Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział W różowym saloniku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
W różowym saloniku.

Podczas tych późnych nocnych godzin, w których dwaj mężczyźni rozmawiali ze sobą o najważniejszych zagadnieniach bytu człowieka na ziemi, cóż działo się w blado-różowym saloniku Ewy, ostawionym dokoła miękkiemi wezgłowiami, oświetlonym łagodnym blaskiem przyćmionej lampy, i napełnionym delikatną wonią heljotropu?
Gdyby ściany tego saloniku posiadały władze czucia i myślenia, byłyby zdumione a także i wielce zmartwione na widok scen, których od kilku tygodni były niememi i jedynemi świadkami. Każdego bowiem wieczora przechadzała się śród nich kobieta wiotka i delikatna jak kwiat, którego woń ją otaczała, ale tak niezmordowana w gorączkowym swym ruchu, jak gdyby ożywiała ją jakaś niewyczerpana i spokoju jej nie dająca siła. Twarz jej bywała niekiedy bladą, jak koronki zdobiące jej suknie, niekiedy zrumienioną do purpury albo gniewem głuchym i gryzącą goryczą, albo zalaną rzęsistemi łzami. Kobieta ta chodziła, chodziła, chodziła, chwiała się, słabła, upadała na miękkie poduszki sofy, powstawała a raczej zrywała się, i znowu chodziła; dłońmi białemi i chudemi przyciskała pierś falującą, i ze zwiędłych policzków łzy ocierała rozwianemi włosami, które młodsze od twarzy, bujne były, miękkie jak jedwab i złociste. Tak przepędzała noce całe, a o świcie przeglądała się w zwieciedle, załamywała dłonie i wołała z rozpaczą: „jakam ja stara! brzydka!“ Ale około południa wstawała z uśmiechem nadziei na ustach. „Zobaczę go!“ szeptała, i siadała przed gotowalnią. Czesała swoje długie, prześliczne włosy z taką pieczą i troskliwością, z jaką nigdy królowe mody nie czeszą się przed balem; odświeżającemi płynami zmywała z twarzy ślady łez i bezsenności; jeżeli zmyć się nie dawały, przykrywała je cieniuchną warstewką różu, a potem, długo wybierała pomiędzy sukniami, koronkami, ozdobami. Ręce jej drżały, usta na przemian zaciskały się i uśmiechały, spłowiałe źrenice tonęły w stosach barwistych wstęg i sukien. Pragnęła być piękną. Ukończywszy strój subtelny i pracowity, opuszczała się na krzesło zmęczona, i ukrywała czoło w dłoniach. Czasem promień zimowego słońca, blady ale ciepły, wnikał przez różowe zasłony okien, i ślizgał się po zwiędłych jej ustach. Wtedy uśmiechała się z zamkniętemi oczami i marzyła. Byłyto raczej wspomnienia niż marzenia. Wspomnienia te jednak tak ją pochłaniały, że zapominała o teraźniejszości. Zdawało się jej, że jest młodą, piękną Ewą, panią swej ręki, którą w gorącej, silnej dłoni, trzyma młody mężczyzna z czarnemi, palącemi oczami. Siedzą w altanie ogrodu, róża i bzy kwitną nad ich głowami; promienie księżyca srebrzystą tęczą przepasują wyniosłe czoło jej narzeczonego, który wsłuchany w daleki śpiew słowika, coraz mocniej ściska jej rękę; przy niej kocha naturę, rozumie piękność, pełną piersią uczuwa rozkosz tej skromnej pieszczoty, jaką obdarza go nieśmiały uścisk jej ręki, i słodkie spojrzenie oczu jej błękitnych jak niezapominajki. Za tem wspomnieniem idzie obraz inny, znów inny i jeszcze inny. Ewa pamięta każde gorące słowo jego, każdy uśmiech miłosny — a było ich wiele, bo on kochał i ona kochała... A teraz? nie! Ewa myśleć o tem nie chce. Teraz dzień jasny; zimowe niebo świeci nieskażonym błękitem. W powietrzu wiać już muszą oddechy wiosenne, bo oto pod oknami zaśpiewał jakiś ptaszek. Ona pragnie życia, pragnie rozkoszy... Wstaje raz jeszcze, przegląda się w zwierciedle, i idzie tam, kędy zobaczyć go może — a żal okropny, zgryzotę nadaremną, rozpacz palącą pozostawia za sobą w różowym saloniku, do którego wróci wieczorem, aby znaleźć się znowu w ich towarzystwie nieodstępnem, jak własne jej serce i sumienie, nieubłaganem jak kara życiowa. Wraca, i wszystko co pozostawiła zrana w różowym saloniku, znajduje wieczorem. Tylko że posępni towarzysze jej stają się coraz posępniejszymi, siła ich przemienia się w gwałt, udręczenia jakie zadają, w męczarnię.
Takie były noce i ranki tej kobiety; ale nikt o nich nie wiedział, nikt nawet domyśleć się ich nie mógł. Bo w dnie i wieczory, to jest w porach gdy przestawała z ludźmi, udawała szczęśliwą, a czasem i naprawdę czuła w sobie to rozpaczne szczęście, jakiego doświadcza człowiek, gdy na przedmiot żądz swych patrzy, a wie, że posiąść go nie może, a czuje, że dotknąć go nie wolno mu nawet. Ale patrzy i poi się myślami o rozkoszach, których nie zazna nigdy... nigdy!
W życiu Ewy zaszedł także przełom nagły. Z niedołężnej i apatycznej, stała się gwałtowną i burzliwą; a jednak ta siła ujemna, która Ewom salonów ćwiczonym w szkole sztucznych pojęć, uczuć i zwyczajów, pozwala zdobywać się na najsroższe kłamstwa, na najbezczelniejsze udawania, — była w niej tak zakorzenioną, tak w naturę i obyczaj jej wrosłą, że pośród ludzi była ona zawsze dawną Ewą, słodką, wdzięczną, przezroczystą, z zefirowym głosem i heljotropowym ciałem. Ale gdy pozostała samą, wówczas w tem ciele heljotropowem i w tej piersi nawykłej do wydawania zefirowych szmerów, wrzały burze tej namiętności, która była jedyną namiętnością jej życia, pierwszą niegdyś i zgwałconą, ostatnią dziś, i ach! nadaremną, zapóźną, pozbawioną najmniejszej iskry nadziei, a palącą się takiemi ogniami bólów i żądz, jakiemi tylko płonąć może istota z nerwami rozstrojonemi próżniactwem, z duszą nie uzbrojoną żadnym z tych pomocniczych orężów, jakiemi są: rozum, wola, męztwo. Ewa nie miała żadnego z tych orężów; nie było dla niej hamulca w obowiązku, ani zapomnienia w pracy, ani pociechy w spokoju sumienia. Toteż gdy dłoń namiętności obudziła ją z apatji, w której przez lata całe pogrążoną zostawała, oddała się na wolę tej dłoni gwałtownej, która szamotała nią, jak wicher szamoce drobnym listkiem wśród pustej przestrzeni. Eumenidy zwarły się wkoło niej ciasnem kołem, i za nędzne zmarnowanie życia, za sfałszowanie serca, za kłamstwo, za próżniactwo rąk i głowy, chłostały jej ciało ognistemi biczami żądz, paliły ducha w niszczącym płomieniu nadaremnych żalów. Ona kochała człowieka tego, którego niegdyś zamieniła za możność noszenia atłasów, za ciepły salon, za tytuł świetny i pewność o zbytek jutra; a jak go kochała, czuła to w całej okropnej potędze tego wieczoru, w którym dostrzegła, że on kochał inną kobietę, — kobietę, która.... okropność! była jej córką! I jakże zresztą inaczej być mogło, i czyliż mogło być inaczej? Dla czegoż nie miał on kochać, on tak młody jeszcze, tak doskonale piękny, tak pełen życia, zdrowia, energji ciała i umysłu; dla czegoż kochać nie miał młodej dziewczyny, pięknej jak marzenie, i bogatej także w młode, nienaruszone, doskonale rozwinięte siły ciała i ducha? Ona, Ewa, czemże była teraz dla niego? Echem dalekiej przeszłości, które milkło już może w jego uchu, a jeżeli i odzywało się kiedy, to dźwiękiem przykrym, odrażającym, cieniem jakiegoś wspomnienia, które zresztą przestało już może być wspomnieniem. Równa mu latami, była zwiędłą, spłowiałą, blizką starości, wtedy gdy on przebywał tę najpiękniejszą epokę w życiu mężczyzny, w której młodość łączy się z dojrzałością. Była dla niego przedmiotem takiego szacunku, jakim ludzie silni otaczają istoty słabe, z jakim gość grzeczny zwraca się do gospodyni domu, z jakim mężczyzna światowy obchodzi się z każdą kobietą.
Tego wieczoru Ewa wbiegła raczej niż weszła do różowego saloniku. Przy gotowalni, jak zwykle w tej porze, stała Aloiza, oczekująca na rozkazy swej pani. Ale Ewa zaraz od progu zawołała do niej:
— Idź sobie! idź ztąd, idź!
Nie mogła w tej chwili znieść widoku żadnej twarzy ludzkiej, która nie była jego twarzą.
Aloiza odeszła.
