierpienie dawnych bohaterów i serc żywych ludzi.
— Oto — ciągnął Effrena — ujmiesz obojga dłonie i czuć będziesz jak lgną do siebie pociągając wzajemnie, nieprzeparcie. Czuć będziesz ich usta szukające się wzajemnie po przez twą boleść i nieruchomą i cichą jak po przez kryształową, mającą pęknąć talię...
Źrenice Foskaryny stały nieruchome jak źrenice starożytnych posągów.
Widziała samą siebie wyrzeźbioną śród ciszy grobowej... i czuła dreszcze przebiegające nieme tłumy widzów, wzruszonych, do głębi wzruszonych tragiczną postawą.
— A potem? Co potem?
Poeta zbliżył się raptem, gwałtownie do aktorki.
Zdawało się że ją uderzy by z niej wykrzesać żądaną iskrę.
— Musisz zbudzić Kasandrę ze snu nieprzespanego! Prochy jej drgnąć i odżyć muszą pod twem dotknięciem. Żywą ją mieć musisz w twych jasnowidzeń świetle. Chcesz? Prawda! Wszak mnie rozumiesz? Trzeba by twa dusza przejęła się starożytną duszą, zlała z nią w jedną boleść, jedno cierpienie, dla wykazania tej jedności do której właśnie dążę. Kasandra żyje w tobie tak jak ty w niej żyjesz. Czyś nie kochała córy Priama, czy jej nie kochasz? Któż, gdy cię raz widział i słyszał, zapomnieć zdoła dźwięk głosu, ust skrzywienie gdy zdjęta gniewem i zgrozą wyroczną wołasz: „O Ziemio! O Apolinie!“ Widzę cię, widzę milczącą i głuchą na twym rydwanie, z wyglądem dzikiego, w sieć pochwyconego zwierzęcia. Lecz pośród tylu krzyków dzikich, złowrogich, były głosy dziwnie słodkie i smętne. Starcy porównywali cię do „słowika płowego.“ Jakże, jak brzmiały twe słowa gdyś opiewała twą piękną rzekę? I te, w odpowiedzi starcom badającym cię o miłości Boga? Wszak musisz pamiętać!?
Aktorka drżała porwana sztuki potężnym podmuchem.
Zmieniła się w rozpaloną lawę podatną natchnieniom poety.
— Pamiętasz? wszak pamiętasz?
„O gody, weselne Parysa gody! złowrogie dla rodziny! O wy ojczyste Skamandrusu fale nad których biegiem wzrastała młodość moja.“
— Ah! pyszne! Melodya słów twoich każe mi zapomnieć o dźwiękach Eschylosa mowy. Pamiętam! Pamiętam duszę widzów ściśniętą skargą, „o fałszywej nucie“ jak odtajała przy tem dźwięcznem kwileniu... każdy z nas, każdy w tej chwili, przeżywał własne, minione, pacholęce lata, Tak. Możesz, śmiało rzec możesz: „jam Kasandrą była,“ mówiąc to przypomnisz sobie tylko uprzednie życie... złotą jej maskę pod ręką znajdziesz...
Mówiąc tak Effrena porwał ręce aktorki i ściskał je machinalnie lecz gwałtownie.
Nie czuła bólu, oboje czuli tylko wzmagającą się w sobie siłę, oboje przebiegały te same iskry, nastrajając oboje na najwyższej sztuki nutę.
— Stoisz przy łupie królowej niewolnicy, dotykasz jej złotej maski... co powiesz wówczas.
Chwilę milczeli oboje, zdawało się że czekają mignienia błyskawicy, by się z oryentować w ciemności...
Źrenice aktorki były nieruchome, kamienną ślepotą bogów dotknięte.
Marmurową była twarz jej i postawa.
Instynktem wiedziony poeta wypuścił ręce jej z rąk swoich.
Dłonie aktorki, zarysowały ruch dotykania złota grobowców.
I głosem nadającym kształt dotykalny słowom:
— Jakże szerokie ma usta — rzekła.
Zadrżał wzruszony, niby lękiem zdjęty Effrena.
— Widzisz...
Stała nieruchoma, z niezmrużonem okiem.
— Widzę. Szerokie. Proroctwo to tak je rozszerzyło. Jęczała bo, nawoływała, błagała, przekleństwa nieustannie miotała. Wyobraź sobie usta te milczeniem zwarte.
I nie zmieniając postawy, z kamienną twarzą i wzrokiem, wymówiła pomału:
— Co za zdumienie gdy usta te zmilkną.
Zdawała się powtarzać słowa podszeptywane sobie przez niewidzialnego geniusza, gdy tymczasem poecie zdawało się, że to on właśnie miał je pod swojem piórem.
Wzruszony był, drżący w obec fenomenalnego zjawiska.
— A oczy — spytał nieśmiało niemal — jak sądzisz, jakie mieć mogła oczy?
Nie odpowiadała.
Po marmurowo nieruchomej jej twarzy przemknął cień lekki ale cień cierpienie.
Dwie głębokie zmarszczki wystąpiły pomiędzy brwią ściągniętą.
— Czarne może? — pytał cicho.
— Nie, nie były to oczy czarne, chociaż czarnemi się zdawały, bo w szale wyrocznym, źrenice tak się rozszerzać muszą, że pokrywają zwężoną tęczę...
Zatrzymała się jak gdyby jej tchu zabrakło.
Gęste krople potu zrosiły jej czoło i skronie.
Stello patrzał na nią milcząc, blady bardzo.
Serce mu biło gwałtownie w piersi.
— W przerwach, pomiędzy wyrocznemi szały — ciągnęła zwolna aktorka — po otarciu z ust wyrocznej piany, oczy jej łagodne i smutne mieniły się fijołków barwą.
Znów się zatrzymała, tchu jej brakło, podobna osobie śniącej sen ciężki.
Wargi jej były suche a wilgotne, potem rzęsisty m zroszone skronie:
— Takiemi być musiały gdy je śmierć zawrzeć miała na zawsze.


∗             ∗

Teraz porwał go wicher twórczy, oddychał płomieniem poezyi, poczucie muzykalne, rodzące dramat, wyraziło się w preludyum, które komponował.
W tej dźwięcznej podporze szukał dla swego dramatu potrzebnej równowagi pomiędzy dwoma siłami któremi miał się posiłkować: sceneryi i orkiestry.
W powodzi symfonii, niezwykle potężny motyw wydzwaniał zjawienie się antycznego Przeznaczenia.
— Przedstawisz na scenie nowego teatru — mawiał do Foskaryny — „Agamemnona,“ „Antygonę“ i wreszcie „Zwycięstwo człowieka.“ Tragedya moja jest potyczką: odnowienie dramatu chcę oprzeć na porażce straszliwej Mocy co zniszczyła rody Labdakoidów i Atreusza. Dramat mój otwiera się starodawnej ofiary skargą a zamyka „wołaniem o światło.“
Wskrzeszona melodyą, Moira, odżyła dla niego w kształcie widomym, taka jaką się zjawić musiała obłąkanym oczom błagalnie przy grobowcu zamordowanego króla.
— Przypomnij sobie — mówił do aktorki — przypomnij ściętą głowę Marka Crassusa, w życiorysach Plutarki. Obiecałem sobie kiedyś wyciągnąć stąd sceniczny epizod. Pod królewskim namiotem, ormianin Artuasdes, ugaszcza sutą ucztą króla partów: Hyroda. Dokoła stołu piją, siedząc wodzowie. Porywa ich raptem zapał dijonyzysowy, gdyż nie są głusi na rytmu wpływy a przed stołem histryon, imieniem Jason, opiewa właśnie przygody Agawy wedle „Bachantek“ Eurypidera. Uczta dobiega do końca gdy wchodzi Sylaks z głową Crassusa którą, oddawszy pokłon królowi, rzuca skrwawioną na stół biesiadny. Partowie wyją z radości. Wówczas Jazon daje jednemu z chórzystów suknię Pentheja, a ten porywając za włosy ściętą głowę, śpiewa dalej:

„Z gór naszych niesiem,
„Plon świeżo zżęty,
„Przedniej zdobyczy...

Chór bije w hymn radosny.
Agawę przechwala się że bez rozstawiania sieci upolowała lwiątko, chór ją pyta kto pierwszy cios zadał:

„Jam zaszczyt ten miała“

odpowiada Agawę...
Wtem za biesiadnym stołem zrywa się gość jeden Pomaxatres i ściętą głowę wyrywając z rąk histriona woła że doń należy, gdyż on to zabił rzymianina.
Czy dostrzegasz całą siłę i piękność przedziwnej tej sceny?
Życie wyłania się z pod maski, zapach krwi świeżej podnieca rytmiczną wściekłość chóru i oto śmierciodajne ramię rozrywa osłony teatralnej fikcyi.
Pyszny epilog wieńczący wyprawę Crassusa zachwyca mnie.
To też wtargnięcie starożytnej Moiry w mą nowożytną tragedyę podobnem jest do zjawienia się Sylaksa na ormianów uczcie.
U wstępu, dziewica, na tarasie, naprzeciw murów ogrodu i bramy lwów, czyta z księgi poetów, skargę Antygony.
W księdze tej, bóstwo fatalne wzbija się aż po nad obraz nadludzkich cierpień i zbrodni.
Lecz obrazy te wywoływane są żywem słowem i przy czystem peplum męczenniczki z Teb, czerwieni się podstępna purpura Klytemnestry.
Bohaterowie Orestejady zmartwychpowstają w chwili gdy człowiek wdziera się do ich grobowca.
Zmartwychpowstają, majaczą jak cienie w głębi sceny, pochylają się nasłuchując co się na scenie mówi, zatruwają powietrze zagrobowym swym oddechem.
Nagle wrzawa.
Zwiastuje ona ciekawe odkrycie!
Oto ten co natrafił na grobowce Atrytów, widział ich maski i martwe twarze.
Rozpromieniony odkrytem złotem i odkrytem i prochami, wygląda jak w gorączce, nieprzytomny.
I rozbudzone drżą cienie.
Baśń stara powstaje z prochu by raz jeszcze łudzić śmiertelników?
Drżą rozbudzone, czujne cienie.
Nagle, potęga przeklęta, fatalna, porywa żywych ludzi i popycha ku podobnym tamtym zbrodniom.
Wszczyna się walka zażarta.
Tragedya zrzuciła starą, nieruchomą maskę; z odkrytem występuje czołem i księga, dopiero co czytana przez niepokalaną dziewicę, nie da się już otworzyć bez dreszczu, bo w duszy działających ożyła cała dawna, zapomniana ohyda, ożyła, porywa nieuniknionej konieczności jawą.
Przeszłość jest faktem i czynem.
Znika złudzenie Czasu.
Występuje jedność Życiowa.
Sama wielkość jego koncepcyi przerażała Stelię Effrenę.
Zdarzało mu się szukać czegoś dokoła siebie, oglądać po za siebie, badać niespokojnie dalekie horyzonty i najbliższe przedmioty tak, jak gdyby czekał mającej skądś nadejść pomocy, objawień.
Wówczas pozostawał nieruchomy, z przymkniętemu powiekami, pochylony, w wyczekującej postawie.
— Trzeba mi, rozumiesz, trzeba mi, jednym rzutem, od razu, podnieść cały ten olbrzymi ciężar, postawić go przed widzami. W tem cała tajemnica i trudność zadania. Preludyum to pierwszy krok, pierwszy wysiłek najtrudniejszy i najdonioślejszy. Muszę jednocześnie wywołać z otchłani niebytu twór nowy, żywy a duszę widzów przysposobić muzykalnie odpowiednio do mych celów. Cudu tego winna dokonać orkiestra. „Sztuka jak magia jest w praktykę, wprowadzoną metafizyką,“ jak mówi Daniel Glauro.
I ma racyę, Czasem Effrena zjawiał się u kochanki niespodzianie, wzburzony, wylękły, jak gdyby wszystkie za nim goniły Erynije.
Foskaryna nie pytała go wówczas o nic lecz samą swą obecnością uspakajała go najzupełniej.
— Zdjął mnie strach wielki — mówił jej z uśmiechem — bałem się zostać uduszonym... Myślisz że zmysły postradałem, prawda? Czy pamiętasz ów wieczór burzliwy kiedym wrócił z Lido? Jakżeś wówczas słodką, łagodną była Fosko moja! Przed chwilą bo, na Rialto, udało mi się było pochwycić motyw, znaleźć dźwięki tłomaczące głos i słowa Elementu... A czy wiesz Foska, co to jest motyw? Ot, takie źródło maleńkie co się zgłębi, z samej sączy a daje początek nieprzebranych fal wodom. Ot! takie ziarenko drobne, z którego wyrastają lasy drzew. Ot! taka iskierka nikła co rozpala pożogi bez końca. Ot taki zarodek sił nieobrachowanych... W świecie pojęć idealnych niema narzędzia płodniejszego i dla umysłu twórczego niema rozkoszy nad tę którą sprawia poczęcie tej potęgi... Tak, rozkoszy większej, ale też i większej nieraz niema trwogi, przyjaciółko moja.
Śmiał się młodym swym, szczerym śmiechem.
Sposób w jaki mówił o tem, zdradzał nadzwyczajne jego poetyczne zdolności, tak żywe i potężne że go stawiały w jednym rzędzie z pierwszemi naśladowcami Przyrody.
Istniała uderzająca analogia pomiędzy formacyą mytów samych a jego instynktową potrzebą ożywiania każdej dotkniętej przezeń myśli.
— Otóż — ciągnął — chciałem dziś właśnie rozwinąć motyw pochwycony w ów burzliwy wieczór, nazwać to chcę „Jaskinią Eola.“ Posłuchaj.
Usiadł do fortepianu, prawą ręką uderzył kilka klawiszów.
— I nic, nic więcej! Lecz czyś pochwyciła nieobrachowaną, rozrodczą siłę tych kilku dźwięków? Z tego powstaje burza, odmęt muzykalny, którego nie udało mi się opanować. Zwyciężony, ogłuszony, uciec musiałem.
Śmiał się, lecz widać było że ma jeszcze duszę wzburzoną, jak morze pod huraganu tchnieniem.
— Jaskinia Eola otwarta przez towarzyszy Ulisesa! Przypominasz sobie? Wyswobodzone z więzienia wichry wylatują odpychając nawę. Żeglarze drżą przerażeni.
Dusza poety nie mogła się uspokoić miotana wewnętrzną, twórczą pracą.
Całował ręce kochanki, znów od niej odchodził, przechodzą! się po komnacie, zatrzymywał przy fortepianie, na którym Donatella akompaniowała sobie śpiewając aryę Klaudyusza Monteverde.
Nie zdolen uspokoić się podszedł do okna, patrzał w ogród bezlistny, na mknące po niebie obłoki, na strzelające ku niebu kościelne wieże i dzwonnice.
Wzdychał za istotą muzykalną co by wyśpiewać mogła wypływającą z jego motywu melodyę.
Foskaryna ozwała się cichym i spokojnym głosem:
— Gdybyśmy tu mieli Donatellę Arvale.
Odwrócił się od okna, podszedł kroków kilka ku aktorce i zatrzymał patrząc na nią badawczo, w milczeniu.
Uśmiechała się nikłym uśmiechem pod którym zwykła była skrywać cierpienie.
Jakże bliskim był od niej a jak dalekim.
Czuła dobrze, że w chwili tej nie kocha ani jej, ani Donatelli, obie uważa za narzędzia dla sztuki, za siły podatne do zużytkowania, „łuki do napięcia.“
Gorzał miłością — ale dla poezyi.
Drżał pożądaniem — najdoskonalszego wcielenia swej twórczej idei.
A ona, z sercem rozdartem, z tajoną w duszy katuszą, z niemem błaganiem na ustach i w oczach, gotową była dokonać ofiary samopalenia, przekroczyć granice miłości i życia, tak ja k heroina dramatu, co dojrzewał w twórczej jego wyobraźni.
Przypomniały się jej słowa Gaspary Stampa, te, co mu się szczególnie podobały:

„Vivere ardendo e non sentire il male“[47].

