Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gorączki podobnej tej, co nas tu trawi, wyłaniając się z cieniu milczących kanałów i ten, co w znoju południa schyla się śród żniw dojrzałych, nie czuje tak bystrego przypływu krwi do skroni jak ten, co się skłania olśniony nad cichemi temi wody, szukając pilnie, zbyt pilnie i zapamiętale, czy też nie dojrzy wypadkiem, gdzieś na dnie, na samem, zardzewiałego oręża żelaztwa, lub uronionej korony złota.
— Czemuż, niby do ustroni cichej dążą do grodu tego dusze wiotkie, serca śmiertelnie zranione i te co się już zwarły ostatecznem wszech rzeczy wyrzeczeniem i te co się wyczerpały w zbytniem kochaniu? Czegóż tu szukają jeśli nie zapomnienia i ukojenia w tej ciszy wielkiej niezrównanej? Być może że w ich zgasłych oczach Wenecya w senne spowita wody, wygląda jak cmentarz cichy. Obecność dusz tych i serc nie waży tu tednak więcej od pływających porostów wodnych, co drżą czepiając się pleśni u podnóży marmurowych pałaców, potęgując tylko woń tę dziwną, chorobliwą, a tak lubą tym, których po dniu znojnym, co nas tu o wieczornej dobie kołysze do snu w czasie całej pełni sił naszych.
— Nazwałem sen ten kojącym, lecz dla uniknienia wszelakich nieporozumień, dodaję, że tak bym nazwał sen człowieka, co czując jeszcze na swych ociężałych powiekach miękkie i świeżo dłonie kochanki, budzi się nagle przerażony sykiem wijących się śród jej warkoczy wężów.
— Ach! gdybym mógł wypowiedzieć jakie moce i potęgi biją, pulsują pod tysiącznemi zielonkawemi opaskami Wenecyi, pod jej perlistych naszyjników niezliczonemi rządy. Codziennie po-