Ewa rozpuściła warkocze, które jej ciążyły, zrzuciła jedwabną suknię, której chrzęst sprawiał jej dreszcze; orzuciła się miękkiem, białem ubraniem, i jak co dnia od kilku tygodni, rozpoczęła gorączkowe swe przechadzki. Dziś nie pytała już siebie czem była dla niego, ale myślała o tem, czem on był dla niej. Był on dla niej słońcem zapalonem wśród czarnej nocy, bo nic nie widziała dokoła siebie prócz niego. Był on jej dniem, bo gdy znikał, roztaczała się wkoło niej ciemność straszna. Czarne oczy jego były pochodniami, które rzucały żarzewia w pierś jej i głowę. Czuła dłoń jego przyłożoną do jej serca, choć go przy niej nie było; zdawało się jej, że włosy jej wiły się jak węże ogniste, odkąd na mgnienie oka dotknęły jego twarzy.
Dziś ona nietylko kochała tego człowieka, ale szalała za nim.
Całe życie jej sztuczne i niezdrowe, wszystkie dobre i złe wspomnienia, dziesięć lat tęsknoty za nim gwałtownej zrazu, potem przyczajonej ale wiecznie żywej, codzienne patrzenie na niego, piękność jego, świetność, sława, energja jakiej dał dowody, i to spojrzenie głębokie, w cichej rozkoszy zanurzone, jakiem dziś obejmował twarz dziewczyny, którą pokochał — złożyły się na ten szał bezpamiętny. Ach! żeby on choć raz, raz jeden, przez minutę, przez sekundę, popatrzał tak na nią! — zamknęłaby oczy i błagała Boga, aby pozwolił jej umrzeć w promieniach tego wzroku! Za jeden uścisk jego oddałaby całą resztę swego nieszczęsnego życia! Jakżeby całowała jego blade, dumne czoło! — jakżeby zatapiała dłonie w tych kruczych włosach! Jak mocno z całej siły przylgnęłaby do tej piersi i opasała się jego ramionami, i mocą miłości swej wywołała na usta jego wyraz: „kocham!“, i spłonęłaby w tym wyrazie jak motyl w płomieniu...
Nagle stanęła; wszelka myśl zamarła w jej głowie, serce przestało bić w piersi.... usłyszała jego kroki. Tak, on codzień wieczorem dążąc do pokoju swego, przechodził sąsiednią salę, obok zamkniętych drzwi różowego saloniku. Ewa przypadła do tych drzwi, i uchem przylgnęła do nich. Szedł zwolna, krokiem równym i pewnym, jakim chodził zawsze; przeszedł salę i drugą jeszcze komnatę, wstępował po wschodach... i wszystko umilkło. Kobieta klęcząca przy progu pozostała długo nieruchomą, z twarzą nawpół okrytą rozpuszczonemi włosami.... Nagle porwała się i stanęła cała w ogniu. Opanowała ją myśl straszna. Prócz tej myśli jednej nie było w niej nic. On teraz był tam, na górze, tuż nad nią, sam jeden.... Ona pójdzie, zobaczy go, raz przecie zobaczy go sam na sam, rozmówi się z nim... O czem będzie mu mówiła? Zaszło pomiędzy nimi nieporozumienie, które trzeba rozjaśnić. On nie wie o tem że ona go kocha, że kochała go ciągle, że nigdy ani na sekundę kochać go nie przestawała. Trzeba mu to powiedzieć!
Dla czegóż pierwsza kochanka jego młodości, pozostać ma w jego pamięci jako chciwa, pozbawiona serca kobieta i obok drugiej, tej niezmazanej, szlachetnej dziewczyny, stać jak brzydka zmora nocna obok pięknego światła dziennego? Trzeba mu powiedzieć, że nie wszystko co było, było jej winą! że przecież ona miała kogoś kto ją wychował, rozpieścił zbytkiem, w objęcia starca rzucił, pracować, walczyć nie nauczył; że przecież był świat w którym ona żyła, a który ją zrobił taką, a nie inną! Trzeba mu powiedzieć że ona żałuje gorzko, strasznie żałuje... że więcej poniosła szkody niż on, bo on cierpiał chwilę, a ona straciła życie... Trzeba nakoniec zobaczyć go... tak, zobaczyć go! Pierś Ewy od krańca do krańca przeszył nóż tęsknoty strasznej, oddech tamującej, żyć nie pozwalającej. Otworzyła drzwi, i wsunęła się do wielkiej, ciemnej sali. Jak cień biały i szybki mknęła chwilę pośród grubej ciemności, tu i ówdzie przerzniętych smugą szarego zmroku wnikającego przez strzeliste okna; ale zaledwie kilkanaście kroków oddzieliło ją od drzwi różowego saloniku, nogi zaczęły drżeć pod nią, ramiona przycisnęły się do boków, jak zwykle bywa u dzieci które się czegoś mocno boją. Ewa lękała się ciemności; nigdy w życiu nie przebyła jednej sekundy w pokoju pozbawionym czy to dziennego, czy sztucznego światła. W bezpamiętnem uniesieniu namiętności, w przystępie rozdzierającej tęsknoty zapomniała o tem, że tam kędy miała iść, było ciemno. Teraz znalazłszy się już w wielkiej sali której szczyt i głębia tonęły w grubych nieprzeniknionych cieniach, uczuła się ogarnięta bojaźnią niewymowną. Szare smugi okien wydawały się jej wysmukłemi postaciami, złożonemi z mgły i zmroku, w kamiennej nieruchomości oczekującemi jej zbliżenia się, aby ją pochwycić. Najbliżej okien stojące sprzęty, oświetlone niepewnem, ciemno-szarem światłem, rosły w jej oczach i przybierały jakieś olbrzymie, potworne kształty. Ale dalej, tam kędy najmniejsze już światełko nie dochodziło z zewnątrz, straszniej było jeszcze; ciemność gruba rozpościerała się tam od góry do dołu, jak czarna ściana kryjąca za sobą nieodgadnione, ponure tajemnice. Przez chwilę jeszcze pragnienie ujrzenia człowieka do którego szła, walczyło w Ewie ze strachem, który coraz dalej wnikał w najmniejsze fibry jej nerwów, przedzierał się aż do szpiku kości, ogarniał mózg bezprzytomnością.
Przez chwilę mknęła jeszcze śród mrocznej przestrzeni, ścielącej się w pobliżu okien; a szła coraz prędzej, bo zdawało się jej, że za nią goni ręka jakaś niewidzialna, chwyta ją za skraj sukni, pleców i szyi dotyka, warkoczami jej rozpuszczonemi targa. Mknęła więc coraz prędzej, choć nogi drętwiały i kolana uginały się pod nią; ale gdy znalazła się tuż obok czarnej, grubej ściany, stanęła. Niepodobna jej było piersią i stopami przebić tej ściany. Za nią znajdowały się drzwi do sąsiedniej komnaty; Ewa wiedziała o tem, bo wybornie znała drogę którą szła. Ale te drzwi, trzeba je będzie otworzyć, a więc rękę wyciągnąć... O, za nic! za nic w świecie nie wyciągnie ona ręki w ciemnościach — była pewną, najzupełniej pewną, że gdyby ją wyciągnęła, spotkałaby się z jakąś zimną, ślizką ręką, która niewidzialna, czaiła się tam u drzwi! Więc cóż czynić? wrócić! A więc nie zobaczyć go już dziś, nie zobaczyć go już nigdy sam na sam! Chwilę jeszcze strach walczył z pragnieniem. Ewa stała w popielatym szlaku spływającym z okna zakończającego długi rząd okien. Podała postać naprzód, aby usunąć się od tej ręki która chwytała ją z tyłu; sztywniejącemi palcami zgarnęła fałdy sukni, i przycisnęła je do zgiętych nawpół kolan; wyciągnęła szyję, ku oknu zwróciła twarz wylękłą i śmiertelnie bladą, i nastawiła ucha w stronę najgrubszych ciemności. Ale w uszach jej szumiało i dzwoniło, krew przyspieszonem tętnem uderzała do skroni i miotała sercem, które to zamierało bojaźnią, to gwałtownem biciem pierś rozrywało i tamowało oddech. Bujne krople zimnego potu spływały jej po czole. Nagle w najdalszym, w najciemniejszym kącie ciemności, coś zaszeleściło lekko. Byłto może pająk zsuwający się od sufitu po ścianie okrytej sztywnem obiciem, albo skrzydełka muchy uderzające o jedwabne fałdy firanki; ale dla Ewy szelest ten był wyrokiem rozstrzygającym. Strach przezwyciężył pragnienie, kobieta zwróciła się nagle w stronę z której przybyła, i kilku skokami dopadła drzwi różowego saloniku. Przeskoczyła próg i zatrzasnęła drzwi za sobą. Twarz jej zmieniona była do niepoznania, wykrzywiona strachem, bezprzytomna; włosy rozwiane okrywały nawpół ciało drżące jak w febrze. Upadła na sofę, i przez kilka minut leżała drżąc, oddychając ciężko, z oczami szeroko otwartemi, utkwionemi w łagodne lecz obfite światło lampy, jakby źrenice jej przerażone ciemnością chciały napełnić się niem i nasycić. Po chwili zaczęła uspakajać się; linje jej twarzy wracały do zwyczajnych swych zarysów, oczy nabierały przytomnego wyrazu. Z wracającą przytomnością przybywało do Ewy uczucie inne niż te uczucia, których doświadczała przed chwilą. Byłto wstyd niewymowny, upokorzenie straszne, wynikłe z poczucia strasznej niedołężności. A więc bojaźń, wiecznie ta bojaźń nikczemna albo głupia, stawała pomiędzy nim a nią! Kiedyś była w niej nikczemna obawa ubóstwa i walki; dziś głupi strach przed ciemnością i urojonemi marami! Ewa nie była ograniczoną; wiedziała dobrze, iż mary których zlękła się, istnieć nie mogły wcale; że ciemność od której uciekła, była takiem samem naturalnem zjawiskiem jak światłość. A jednak nie było w jej mocy przezwyciężyć tego głupiego, nikczemnego strachu, tego wytworu nerwów rozstrojonych próżniactwem, miękkością, bezpłodną ognistością wyobraźni nie zahartowanej zdrowem, poważnem myśleniem. Załamała ręce i porwała się z sofy. — O! jakam ja niedołężna! nikczemna! głupia! — zawołała — nie umiałam zdobyć sobie kiedyś szczęścia i cnoty, a teraz nie potrafiłam nawet popełnić błędu! W tej chwili czuła już ona, że to co przed godziną zamierzała uczynić, byłoby błędem, i to błędem, do którego czuła zawsze wstręt najwyższy, którego pokusie oparła się wtedy, gdy była młodą żoną zgrzybiałego starca, kochaną przez młodzieńca którego kochała także. Tak, ale wtedy była ona jeszcze młodą; i jeżeli nieformułowała w myśli żadnej nadziei, to jednak nosiła ją nieokreśloną w sercu, które siłę spodziewania się czerpało z samej młodości. A teraz... o, teraz byłoto już dla niej ostatnie uczucie, byłato ostatnia iskra goszcząca w zwiędłej, przedwcześnie zestarzałej jej piersi... Teraz ona popełniłaby już błąd; ślepa na to wszystko, głucha, niepamiętna na nic, rzuciłaby się w ramiona człowieka, którego obraz wpił się w jej głowę, serce, zmysły, w przeszłość i teraźniejszość, w ostatek steranego jej życia... Teraz poszłaby ona do niego, aby z bezwstydem szału powiedzieć mu: kocham cię, kocham, kocham!.. Ale pomiędzy nim a nią był ciemny pokój, a ona lękała się ciemności....