I przypomniało się jej jak nagle był pobladł gdy, zatrzymując się na ścieżce, pomiędzy dwoma opasującemi ścieżko murami, powoływała się na swe prawa i doświadczenie w walce życia.
„Ah gdybyś też kiedy zrozumiał całą wartość takiego jak moje przywiązania, takiego jak moje niewolniczego oddania się tobie. Gdybym ci też kiedy, na prawdę, potrzebną być mogła... gdybyś tracąc odwagę, przy mnie i we mnie znalazł wsparcie co nie zawiedzie, ufność co jest rosą serca, siłą życia.“
Do czegóż doszła!
W boleści pokładała nadzieję i mówiąc w duchu: „gdyby też kiedy...“ budziła się do świadomości czasu co ucieka, chwili co mija, żużli co się dopalają, płomienia co przygasa, ciała co więdnie, wszystkiego co zanika, rozsypuje się.
Teraz dzień każdy ryć będzie nową zmarszczkę na jej twarzy, ścierać, ust świeżość różaną wydzierać włosy nad skronią.
Dzień każdy, na zawołanie zbliżającej się starości, przyspieszy dzieło zniszczenia.
„Ebbene.“
Przekonywała się raz jeszcze, raz setny i tysiączny! że z własnych to jej, nieposkromionych pożądań, wytwarzały się illuzye i nadzieje dopomagające jej zdobyć się na to „na co się miłość sama zdobyć nie potrafi.“
Wiedziała, że żadną siłą woli, namiętnych swych pożądań zgłuszyć nie potrafi i zniechęcona patrzała jak się w gruzy rozsypywał gmach jej heroicznych przedsięwzięć.
Nie bez wewnętrznego wstydu zmuszoną była przyznać jak bardzo w tem była aktorką, co schodząc ze sceny zrzuca pyszne królewskie szaty, w które przebraną była.
Gdy przed chwilą, przerywając ciszę, wyrażała, z akcentem szczerości, żal udany, mówiła jak aktorka, powtarzając słowa roli.
Tak! lecz cierpiała, serce się jej rozdzierało i krwawiło i Bóg sam wie z jakiego morza goryczy wysączała słodycz swego głosu.
„Ebbene.“
I zeznać przed samą sobą musiała, że okrutny przymus jaki zadawała sobie ostatniemi czasy, nie wytworzył w najlżejszej mierze tego nowego uczucia do którego jej miłość dla Effreny wzbić się pragnęła.
Podobną była do ogrodników, co nożycami nadają kształt żądany roślinom, a te zachowają swój pień silny, korzenie nienaruszone, co im dopomagają do tem szybszego przerastania cięciem zadanej sobie miary.
Więc usiłowania jej były o tyle daremne o ile bolesne?
Pod pozorną zmianą, istota rzeczy pozostała ta sama — a! jeszcze się wzmogło to co zgłuszyć chciała!
Cała jej wewnętrzna praca, usiłowania heroiczne, wytworzyły udania maskę!
I wartoż było z tem żyć dłużej?
Nie! nie mogła, nie chciała żyć inaczej jak z odzyskaną zgodą z samą sobą.
A tu, doświadczenie dni ostatnich doprowadziło ją tylko do zaostrzenia rozdźwięku pomiędzy nurtującem ją pragnieniem dobroci, poświęcenia, zaparcia się siebie, a zawsze pożerającą ją namiętnością.
Owszem, wzmagał się dręczący ją niepokój, wzmagał smutek, lub tonęła w głębi twórczej myśli poety pochłaniającej ją by ją przetopić na odpowiednią sobie plastyczną modłę.
I owszem, odbiegła tak daleko od szukanej przez się i upragnionej wewnętrznej harmonii, że czuła jak traci swą indywidualność, jak się ćmi jej szczerość; a z głębi serca wzbija bunt niepohamowany i zmysły ogarnia szał straszliwy z którego się otrząść daremnie usiłuje.
I teraz, oparta o poduszki kanapy, w zapadającym wieczornym zmroku, nie byłaż taką jak w ów wieczór październikowy, gdy pożerana namiętności niepohamowanej jadem wołała:
„Umrzeć mi! umrzeć trzeba!“
I jeśli wówczas bladła pod pożądań kochanka falą, jeśli cierpiała wówczas, to czyż teraz męka jej nie była stokroć okrutniejszą wobec jego uspokojonych, nasyconych pożądań, chłodu, ha! źle pokrytej niecierpliwości z jaką już nieraz teraz przyjmował jej pieszczoty?
Wstydziła się że cierpi nad tem, gdyż wiedziała że kochanka pochłania twórcza praca, a pomimo to czuła jak wzbiera w niej gniew głuchy gdy ją opuszczał wieczorem, a pomimo to bezsenne jej noce zatrute były podejrzeń piekłem. I uległa nawoływaniom bezsennych nocy.
Drżąca i rozgorączkowana pod czarnym „felsem “ gondoli, błąkała się po kanałach Wenecyi.
Wahała się dając gondolierowi adres odległego kanału.
Wahała się; chciała zawrócić nazad; płakała ze wstydu, zazdrości, rozpaczy pod opuszczoną na twarz woalką; czuła że nie przeżyje swej boleści; pochylała się nad wód cichą, tajemniczą, pociągającą głębią; spoglądała śmierci w oczy i — ulegała nieprzezwyciężonej pokusie.
Podpływała pod okna domu, w którym mieszkał Stelio.
Spędzała długie godziny na daremnem i drżącem oczekiwaniu.
Najcięższe chwile przeżywała na smętnym kanale delia Panada zakończonym mostkiem, z pod którego łuku widać cmentarną wyspę San Michele, na pełnej lagunie.
Stary pałac gotycki, na rogu San Canciano, zdawał się ruiną zawieszoną nad nią, mogącą się zawalić z chwilą każdą i zagrzebać ją pod gruzami.
Stare, czarne pokrycia gondol gniły pod zniszczonem, przez odpływ obnażonem podmurowaniem, wydając woń tchliny.
Raz, na zaraniu, słyszała świergot ptasząt budzących się w ogrodzie Klarysek.
„Odjechać!“
Konieczność odjazdu uderzyła ją nagle.
Już, pewnego pamiętnego dnia mówiła kochankowi:
„Zdaje mi się że jeno mi już pozostaje odjechać, zniknąć, pozostawić cię wolnym wobec przeznaczeń twoich. Mogę zdobyć się na to na co się miłość sama zdobyć nie potrafi.“
Teraz, widziała dobrze że zwlekać z tem dłużej nie powinna, nie może.
Powinna była otrząść się z wszelakich wahań, oswobodzić z fatalnego obezwładnienia w którem, od tak dawna, kołatała się pomiędzy życiem a śmiercią, tak, jak gdyby wpadła była w ciche, stojące wody otaczające cmentarną wyspę i czuła że się jej grunt z pod nóg usuwa coraz bardziej, coraz bliższe grozi jej zalanie, a jednak ma ustawicznie przed oczami rozlane wody i zatonąć ostatecznie nie może.
Nic bo przedsięwziąć nie umiała, żadne też stanowcze nie zachodziły wypadki.
Od onych smętnych brzasków dnia jesiennego, nic się na pozór nie zmieniło, nie zostało wyrzeczone ani jedno słowo oznaczające metę jakąś, pozwalające przewidzieć przerwanie stosunku z poetą.
Owszem, wszystko zdawało się raczej zapowiadać ziszczenie słodkiej obietnicy, wspólnej wiosennej wycieczki do Góry Euganei, teraz gdy brzoskwinie były już na rozkwiciu.
A jednak czuła niemożebność, absolutną niemożebność, żyć dalej jak dotąd żyła z kochankiem.
Było to poczucie tak silne, wyraźne jak poczucie tego co się znajdzie w objętym ogniem domu, lub pielgrzyma co na pustyni wypije ostatnią kroplę wody, z podróżnej swej sągwi.
Miała poczucie skończoności, jak drzewo gdy zeń opadną wszystkie już owoce, jak zboża łan zżęty, jak rzeka u ujścia do morza.
Poczucie to zktórem się nosiła zdawało się wypływać z tych samych źródeł co prawo naturalne rządzące przypływem i odpływem morza, zmianą pór roku, zaburzeniami podniebnemi.
Musiała się z tem zgodzić; nie było rady.
Wówczas wskrzesła jej odwaga, zbudziła się Wrodzona przedsiębierczość, cały hart ducha.
W krótkim czasie plan był gotów, wędrowne stacye wytknięte, personel teatralny zwołany, data wyjazdu z Wenecyi postanowiona.
„Będziesz pracować tam, za Atlantykiem, u zamorskich barbarzyńców“ — powiedziała sobie stanowczo. — „Znów ci się zaczną wędrówki bez końca: z miasta do miasta, z gospody do gospody, z jednego teatru do drugiego. I znów co wieczór burzą oklasków witać cię będą widzowie setni. Zarobisz wiele pieniędzy i wrócisz syta sławy, bogactw, oklasków, jeśli notabene nie rozbijesz się gdzie z okrętem, lub błyskawicznym jadąc pociągiem nie zostaniesz rozjechaną w zamorskiem mieście, w mglisty poranek...“
„Kto wie?“ — dodawała w myśli.
A potem:
„Kto ci nakazuje odjechać? Ktoś co jest w tobie samej i widzi to czego ty dojrzeć nie możesz, tak jak ta ślepa w dramacie Effreny. Kto wie, czy tam, gdzieś, daleko, za oceanem, nad której z olbrzymich płynących tam rzek korytem, nie wrócą ci spokój i harmonia ducha a na usta nie zawita uśmiech ukojenia, któregoś znaleźć dotąd nie mogła. Może też jednocześnie z uśmiechem tym błogim, znajdziesz pierwszy włos siwy nad skronią... Ha! idź w pokoju.
Przygotowywała swój wiatyk.


