Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cego i silnego zarazem, co przypominało i płomię i falę...
I jego to miała pochwycić, usidlić, posiąść!
Dyszał ustawiczną żądzą życia jak gdyby każda chwila miała być ostatnią i chciał się nią napawać jak ten co się odrywa od pieszczot i łez ostatniego z kochanką pożegnania.
I tej to żądzy palącej, nienasyconej chciała wystarczyć sama.
I czemże dlań była jeśli nie jednem ze zjawisk „życia o tysiącznych, tysiącznych odmianach“ ku którym — wedle słów jednego ze swych poematów — w strząsał ustawicznie „wszystkie swe tyrsy.“
Była dlań motywem natchnień jak góry, lasy, pogoda i burze.
Pił z niej tajemnicę Piękna tak jak z innych form i tworów Przyrody.
Oto i teraz już się jej wymykał, odbiegał od niej myślą szukając nowych wrażeń.
Jego jasne, szczere źrenice szukały nowych uroków by je podziwiać z uwielbieniem.
Patrzała na niego a on się ku niej nawet nie zwrócił, zapatrzony w krajobraz mglisty i wilgotny.
Powóz posuwał się zwolna.
Siedziała u jego boku, bezsilna, niezdolna żyć sama sobą i dla siebie, oddychać własnym oddechem, snuć myśl obcą swemu kochaniu, chociażby napawać się pięknościami Przyrody zanim on je wskaże, czując potrzebę wyczekiwania aż się nią podzieli swemi wrażeniami, by zwrócić ku wiejskim urokom swe zbolałe serce.
Zdawało się jej że się w niej życie rozpręża to znów tężeje na przemian.
,,*