Godziny nocne biegły zwykłą koleją; Ewa leżała na sofie z twarzą rozpaloną i zroszoną łzami, z dłońmi zarzuconemi na głowę, i zatopionemi w jedwabistych falach rozwianych włosów. Atłasowe wezgłowia, bez których zdawało się jej zawsze, że żyćby nie mogła, przemieniły się teraz dla niej w Madejowe łoże, zasłane płomienistą dłonią namiętności.
Całkiem inną scenę widziały nazajutrz wysokie, ciemne ściany bibljoteki zamkowej. Piękna ta starożytna komnata, stała się od pewnego czasu ulubionem miejscem Krystyny. Przy obszernym, okrągłym stole, umieszczonym pośrodku sali, siadywała ona zawsze ilekroć zdobyła sobie parę godzin wolnego czasu; tu także przebywał najczęściej Anatol, a nawet gdy Krystyny nie było, lubił rozglądać się po ogromnych rzeźbionych szafach, napełnionych skarbami, które mogłyby zadowolić pożądania najzapalczywszego bibljofila; albo przez kryształowe szyby wysokich okien, spoglądać na ruch nieustanny panujący wkoło zamku, i na obszerne śniegiem usłane dziedzińce, nurzające się wieczorem w przezroczystym zmroku zapadającej zimowej nocy. Być może, iż zamiłowanie dwojga młodych ludzi w tem miejscu poważnem i wspaniałem, datowało od tego wieczora, w którym skryty i zimny dyplomata spowiadał się przed młodą dziewczyną z doświadczonych niespodzianie wrażeń, a ona podała mu za to dłoń taką ciepłą, że ciepło jej niewidzialnym strumieniem wniknęło w niego i przeszło mu do serca.
Ranek był późny, popołudniowa godzina blizką. Do wielkiej sali wnikały przez liczne okna promienie słoneczne, w których blasku i obfitości czuć już było zbliżającą się wiosnę. Jeden z tych promieni, złotym szlakiem opuszczał się na okrągły stół stojący pośrodku komnaty, i na czarne, bujne warkocze siedzącej przy stole dziewczyny. Przed Krystyną leżało kilkanaście rozpieczętowanych listów, z adresem hrabiego na kopertach. Przeczytała je snać wprzódy, a teraz zajęta była kreśleniem odpowiedzi. Robota szła jej łatwo i prędko, a na białej twarzy rozlewał się wyraz takiego spokoju, jakim napełnia człowieka praca podejmowana z ochotą i spełniana umiejętnie. Od czasu do czasu tylko Krystyna podnosiła głowę, odrywała spojrzenie od papieru, a przenosiła je ku drzwiom wiodącym w głąb zamku. Nie byłyto spojrzenia trwożne ani niespokojne; owszem, z jasności ich i przezroczystości przeglądało oczekiwanie miłe, bo pewne, że nie doświadczy zawodu. W jednej z chwil takich, oczy Krystyny zajaśniały zdwojonym blaskiem, uśmiechnęła się, i skinęła ku drzwiom głową. Do sali wszedł Dembieliński. W witającym go uśmiechu dziewczyny malowała się szczera radość, z blasku ciemnych jej oczów odgadnąć, wyczytać można było wiele, bo nie ukrywały one nic; gorące były jak młode serce, a przezroczyste jak niewinność. Ale i twarz wchodzącego mężczyzny uległa od wczoraj znacznej przemianie; zdawało się że bladość będąca naturalną jej cechą, gorętszy przybrała koloryt, czoło było gładsze i świeższe, oczy szczersze i jaśniejszem światłem rozpromienione. W uśmiechu tylko, z jakim zbliżył się do pięknej kuzynki, tkwiły ostatki jakichś dumań, a dłoń którą podał jej na powitanie, po raz pierwszy odkąd go znała, była gorącą.
— Pracujesz kuzynko — rzekł siadając tak, że mógł prosto w twarz jej patrzeć; najczęściej zresztą znajduję cię przy pracy.
— Będę cię nawet prosiła kuzynie, abyś nie gniewał się, że ją przy tobie dokończę.
— Czyń tak jakby mię tu nie było — odparł mężczyzna, i roztworzył jeden z licznych albumów, któremi stół był napełniony. Daremnie jednak palce jego przewracały kartkę po kartce, odkrywając pyszne staloryty i towarzyszące im teksty; myśl jego nie mogła snać w tej chwili przylgnąć do martwego papieru, bo wzrok podnosił się nieustannie na twarz siedzącej naprzeciw dziewczyny, obejmował jej piękną pochyloną głowę, a jeśli i opuszczał się na chwilę, to wnet znowu ku niej powracał. Krystyna ukończyła pisanie jednego z listów, i zamykała go w kopertę.
— Sprawy i usposobienia hrabiego — ozwał się Anatol — muszą ci być wybornie znajome, kuzynko, jeśli z taką łatwością zastępujesz go w załatwianiu korespondencij.
Krystyna podniosła oczy. — Jakżeby mogło być inaczej — odrzekła — skoro od lat tylu jestem nierozłączną prawie towarzyszką mego ojca, dzieląc z nim nie tylko myśli i uczucia, ale i zajęcia.
Rzekłszy to, oddała się znowu swej robocie, a siedzący naprzeciw niej mężczyzna patrzał na nią znowu. Im dłużej patrzał, tem jaśniejszą stawała się twarz jego; czoło wygładzało się coraz więcej, jakby odświeżające, dobroczynne jakieś tchnienie spędzało zeń ostatnie ślady burz i trudów życia. Na stole pomiędzy mnóstwem illustracij i albumów, leżał dość gruby tom z tytułem na okładce: „O złudzeniach.“ Dembieliński sięgnął po niego ręką, i roztworzył go na pierwszej lepszej karcie, z uśmiechem, w którym przemknęło coś z dawnego szyderstwa i trochę smutku. Wstał i zbliżył się do komina na którym palił się wesoły, obfity ogień. Popatrzył chwilę na książkę, którą trzymał w ręku, zaśmiał się półgłosem i rzucił ją w ogień. Patrzał jak żółte języki płomienia obejmowały kartkę po kartce, w popiół zamieniając owoc jego pracy, gorzki twór zwątpiałego umysłu i niespokojnego sumienia, który jednak przyniósł mu kiedyś tyle sławy i wielorakich korzyści. W chwili kiedy z książką w ręku zbliżał się do komina, Krystyna skończyła swe zajęcie, i podniosłszy głowę, ścigała wzrokiem każdy ruch jego. Nie przeszkadzała mu jednak w niczem, i wydawała się wzruszoną raczej niż zdziwioną.
— Dla czego uczyniłeś to, kuzynie? — zapytała zniżonym nieco głosem, w chwili gdy płomień spożył już połowę książki.
Dembieliński zwrócił się ku niej. Na czole jego leżała znowu smutna bruzda, ale w uśmiechu czuć było jakąś nieokreśloną, cichą rozkosz.
— Dokonałem poprawnego wydania mego dzieła, to jest zniszczyłem je — odpowiedział zbliżając się do stołu.
Krystyna spuściła powieki; na twarz jej jaśniejącą przed chwilą, spadł także wyraz smutnego zamyślenia.
— Rozumiem cię kuzynie — rzekła zcicha; — a jednak... a jednak myślę, że bolesnem być musi niszczenie tego, co stanowiło osnowę połowy naszego życia.