∗             ∗

Zdawało się, że od czasu do czasu, chociaż był to jeszcze luty, wiało wczesną wiosną.
— Czujesz w powietrzu wiosnę — pytał Stelio kochankę rozdymając nozdrza.
Pochyliła się czując jak w niej serce zamiera: twarz podniosła w górę.
Po niebie mknęły obłoczki do lekkich piór podobne.
Świst lokomotywy oddalając się po za bladą zatoką, łagodniał niby dźwięk piszczałki a jej się zdawało że to się z jej piersi coś wyrywa, odlatuje z tym dźwiękiem przeciągłym, coś nakształt boleści co pomału przechodzi w tęskne wspomnienie.
Odrzekła.
— Tak, wiosna zbliża się do Tre Porti.
Płynęli gondolą, na lagunach, na wodach tak niezbędnych dla ich marzeń jak przędza potrzebną jest tkaczowi.
— Mówisz Tre Porti — zawołał młodzieniec tak żywo, jak gdyby się w nim coś zbudziło. — Tam to właśnie, na mieliźnie, przy ostatniej kwadrze miesiąca, żeglarze zwykli byli chwytać w niewolę Wicher „il Venticello,“ poczem wiedli skrępowany do Dardi Segusa... Opowiem ci kiedy historyę Arcy-Organu.
Foskaryna uśmiechnęła się z tajemniczości i przejęcia się z jakiem to mówił.
— Jaką historyę — spytała kłoniąc się ku niemu. — I co z tem wszyslkiem mieć może wspólnego Seguso? Czy o mistrzu hutniku mowa?
— Tak o mistrzu i o hutniku ale z dawnych czasów. O hutniku co umiał po łacinie i po grecku, znał się na muzyce, architekturze i miał swe miejsce w akademii „dei Pellegrini,“ tej, co posiadała ogrody na Murano. Tycyan go często zapraszał do swego stołu, w domu w kwartale dei Biri. Przyjacielem był Bernarda Cappello, Jakuba Zane i wielu, wielu innych patrycyuszów ducha... Właśnie u Caterino Zeno widział słynny organ, zbudowany dla Matiasa Korwina, węgierskiego króla a myśl swą piękną powziął przy dyskusyi z Agostino Amadi, któremu się udało zdobyć dla swej kolekcyi instrumentów muzycznych: lirę grecką autentyczną, wielką, siedmiostrunną, lesbijską, wykładaną złotem i słoniową kością. Ah! przedstaw sobie ten skarb-klejnot, relikwie szkoły mityleńskiej, przywieziony do Wenecji przez galerę co, przepływając wody San Mauro, ciągnęła za sobą, aż do Malamocco trap Salony, niby wiąz traw zwiędłych... Lecz to już inna historya...
Raz jeszcze aktorka odnalazła uśmiech młodości, kłoniąc się ku kochankowi jak dzieweczka zapatrzona w śliczne obrazki, w śliczne zasłuchana bajeczki.
Ileż bo bajek przedziwnych umiał słodki jej poeta!
Ile cudnych pomysłów wyławiał z tych wód cichych, nad któremi tyle marzących spędzał godzin!
Ileż czarodziejskich obrazów nie kreślił dla niej, pod rytm wioseł, słowy równie barwnemi jak pędzel weneckich mistrzów.
Ileż razy, u boku kochanka, na lekkiej łodzi, nie napawała się tym snem rozkosznym na jawie co pod zaklęciem swem trzyma w oddali najbardziej dojmujące troski, zagarniając duszę całą pod czar i moc poezyi.
— Opowiedz — prosiła go i dodać chciała — opowiedz mi po raz ostatni... — lecz nie mówiła tego, gdyż skrywała przed kochankiem postanowienie niezłomne.
Stelio śmiał się.
— Ah! tak lubisz opowieści jak Zofia.
Na dźwięk tego imienia, jak przedtem na wzmiankę o wiośnie, serce się Foskaryny ścisnęło.
Okrutność jej losu przejęła ją dojm ującym bólem, cała jej istota zwracała za utraconem, nieziszczonem szczęściem.
— Spójrz — mówił Stelio wskazując ręką rozlane wody, marszczące się tu i owdzie, pod łagodnego wiatru podmuchem — patrz na te zarysy ciszy, co dźwiękiem zostać usiłowały.
Po złotej, pod światłem, zatoce rozsiane wyspy zdawały się pływać jak lekkie, na pogodnem nieboskłonie, obłoczki.
Długie, wąskie pasma Lido i lądów stałych wyglądały tam dalej jak te ciemnawe plamy biegnące wzdłuż uspakajającej się fali.
Torcello, Burano, Mazzorbo, San Francesco di Deserto, widziane z oddali, wyglądały nie jako wybrzeża do wylądowania zdatne lecz raczej jak zalane grunta, których same grzbiety wystawały po nad wody tak jak belki pomiędzy masztami wystają z zatopionych okrętów.
I ślady ludzkich stóp i rąk ludzkich ślady tak nikłe i rzadkie były na tych samotnych przestworzach, jak zatarte litery na nadpisach prastarych grobowców.
— Było tak tedy — począł opowieść Effrena. — Mistrz hutnik słysząc u Zeno niezliczone pochwały dla słynnych organów węgierskiego króla zawołał: „Corpo di Baco! I vedarà che organo che savaro far anca mi co’la mia cana, liquida musa canente! Vogio far el Dio de i organi! Dant sonitum glaucae per stagna loquacia cannae... Vogio che l’acqua de la laguna daga el son e che i pali, le pierre, i pessi canta anca lori! Multisonum silentium... I vedara corpo di Diana...“[48] O Wszyscy się z przechwałek Lutnika śmieli, oprócz Julii da Ponte, co miała zęby czarne. Sansovino też rozprawiał coś o wodnych organach. Fanfaron odchodząc zaprosił obecnych na dzień oznaczony dzień „Sensa,“ w którym miał im przedstawić swe dzieło i upewnił że samego dożę na Bucentaurze wstrzyma na wodach dźwięk jego organu. Wieczoru tego obiegła Wenecyę pogłoska że mistrz Dardi Seguso postradał zmysły i Wielka rada, pełna pieczołowitości dla szklarzy, wysłała na Murano gońca by się dowiedział jak rzeczy stoją? Goniec zastał Mistrza z jego kochanką: Perdilanzą del Mido, usiłującą uspokoić go, gdyż sądziła że bredzi w gorączce. Mistrz popatrzywszy na gońca płomiennem okiem roześmiał się tylko, co uspokoiło wszystkich. Zlecił oznajmić Wielkiej Radzie że w dniu „Sensa“ Wenecya, wraz z świętym Markiem, Canal Grandę, pałacem dożów, wejdzie w posiadanie nowego arcydzieła. Wraz nazajutrz, wniósł podanie o udzielenie mu jednej z pięciu, dziś wodą zupełnie już zalanych a wówczas otaczających Murano wysepek. Pomiędzy Temòdia, Trencòre, Galbaia, Mortesina i Folega, po zbadaniu wód, wybrał sobie Temòdia, tak jak się wybiera oblubienicę. Smucić się i niepokoić poczęła Perdilanza del Mido... Patrz Foska! Kto wie czy właśnie w tej chwili nie przepływamy po nad Temòdia? W muł podwodny zapadły dudy i rury organów, lecz stoją tam całe, prawie nie przystępne. Siedm tysięcy ich było. Przepływamy może w tej samej. chwili po nad lasem szklanych rur dźwięcznych? Jak porosty wodne są tu delikatne!
Pochylał się nad przezroczystą wodą i Foskary na też, siedząc naprzeciw niego się pochylała, a wstęgi, pióra, aksamit, wszystko co się z prostotą wytwornej sztuki złożyło na wytworzenie jej kapelusza; oczy Foskaryny i okrążające je sińce; uśmiech którym ozdabiała swego przekwitu dobę; wiązanka żonkilów, co zamiast latarni złociła się u przodu łodzi; pomysły wykwintne poety; imiona wysp co dawno z powierzchni morza znikły; błękity co na przemian występowały lub kryły się w mgłach śnieżnych; urwane, zgłuszone głosy niewidzialnych ptaków, wszystkie te cienie i barwy i dźwięki tonęły w zwojach zielonkawego włosia, co posłuszne przypływu i odpływu wahaniom słaniały się jak pod pocałunków tchnieniem.
Dwa, zmieszane razem dziwy zdawały się je barwić.
Zielone jak ruń co wschodzi na bruździe zoranej ziemi, płowe jak liście więdniejące na młodym dębie i zielone i płowe ze wszystkiemi odcieniami rozwijającej się i jednocześnie przekwitającej roślinności, dawały obraz jakiejś dwuznacznej pory roku, właściwej łożysku laguny.
Światło oświecając je po przez wód przezroczystość nie traciło nic z natężenia, raczej nabierało tajemniczej głębi tak, że w swej miękkości i podatności wodorosty zdradzały czułość na działanie księżyca.
— Czegóż się bała, czem smuciła Perdilanza — spytała ciągle pochylona nad wodą Foskaryna?
— Tem, że na ustach i w sercu kochanka imię jej ustępowało miejsca imieniu Temòdia, wymawianemu z coraz większą tkliwością i tem, że wyspa ta została jedyną miejscowością gdzie jej wzbronionem było towarzyszyć kochankowi. Wybudował tam sobie pracownię, gdzie spędzał większą część dnia i nocy, w towarzystwie czeladzi związanej przysięgą u ołtarza, nie zdradzenia tajemnicy mistrza. Wielka Rada, nakazując by mu dostarczano wszystkiego czego zapotrzebuje do swego przedsięwzięcia, zapowiedziała zarazem że go skaże na ucięcie głowy jeśli zamierzone dzieło nie usprawiedliwi zuchowatych jego przechwałek. Wówczas Dardi zawiązał sobie nić szkarłatną na nagiej szyi.
Foskaryna podniosła się z siedzenia i znów opadła na czarne poduszki gondoli, olśniona zielenią podwodnej łąki i opowieści czarem i śród dwóch tych blasków błądząc jak w labiryncie, zaczynała doznawać uczucia podobnego temu, którego doznała była w Stra: nie umiała odróżnić mar od przywidzeń, snu od jawy.
Zdawało się jej że to o sobie samym mówi Stelio Effrena pod osłoną alegoryi, tak jak w ów pamiętny wrześniowy wieczór, gdy jej tłomaczył symbol granatu...
Imię bohaterki jego opowieści przypominało brzmieniem pierwszych swych sylab imię jakiemi wówczas wołał na nią jeszcze: Perdita!
Perdilańza. Chciał że pod osłoną swej opowieści ostrzedz ją? Jakże, o czem?
I czemuż właśnie w pobliżu miejsc gdzie, na Murano, przeżyła przy nim tak straszne chwile, czemuż teraz bawił się w układanie zagadki, natchnionej zapewne wspomnieniem rozbitej czaszy?
Czar prysnął, przemknęła błogiego wytchnienia chwila urocza i wsłuchując się w głos i słowa kochanka, usiłując pochwycić myśl pod niemi ukrytą, Foskaryna, z samej treści jego opowieści ostrzyła miecz, który sama, we własne, wbić gotową była serce.
Zapomniała o tem, że kochanek jej nic jeszcze nie wie ojej zamierzonym wyjeździe z Wenecyi.
Spojrzała na niego.
Dostrzegła w nim to zadowolenie widoczne jakiego doświadczał tworząc i mówiąc.
Instynktem wiedziona, patrząc nań, powtarzała w duchu:
— Odjeżdżam już, odjeżdżam.... nie rań-że mnie...
— Zorzi co tam pływa białego, pod murem? — pytał wioślarza poeta.
Zbliżali się do Murano.
Widać było murowane ogrodzenie, wawrzynów wierzchołki.
Czarne dymy piecowisk pływały jak rozpuszczone kiry po srebrzystem powietrzu.
Wówczas aktorka z przestrachem nie do opisania miała widzenie dalekiego portu gdzie czekał na nią okręt olbrzymi.
Przypomniały się jej dymy kłębiące się nakształt chmur złowrogich po nad grodem, najeżonym tysiącem kominów fabrycznych, zawalonym stosami czarnego węgla, opasanym kolczastą obręczą niezliczonych masztów.
Przypomniały się jej w tej rozlanej na lagunach ciszy, stuk i huk niezliczonych młotów, tysiącznych wind skrzypienie, tysiącznych maszyn potężne sapanie i chrapanie, zgrzyt żelaza w mgłach i przesyconych ogniem dymach.
— Pies zdechły! — odrzekł poecie wioślarz.
Coś wydętego i żółtawego pływało pod murem z czerwonej cegły, pomiędzy wyłomami którego drżały trawy i kwitły kwiaty, rumowisk i wiatrów dzieci.
— Precz stąd! wiosłuj prędzej — zawołał zdjęty obrzydzeniem Stelio!
Kobieta przymknęła oczy.
Pod silniejszem parciem wiosła, łódź lekka pomknęła po mlecznej wodzie.
Zbielało niebo.
Po zatoce równe rozlało się światło.
Głosy żeglarzy dolatywały od naładowanego zieleniną czółna.
Z San Giacomo di Palude, dolatywał świergot wróbli.
W dali rozległ się gwizd lokomotywy.
— I cóż... mistrz z szkarłatną na szyi nicią? — spytała Foskaryna chcąc słyszeć opowieść do końca i pochwycić całe jej znaczenie?
— Nie raz czuł jak głowa jego niepewną była na karku — ciągnął uśmiechając się Effrena. — Musiał wydmuchiwać ze szkła rury grube jak pnie drzew i to nie za pomocą odpowiednich miechów, tylko siłą ludzkiego tchnienia, od razu, bez przerwy. Wyobraź sobie! Trzeba na to piersi i płuc cyklopów. Ah! opowiem ci kiedy dramat życia tego człowieka postawionego pomiędzy toporem kata a koniecznością wytworzenia przędziwu, arcydzieła! pozostającego w ciągiem i ścisłem porozumieniu z pierwiastkami przyrody. Mógł się posługiwać dowolnie Ogniem, Wodą, Ziemią; ale Powietrze, ruch powietrza, jakże to ująć, wtłoczyć w jarzmo pracy? Tymczasem codzień, nieubłagana dziesięciu rada, przysyłała na zwiady czerwonego gońca, tego, wiesz, co z nasuniętym na twarz kapturem, obejmuje kolumnę w pokłonie trzech królów, drugiego Bonifazio. Po niezliczonych, nieudałych próbach, Dardi’emu strzelił pomysł znakomity. Dnia tego właśnie, w cieniu drzew laurowych, rozmawiał z Pricianese o grocie Eola, o jego dwunastu wichrowatych synach i przybiciu do lądów wyspy zachodniej Laöstosa dziedzica. Wziął się do odczytywania Homera, Wilgiliusza, Owidyusza w pięknych wydaniach Aldo. Udał się potem do czarownika słowaka, posiadającego sekret czarowania wiatrów i czynienia ich przychylnemi długim i dalekim żeglugom. „Potrzebowałbym — rzekł mu — rozporządzać wiatrem nie nazbyt silnym ani też za słabym, posłusznym i dającym się skłaniać do potrzeb i chęci moich; wietrzykiem co by mi dopomagał wydymać szkła pewne, które mam w myśli... „Lenius aspirans aura secunda venit...“ rozumiesz mnie starcze?“
Poeta roześmiał się, gdyż widział w wyobraźni całą tę scenę, w domu, przy ulicy de la Testa, w San Zanepole, gdzie słowak mieszkał wraz z córką swą Kornelią Sciavonetta „una honorata cortegiana (piezo so pare, seudi“).
— „Cossa galo? Savarielo?“ — myśleli dwaj wioślarze, słysząc jak Effrena mieszał właściwo ich dyalektowi wyrażenia do słów których znaczenia pochwycie nie mogli.
Foskaryna starała się wtórować wesołości kochanka, lecz w rzeczy samej ranił ją jego śmiech młodzieńczy, tak samo jak wówczas gdy błądziła w labiryncie.
— Długa to historya — ciągnął Stelio wesoło — zrobię coś z tego kiedyś... w wolnej chwili... Wyobraź sobie! Słowak rzuca czary i zaklęcia a Dardi co wieczór wysyła żeglarzy do Tre Porti, sprawować czaty i pochwycić „Venticelio.“ Wreszcie, pewnej nocy, nadedniem, gdy księżyc przestał przyświecać, znaleźli go, Venticello! uśpionego na piasczystej ławie, śród zmęczonych jaskółek, których był przewódcą... Leżał na wznak, cicho jak nowonarodzone dziecię dysząc, leżał na solą przesiąkłym piasku, pokryty niezliczonych jaskółek skrzydłami... spokojna kołysała go fala a czarne z białem ptaszyny, zmęczone długim lotem, odpoczywały na młodzieńczem łonie...
— Luby! — zawołała oczarowana kobieta — gdzieżeś to widział?
— ...Tu się poczyna cały wdzięk poetycznego podania... Żeglarze pojmali go, skrępowali wiotkiej łozy zwojami, rzucili na dno łodzi i „via!“ na Temodia. Wówczas na łódź opuściły się stada, chmary jaskółek, nie mogących opuścić przywódcę swych lotów...
Stelio zatrzymał się chwilę gdyż malownicze szczegóły baśni, którą opowiadał rysowały mu się w wyobraźni i cisnęły na usta tak obficie, że nie wiedział które wybrać.
Ucho mu też uderzył dźwięk nadpowietrzny, płynący z San Francesco del Deserto.
Dawała się dostrzedz nieco krzywa dzwonnica Burano a po za wyspą lnianego kwiecia w zbijała się, w całej swej samotnej okazałości, dzwonnica Toreello.
— I cóż, cóż dalej? — pytała Foskaryna.
— Nie mogę mówić dalej, Foska! zawiele jest do powiedzenia... Wyobraź sobie Dardi zakochał się w swym jeńcu. Zwał się on Ornitio, gdyż jak ci mówiłem, był przywódcą wędrownych ptaków. Nad Teniodia, rozległy się, zadzwoniły jaskółek świergoty. Niezliczone gniazda ulepiły sobie pod belkami, na rusztowaniu, do koła dzieła Dardi. Nie jedno skrzydełko przypalało się podczas gdy Ornitio, posłuszny woli i wskazówkom swego pana, dął w rurę żelazną by wytworzyć lekką, świetlaną kolumnę z gorącej, szklanej cieczy. Lecz ileż trudu kosztowało Mistrza przyswojenie i wyuczenie wichrowatego Ornitio! Dardi przemawiał doń po łacinie, wierszami Wirgiliusza sądząc że go zrozumie; lecz potomek Eola rozumiał tylko po grecku, po grecku mówił i śpiewał z pogwizdującym zresztą nieco akcentem... umiał on nawet na pamięć dwie ody Safony nie znane wcale humanistom, które to, w pewny wiosenny poranek, pomyślne wiatry przyniosły z Mytylen do Chio. Dmąc w nierówne tuby, nucił czasem syrynx Pana... Opowiem ci to kiedyś, opowiem wszystko...
— A czemże się żywił.
— Pyłkiem kwiecia i solą.
— Kto go karmił.
— Nikt. Powietrze które wdychał.
— I nie starał się uciec z niewoli?
— Ustawicznie. Tem żył tylko. Lecz Seguso strzegł go jak źrenicy oka, jak zakochany tylko strzedz zdolen przedmiot swej miłości.
— A czy Ornitio był mu wzajemny?
— Tak! przywiązał się do niego... za tę nić szkarłatną którą mistrz nosił uwiązaną na szyi.