— Boleści takiej, kuzynko — odpowiedział Dembieliński siadając znowu przy niej, — poddać się mogą tylko starcy, którym niedostaje czasu na przerobienie tego co źle zrobili, albo niedołęgi z karkiem giętkim i mózgiem słabym. Ja mam rozum i wolę, i dużo jeszcze czasu przed sobą.
Chwila milczenia panowała pomiędzy dwojgiem rozmawiających. Dembieliński pierwszy podniósł głowę. — Droga kuzynko — rzekł, — chcę zadać ci pytanie bardzo śmiałe, ale zarazem bardzo ważne. Czy kochałaś już kiedy?
Błyskawiczny rumieniec przemknął po czole dziewczyny, ale nie spuściła ona wzroku. — Nie wiem jakie znaczenie przywiązujesz do tego wyrazu, kuzynie — odpowiedziała. — Życia bez miłości nie pojmuję; kocham wiele na świecie rzeczy dobrych i pięknych, tak że za nie oddałabym życie.
Mówiła prawdę; co więcej, dumną była i szczęśliwą tą miłością o której mówiła. Czuć to było w gorących brzmieniach jej głosu, i w blasku który opłynął twarz jej podniesioną, śmiałą i szczerą. Mężczyzna patrzał na nią przez chwilę, jakby w milczeniu lubował się jej widokiem.
— Nie o takiej miłości myślałem — zaczął po chwili, — chciałem wiedzieć, czyś nigdy nie kochała nikogo uczuciem kochanki, narzeczonej...
Krystyna wstrząsnęła zwolna głową i odpowiedziała: — Nigdy!
I teraz także nie spuściła wzroku; powieki jej podniesione były i odkrywały źrenice błyszczące i głębokie, w których jednak blasku i głębi, nic skrytego nie było.
Dembieliński zatopił spojrzenie w tem błyszczącem przezroczu dziewiczych źrenic. — Patrząc w twe oczy, Krystyno — wymówił zcicha i powoli, — nie można wątpić... trzeba wierzyć.
Różowe usta dziewczyny zadrżały lekko. — Wierz Anatolu — odparła również cicho, — wiara miłą jest sercu.
— Spokojnato pani — wymówił mężczyzna, — nie znałem jej długo... lecz poznać pragnąłem zawsze...
Pochylił się trochę, i ręka jego, gorąca w tej chwili, powolnym lecz długim uściskiem objęła dłoń dziewczyny. I tak jak wczoraj, wyraz cichego zamyślenia spłynął mu na twarz. Głęboka rozkosz napełniła oczy. Krystyna nie odbierała mu swej ręki, ale tym razem gorący rumieniec wstępował na jej policzki i obejmował czoło barwą karminu. Nie było to wszakże zawstydzenie podlotka, ani dziecinna skromność kobiety wstydzącej się własnych uczuć; rumieniec Krystyny zdradzał raczej wzruszenie, które z piersi jej podniosło się ku głowie i zatętniło w skroniach przyśpieszonem biciem. W postawie jej i wyrazie oczu widać było powagę, z jaką serce rozumiejące siebie spotykało zbliżającą się uroczystą chwilę życia. Długą chwilę patrzyli na siebie milcząc.
— Krystyno — wymówił pierwszy Dembieliński, ale urwał nagle. — Krystyno! — zaczął poraz drugi, ale znowu nie skończył.
Ciężka chmura spadła mu na czoło przed chwilą tak rozjaśnione i gładkie, w oczach zaigrał smutek podobny do boleści. Wypuścił z ręki dłoń Krystyny.
— A! — rzekł powstając, — do ust które milczały długo, słowo z serca przybywa zwolna... przebić ono musi gruby mur przeszłości i zagłuszyć głosy tej upartej pani...
Odszedł i oparty o gzems komina stał nieruchomy. Przez kilka sekund czuć było ciężkie westchnienie nurtujące pierś jego szeroką; ale prędko bardzo człowiek ten hardy zapanował nad przykrem uczuciem, które wyłonione z mętów przeszłości, zatruło mi piękną chwilę życia i zatrzymało na ustach słowo goszczące w sercu. Powiódł ręką po czole, jakby odwrócić chciał dotykający go palec tej upartej pani, która zajrzała mu w oczy wtedy, gdy on topił wzrok w przeczystych źrenicach młodej dziewczyny. Odwrócił twarz od ognia, i poszukał spojrzeniem pięknej swej towarzyszki; ona powstała i szła ku niemu krokiem lekkim i szybkim. Spotkali się w połowie drogi, i jednocześnie wyciągnęli ku sobie dłonie.
— Krystyno — zaczął Dembieliński zniżonym trochę lecz spokojnym już głosem, — jestem podobny do człowieka, któremu ciężka jakaś choroba odebrała władzę mówienia. Nie jestem lękliwy, a jednak przed chwilą ogarnęła mię śmieszna, przesądna prawie bojaźń. Wydało mi się, że widmo jakieś stanęło nagle za mną, i położyło mi dłoń na ustach. Czy ty Krystyno nie widzisz zamną tego widma?
Gdy to mówił, źrenice jego wpatrzone w twarz dziewczyny, migotały w istocie trwogą dziwną, sprzeczającą się ze zwykłą ich śmiałością. Ale ona podnosiła ku niemu wzrok jasny, rozumny i nieskończenie dobry. Wyciągnęła rękę ku oknu i wymówiła:
— Pójdźmy tam Anatolu, pod błękitne niebo, pomiędzy świeże oddechy natury, unoszące się nad górami. Tam przestaniesz czuć za sobą to widmo, które cię mrozi... Ja go nie widzę...
— Nie widzisz! — echowym głosem powtórzył Dembieliński i zamyślił się na chwilę; prędko jednak podniósł twarz, na której jaśniała radość w połączeniu ze zwyczajną mu śmiałością. — Nie widzisz! — zawołał, — tak być powinno! Któż rozsądny zajmuje się marami? Przeszłość jest marą; nie pochwycisz jej i nie przerobisz. Przyszłość zato należy do nas... jesteśmy jej panami, ile razy być nimi chcemy i umiemy!
Uścisnął silnie obie ręce dziewczyny, i dodał wesoło:
— Masz słuszność Krystyno, pójdźmy w świat... Sala ta jest piękną, ale chwilami bywa duszną... Winnaś mi długą przechadzkę... obiecałaś mi ją od dawna...
W chwili właśnie gdy powyższa rozmowa zawiązywała się pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, Ewa po kilku godzinach snu otwierała oczy; powieki jej ciężkie i nabrzmiałe podniosły się zwolna, i odkryły źrenice blade, zmęczone. Powiodła wzrokiem dokoła swej sypialni, napełnionej wszystkiem co tylko służyć może ku wykwintnemu zbytkowi i miękkiej pieszczotliwości życia, i westchnęła głęboko. Nic z tego co ją otaczało, nie posiadało mocy wywołania na usta jej choćby jednego uśmiechu zadowolenia; w głowie i piersi jej ciemno było, zimno, ponuro. Przypomniała sobie noc ubiegłą, i krwiste rumieńce wstydu oblały znowu zwiędłą twarz jej, na której noc ta wyorała kilka nowych zmarszczek. Teraz przy świetle dziennem nie zdobyłaby się nigdy na myśl podobną tej, jaka wiodła ją śród nocy do samotnej komnaty gościa; wstydziła się tej myśli, błogosławiła przyczynę, która nie pozwoliła jej zamienić się w czyn, a jednak wstydziła się dobroczynnej tej przyczyny również prawie srogo, jak występnej myśli. Myśl była niedołężnością moralną, przeszkoda niedołężnością fizyczną. Ewa leżała na puchowem swem łożu, pod okryciem z atłasów i batystów, głęboko upokorzona przed samą sobą, ale zarazem wrząca cała głuchym gniewem na świat, ludzi, życie, samą siebie. Obraz mężczyzny, który wpił się w rozognioną jej wyobraźnię, nie odstąpił od niej przez tę noc walki, łez i ponurych rozmyślań. Twarz Anatola unosiła się nad nią, promieniejąca śród mrocznego pokoju czarem nieopisanej piękności; widziała oczy jego patrzące na nią z tym wyrazem rozkosznej zadumy, z jakim wczoraj patrzyły na Krystynę. Członki jej były zbolałe i zesłabłe, ale w piersi kipiał nanowo ten sam co wczoraj war namiętności, a w głowie bolącej, tłumem roiły się wspomnienia rozkoszne ale zarazem i rozpaczne, bo pozbawione nadziei. Powoli jednak jaśniejsza jakaś myśl spływała na blade jej, zmarszczkami pokryte czoło. — Jak codzień, od dni wielu — szepnęła zcicha — zobaczę go! i z tym wyrazem na ustach dźwignęła się z pościeli. Tak, dźwignęła się — bo wątłe ciało tej powiewnej istoty, lekkiem było tylko napozór; w istocie zaś ciężyło na niem brzemię złożone z choroby, żalów, zgryzoty, a nie spotykające odporu w żadnej z tych sił wewnętrznych, które pomagają ludziom do dźwigania wszelkich ciężarów, albo zrzucają je z nich całkowicie. Ewa nie zdobyła ich sobie. Kwadrans upłynął zanim kobieta ta ze zbolałemi członkami, wrzącą piersią i głową ciężką jakby po użyciu zbytecznej ilości trunku, zdołała z pomocą swej służącej owinąć się w miękki kaszmir, i ze spalonej gorączką twarzy odgarnąć włosy splątane śród niespokojnego czuwania i snów burzliwych. W saloniku jej, na stole o marmurowej płycie błyszczała srebrnemi połyskami przygotowana już śniadanna zastawa. Z porcelanowego imbryka ulatniała się woń wybornej herbaty, na kryształowych spodeczkach leżały najwytworniejsze gatunki konfitur, srebrne koszyki piętrzyły się stosami delikatnych ciastek. Ale Ewa ani jednego spojrzenia nie rzuciła na wszystkie te wytworności i przysmaki; zgłodniała moralnie, nie czuła fizycznego głodu; pragnienie jakie ją paliło, nie było z tych, które zaspokoić się może najwyborniejszym napojem. Chwiejnym krokiem przebyła salonik i zatrzymała się u okna. Zgnębiona sztucznem życiem, czując więcej niż kiedy dolegliwość cierpień fizycznych i moralnych, mimowoli, bezwiednie zbliżała się ku naturze świeżej i zdrowej, pragnąć ujrzeć ją przez szyby przynajmniej.
Na świecie śnieg tajał, wiosenne powiewy krzyżowały się w powietrzu, łagodnie kołysząc szczyty brzóz i topoli; na bezchmurnem sklepieniu płynęło zwolna słońce jasne i złote. Zdawało się, że nad widniejącemi w oddali zagonami czarnej niwy, zadzwoni wnet skowronek, a z pod cienkiej warstewki topniejącego śniegu, błysną liljowe barwy pierwiosnków. Na wszystkoto Ewa patrzała przez okno. Powieki jej nabrzmiałe od łez i czuwania, mrużyły się nie mogąc przenieść żywego światła dnia i słońca. Ciemność i światłość zarówno raziły tę kobietę, tak samo jak raziła ją pełnia tchu lub ciszy, jaskrawa lub posępna barwa. Dla niej trzeba było półświateł, półtonów, półbarw; bo ona sama była zaledwie połową i to słabszą, nieudolniejszą połową człowieka. Nigdy w życiu nie postawiła ona stopy swej na wilgotnej lub śniegiem pokrytej ziemi, nigdy podmuch jesiennego lub zimowego powietrza nie objął jej głowy ostrem lub zdrowem tchnieniem. Od czasu do czasu tylko z ciepłego salonu przechodziła do oszklonej i wywatowanej karety, a i wtedy jeszcze całe ciało jej tonęło w stosach futer, a twarz kryła się pod nieprzeniknione gęste zasłony. A jednak, choć powieki jej mrużyły się kurczowo, rażone blaskiem słońca i bieli śniegowej, patrzała na widok rozciągający się za oknami z pewną zazdrością, gorzką pożądliwością.
Na dworze roiło się mnóstwo ludzi; byli to słudzy i domownicy Dolinieccy, z których każdy spełniał jakieś zadanie, albo dążył do miejsca, na którem spełniać mu je przychodziło. Za bramą zato panowała cisza, na polach nie było jeszcze rolników, pomiędzy górami nie brzmiały trąbki pastusze; zima podjęła zaledwie z ziemi kraniec swojej białej szaty, lecz nie odebrała jej jeszcze głębokiej ciszy spoczynku i uroczystości, wiejących od przestrzeni, na których same jedne gospodarowały dotąd napowietrzne podmuchy wiatrów, i gromadne stada ptaków.
Ewa patrzała na ten rój krzątających się ludzi, i na spokojne pola ścielące się do stóp wyniosłych pagórków. Ludziom zazdrościła rzeźwości i zdrowia, naturze ciszy jej i blasków. Nagle twarz jej blada i zwiędła pokryła się szkarłatnym rumieńcem, zaciśnięte z goryczą usta rozwarły się i zadrżały, spłowiałe źrenice strzeliły płomieniem. Z pomiędzy filarów podtrzymujących podjazd zamkowy wyszło dwoje ludzi: Ewa poznała Anatola i Krystynę... Powolnym choć rzeźwym i pewnym krokiem przebyli obszerne podwórze, w bramie przystanęli nieco, jakby naradzając się którą z dróg rozchodzących się w różne strony udać się im wypadało. Ewa zobaczyła dwa ich profile, zwrócone wzajem ku sobie, jakby wyrzeźbione na złotem tle słonecznego szlaku, który je łączył. Zakryła twarz obu dłońmi. Czemużto nie ona stała tam z ukochanym w potokach światłości, pod niebem błękitnem, śród ożywczych powiewów wiosny! Dla czego żadna nić złota, podobna do tej, która łączyła twarz Krystyny z twarzą jego, nie biegła od jej serca do jego serca? Przed niemi leżał otwarty świat piękny, szeroki, pełen słońca, blasków, świeżości... może szczęścia i zachwytów, jakie daje miłość podzielona; a ona okiem ścigać ich tylko mogła z pomiędzy ciasnych ścian swojego salonu, przez zimne szyby okien, z sercem nurzającem się w bezbrzeżnej goryczy uczuć pozbawionych nadziei. Odkryła twarz i chciwe spojrzenie puściła w kierunku w jakim udało się dwoje tych ludzi. Szli ciągle obok siebie. Ewa pochwyciła z gotowalni szkła przybliżające. Tamci szli ciągle jednostajnym krokiem; Ewa widziała jeden już tylko profil, ale byłto profil Anatola. Wydało się jej, jakoby na te rysy tak dobrze jej znane, tak namiętnie przez się ukochane, spływała teraz zwolna dziwna jakaś jasność. Byłżeto blask słoneczny, obejmujący mu głowę? Nie; bo oto promień złoty zsunął się niżej, a twarz jego jaśniała przecież coraz bardziej niewymowną jakąś radością, jakąś głęboką rozkoszą... Zdawałoby się, że w tej chwili zsunęła się do szczętu kamienna, zimna powłoka okrywająca zwykle twarz pięknego mężczyzny, a rysy jego wróciły do tego typu, jaki przedstawiać powinny były wedle natury, która wyrzeźbiła je z tak troskliwą zda się miłością. Zwrócili się w inną stronę, a za nimi zwróciła się lornetka kierowana drżącą ręką Ewy. Choć spostrzega wyraźnie smukłą i kształtną postać swej córki, Ewa nie widzi jednak jej profilu, tak jak przed chwilą widziała profil Anatola; bo Krystyna zwraca twarz swą ku twarzy towarzysza, zdaje się zadawać mu pytania i słuchać odpowiedzi jego. — O czem oni mówią ze sobą? — pyta sama siebie kobieta stojąca z lornetką u okna; ach, cóżbym dała za to, żebym usłyszeć mogłą co oni z sobą mówią!
Pierś jej podnosi się szybkim, nierównym oddechem; dwie grube łzy spływają z gorejących oczu i przyćmiewają szkło lornetki. Ewa nietylko nie słyszy tego co dwoje owych ludzi mówi do siebie z tak żywem zajęciem, ale przestaje nawet ich widzieć. Stoi nieruchoma z dwiema strugami łez płynącemi po zmiętych policzkach. W sercu jej jedno tylko panuje uczucie — piekąca zazdrość; głowę jedna tylko napełnia myśl — o czem oni ze sobą rozmawiać mogą? Ewa wie, o czem dwoje ludzi młodych, pięknych i pociąganych ku sobie nicią wzajemnej skłonności, mówić mogą do siebie, gdy znajdą się sam na sam, w przezroczystem powietrzu, dającem piersiom ich szeroki oddech; pod czystem niebem, które rozgrzewa ich głowy ciepłem, i otacza je blaskiem. Ewa wie o tem, a wiedza ta sprawia jej piekielne udręczenia. Dałaby życie, żeby przez sekundę być na miejscu Krystyny, i słyszeć to, co on mówi do niej w tej chwili. A jednak ta wiedza Ewy lubo dręcząca ją, nie jest jeszcze zupełną. Gdyby była zupełną, gdyby Ewa słyszała te kilka słów, które dwoje ludzi zamieniali ze sobą wtedy, gdy ona pytała siebie o możebną treść ich rozmowy, przypomniałaby pewno sobie że jest matką i upadłaby na ziemię przytłoczona słowami, które wyszły z ust jej córki. Krystyna pytała towarzysza swego:
— A ty Anatolu, czy kochałeś kiedy?
— Kochałem...
— I cóż się stało z tą miłością twoją.
— Opuściła mię wraz z kobietą którą kochałem.
— Dla czegoż... dla czegoż ta kobieta cię opuściła?
— Dla tego, że z mniemanego dziedzica wielkiego majątku, stałem się ubogim.
— O jakaż to musiała być słaba, nizka istota!
Chwila w której Krystyna wydała ten okrzyk, była właśnie chwilą, w której Ewa opuściła w dół lornetkę zaćmioną łzami.