— A Perdilanza?
— Ta... więdła opuszczona... Opowiem ci to, opowiem kiedyś... Pojadę kiedy latem na wybrzeża Pellestryny by baśń tę pisać na piaskach złotych...
— Ale... jakże się to skończyło?
— Stał się cud, cud wielki. Arcy organ tworzył się na Temodii ze swemi siedmiu tysiącami rur szklanych, podobnych do zamarżłego lasu, który Ornitio, lubiący się przechwalać swemi podróżami, widział, jak utrzymywał, na własne oczy widział, w Hyperboreńskich krainach. Nadszedł dzień zapowiedziany przez Dardi Segusa, święty dzień „Sensa.“ Na Bucentaurze, wypłynął z przystani świętego Marka, sam Serenissime, mając u boku swego patryarchę po jednej stronie, po drugiej arcybiskupa ze Spalatzo. Przepych uroczystości był tak wielki, że Ornitio myślał że to nastąpił tryumfalny, długo wyczekiwany powrót syna Kronosa? Podniosły się dokoła Temodia zastawy i ożywiony wiekuistą ciszą laguny organ, pod dotknięciem czarodziejskiej ręki nieznanego grajka, uderzył falą harmonii tak potężnej, że się rozbiegła po wodach i aż o ląd biła. Wstrzymał się w majestatycznym pochodzie Bucentąur złocisty. Jego czterdżieści wioseł jak skrzydła podcięte, opadły w ręku zasłuchanych, podziwem zdjętych wioślarzy... w tem... nagle... łamią się fale, dźwięki słabną, cichną... Dardi czuje że mu organ wypowiada posłuszeństwa, że mu się wymyka jak gdyby samą jego duszę zmogła niemoc, jak gdyby po samej jego głębi przebiegła tajemnicza, niszcząca siła... Cóż się stało? Mistrz słyszy samą, dobiegającą go przez oniemiałe rury organu, naigrawań wrzawę, dział huk ogłuszający, tłumu gwary głuche... Od Bucentaura, odrywa się łódź lekka. Wyroki dziesięciu są nieubłagane.. Na łodzi pień i topór i... ów człek czerwony, zakapturzony, co go widzim na drugiego Bonifazia płótnie... Slad szkarłatnej nici nie myli... Stacza się w morze ścięta głowa Dardi’ego, fala ją porywa jak Orfeusza głowę...
— Cóż... cóż było tego powodem?
— Perdilanza rzuciła się w otwarte zastawy; woda wciągnęła ją w organu wnętrze i ciało jej i włosy pyszne, słynne, omotały delikatny aparat, dźwięczne serce organu zdławiły...
— A Ornitio?
— Ornitio, wichrowaty jaskółek wodzirej, uciekając porwał na wodach pływającą mistrza krwawą głowę. Za nim odleciały wszystkie na Temodia osiadłe jaskółki. Za zmykającym jeńcem popłynął obłok czarnych i białych skrzydeł... Odtąd opustoszały w Wenecji i jej okolicach gniazda jaskółcze. Lato pozbawione ich wzlotów a odlotu wrzesień.
— Cóż się stało z Dardi’ego głową?
— „Dove sia nessau lo sa“ — zaśmiał się poeta, bajkę swą kończąc tak jak się zwykły kończyć włoskie bajki.
I znów się wsłuchał w nadpowietrzne dźwięki, których rytm pochwycić usiłował.
— Słyszysz? — pytał Foskarynę dając wioślarzom znak by zawiesili wiosła.
Cisza była tak głęboka i dźwięczna, że zdali dolatywał świergot ptactwa, a zbliska słychać było perliste opadanie w morze kropel z zawieszonych u boków gondoli wioseł.
— Le xe le calandrine — objaśnił Zorzi — che, poverete, le canta anca lorę le lode de San Francesco[49].
— Wiosłuj!
Gondola posuwała się po wodzie jak po mleczno opalowej drodze.
— Czy chcesz Foska, byśmy dotarli aż do San Francesco?
Zamyślona siedziała z pochyloną głową.
— Może była myśl ukryta w twej opowieści — przemówiła po chwili — zrozumiałam ją może?
— Ah! może! pomiędzy moją zuchwałością i zuchwałością mistrza hutnika, istnieje istotnie podobieństwo pewne. Możebym tak jak on, winien był nosić nić szkarłatną na mej szyi, przypominającą mi ustawicznie co mnie czeka i spotkać może.
— Tego się nie bój — odparła żywo kobieta! — Najlepsze ci się spełnią losy.
Stelio Effrena przestał się śmiać, spoważniał nagle.
— Masz racyę przyjaciółko moja! winienem zwyciężyć i ty mi dopomożesz. I mnie co rano odwiedza gość groźny: wyczekiwanie przyjaciół mych i nieprzyjaciół, tych co mnie kochają i tych co mnie nienawidzą. Wyczekiwanie przywdziać może z czasem czerwone kata suknie, bo możesz być pod słońcem coś bardziej nad nie nieubłaganego.
— Daję ci to miarę tego co stworzyć możesz, winieneś.
Uczuł w łonie szpony pożerającego go sępa. Instynktowo powstał, zniecierpliwiony powolnem posuwaniem się gondoli.
Czemuż życie spędzał w bezczynności?
Co godzina, co chwila walczyć trzeba było, sił próbować, wzmagać się, bronić zmniejszeniu, zagładzie, gwałtom, zarazom.
O każdej dobie i w chwili każdej nie można było spuszczać z oka celu, trzeba było skupiać się, pracować bez wytchnienia.
Potrzeba, gorące pragnienie sławy, obudzały w nim zwykle jakieś w poły dzikie instynkty, zaciętość pewną, do walki popęd.
— Czy znasz — spytał Foskarynę — słowa wielkiego męża, któremu Heraldit na imię było? „Łuk ma na imię Hios a śmierć dziełem jego.“ Słowa te budzą ducha zanim go swą pewnością rozświecą. Słowa te słyszałem dokoła siebie, w sobie, bez ustanku dźwięczały mi w ów wieczór jesienny, wieczór „epitanii“ ognia, u stołu twego. Tego wieczoru przeżyłem zaiste dionyzesowe chwile wewnętrznego upojenia, tak silnego jak gdybym dźwigał na mych piersiach całe w ogniu płonące góry na których wyją i szaleją wszystkie na raz Menady. Zdawało mi się doprawdy słyszeć chwilami ich krzyki i jęki dalekich jakichś walk i rzezi... Dziwiło mnie, że mogę pozostać nieruchomym a spokój mego zewnętrznego zachowania się wzmagał szalejące we mnie burze. Nic nie widziałem dokoła siebie jeno ciebie Foska, twarz twą dziwnie piękną, pięknością wszystkich tych duchów, co na przemian gościły w tobie, a po za tobą majaczyły mi tłumy i krajobrazy dziwne. Ah! gdybym ci mógł opisać jaką cię wówczas widziałem! W zgiełku, śród zmiennych, przecudnych wizyi, wirów niepochwytnych melodyi, rzucałem ci hasła bojowe niby, któreś powinna była słyszeć i rozumieć. Nie samej miłości lecz i sławy hasła a sam już nie wiem którem z tych dwóch pragnień i pożądań gwałtowniej wówczas pożeranym byłem. Nietylko w twarz twą Foska! wpatrywałem się wówczas, wpatrywałem i w dzieło me przyszłe. Z niesłychaną szybkością i wyrazistością rysowało się ono przedemną, rozjaśniało, wcielało, żyło życiem tak pełnem i bujnem, że gdyby mi się je udało choć w części przelać w dokonane, rozpłomieniłbym świat cały...
Mówił głosem przyciszonym ale pełnym co się dziwnie odbijał o te wody ciche, w tej jasnej pogodzie i białej toni przerzynanej rytmicznem uderzaniem wioseł.
Wyrazić! W tem rzecz, wyrazić to co się czuje, myśli, widzi. Najpyszniejsze wewnętrzne wizye cóż warte gdy się nie objawią w żywej formie. Wszystko mi stworzyć wypada! Istoty mej przelać nie mogę w odziedziczone, stare formy. Dzieło me winno być dziełem własnego, indywidualnego mego natchnienia. Winienem zostać powolnym nawoływaniom wrodzonych mi instynktów i rasowym właściwościom a jednak, tak jak ów Dardi, co u Caterino Zeno ujrzał słynne w Wenecyi organy i ja mam ustawicznie w myśli mej dzieło cudze, dzieło dokonane przez straszliwego twórcę-olbrzyma, dzieło co się wzbiło śród pokoleń naszych...
Obraz twórcy „barbarzyńcy,“ znów powstawał przed Effreną.
Widział jego błękitne źrenice świecące pod czołem wysokiem; zaciśnięte, wąskie nad silną brodą usta, wyraz zmysłowości, dumy, wzgardy.
I widział włosy siwe rozwiane na starczym karku, z pod szerokiego brzegu kapelusza wysuwające się blade, obrzmiałe ucho.
I widział postać bezsilną, opadającą na kolana kobiety o śnieżnej twarzy, nóg wyciągniętych drganie.
Przypomniał sobie dreszcz trwogi co go zdjął na ten widok i uczucie radości jakiej doznał czując pod swą dłonią że bije jeszcze to wielkie serce.
— Mam je, nie przed sobą lecz raczej wszędzie, dokoła siebie, w samym sobie wielkie to dzieło! Czasem wydaje mi się podobnem do wzburzonego oceanu co mnie wywróci i zaleje.
Lecz i ja mam Temodię swoją, skałę z granitu górującą nad morzem. Jestem jak wyrobnik zajęty wznoszeniem na niej świątyni doryckiej, osłanianiem jej kolumn od rozhukanych fal powodzi, z myślą ustawicznie wytężoną by śród zgiełku i szumu nie stracić nuty wewnętrznej harmonii i rytmu, co sam wypełnić winien linie i przestrzenie. I pod tym względem tragedya moja bojową być musi.
Przypomniał sobie pałac Vendramin, taki jakim go widział przy pierwszym brzasku dnia jesiennego: z orłami, rumakami, amforami i różami, zamknięty, niemy, niby grobowiec olbrzymi pod niebem różowione ni wschodu tchnieniem.
— W brzaskach poranku — ciągnął — po nocy szału i rozkoszy, płynąc przez kanał wzdłuż jakiegoś ogrodu, zrywałem drobne, liliowe kwiatki wyłaniające się z pośród pogruchotanych cegieł. Zatrzymałem gondolę przed pałacem Vendramin by rzucić na próg kwiecistą daninę. Skromne to było kwiecie lecz wawrzyny, mirty i cyprysy w myśli miałem a skromną daniną wyrazić pragnąłem wdzięczność moją Temu co myśli mej narzucił konieczność wzbicia się, w heroicznym wysiłku, do wyzwolenia i twórczości.
I z rozpromienioną nagłym i jasnym uśmiechem twarzą zwrócił się do jednego z wioślarzy.
— Pamiętasz Zorzi regatę gdyśmy pewnego poranku doganiali „ii bragozzo?“
— Czy pamiętam! „Che vogada!“[50] dotąd rąk nie czuję. „E quela sgnèsola de fame, paroncin, dove la metello“[51]. Odtąd za każdym razem gdy spotkam gospodarza łodzi pyta mnie co słychać z paniczem co jadł z takim apetytem winogrona, figi i podpłomyki żeglarzy? Mówi, że nie zapomni dnia w którym najobfitszy miał połów. Nawyciągali z wody tyle makreli jak nigdy jeszcze...
I gadał i bajał stary wioślarz aż spostrzegł wreszcie że go Stelio nie słucha i że wypada zmilknąć a nawet dech czaić.
— Słyszysz śpiew? — pytał kochankę Stelio, ujmując czule jej rękę, żałując że dotknął bolącego ją wspomnienia.
— Gdzie? w niebie? na ziemi?
Dziwna melodya rozlewała się w pogodzie spokoju.
Foskaryna ozwała się po chwili.
— Wzmaga się.
Czuła drgnienie kochanka na swem ręku.
— Gdy Aleksander wchodzi do oświeconej komnaty — począł, ciągnąc pochłaniającą go myśl twórczą — kędy dziewica czyta wyrzekania Antygony, opowiada jak przebiegał konno dolinę Argosu, przebył rozpalonemi kamykami zarzucone łożysko Inachusu. Pola pokryte były dzikiem, więdniejącem kwieciem a skowronki dzwoniły w powietrzu... tysiące skowronków, nieprzebrane stada!... Opowiada jak nagle ptaszek jeden padł pod kopyta konia, ciężki jak kamień legł z piorunowany upojeniem własnego śpiewu. Podjął go. „Oto jest.“ Wówczas wyciągasz dłoń, bierzesz ptaszynę szepcząc: „Ah! ciepły jeszcze...“ a tymczasem drży dziewica i ty czujesz to ciche jej drżenie...
Aktorka czuła zdejmujące ją dreszcze, włosy się jej jeżyć poczęły, opanowywała ją, wchodziła w nią dusza ślepej bohaterki dramatu Effreny.
— Przy końcu Preludyum — ciągnął poeta — szybkość wzmagającej się chromatycznej gamy, tak samo jak śpiew ten podniebny, wyrazić winna wzmagającą się, gorączkową radość!... Słuchaj. Słyszysz? Ah! przedziwne! Dziś jeszcze rano szukałem, pracowałem... Ależ to moja melodya, mój motyw rozwija się tam,, w podniebnej pieśni... Nie jesteśmyż w stanie łaski?
Duch żywy przebiegał samotność morza, cisza sama zdawała się drgać wzruszeniem; zdawało się że w liniach nieruchomych, w samej pustce horyzontów, na wodach cichych, na lądach niskich, objawia się nienaturalna dążność wzbijania wyżej, drga przebudzona i zapowiada powrót czegoś wielkiego.
Dusza kobiety oddała się tym wrażeniom, porwana niemi jak liść wichrem, na szczyty miłości i wiary.
Lecz młodzieńca zdejmowało gorączkowe, niecierpliwe rwanie się do czynu; jego zapał do pracy zdawał się zdwojony.
Wyobrażał sobie pełnię godzin przyszłych, konkretny wygląd swego dzieła, nagromadzone stronice, części orkiestralne, rozmaitość zadania, bogactwo materyi podatnej obrotom rytmu.
Wyobrażał sobie wzgórze rzymskie, gmach powstający, równowagę ciosanych kamieni, setnych robotników i murarzy, architekta bacznego i wymagającego, Watykan naprzeciw teatru Apolla a pomiędzy dwoma olbrzymami, u stóp ich, miasto wieczyste.
Wywołał z uśmiechem obraz małego człowieczka podtrzymującego całe to olbrzymie przedsięwzięcie z hojnością godną dawnych papieży; witał w myśli bladą, nosatą twarz rzymskiego patrycyusza, nieodrodnego potomka swego rodu, co złota nagromadzonego przez stulecie łupiestw i nepotyzmu, z książęcą rozrzutnością używał dziś na wzniesienie świątyni tym odrodzonym sztukom, co niegdyś osładzały i rozświecały życie jego przodków.
— Za tydzień — mówił do aktorki — preludyum, jeśli mi natchnienie nadal dopisywać będzie, zostanie wykończone. Chciałbym je zaraz wypróbować z orkiestrą. Wypadnie mi może pojechać z tem do Rzymu. Antimo della Bella niecierpliwszym jest odemnie. Niemal co rano mam list od niego. Sądzę też że kilkodniowa bytność moja w Rzymie potrzebną być może dla uniknięcia niektórych błędów co się wkraść mogą w budowę teatru. Antimo pisze, że nie wiedzą czy mają zbić czy pozostawić starodawne, kamienne schody wiodące z pałacu Corsini na Janikuł. Nie wiem czy pamiętasz dokładnie tę miejscowość? Ulica wiodąca do teatru biedź ma pod łukiem Septyma, okrążać z boku pałac Corsini i wzbijać się na wzgórze. Wzgórze, pamiętasz? zielone całe, obrosłe trawą, trzciną, cyprysami, platanami, wawrzynem i wiecznie zielonemi dębami, ma wygląd wiejski i solenny zarazem pod wieńcem włoskich pinii. Na stoku dęty, zraszane podziemnemi krynicami, w las się rozrastają. Na wzgórzu pełno wód żywych. Po lewem ręku wznosi się, nakształ obronnego zamku, fontanna Paolina. Niżej masz ciemną plamę Bosco Parrasio, miejsca niegdyś schadzek „degli Arcadi.“ Schody olbrzymie, kamienne, rozdwojone w widły przez szereg zbiorników wody, wiodą do tarasu z którego rozbiegają się aleje laurowe godne wieść synów Apollina do wrót Poezyi. Możnaż sobie wyobrazić piękniejsze i wspanialsze wejście do przybytku sztuki? Cieniem tajemnicy przykryły je stulecia. Kamienie stopni, balustrada, zbiorniki wody, posągi walczą o lepsze chrapowatością z korą starych, przez czas wydrążonych platanów. Ciszę przerywają jeno świergoty ptasie, wód szmery i liści szelesty i zdaje mi się, że zarówno najzwyklejsi śmiertelnicy jak poeci pochwycić tam potrafią pierzchanie hamadryad i Pan’a przyśpieszone oddechy.
Niestrudzony chór nadpowietrzny wzbijał się, wzbijał nie słabnąc, nie zatrzymując na chwilę, wypełniając sobą przestrzenie, nakształt nieskończoności pustyni lub światła samego.
Śród uśpienia laguny, rozbrzmiała melodya robiła wrażenie jednogłośnego wołania bijącego pod niebiosy z wód głębi, ław piasczystych, roślinności, oparów mglistych i ścielących się dymów szarych.
Wszystko to przed chwilą uśpione, nieruchome, ożywiło się, oddychało głębiej, nabrało żywej duszy, pragnęło wylać ją, wyrazić.
— Słuchaj! słuchaj!
I wizye życia wywołane przez poetę i prastare imiona sił prastarych, nieśmiertelnych, nurtujących łono wszechświatów; i dążenie człowieka wydarcia się z powszednich trosk i mąk koła, doścignienia i prześcignienia Ideału granic; wszystkie pragnienia, tęsknoty, nadzieje, uczuć i myśli zuchwałość nieustraszona, woli wysiłki i naprężenie, w tych zapomnianych miejscach poświęconych cichym modlitwom w obec nędznej wysepki kędy Oblubieniec Ubóstwa i Pokory pozostawił święte swe ślady, zdały się, dzięki tej rozdzwonionej, podniebnej melodyi, wolne, od ciążącej na nich obsłony Śmierci.
— Słuchaj... czy nie podobne to do szturmowej pobudki...
Próżno wybrzeża blade, pokruszone kamienie, zgniłe korzenie roślinności przekwitłej, cyprysy cmentarne, krzyży czarnych wyciągnięte ramiona, woń zepsucia i rozkładu, próżno wszystko to powtarzało słowa co wzdłuż drogi, po nad Brentą głosiły, opowiadały kamiennych posągów nieme usta.
Po nad znakami śmierci i zniszczenia brzmiał hymn wolności i zwycięstwa a w twórczości rozradowane serce poety wtórowało mu zgodnie:
„Dalej, coraz dalej! Wyżej, coraz wyżej!“
A serce Perdity, szlachetne, wspaniałomyślne i ofiarne serce, łącząc się z podniebnym hymnem, ześlubiło się znów z Życiem i, jak w oną godzinę nocnego szału, powtarzało znów:
„Służyć mu! służyć!