W kwadrans potem łzy oschły na jej policzkach, ręka z lornetką podniosła się znowu ku oczom. Ale pięknej pary nie było już widać nigdzie. Ewa jednak stała przy oknie; nogi drżały pod nią, czuła się słabą, a jednak stała i patrzała. Bo zdawało się jej, że póki tak stoi i patrzy, nie traci z oczu tych dwojga ludzi, których sam na sam piekielnym bólem szarpało jej serce. Nagle ujrzała ich znowu. Wyszli teraz z za skalistego załamania jednego ze wzgórz najwyższych, i zstępowali zwolna po łagodnej pochyłości stoku. Wyraźnie teraz widziała obie ich twarze, bo zwrócone były ku oknom zamkowym; głowy ich i postacie rysujące się na tle świetlistem promieni słonecznych, miały wyraz i linje idealnej piękności. W starożytności wziętoby parę tę za półbogów zstępujących z Olimpu. Stanęli i podali sobie ręce. Mężczyzna coś mówił; czoło jego podnosiło się zrazu dumnie, a potem ugięło się nizko. Ona stała nieruchoma, po chwili tylko ręka jej podniosła się w górę, jakby wskazywała na coś wysoko panującego nad ziemią; potem przylgnęła do serca i opadła znów na dłoń mężczyzny, z którą połączyła się długim uściskiem. Ewa odwróciła się nagle od okna, lornetka upadła z głuchym stukiem na dywan zaściełający posadzkę, kobieta osunęła się na miękkie poduszki sofy. I znowu wezgłowia te były Madejowem łożem, blado-różowe fałdy atłasu wydawały się jej płomieniami. Odgadła że pomiędzy dwojgiem tych ludzi na których patrzała przed chwilą, zawarte zostało jedno z tych sercowych przymierzy, których nie łamie nikt silny i prawy. A jednak zbudziła się w niej szalona chęć walki. Walki o co? O niego! Z kim? Choćby z własnem dziecięciem!... Ona w tej chwili widziała w Krystynie tylko kobietę, której pełnia życia i zdrowia, której miłość i szczęście zdawały się urągać jej niedołężności i chorobie, jej upokorzeniu i męczarniom. Pamięć o tem, że jest matką tej kobiety, przypominała jej tylko władzę rodzicielską; o rodzicielskich uczuciach i powinnościach myślała ona zawsze mało — teraz nie myślała wcale.
Zerwała się z sofy i targnęła taśmę dzwonka. Lokaj i panna służąca ukazali się jednocześnie we drzwiach salonu. — Czy moja córka wróciła z przechadzki?
Słudzy widzieli Krystynę wracającą do domu przed paru minutami.
— Niech do mnie przyjdzie natychmiast.
Ewa znalazłszy się znów samą, szybkiemi krokami przebiegła parę razy salonik, i zatrzymała się przed zwierciadłem. Skropiła orzeźwiającym płynem rozpalone policzki, poprawiła nieład włosów, wzięła do ręki książkę, i usiadła na kozetce rozgarniając dokoła siebie fałdy kaszmiru, aby leżały gładko i falowały miękko. Nie chciała, aby cokolwiek w postawie jej lub ubraniu zdradziło burze jej i cierpienia przed tą szczęśliwą kobietą, która wnet wejść tu miała.
Po chwili Krystyna nie weszła ale wbiegła do saloniku. Suknia jej jasna, mniej przecież była jasną od twarzy promieniejącej blaskiem uczuć niewymownych. Ciemne oczy dziewczyny paliły się pełnią szczęścia; czoło jej gładkie było i zróżowione lekko, usta nawpół otwarte uśmiechem, miały wyraz niezmiernej radości połączonej z głębokiem rozrzewnieniem. Wbiegła, i od progu zaraz zawołała:
— O moja matko! moja droga matko!
W wykrzyku tym można było posłyszeć mnóstwo innych wykrzyków. Dźwięk głosu dziewczyny pełny, gorący, wzruszony i czuły, zdawał się wołać: „matko! jakżem ja szczęśliwa!“ — i „matko! on mię kocha!“ — i jeszcze: „matko ja cię kocham!“
Ewa drgnęła lekko na dźwięk tego głosu, w twarzy jej zaszła chwilowa zmiana i na mgnienie oka złagodziła ostry jej wyraz. Ale byłoto tylko jedno mgnienie oka, po którem nowe rumieńce wstąpiły na zmięte policzki, a ze spłowiałych źrenic strzelił blask gniewny, przeszywający. Wyciągnęła rękę, i gestem tym zatrzymała o kilka kroków od siebie biegnącą ku niej córkę. Krystyna zrozumiała gest matki i stanęła jak przykuta do miejsca. Ramiona jej otwarte przed chwilą opadły w dół, ale z twarzy nie zniknął promienny blask, który ją okrywał; usta tylko straciły radośny uśmiech, i z czoła zsunął się rumieniec szczęścia. Ewa utkwiła oczy w książce.
— Krystyno — zaczęła cichym zrazu, lecz potem coraz ostrzejszym głosem, — widziałam cię przed chwilą przechadzającą się po polach i wzgórzach z panem Dembielińskim.
Na dźwięk tego nazwiska różowe usta dziewczyny roztworzyły się znowu rozkosznym, niepowstrzymanym, zresztą niepowstrzymywanym przez nią uśmiechem.
— Tak, moja matko — odpowiedziała, — przechadzałam się dziś z Anatolem...
Ewa podniosła oczy i spotkała się z wejrzeniem i uśmiechem córki. Ten uśmiech, w którym malowało się serce ufne i nie kryjące się wcale ze swem szczęściem, ubódł ją jak sztylet.
— Z Anatolem! — zawołała prostując się, — jak śmiesz obcego sobie mężczyzną nazywać po imieniu? jak nie wstydzisz się sama jedna chodzić z nim na oddalone przechadzki? Jesteś do najwyższego stopnia zuchwałą! popełniasz nieprzyzwoitości, których panna twego stanu i wychowania popełniać niepowinna!
Wyrazy te niepowstrzymanym potokiem wylały się z bladych i drżących ust Ewy. Krystyna wpatrzyła się w matkę oczami rozszerzonemi trochę zdziwieniem.
— Moja droga matko! — zaczęła po chwili łagodnym głosem, — nie popełniłam nic coby mogło przynieść mi ujmę. Anatol jest moim krewnym, a od dziś...
Ewie zaszumiało w uszach od ostatniego wyrazu córki.
— Od dziś? — krzyknęła zrywając się z sofy, — cóż od dziś? Od dziś nic nie będzie! nic nie może być innego dziś, jak było wczoraj i zawsze! Od dziś ja zabraniam ci chodzić z nim na przechadzki i nazywać go po imieniu!
Krystyna stała nieruchoma, jakby w posąg zmieniona. Smutek zaćmił jej oczy tak promienne przed chwilą, ale nie zdołał zmącić pogody czoła, które podniosło się lekko, gdy zcicha lecz pewnym głosem wymówiła.
— Moja matko! ja kocham człowieka tego, o którym mówisz, i on kocha mię także.
Ewa zachwiała się, i ręką wsparła się o najbliżej stojące krzesło. Oczy jej przykrym, jaskrawym ogniem zaświeciły śród bladej bardzo twarzy.
— Ty kochasz go... i on cię.. kocha — zaczęła słabym, przerywanym głosem, — wiedziałam o tem... ale...
Uczyniła niezmierne wysilenie aby zebrać siły, które ją odstępowały; wyprostowała się, drżącą ręką powiodła po twarzy, i dodała silniejszym już głosem: — Ale ja jestem twoją matką i zabraniam ci kochać go!
Teraz Krystyna zbladła z kolei, ale ani zachwiała się, ani spuściła oczy, które smutne i zdziwione, jasne były jednak, szczere i łagodne.
— Moja matko — ozwała się po chwili milczenia, — któż komu wzbronić może miłości? Ja wyznaję ci moją szczerze i głośno, bo nie pojmuję dla czego taićbym miała to, co jest skarbem i szczęściem serca mego... Kocham Anatola, kochałam go może wprzód nim tu przybył, wtedy jeszcze gdym wczytywała się w karty, na których ognista myśl jego pomiędzy wybuchami nieszczerego uśmiechu, kreśliła nieugaszone, palące tęsknoty serca niezaspokojonego w szlachetnych swych pragnieniach. Jam go z tych kart odgadła... jam mu oddalonemu jeszcze posyłała nieraz myśli moje... Ileż razy w samotnych chwilach kreśliłam ołówkiem rysy jego zapamiętane z dzieciństwa... ileż razy gorące tworzyłam życzenia, aby w wielki ten umysł wstąpiły cisza i wiara, aby żelazna ta wola podjęła ciężar jakiejś wzniosłej, zacnej roboty... Teraz...
Umilkła na chwilę; powieki jej nawpół spuszczone dotąd podniosły się, i ukazały źrenice których żar zwykły przemienił się w płomienie; na czoło wstąpił rumieniec zapału, usta okrążyły się wyrazem szczęścia. — Teraz — mówiła dalej, — stało się to czego pragnęłam... On uwierzył... pokochał!... teraz matko, ja należę już do niego cała, nazawsze... Gdyby był nędzarzem, poszłabym za nim na głód i nędzę... gdyby był nawet... zbrodniarzem, podzieliłabym z nim wstyd i pokutę...
Przy ostatnich słowach głos młodej dziewczyny zniżył się nieco, i nabrał tych brzmień pełnych, mocnych, jakiemi przemawiać może głębokie tylko uczucie i niewzruszone przekonanie. Ale na Ewę słowa te wywarły wrażenie gromu. Wywołana niemi, stanęła przed jej oczami niezapomniana nigdy chwila jej życia, w której nie już nędza, nie już zbrodnia, ale proste wyrzeczenie się wyrafinowanych miękkości zbytku, prosta możebność walki z miernością, nastraszyły jej serce tak, że zdrętwiałe, bezsilne, uciekło przed niemi pod bezpieczne schronienie cudzego bogactwa, przywłaszczonego mocą oszukaństwa i najwystępniejszego ze wszystkich fałszerstw, sercowego fałszerstwa. Ewa stała przez chwilę nieruchoma, oniemiała, z oczami rozszerzonemi nieco, wlepionemi w twarz córki, to iskrzącemi się ostrem światłem, to gasnącemi nagle, niby cofającemi się wzrokiem wewnątrz. Usta jej zsiniałe, pomarszczone, trzęsły się jak zwiędłe liście poruszane wichrem, otwierały się jakby dla wydania jakiegoś okrzyku, który je palił; lecz zwierały się znowu, bo piersi szamotanej burzą uczuć, zabrakło głosu. Nagle jednak uczyniła nowe wysilenie i zawołała:
— Ja zabraniam ci kochać go! czy rozumiesz mię?