∗             ∗

Lekka łódź wpłynęła w kanał cichy, pomiędzy dwoma zielonemï wybrzeżami tak zbliżonemi do siebie, że się policzyć dawały łodygi traw i odróżnić nowe od przekwitłych, jaśniejsze od ciemniejszych pędów.
„Laudato si, mi Signore! per sora nostra matre terra, la quale ne sustenta et governa et produce diversi fructi con coloriti flori et herba.“
„Cześć Ci o Panie! po nad matką naszą ziemią, co nosi nas i żywi i wydaje owoce różne z kwieciem barwnem i trawą.“
Pełnią uczuć własnych Foskaryna wnikała w miłość słodkiego „Poverello“ dla wszechstworzeń i wszechrzeczy.
Serce jej tak pełne było ukojenia i słodyczy, że się oglądało dokoła za żyjącemi istnościami, by je ogarnąć swem ciepłem.
Oczy jej miały teraz wyraz dziecięcy niemal a w ich spokojnem przezroczu wszystko się odbijało jasno i wyraźnie.
Na wiele też rzeczy patrzyły z rozbudzonem niby wspomnieniem, jak na niespodziany powrót starych, dawno nie widzianych znajomych.
Gdy łódź przybiła do brzegu, zdziwiła się krótkości drogi.
— Czy chcesz wylądować, czy wolisz byśmy wrócili nazad — pytał zbudzony z zadumy Stelio?
Zawahała się zrazu gdyż dłoń jej pozostawała w dłoni kochanka i oderwanie się od niego zdawało się jej uszczerbkiem błogości której doznawała.
— Tak — rzekła jednak po chwili uśmiechając się. — Przejdźmy się po łące.
Wysiedli na wyspie San Francesco powitani pokornie przez kilka młodych cyprysów.
Nigdzie śladu ludzkiej stopy.
Niewidzialnych istot miriady wypełniały hymnem przestrzenie i powietrze.
Przedarte zachodem mgły gromadziły się i wydłużały jak obłoki.
— Po iluż chadzaliśmy razem trawach! Prawda Stelio?
A on na to:
— A teraz w górę, po skalnej ścieżce.
— Po skalnej! w górę!
Zdziwił go niezwykły w jej głosie akcent wesołości.
Spojrzał na nią uważnie.
W głębi jej pięknych oczu było upojenie.
— Czemu — spytał — tak dobrze nam, tak lekko na tej opuszczonej wysepce?
— Wiesz dobrze czemu?
— Dla innych bywa to smętna, łzawa pielgrzymka. Ludzie wracają stąd z przedsmakiem śmierci.
— Lecz myśmy widocznie, w stanie łaski — rzekła.
A on na to:
— Nadzieja życiem.
— Nadzieją tem żywsza im goręcej kochamy — odrzekła kobieta.
Po nad niemi brzmiał chórał podniebny, wyżej coraz wyżej porywając z sobą, ich idealne dążności.
— Jakaś piękna — szepnął Effrena i różowy odbłysk pokrył namiętną twarz jego.
Zatrzymała się drżąca, przymknęła powieki.
— Gorąco — rzekła stłumionym głosym — na Wodach były świeże powiewy. Czułeś je?
Wciągnęła w nozdrza powietrze.
— Czuć pokosem świeżym. Prawda?
— Woń to — odrzekł Effrena — wodnych porostów. Woda opada.
— Spójrz na łąki i pole.
— To Vignole! A tam Lido! A tam, tam, wyspa dl Sant Erasmo.
Słońce jasne, bez jakichbądź przysłon, zalewało zatokę.
Wyłaniające się z wód lądy kwieciem się lśniły.
Małych cyprysów cienie wydłużały się, ciemniały na zielonej murawie.
— Pewną jestem, że ta gdzieś w pobliżu kwitną już migdały. Idźmy na groblę.
Wstrząsła głową jak ten komu coś cięży, kogo coś krępuje.
— Poczekaj chwilę.
I wyciągając duże, przytrzymujące go szpilliki, zrzuciła z głowy kapelusz.
Postąpiła kroków kilka ku gondoli, by rzucić w nią niedbale arcydzieło modniarek.
Teraz doganiała przyjaciela swego, lekka i uśmiechnięta, odgarniając z czoła opadłe nań włosy, w które się wkradły, wraz z wiatrem, słoneczne iskierki.
Zdawało się że oddycha lżej i głębiej.
— Ah! skrępowane miałaś skrzydła — uśmiechnął się Stelio.
I spojrzał na załamanie jej gęstych włosów nad skronią, nie grzebieniem lecz burzą spowodowane.
— Tak, lada nic mi cięży. Gdybym się nie bała zgorszenia chodziłabym bez sukien. Śród drzew powstrzymać, się już nie mogę. Włosy moje przypominają sobie swój stan pierwotny, dziki, wieśniaczy. W pustyni przynajmniej chcę użyć swobody.
Posuwała się po trawie lekka i szczupła a Stelio Effrena przypomniał sobie dzień, w którym, w ogrodzie Gradenigo, u lady Myrty, odkrył podobieństwo pomiędzy jej ruchami i ruchami pięknego, płowego charta.
— Patrz! kapucyn.
Braciszek oddźwierny szedł naprzeciw nich, kłaniając się uprzejmie.
Ofiarował się wprowadzić Stella do klasztoru, ostrzegając zarazem. Foskarynę, że reguła zakonna zamyka furtę przed kobietami.
— Mam-że iść?...— pytał uśmiechającą się swą towarzyszkę Effrena.
— Takt pójdź! zobacz!
— A ty zostaniesz tu sama?
— Sama.
— Przyniosę ci szyszkę ze świętej sosny.
I poszedł za braciszkiem pod ciasnego portyku strop belkowany, zkąd zwieszały się puste, jaskółcze gniazda.
Zatrzymał się na progu furty, obejrzał za swą towarzyszką, skłonił ku niej ręką i głową.
Furta się za nim zamknęła.

„O beata solitudo!
„O sola beatitudo!

Wówczas, tak jak w organach zmiana regestru dźwięk na raz zmienia, zmieniły się myśli i uczucia kobiety.
Rozpacz i lęk osamotnienia ogarnęły kochającą duszę.
Kochanka nie było u jej boku, nie słyszała głosu jego, nie czuła oddechu na swej twarzy, dłoni swej w jego silnej a pieszczącej dłoni.
Nie patrzała na niego!
Nie widziała jak się powietrze, cień, światło zlewają z życiem jego.
„A jeśli nie wróci, jeśli się już nie roztworzą wrzeciąże drzwi tych klasztornych?“
Było to niepodobieństwem, a jednak niepodobieństwo samo przemknęło po jej myśli.
Nie! Za chwilkę zjawi się na tym progu, obejmie go wzrokiem, pochłonie źrenicą, ale... co będzie za dni kilka?...
Zniknie jej z przed oczu a doliny i góry, lądy i morza, rzeki i cieśniny, przestworza których nie zmogą ni łzy ni wołania, rozciągną się pomiędzy niemi, ją i jego czołem, oczami, usty!
Teraz znikła jej z przed oczu cicha, zielona, pusta wyspa na której stała, a natomiast zjawił się obraz olbrzymiego, węglem zawalonego grodu, kominów fabrycznych; a huk młotów, wind skrzypienie, palące oddechy niezliczonych maszyn, świsty i jęki lokomotyw zgłuszyły melodyę wsi i wiosny.
I każdej z otaczających ją świeżych i wdzięcznych rzeczy: trawie zielonej, piaskom złotym, wodom cichym i długowłosym porostom wodnym, temu lekkiemu piórku co spadło uronione z ciepłego, rozśpiewanego może jeszcze gardziołka, przeciwstawiły się w jej spłoszonej myśli: ulice szerokie, zalane przechodni falą; domy wysokie o nierównych oknach, siedziby gorączkowych zabiegów i przymusu; sale teatralne pełne zgiełku lub obojętnej nudy ludzi, co w nich spędzali chwile wyrwane uganianiu się za zarobkiem lub bogactwem.
I widziała portret swój i imię czerniejące na wielkich afiszach na rogu placów i ulic, na plecach ogłupiałych roznosicieli reklamy, na murach olbrzymich fabryk, na toczących się ścianach omnibusów, w górze, w dole, wszędzie...
— Spójrz, gałęź migdałów! Rozkwitła w sadach klasztoru, tam, drugiego, w głębi, w samej, tuż przy grocie z sosną, ze świętą. Stamtąd doleciał cię zapach migdałowego kwiecia.
Stelio wołał biegnąc, rozweselony.
Za nim kapucyn niósł tymianku wiązankę.
— Patrz, masz! co za cudo!
Drżącą ręką przyjęła z rąk kochanka okwieconą gałęź, oczy się jej szkliły.
— Widzisz! zgadłaś że kwitną.
Dostrzegł w oczach kochanki blask nagły, coś srebrzystego i drżącego, kroplę świetlaną co białku oka nadała pozór zroszonego kwiecia i napawał się całą postacią swej lubej: zmarszczkami delikatnemi rozbiegającemi się od oczu ku skroniom, drobnemi sinemi żyłkami krzyżującemi się na podobnych do fijołków powiekach i lic spadem i brody zaostrzeniem lekkiem i wszystkiemi ślady przekwitu rzucającemi cień na tę twarz namiętną, piękną.
— Ah! ojcze — boleść swą ukrywając uśmiechnęła się do zakonnika Foskaryna — czy „Poverello“ nie płacze w niebie po tej odłamanej przez psotnika gałęzi migdałów?
Zakonnik uśmiechnął się pobłażliwie.
— Gdy „buon signore“ — rzekł — spostrzegł krzak kwieciem pokryty, nie dał mi ust otworzyć. Gałęź była urwana i pozostawało mi tylko powiedzieć: „Amen.“ Mniejsza z tem! Obfity i bogaty krzak migdałowy.
Spokojny był i uprzejmy mnich o czarnych jeszcze włosach okrążających ton surę, o smagłej, podłużnej twarzy i brunatnych odbłyskiem topazu lśniących się oczach.
— Oto tymianek wonny — dodał podając kobiecie uszczknięto zioła.
Słychać było we wnętrzu klasztoru chór młodocianych głosów.
— To nowicyat. Mamy ich piętnastu.
Odprowadził gości aż na łąkę po za klasztor.
Zatrzymał się na grobli i stojąc pod zgruchotanem od piorunu cyprysem pokazywał szerokim gestem wyspy żyzne, opowiadał ich wydatność, wyliczał owoce jakie rodzą, chwalił najsmakowitsze wedle pór roku, wskazywał barki pełne zieloności, kierujące się ku Rialto, z nowaliami.
— „Laudato si, mi signore, per sora nostra matre terra“ — powtórzyła cicho kobieta pochylając głowę nad okwieconą gałęzią.
Zamilkł mnich uderzony skalą i pięknością jej głosu.
Wysokie cyprysy okalały łąkę a cztery pomiędzy niemi, najstarsze, o zgruchotanych szczytach nosiły ślady piorunów.
Stały nieruchome, ciche, górując nad płaską zlewającą się na horyzoncie linią wód i lądów.
Najlżejszy powiew nie marszczył wód powierzchni, a przez niczem niezamąconą jej przezroczystość przeglądały zielone wodne porosty.
Błotne trzciny błyszczały jak bursztynu pręty.
Piaski z których dopiero co spłynęła woda, mieniły się jak muszli wnętrza perliste.
Szlamy naśladowały meduz kształty, miękkość i barwy.
Czar głębokiego spokoju zaległ pustkowie.
W górze pod niebem, skrzydlate, niewidzialne twory wydzwaniały dalej hymny swe i pacierze, lecz ciszej już, jak gdyby się wszystko kłoniło do snu wieczornego.
— O tej dobie — mówił psotnik co ułamał ukwieconą gałęź migdałowego krzaku w sadach klasztornych — w Umbryi, u stóp każdego oliwkowego drzewa leży wiąż obciętych gałęzi. Drzewo wygląda spokojniej i prościej gdyż wiąż ukrywa splątane jego korzenie. Mówią że święty Franciszek przelatuje wówczas nad rodzimemi oliwkowemi gajami, dotknięciem palca lecząc ból zadany drzewom przez nożyce.
Kapucyn przeżegnał się i pożegnał obcych ludzi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Stelio i Foskaryna długo patrzali za odchodzącym śród cieni rzucanych na łąkę przez smukłe cyprysy.
— Ten znalazł spokój — ozwała się aktorka. — Jak ci się zdaje Stelio! nie był że spokój głęboki na jego twarzy i w głosie? A chód! uważaj chód mnicha.
Na przemian snopy słonecznych promieni lub długie cienie cyprysów, padały na suknię i tonsurę oddalającego się zakonnika.
— Dał mi szyszkę z błogosławionej sosny — mówił Stelio — poślę ją Zofii gdyż ma wielkie nabożeństwo do Serafickiego. Patrz. Nie czuć już smółką, powąchaj.
Foskaryna myśląc o Zofii pocałowała relikwię.
Może usta tej kochanej siostry spoczną na tem miejscu które dotknęły jej usta?
— Poślij ją Zofii.
Szli w milczeniu, z pochyloną głową, ścieżką którą przechodził kiedyś ukojony w olbrzymiem ukochaniu, słodki i płomienny święty z Asyżu.
Szli pomiędzy dwoma rzędami porosłych w szyszki cyprysów, wprost ku przystani.
— Chciałbyś ją zobaczyć — spytała łagodnie i nieśmiało swego przyjaciela Foskaryna.
— Bardzo.
— I matkę twoją?
— Codziennie myślę o niej! wiem że mnie czeka z utęsknieniem.
— I chciałbyś wrócić do domu?
— Tak, wrócę może.
— Kiedy?
— Nie wiem jeszcze kiedy. Tak mi się chce zobaczyć matkę mą i siostrę. Pragnę tego bardzo Foskaryno.
— Więc czemuż nie jedziesz? Cóż cię zatrzymuje?
Ujął tylko jej opuszczoną rękę i tak szli dalej w milczeniu, obok siebie, dłoń w dłoni.
A że nisko zachodzące słońce oświecało ich, skośnem promieniem, widzieli cienie swe złączone, posuwające się przed niemi po wielkiej murawie.
— Gdyś przed chwilą wspomniał wzgórza Umbryi — mówiła łagodnie Foskaryna — w myśli mieć musiałeś rodzime swe strony? Nie nowy był dla mnie obraz strzyżenia drzew oliwkowych. Opowiadałeś mi już o tem... „Przy żadnej innej pracy — mówiłeś — rolnik nie ma chyba jaśniejszego poczucia niemego życia kiełkującego w drzewach. Gdy stoi pod gruszą, jabłonią lub brzoskwinią z nożem i nożycami, co albo wzmogą wydatność drzewa, lub je o śmierć przyprawią, z całego długoletnich doświadczeń i porozumień z przyrodą szeregu, wyciągać musi domysły trafne. Drzewo znajduje się właśnie w najkrytyczniejszej chwili. Ożywione wiosną soki poczynają krążyć, pącze nabrzmiewają, wnet kwieciem i liściem trysną a wobec tego człek, z nieubłaganem żelazem w ręku, winien utrzymać, ku właściwym celom skierować to budzące się, bujne, nazbyt bujne życie. Ma przed sobą drzewo, nietknięte jeszcze, nieświadome Heziodów i Wirgilich, w przeddzień rozkwitu i owocowej zawięzi. Każda gałęź w powietrzu żyje o tyle własnem o ile i wspólnem z innemi życiem, w każdej pulsuje arterya podobna do pulsującej w ramieniu tego co gałęź przytnie lub nietkniętą pozostawi. Która padnie? która oszczędzona kosztem tamtej zostanie? Czy się zagoją zadane drzewu okrutne a jednak tak potrzebne rany?...“
Tak mi mówiłeś raz, opowiadając o swym sadzie. Pamiętam. Mówiłeś, że cięcia czynić trzeba od strony północnej by słońce nie padło na rany... Mówiła tak jak mówiła w ów daleki już wieczór listopadowy, gdy młody człowiek przybył do niej śród burzy i wichury, wzruszony, w wieczór, w którym, wracając z Lido z Danielem Glauro, Stelio Effrena był świadkiem zasłabnięcia na statku Ryszarda Wagnera.
Stelio uśmiechał się pociągany kochaną jej dłonią.
Czuł zapach migdałowego kwiecia, zapach gorzkawego mleka.
— Prawda! — mówił — prawda! A pamiętasz jak Laimo rozcierał w moździerzu maść ogrodniczą, maść di San-Fiacre? Zofia przyspasabiała długie, z grubego płótna bandaże dla opatrunku amputowanych gałęzi... I to ci opowiadać musiałem?
Widział przed sobą ogrodnika przykucniętego nad moździeżem, rozcierającego pracowicie: krowieniec, glinę i jęczmienne plewy, według starodawnej recepty przepisów.
— Za dni kilka, za dziesięć — ciągnął Stelio — wzgórze całe, od strony morza, podobne będzie do lekkiego, różowego obłoku... Przypomina mi to Zofia w ostatnim swym liście... Ah! czy ci się ona odtąd nie ukazała więcej?
— Z nami jest teraz...
— Teraz — ciągnął Stelio — wychyla się pewnie przez okno i patrzy na zarumienione zachodem morze. Matka nasza opiera się o okno, przy niej i mówi: „Kto wie czy na tym żaglowcu co stoi tam, przed łachą, wyczekując pomyślnego wiatru, niema naszego Stelia? Kto wie! wszak obiecał wrócić niespodzianie, morzem, na dwumasztowej łodzi...“ Biedna matka!
— Ah! czemuż Stelio zawodzisz jej oczekiwania?
— Masz racyę Foska! Tygodnie, miesiące całe żyć mogę zdała od niej nie czując pustki w duszy, a po tem, nagle, przychodzi taka chwila że mi się nic pod słońcem nie zdaje bardziej łubem i słodkiem jak matczynych oczu spojrzenie i nic mi już zastąpić go nie może. Słyszałem, słyszałem żeglarzy na morzach Tyru, zwących Adryatyk „zatoką wenecką.“ Dziś właśnie, by się czuć doń bliżej, myślałem, że mój dom rodzinny nad tą zatoką stoi...
Zbliżali się do gondoli.
Przystanęli oglądając sie raz jeszcze na cichą wyspę klasztorną, na której się cyprysy Wznoszą takie jakieś ciche, rozmodlone.
— Tam, patrz! tam kanał dei Tre Porti, co otwiera wrota szerokim morzom — ciągnął tęsknotą za rodzimym domem zdjęty poeta, wyobrażając już siebie na dwumasztowca pokładzie, na przeciw swego sadu, swych wrześni i mirtylów.
Wsiedli do gondoli.
Milczeli długo oboje.
Podniebne melodye spływały na cichego archipelagu gwiazdy, tak jak światło niebieskie wnikało w morze, tak rozśpiewane ptasie głosy spadały na lądy.
Wobec blasków zachodu Burano i Torcello wyglądały jak dwa zaryte w piasek galiony[52] lecz, po nad Dolomitią gromadziły się ciężkie chmury.
— Teraz — mówiła Foskaryna ciągnąc swe tkliwe namowy chociaż jej serce zamierało w piersiach okrutnym bólem — teraz gdy zarys dzieła twego gotów, potrzebny ci tylko spokój przy pracy. Zawsześ dotąd pracował w ciszy błogiej, pod własnym, rodzimym dachem. Nigdzie, wiem to, tam tylko chyba, znajdziesz potrzebny ci »spokój, równowagę potrzebną przy dokonaniu dzieła.
— Prawda — odrzekł rozważnie Stelio Effrena. — Gdy nas obejmie gorączka sławy, zdobycze sztuki wydają się nam jak twierdze które zdobywać trzeba przy trąb graniu, podniecających odwagę krzykach i hasłach. Tymczasem istotną wartość posiada jeno dzieło dojrzewające w ciszy i skupieniu ciucha. Nic w wykonaniu nie współdziała skuteczniej jak praca wytrwała, samotność surowa, poddanie ducha i ciała Idei, którą pragniemy wwieść w życie i nieśmiertelną uczynić.
— Wiesz to! wiesz i czujesz dobrze! — zawołała kobieta i oczy się jej zaszkliły, łzami na te stłumione męskie słowa, z których biła namiętność prawdziwa, moc wielka, potrzeba heroiczna przewagi moralnej, postanowienie prześcignięcia samego siebie, podbicia losu i sławy.
— Rozumiesz to! czujesz!
Przebiegł ją dreszcz co zdejmuje wobec przepysznych zjawisk.
Przed jego odwagą i siłą wszystko inne marnem się jej zdało.
Łzy co jej własne mgliły oczy gdy jej podawał okwieconych migdałów gałęź, puste się jej zdały i kobieco słabe w porównaniu z temi co jej teraz napłynęły do oczu i same godne były zostać startemi kochanka-poety świeżemi usty.
— Idź, idź w spokoju — mówiła — wracaj na swe wybrzeże, do domu swego rodzinnego, wracaj i swych czuwań lampę rozpal oliwą oliwków swoich...
Stelio zaciskał usta, głęboka bruzda wyżłobiła mu się pomiędzy zsuniętemi brwiami.
— Siostra twoja znów kłaść będzie liście uszczknięte w ogrodzie waszym, pomiędzy najtrudniejsze, najwięcej ci pracy kosztujące stronice.
Pochylał czoło pod ciężarem tłoczących je myśli.
— Wytchnienia szukać będziesz u okna, rozmawiając z nią, a przed wami przeciągać będą wracające z dolin w góry trzody.
Słońce zapadało za Dolomitów wielką akropolią; gromady chmur przerywane strzałami słonecznemi, po brzegach krwisto zaczerwienione kłębiły się jak wojska w potyczce.
Wody rozszerzały odbite w swem łonie olbrzymie odsiecze niezdobytych warowni.
Nadpowietrzna melodya cichła w oddaleniu wysp zielonych a zatoka pokrywała się takiemi blaski i przepychem bojowym takim, jak gdyby ją przysłoniły, pokryły tysiące różnobarwnych, rozwianych sztandarów.
Cicho! cisza zdawała się zapowiedzią mających wnet zagrzmieć trąb i surm bojowych.
Stelio, po długiem milczeniu, przemówił zwolna:
— A jeśli Zofia spyta mnie o losach czytającej wyrzekania Antygony dziewicy?
Kobieta drgnęła.
— Jeśli mnie spyta o dziejach serca brata odgrzebującego atrytów grobowce?
Zimny pot oblał czoło Foskaryny.
— A jeśli stronica na którą uroni liść w ogrodzie naszym uszczknięty, będzie właśnie stronicą opiewającą jego walkę rozpaczną i tajoną przeciw obejmującej go ohydzie?
Przerażona kobieta słów nie znajdowała.
Zamilkli oboje patrząc na oddalonych gór szczyty palące się w zachodzącem słońcu, tak jak gdyby się dopiero co wyłaniały z pierwotnej, wszystko obejmującej pożogi.
Widok tych przepychów pustynnych i wiekuistych, budził w ich duszy poczucie ukrytych w przyrodzie wyrocznych fatalizmów, lęków jakichś niejasnych a nieprzezwyciężonych.
Wenecya przyćmiona tą masą gorejących po za nią porfirów, legła na wodach spowita w lekkie, liliowe obsłony z których strzelały marmurowe wieże, dzieło rąk ludzkich, wzniesione ku straży bronzowych do modłów powołujących ludzi dzwonów.
Lecz dzieła i modły ludzi, gród starodawny wyczerpany życiem nazbyt bujnem, kruszące się marmury i zużyte już bronzy, wszystkie te rzeczy, przytłoczone wspomnień i pamiątek ciężarem, skazane na zatracenie, jakie nikłe, małe były w porównaniu z Alp szczytami rozdzierającemi niebiosa głowicami swych granitowych „campanille,“ tworzącemi grody olbrzymie odosobnione, wyczekujące rzekłbyś zstąpienia Tytanów zastępu.
Po długiem milczeniu Stelio Effrena spytał nagle kobietę:
— A ty?
Nie odpowiedziała mu.
Dzwony San Marco dały sygnał na Anioł Pański.
Dźwięk ich ogłuszający rozbiegł się szeroką falą po lagunie krwawiącej się jeszcze zachodu czerwienią, lecz po nad którą zsunął się już cień nocy.
Z San Giorgio Magiore, San Giorgio del Greci, San Giorgio degli Schiavoni, San Giovanl in Bragora, San Moisè, z Salute, Redentore, po całej dzielnicy ewangelisty, od rozstawionych wieży. Madonna del Orto, San Giobbe, San Andrea, serca dzwonów, posłusznych sygnałowi, uderzyły w jeden, olbrzymi chórał, rozciągając na milczących wód i kamieni nagromadzenia niby jedną kopułę niewidzialnego a dźwięcznego metalu, na której zaświeciły pierwsze drżące gwiazdy.
Dreszcz przebiegł oboje gdy gondola wyminąwszy łuk mostu na przeciw wyspy San Michele, wślizgnęła się w wilgoć i cienie wąskiego „rio,“ ocierając się o gnijące wzdłuż pleśnią pokrytych murów peoty[53] czarne.
Z dzwonnic sąsiednich: San Lazaro, San Cauciano, San Giovanni e Paolo, Santa Maria dei Miracoli, Santa Maria del Pianto, dzwony odpowiadały tamtym i dźwięki te rozbujało nad ich głowami, były tak silne że zdawały się swem podmuchem podnosić i jeżyć włosy na głowie Effreny i Foskaryny.
— Ty to Danielu?
Zdawało się Effrenie, że poznaje na progu swego domu, na fondamento Sanudo, postać Daniela Glauro.
— Ah Stelio, czekam cię — zawołał w powodzi dzwonów wzbijając się głos Glaura — Ryszard Wagner umarł.