Krystyna zadrżała. W dźwięku głosu, w zmienionej strasznie twarzy matki, odgadła ona coś, co wielkiem nieszczęściem groziło im obydwóm, a nie było już kaprysem codziennym, ale namiętnością gwałtowną i bólem srogim. Poniosła obie dłonie do pobladłego czoła, i drżącemi usty odrzekła. — Nie rozumiem cię matko moja, nie, nie rozumiem! Dla czego zabraniasz mi kochać? dla czego? dla czego?
— Dla czego? — powtórzył za Krystyną głos męzki i silny.
Hrabia Seweryn, który od kilku sekund stał niedostrzeżony w progu, zbliżył się do dwóch kobiet, i stanął pomiędzy niemi. Twarz jego smutna była, ale zarazem surowa; poważnym wzrokiem objął rozognione lica kobiety, która nosiła miano jego żony, i powtórzył:
— Dla czego w sposób ten gniewny i groźny przemawiasz do córki twojej, Ewo? Czy uczucie, które ci wyznała przed chwilą, szczęście jej przyniesie? — pytania tego nie rozwiążemy, ani ty, ani ja. Ale uczucie to uczciwe jest i szczere. Pan Dembieliński prosił mię wczoraj o rękę Krystyny, i przyszedłem tu w tej chwili dla tego właśnie, aby cię Ewo uwiadomić o tem. Dla czego więc, jakiem prawem tak boleśnie targasz serce dziecka twego?
Głos hrabiego poważny był i smutny, ale nie gniewny; a jednak Ewa wsparta dłonią o poręcz krzesła, drżeć zaczęła na całem ciele. Zjawienie się człowieka przeciw któremu czuła się zawsze winną, którego widok codziennie od lat wielu poruszał dno jej sumienia, budząc w niem burze wyrzutów i żalów — zjawienie się tego człowieka przywiodło do ostatniego kresu jej wzruszenie, obudziło w niej gniew głuchy, i szaloną jakąś żądzę podzielenia się z kimś tą męką, której doświadczała sama. Nerwy jej wstrząśnięte do głębi, odmówiły do reszty posłuszeństwa woli, stargały ją jak wiotką trzcinę, a rozstrojone ich struny zabrzmiały dzikim akordem wszelkich tych uczuć złych, nieloicznych i niesprawiedliwych, jakie tylko mieścić się mogą w istocie ludzkiej chorej na ciele i duchu, skrzywionej, zepsutej, pozbawionej hamulca woli i rozumu. Ewa więc drżąca cała, z czołem bladem śmiertelnie, ale z policzkami oblanemi szkarłatnym rumieńcem i iskrzącemi się oczami, zwróciła się do hrabiego.
— Dla czego? jakiem prawem? — zaczęła zaledwie dosłyszalnym zrazu szeptem; — a jakiemże prawem pan stajesz tu pomiędzy mną a moją córką? Jesteś pan dla niej obcym, zupełnie obcym — mówiła coraz głośniej — bo cóż znaczą prawa ojczyma w porównaniu z prawami, jakie posiada matka nad swem dzieckiem?
— Ewo! Ewo! — przerwał hrabia głosem, w którym nie smutek już ale boleść brzmiała — mówisz o prawach matki, ale nie mówisz nic o jej obowiązkach!
— Mówię o prawach — zawołała Ewa — i praw tych nikt odebrać mi nie może. W imieniu tych praw zabraniam Krystynie myśleć nawet o połączeniu się z człowiekiem, którego ja — kocham.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi Krystyny, pobladła jej twarz opadła na dłonie. Hrabia pochwycił rękę Ewy.
— Ewo! — wymówił głosem zniżonym lecz stanowczym — ani słowa więcej! Czystym oczom twej córki nie ukazuj tych brudnych przepaści....
Ale rozszalała namiętnością kobieta nie miała już ani wzroku, ani słuchu, ani jednej przytomnej myśli w głowie, ani iskry woli w targanej złością i rozpaczą piersi.
— A! — krzyknęła wyrywając rękę z dłoni hrabiego, i cofając się o parę kroków — czystym oczom mojej córki niemam pokazywać brudnej przepaści, w której nurzam się sama! Ja więc tylko jedna mam być występną i nieszczęśliwą, a wszyscy wkoło mnie powinni używać szczęścia i jaśnieć cnotą! Nie! zadługo milczałam! nie mogę... nie mogę już dalej... Wiedzcie wszyscy, że człowiek ten był pierwszym i jedynym kochankiem mojej młodości, rozkoszą mego serca, ideałem moim, wtedy gdy mogłam jeszcze myślą i uczuciem sięgać ideału! Nie on mię opuścił, jam go porzuciła... Byłam nikczemną... zlękłam się ubóstwa...
W tej chwili drżący i ostry głos Ewy zagłuszony został przenikliwym, boleśnym krzykiem, który wydarł się z piersi Krystyny. Stała przed matką blada jak marmur, z załamanemi i wyciągniętemi przed siebie rękami.
— A więc to ty matko moja, to ty byłaś tą kobietą....
Nie mogła wymówić ani słowa więcej. Oczy jej zgasły nagle, a ciemne źrenice pozbawione blasku który rozpromieniał je zawsze, nabrały przepaścistej, czarnej głębi. Boleść i groza walczyły chwilę na jej twarzy, aż nizko pochyliły czoło, z taką pogodą podnoszące się zwykle. Chciała postąpić ku matce, chciała coś wymówić; jakieś słowa przerażenia, czy proźby, czy miłości wisiały na ustach jej drżących i zbladłych; ale nie mogła wymówić nic, nie mogła postąpić o własnej sile kilka kroków. Opierając się o sprzęty, chwiejąc się nakształt istoty w której wnętrze zapadł cios niespodziewany a straszny, wyszła z pokoju.
Hrabia wiódł za nią wzrokiem póki nie zniknęła, potem zwrócił się ku Ewie. Oczy jego tak łagodne zwykle, teraz paliły się gorącemi iskrami żalu i gniewu.
— Wstyd ci Ewo! — zawołał surowym głosem — wstyd! wstyd! Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką! Żyłaś na to tylko, aby zadawać męczarnie tym co cię kochali, i zawodzić tych co składali w tobie ufność! O nieszczęśliwa kobieto! wejdź w siebie i ukorz się głęboko, bo jesteś bardzo, bardzo małą!
Rzekłszy to wyszedł, Ewa pozostała sama. Po krótkiej lecz gwałtownej rozmowie nastała wkoło niej cisza, i obudziła ją jakby ze snu. Powiodła dłonią po gorejącem czole, i szepnęła zcicha. — Com ja uczyniła? — Obraz Krystyny, tej tak cudownie pięknej, zdrowej, pogodnej zwykle istoty, stał przed oczami jej jak zaklęty, ze śmiertelnie pobladłą od słów jej twarzą, ze zgasłemi oczami, z czołem pochylonem od przerażenia i boleści. Jakieś uczucie zapomniane oddawna, zaczęło wnikać w serce Ewy, szamotane burzą całkiem innych uczuć. Byłoto uczucie macierzyństwa. Jakaś jasna, drobna twarzyczka, śmiejąca się i błyskająca wesołemi oczami, zamigotała przed jej wzrokiem; byłoto wspomnienie dziecinnych lat Krystyny. Zdaleka, zdaleka płynąć poczęły do ucha stojącej bezwładnie kobiety, echa pieśni jakiejś przeciągłej i łagodnej; byłato pieśń, którą śpiewano nad kolebką jej dziecka wtedy, gdy sama stała nad tą kolebką przypatrując się ze słodyczą ślicznym rysom dziewczynki, na których natura wypisała wyraźnie obietnicę wielkiej piękności... A potem znowu stanęła przed nią blada twarz córki, z oczami które wyglądały jak przepaści, w których zniknęły blaski młodości jej, pogody i szczęścia. Posłyszała ten wykrzyk stłumiony: „O matko moja! tyżeśto była tą kobietą!“, i nagle załamała ręce, i zawołała znowu.
— Cóżem ja uczyniła!.. a słowa hrabiego: „Wstyd ci Ewo! wstyd! wstyd!!“ — brzmiały w jej uszach. Opuściła nizko głowę, i stała ze zwisłemi rękami, z oczami szklanemi, utkwionemi w ziemię. Nogi chwiały się pod nią; białemi zębami, które były u niej jeszcze jednym z rzadkich śladów zgasłej młodości, do krwi przygryzała zmarszczone, blade, pełne wyrazu goryczy wargi. Osunęła się na ziemię, i łokciami wsparta o nizką sofę, czoło ukryła w dłoniach. Tak siedziała długo bez najmniejszego ruchu, i tylko po zmianach jakie zachodziły w wyrazie jej źrenic, po zaciśnięciu chudych palców wkoło zapadłych i silnie tętniących skroni, po śpieszniejszym lub nawpół zamierającym oddechu piersi, poznać można było, że całe szeregi sprzecznych uczuć obejmowały z kolei jej serce, a tłumy myśli tłoczyły się do głowy.