∗             ∗

Świat cały zdawał się tracić na wartości.
Koczująca kobieta zdobyła się na odwagę i gotowała do ofiary.
Z trumny, w której legł wielki człowiek wzbijały się ku szlachetnym sercom głośne i pełne nalegań nawoływania.
Foskaryna nie pozostała na nie głuchą, owszem, zrozumiała je i postanowiła zmienić w czyn, a czyn wpleść w życie.
Przyjaciel jej zaszedł ją zbierającą książki i drobnostki ulubione, z któremi nie rozstawała się nigdy, obrazki i rysunki co ją pocieszały lub pobudzały do wspomnień i marzeń.
— Co robisz? — spytał ją zdumiony.
— Gotuję się do drogi.
Widziała jak się twarz jego zmieniła bardzo lecz to nie zachwiało powziętego postanowienia.
— Odjeżdżasz? — spytał zdławionym głosem.
— Tak... za Atlantyk.
Pobladł, lecz uspokoił się natychmiast.
Chciała go doświadczyć zapewne, lecz postanowienie nie było tak stanowcze.
Odwiedzie ją od niego, zatrzyma.
Tego tylko zapewne czeka! doświadcza go!
Doznany na Murano zawód nauczył go być ostrożnym.
— Tak nagle się decydujesz?
Odpowiedziała mu bez wahania, z prostotą i stanowczo:
— Bynajmniej nie nagle. Wypoczywam zbyt długo a dźwigam ciężar całej mej trupy. Czekając na otwarcie teatru Apolina, na Janikule, w Rzymie i na wykończenie „La Vittoria del homo,“ muszę jechać pożegnać się z memi zamorskiemu barbarzyńcami. Pracować zresztą będę zgodnie z twym pomysłem i chęcią. By odtworzyć skarby Mycen potrzeba złota, wiele złota. Trzeba dzieło twe otoczyć bogactwem i niezwykłą wystawnością. Nie! nie chcę ubogiej maski na Kasandry twarzy... i chcę... chcę zwłaszcza módz zadowolnić twe życzenia otwarcia przez pierwsze trzy dni na oścież drzwi teatru ludowi a potem otwieraniu mu go co tydzień ułatwiając ludowym murom przystęp do uszlachetniającej sztuki... Widzisz, wiara to moja, przekonania dopomagają mi do rozstania się z tobą. Czas leci, ucieka! Trzeba by każdy z nas, gdy chwila nadejdzie, gotów był, na stanowisku. Nie zawiodę cię. Mam nadzieję że cię zadowolni twa przyjaciółka! Pracy szczędzić nie będę... trudniej mi to tym razem przyjdzie... trudniej zapewne... Ale ty, dziecko moje kochane! biedne dziecko moje! na jakiż wysiłek zdobyć się musisz, bo i czegóż nie spodziewamy się, od ciebie, czego wymagamy! jak wielkiej, jak ogromnej rzeczy.., Sam to wiesz dobrze...
Zaczęła była mówić odważnie, spokojnie, wesoło niemal; starając się być tem czem być winna była: narzędziem odpowiedniem i wiernem w usłudze genialnego władcy, towarzyszką mężną i pewną na której współudziale twórca poeta i przyjaciel poeta oprzeć się mógł śmiało, lecz teraz fale opanowanych uczuć i żalu i wzruszeń, wymykały się z pod jej woli, zalewały piersi, głos w gardle dławiły.
Mówiła ciszej, wolniej a drżące jej ręce machinalnie brały, to znów rzucały na stół książki, ryciny.
— Byle wszystko służyło twej pracy, twym zamysłom... natchnieniom... to główne... tylko to coś warte... niczem reszta... „In alto i cuori!“ Wyżej, wyżej serca!
Wstrzęsła głową odrzucając od skroni skrzydlate swe włosy i wyciągnęła do przyjaciela obie dłonie.
Uściskał je blady i poważny.
W oczach ukochanej zalanych mającą wytrysnąć łzą ujrzał błysk tej samej piękności co go już raz olśniła w tej samej komnacie, przy gorejących na kominku węglach i zlanych w jedną melodyę wichru, wód i ognia głosach.
— Kocham cię i ufam tobie — rzekł. — Nigdy cię nie zawiodę tak jak ty mnie nie zawiedziesz nigdy. Zrodzi się z nas coś po nad życie mocniejszego...
— Melancholia! — odrzekła miękko.
Przed nią, na stole, leżały ulubione jej książki, z załamanemi kartami, adnotacyami na marginesach, zasuszonemi pomiędzy kartami liśćmi, kwiatów, traw źdźbłami, znakami bólu, co tu szukał zapomnienia lub pociechy.
Przed nią, na stole leżały miłe jej drobnostki, pamiątki kochane, wszystkie niemal bez ceny a jednak bezcenne: noga rozbitej lalki, srebrne serce, „ex voto“, w kompas na kości słoniowej, zegarek bez iglic, stara, żelazna latarenka, kolczyk bez pary, krzesiwo, klucz jakiś, pieczęć, innych drobiazgów parę, wszystkie związane z łubem wspomnieniem, z zabobonną lubiono wiernością, dotknięte śmierci lub miłości palcem, zbiór relikwij wymownych i zrozumiałych dla niej samej chyba, opowiadających jej z cicha lecz wiernie, historye salwę to okrutne, dzieje walk i wygranych, nadziei jasnych i zniechęceń gorzkich.
Przed nią leżały na stole obrazki i rysunki, pobudzające ją do modlitwy czy rozmyślań, symbole uczuć artystów, splątanych zapytań zagadki, linie tak proste jak kojących horyzontów linie, alegorye tajemnicze lub przezroczyste pod któremi kryły się prawda, jak słońce nazbyt olśniewające dla śmiertelników oczu.
— Spójrz! — mówiła do przyjaciela, wskazując mu palcem starą rycinę Foskaryna — znasz ją?
Oboje dobrze ją znali! lecz pochylili się teraz nad nią razem, wpatrując się w nią uważnie, Zdała się im nową jak muzyka, co, za każdym razem, wsłuchującym się w nią nowe opowiada rzeczy.
Rycina była wedle Alberta Dürer.
Anioł Ziemi o skrzydłach orlich, duch bezsenny, cierpliwością uwieńczony, siedział na nagim kamieniu, z twarzą na dłoni a łokciem wspartym na podniesionem kolanie.
Na kolanach miał księgę otwartą, kompas w drugiej ręce.
U stóp jego legł, w łęk zwinięty, chart, towarzysz człeka-strzelca, w wieków zaraniu.
Obok niego, jak ptak przysiadły na grzbiecie stogu, drzemało dziecię, smętku już pełne, trzymające w ręku rylce i tabliczki na których miały zostać skreślone pierwsze zgłoski wiedzy ludzkiej.
A dokoła ryciny narzędzia pracy tworzyły bogatą ramę.
Po nad głową zamyślonego syna Ewy, nad ostrzem skrzydła rysowała się klapsydry podwójna bania, z przesypującym się z wolna piaskiem, czasu miara cicha.
W głębi widzieć się dawało morze, zatoki, przystanie, latarnie morskie, opady jakieś.
Morze spokojne a nieposkromione po nad którem z jednej strony zachodziło słońce, z drugiej, na nasuwającej się nocy chmurze szybował nietoperz z wypisanem na skrzydle słowem objawienia.
Przystanie te, latarnie morskie, grody i twierdze wzniósł ów Duch pracy, cierpliwością i wytrwaniem uwieńczony.
On ciosał kamienie wieżyc wysokich, ścinał sosny niebotyczne na maszty strzeliste i on wreszcie wymyślił czasu miarę wiekom ją za wędzidło i wskazówkę dając a jeśli przysiadł teraz to nie dla wczasu, o nie! lecz w nowej pracy przedwstępnem skupieniu, wpatrzony w życie okiem z którego wyziera duch wolny, rozważny, nieustraszony.
Z otaczających Anioła Ziemi form i rzeczy cisza wieje i olbrzymi tylko ogień bucha, trzeszczy pod tyglem z którego wyjść mają leki na bóle jakieś, lub rozwiązanie jednej z zagadek łub tajemnic życia.
Wielki Anioł, o orlich skrzydłach, zbrojnie opasany i opatrzony w klucze co otwierają i zamykają zdaje się odpowiadać tym co go pytają:
„Słońce zachodzi, powstałe z nieba światło ćmi się znów na niebie i dzień dzisiejszy nie zna brzasków dnia jutrzejszego. Lecz noc równem cieniem pokrywa rzecz każdą, zamyka wszelakie powieki, oprócz tych powiek co u rozpalonego czuwają zarzewia. Wiem, że żyjący jest jak umarły, rozbudzony jako śpiący, jako starzec młodzian, gdyż ten jest tylko tamtego odmianą a odmiana każda dokonywa się zarówno w bólu jak w rozkoszy. Wiem, że na wzór liry i łuku, harmonia wszechrzeczy na dysonansach polega. Wiem że istnieję i zarazem nie istnieję iż jedna niebo z ziemią wiąże. Znam woń zgnilizny i zarazy nieprzeliczone, nieoddzielne od natury ludzkiej. A jednak snuję dalej dzieła rąk moich, widoczne i niewidoczne. Patrzę na zatracenie rzeczy wielu — i na te patrzę, którym trwałość wróżyć się zdaje, na wiekuiście piękne, skaz i nędz wolne, co memi być przestają chociaż powstały z głębi ducha mego i boleści mojej. Widzę zmianę wszechrzeczy, tak jak złota, następującą pod ognia twórczem działaniem; jedna rzecz pozostaje niezmienną a jest nią niestrudzona, odważna praca moja. Usiadłem by natychmiast znów powstać.“
Stelio otoczył ramienioni kibić Foskaryny. Oboje podeszli do okna.
Milczeli oboje.
Patrzali na nieba wysokie i dalekie, drzewa, kopuły, wieżyce, tonącej w zmroku laguny kresy, na sinawe, spokojne, do ułożonych do snu skrzydeł ziemi podobne Euganei góry.
Teraz zwrócili się ku sobie patrząc sobie w samą głąb oczu.
Uścisnęli się w milczeniu jak dla przypieczętowania niemej umowy.


∗             ∗

Świat zdawał się tracić na wartości.
Stelio Effrena prosił wdowę Ryszarda Wagnera, by dwóm młodzieńcom włochom, co już mieli zaszczyt w pewien wieczór listopadowy przenosić zemdlałego mistrza ze statku na brzeg czterem ich towarzyszom, udzielonem zostało pozwolenie przeniesienia trumny z domu do barki i z barki na dworzec.
Do prośby tej przychyliła się wdowa po wielkim muzyku.
Było to 16 lutego, o 1 popołudniu.
Stelio Effrena, Daniel Glauro, Francesce de Lizo, Baltassare Stampa, Fabio Molza i Antimo della Bella, czekali w wielkiej sieni pałacu Vendramin.
Ostatni przybył prosto z Rzymu, z dwoma robotnikami, zajętemi przy budowie teatru Apolina, przywożącemi na pogrzeb Wagnera gałęzie z rosnących na Janikule wawrzynów.
Czekali w milczeniu, nie spoglądając nawet po sobie, wsłuchani w własnych serc bicie.
Tylko o marmurowe progi pałacu, przy wielkich drzwiach gdzie na ramionach kandelabrów czytać można wyryte słowa: „Domus Pacis,“ odbijała się z cichym pluskiem kanału woda.
Wioślarz który służył mistrzowi i był przezeń lubiany, przyszedł wezwać ich, z oczami łez pełnemi, z twarzą męską i wierną.
Stelio Effrena poszedł pierwszy, towarzysze jego za nim.
Wszedłszy na wschody znaleźli się w niskiej, przyciemnionej, wonią kadzideł i więdniejących kwiatów napełnionej komnacie.
Czekali tu znów chwil kilka.
Otwarły się drzwi przyległej komnaty, weszli jeden za drugim.
Wszyscy, jeden po drugim, pobledli.
Zwłoki mistrza leżały zamknięte w kryształowej trumnie, obok stała kobieta o białej jak śnieg twarzy.
Na posadzce, nieopodal, stała druga, metalowa otwarta i pusta trumna.
Wszyscy okrążyli katafalk, czekając na znak umówiony.
W komnacie cisza była zupełna, powieka nie drgnęła żadnemu z sześciu młodzieńców lecz w duszy każdego był żal i boleść, co wstrząsała niemi do samej głębi.
Wszyscy wzrok mieli zwrócony na tego wybrańca Losu, Życia i Śmierci.
Na twarzy nieprzespanym snem zdjętego mistrza, pozostał dziwny uśmiech, oderwany, daleki jak błysk szczytów lodowych, jak drgania przebiegające morze, jak jasne kręgi otaczające gwiazdy na nieboskłonach.
Oczom ludzkim trudno było znieść ten uśmiech zastygły na ustach zmarłego mistrza, lecz w sercu młodzianów wraz z świętym lękiem, budził on objawienie tajemnic boskich.
Kobieta o śnieżnej twarzy uczyniła ledwie dający ruch popadając znów w kamienną nieruchomość posągu.
Wówczas młodzieńcy zbliżyli się do trumny, wyciągnęli ramiona, wyprężyli muskuły.
Tak jak wówczas, w ów wieczór listopadowy powrotu z Lido, Stelio Effrena stanął u wezgłowia, u nóg Daniel Glauro.
Zgodnie, za danym znakiem, podjęli ciężar.
Wszystkim na raz błyskawica jakaś, wydzielająca się z kryształowej trumny, mignęła przed oczyma.
Baltazar Stampa rozpłakał się pierwszy, wszystkich gardła zdławiło tłumione łkanie.
Zawahała się, opuściła kryształowa trumna, już ją pokryła niby zbroją metalowa pochwa.
Towarzysze przyklękli dokoła, na ziemi.
Przed opuszczeniem metalowego wieka, zawahali się oczarowani nieopisanym onym, na twarzy zmarłego mistrza rozlanym uśmiechem.
Stelio Effrena posłyszał szmer lekki, podjął głowę i ujrzał pochylającą się nad umarłym twarz kobiecą, jak śnieg białą, z nadludzkim wyrazem bólu i miłości.
Chwila, oka mgnienie, wagą swą równa wiekuistości...
Kobiety nie było już w komnacie.
Zamknąwszy w metalowej pochwie kryształową trumnę, podjęli ciężar cięższy, wynieśli z komnaty, w dół, ostrożnie ze schodów.
W zwierciadlanych, metalowych taflach trumny odbijały się ich poważne i smutne, młodzieńcze twarze.
U progu pałacu żałobna czekała barka.
Trumnę pokryto całunem.
Młodzieńcy stanęli szeregiem, z obnażoną głową, czekając zejścia rodziny.
Zeszli, wszyscy razem, wdowa z ukrytą w krepach twarzą której biel śnieżna i boleść olśniewająca pozostawała na zawsze wyrytą w ich pamięci.
Orszak nie był długi.
Całunem pokryta barka, w następnej wdowa otoczona gronem najbliższych sobie, a w trzeciej sześciu młodych włochów.
Po nad gościńcem wodnym i kamiennym, kłębiły się szare chmury.
Cisza godną była zaiste tego co zmienił w śpiew melodyjny niezliczone elementów i wszechświatów glosy.
Stado gołębi, zrywąjąc się od marmurów dei Scalzi, z srebrnym trzepotem skrzydeł przemknęło po nad trumną, przelatując kanał i opadło po drugiej stronie, wieńcząc zieloną kopułę San Simeone.
Na wybrzeżu oczekiwali w milczeniu przyjaciele i znajomi.
Olbrzymie wieńce wonią napawały szare, mgliste powietrze.
Woda pluskała o boki łodzi.
Towarzysze podjęli trumnę przenosząc ją z gondoli do przygotowanego przed dworcem wagonu.
Przyjaciele i znajomi zarzucili całun wieńcami.
Nikt nie naruszył ciszy grobowej.
Wówczas zbliżyli się robotnicy rzymianie niosąc ścięte na Janikułu skłonach gałęzie wawrzynu.
Muskularni i silni, wybrani śród najpiękniejszych, zdawali się wykuci na wzór starodawnych rzymian.
Spokojni i poważni, w oczach krwią nabiegłych mieli coś z dzikiej Agrosu swobody i śmiałości.
Ich rysy wyraziste, czoła niskie, kędzierzawe, krótko przystrzyżone włosy, potężne szczęki i karki, wszystko w nich przypominało popiersia cezarów i senatorów dawnej Romy.
Postawą wolną od cech służebniczych, okazywali się godne zadania, przedstawiciele rasy i ludu.
Towarzysze, zbratani w smutku i wzruszeniu, przyniesionemi przez nich gałęźmi wawrzynów pokryli mistrza trumnę całą.
Pyszne były te rzymskie wawrzyny, ścięte na wzgórzu kędy niegdyś opuszczały się wyroczne orły a w czasach bliższych nam choć nie mniej bajecznych, lały się rzeki krwi szlachetnej, za jedność i piękność Italii.
Gałęzie proste, silne, ciemne, liść twardy, o wyraźnych konturach i ząbkowaniu, zielony zielenią, bronzowych ocembrowań rzymskich wodozbiorów, ronił woń orzeźwiającą.
I uniosła je para na północ, w krainy spowite w ruiny skrzepłe snem zimowym, gdy pnie ich drzew rodzimych, od których oderwane zostały pod ożywczem słońcem Romy i szmerach jej kryształowych krynic, wzbierały nowemi soki, nowem życiem zakwitały.

KONIEC.




  1. Okres czasu od 1477 do 1594.
  2. Jeden z dziewięciu obrazów Corpacio (Vittose: 1470X1519) przedstawiających legendę św. Urszuli, znajdujących się W Wenecyi, w Akademii.
  3. Zm. 1379 r.
  4. Obraz Carpacio, z wyż wymienionej seryi, w Wenecji, w Akademii.
  5. Słynny obraz Giorgiona, w pałacu Piti, we Florencyi.
  6. Witaj nam mocny! witaj nam wielki!
    Judei zwyciezki pogromco!
  7. Odmienna nazwa bachantek zwanych też Menady, Tyjady, Mimallony, Leny, Klodonie.
  8. „Tak jako wiąż, silnym węzłem
    Łączy życie i latorośl bujną...
  9. Rodzaj smyczków używanych przez starożytnych do liry, z haczykami zaczepiąjacemi o struny
  10. Wiosna o kilka staj od Wenecji, na wąskiej wysepce Adryatyku, u wnijścia do lagun.
  11. Kanał wielki.
  12. Najdoskonalsza o tem wyobrażenia daje profil jasnowłosej kobiety, przypisywany della Francesca (XV w.) W galeryi Poldi-Perzol w Medyolanie.
  13. Griovani Licinio da Pordenove ur. 1483 f 1539. Przez czas jakiś rywalizował z Tycyanem żywością karnacyi
  14. Tak zowia nad Adryatykiem większych rozmiarów i mniej wytwornych kształtów gondole.
  15. „Dwa skarby posiadasz; piękność i młodość; gdy odbiegną, nie wrócą Nino moja droga!
  16. „Jeśli pozwolisz minąć pięknej i świeżej dobie, pewnego dnia nazwą cię starą maszkarą i pożałujesz, lecz daremnie, tego coś w ręku miała, gdy ci się wymknie sposobność“.
  17. Młodość jest kwiatem co zaledwie rozkwitnie już więdnie. I ja też nie będę taką jak dzisiaj.
  18. Niech się tam co chce stanie! płyńmy! płyńmy dalej.
  19. „Rio“ zowią w Wenecji mniejsze kanały.
  20. „Campiello“ małe place pomiędzy domami i tyłami pałaców przytykających do kanałów.
  21. Galion, nazwa hiszpańskiego okrętu.
  22. Kompozytor muzyk ur. 1565 1 1649.
  23. I cóż chcecie, by mnie pocieszyć mogło, w tak srogim, bólu, tak wielkiej męczarni. Umrzeć mi dajcie.
  24. Ur. 1529-1594.
  25. Poeta i mimik grecki, poprzednk Eschylosa.
  26. „Terza Roma.“ Tak od politycznego zjednoczenia Włoch zwykli włosi nazywać gród Wieczysty, historyę jego dzieląc na trzy okresy; Starożytnej, Papieskiej i Narodowej Romy.
  27. Wygraliśmy chorągiewkę. Patrz, co za szaleństwo (w narzeczu weneckiemu).
  28. Niech służy panu na zdrowie.
  29. Do usług pańskich.
  30. Wyrażenie żeglarskie.
  31. Przyciskaj!
  32. Nazwa miejscowa, w Wenecyi, malutkiego czółna.
  33. We Florencyi.
  34. Byłem Panem.
  35. Przysłowie włoskie: „Nie będę pić z tego źródła.“
  36. Dyalekt wenecki: „Jest-że to nasza wielka Foskaryna?“
  37. Pani.
  38. Dyalekt wenecki: „biednego Seguso.“
  39. Dyalekt wenecki; „Tak, Arlekin przebrany za księcia.“
  40. Dyalekt wenecki: „Wiec, pani moja, jeśli raczysz przyjąć...“
  41. Dyalekt wenecki: Trześnie z Padwy.
  42. „Żyć płonąć i nie czuć cierpienia.“
  43. „Panie wiem żem już umarła sama w sobie a teraz Widzę żem i w tobie zmarła...“
  44. „Chciałabym by mnie Amor nauczył jak mam iść za nim...“
  45. „Jeśli sądzisz że się podobasz panu memu...“
  46. „Ponieważ sama kochała bardzo a mało była kochana, żyła i umarła nieszczęśliwą.“
  47. „Żyć płonąc i nie czuć cierpienia.“
  48. „Przez Bachusa! zobaczycie jakie organy wystroję z tego mego pręta... Chcę zrobić boga organów. Chcę by wody laguny napełniły pręt ten dźwiękami, chcę by pale, kamienie, nieme ryby śpiewały. Cisza! Wielka cisza, zobaczycie! Zaklinam się na róg myśliwy Dyanny.“
  49. „W dyalekcie weneckim: „Są to skowronki, co, biedaczki, pieją też chwałe św. Franciszka.“
  50. Toż było pływanie.
  51. A ten głód szelma, pan oczku, co się z nim stało? — W djalekcie weneckim.
  52. Nazwa wielkich, hiszpańskich statków wojennych.
  53. Przykrycia gondol.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.