Byłato może pierwsza chwila w życiu Ewy, w której ujrzała przed sobą moralną istotę swoją, całą i nagą, i zdała sobie jasną sprawę z treści lat, które przeżyła już na ziemi. Byłato treść wątła jak pajęcze koronki, nieloiczna jak kaprys, pusta jak dnie spędzone na próżniactwie. Ręce jej i głowa próżnowały zarówno, ciało lubowało się w usypiającej i denerwującej je miękkości, uczucie i rozum wiodły ze sobą bój nieustanny, lecz bezowocny, bo pozbawiony kierownictwa woli i podstawy przekonań. Wszystkie postępki jej kłóciły się ze sobą, jak źle dobrane tony w fałszywym akordzie; nie wiedziała nigdy napewno czego chciała, bo władana z kolei trwogą lub namiętnością, apatją lub próżnością, nie umiała czynić wyboru między wykwintem i miłością, ciszą i gwarem. Bolała zawsze nad wszystkiem co uczyniła, i czego nie uczyniła. Samotna uskarżała się na samotność; tłum i gwar nużył ją także i nudził, bo śród nich dolegliwiej jeszcze czuła pustkę wewnętrzną. Zdawało się jej, że bez miłości żyć potrafi, byleby tylko posiadała wykwint; otoczona wykwintem, wpadała w martwotę albo w rozpacz z żalu po utraconej miłości. Podobną była do dziecka, które w gronie towarzyszów biega z zawiązanemi oczami wokół pokoju, roztwiera ręce z obawy aby nie potknąć się o coś twardego, a mimo to potyka się ciągle, kaleczy się, i wyrządza szkodę innym. Ona także grę życia prowadziła na oślep; bojaźliwie unikała wszystkiego coby mogło ją zranić, a jednak co chwilę boleśnie uderzała się o prawa życiowe, jak ćma nocna o ściany ciemnego pokoju. Tak dosięgła końca połowy życia, tej właśnie pierwszej połowy, w której młodość zapracowuje sumę szczęścia, czynów, zasługi, mającą utworzyć spokój, zadowolenie i zacność starości. Ona szczęścia nie zaznała. Gdzież były zasługi jej i czyny?
Kiedy ostatnie to pytanie nasunęło się myśli Ewy, głowa jej pochyliła się jeszcze niżej, dłonie szczelniej jeszcze zakryły utkwione w ziemi oczy. W uszach jej zabrzmiały słowa hrabiego: „Byłaś niewierną kochanką, obłudną żoną, złą matką!“ Tak; tem wszystkiem ona była — to jest niepotrafiła nigdy być czem innem jak niczem. A jednak nie była z natury złą zni upośledzoną, czuła to; nosiła nawet w sobie pewne instynkta cnoty, pewne nieokreślone pragnienia uczuć silnych i prawych. Natura obdarzyła ją charakterem słodkim, łagodnym, i sercem łatwo wzruszyć się dającem. Do czegoż posłużyły jej dobre dary natury? Nie ćwiczone wolą, nie doskonalone wysileniami rozumu, nie zahartowane w pracy ducha i ciała, nie oparte na stałych podstawach przekonań, rozmiękły w powodzi próżniaczych i pieszczotliwych przyzwyczajeń, jak listek róży samopas puszczony na falę letniej wody. Ewa widziała wciąż przed sobą surową i pełną poważnego żalu twarz hrabiego, i przypomniała sobie ów wieczór daleki, i również daleki dzień poślubny, w którym człowiekowi temu, składającemu w jej ręce całe ufne i kochające swe serce, przyrzekła być żoną wierną, i szanującą niezmazaną cześć jego imienia. Mówiła to wtedy z zupełną dobrą wiarą, a jednak nie była zdolną wypełnić nawet tej skąpej, smutnej obietnicy. Porwana namiętnością, przeniewierzyła się myślą tej obietnicy; a gdyby tylko posiadała jednę szczyptę więcej odwagi fizycznej, przeniewierzyłaby się słowem i uczynkiem. Miała córkę, kochała ją nawet.
Ileż razy, kiedy Krystyna była jeszcze małem dziecięciem, z czułością tuliła ją w swych ramionach, pocałunkami osypywała śliczną główkę dzieweczki? Ileż razy potem, gdy dzieweczka ta dorastała, ścigała ją wzrokiem rozrzewnionym, rachowała każdy z przybywających jej wdzięków, i czuła jak w piersi jej owładniętej wpół martwym snem apatji, zwolna wprawdzie ale często, uderzało serce matki! A jednak nie potrafiła być matką temu dobremu i pięknemu dziecku. Obce starania hodowały jej ciało, obcy umysł wykształcił jej ducha; hodowanie i kształcenie dziecka było pracą, a ona pracować nie chciała. Mijały niekiedy dnie i tygodnie, a ona zamykała drzwi swych pokojów przed krokami swej córki; bo jakkolwiek kroki te były lekkie, jakkolwiek głos Krystyny brzmiał łagodnie i kochająco, ona żadnego szmeru dokoła siebie znieść nie mogła — pragnęła być samą, zupełnie samą, aby nie dostać migreny lub spazmów na widok cudzego zdrowia i szczęścia, choćby to było zdrowie i szczęście jej dziecka. Pustka! okropna pustka! nic nie uczyniła, nic nawet nigdy silnie i wytrwale nie czuła. Do czegóż więc zdolną była? Była niczem, i niezdolną była do niczego. A jednak przyszedł czas, w którym pokochała szalenie, namiętnie, a raczej uczuła dawną zdradzoną miłość powstającą w sobie, z mocą tysiąckrotnie zwiększoną! Ale ta miłość niewczesna, występna, i te jej srogie pożądania i udręczenia, nie były czem innem jak karą, którą nieubłagana loika życia wymierzała na nią za sfałszowanie serca, za nędzne marnowanie dni i lat w próżniactwie rąk i głowy, za skrępowanie ciała atłasowemi pieluchami, i asfiksję ducha w heljotropowych woniach.
A dziś jeszcze, cóż uczyniła? Jakie okrutne, bezwstydne słowa rzuciła temu człowiekowi, któremu winną była zrazu tyle miłości, potem tyle cierpliwości i pobłażania, i tej młodej, czystej dziewczynie, która nigdy nie zraniła jej niczem, której każde słowo wyrzeczone do niej było miłością, każdy postępek troskliwością najczulszą — której serce, umysł, piękność nakoniec, mogłyby stać się dla niej źródłem najczystszego szczęścia i najszlachetniejszej dumy, gdyby była kobietą i matką, a nie Ewą salonów.
Czyliż naprawdę żyła dla tego tylko aby zadawać męczarnie tym, którzy ją kochali, zawodzić tych, którzy złożyli w niej ufność i wiarę? O smutne, upokarzające przeznaczenie!
Ewa czołem dotknęła ziemi, i zaniosła się głośnym płaczem.
W płaczu tym odzywały się łkania i śmiechy nerwowe, Ewa czuła już, już ogarniające ją spazmy; ale ostatkiem woli i myśli przytomnej powstrzymywała wybuch buntujących się nerwów. Zdawało się jej, że gdyby dostała spazmów, umarłaby wnet ze wstydu. Czuła bowiem w tej chwili, i z przerażającą dokładnością rozumiała cały wstyd swego niedołęztwa, całą głębię fizycznego i moralnego upadku w jaką popadła. Po kwandransie, głośny płacz ustał; kobieta ze zgiętą postacią, z czołem opartem o dywan zaściełający posadzkę, płakała cicho. Ubiegłszy połowę życia, wzbudziwszy dla siebie tyle szczerych, gorących uczuć, nie miała teraz ani jednej dłoni na której wesprzećby się mogła, ani jednego serca, któreby szanowało ją i kochało. Roztrwoniła dobrowolnie wszystkie te skarby, które jednak spływały na nią kiedyś tak obficie; chwiejne jej serce i słaba wola zdradzały i zawodziły wszystkich. Teraz wszystko zdradziło ją i zwiodło. Czuła się samą, okropnie samą, i pogrążona w tej przerażającej samotności, rozpływała się w łzach rzęsistych, gorących, gorzkich.
Nagle śród głębokiej ciszy, zalegającej różowy salonik, dały się słyszeć lekkie lecz spieszne stąpania. Ewa uczuła miękkie jakieś ramię otaczające jej zgiętą kibić i podnoszące ją z nad ziemi; jakaś dłoń ciepła i łagodna odgarnęła splątane włosy ze zwilżonych łzami jej policzków, jakieś usta gorące jak miłość, lecz świeże jak rosa poranna, przylgnęły pocałunkiem do pałającego jej czoła. Otworzyła oczy i ujrzała się w objęciu córki. Twarz Krystyny pochylała się nad jej głową, jaśniejąc śród zapadającego zmroku; ciemne oczy jej wpatrzone w nią, głębokie były i smutne, ale łagodne i kochające. Ewa przymknęła znowu powieki. Ogarnęły ją dwa dziwnie zmieszane z sobą uczucia: wstydu i szczęścia. Ukryła twarz w dłoniach i znowu nizko pochyliła głowę. Ale Krystyna otoczyła ją teraz obu ramionami, które silne choć miękkie, podniosły ją z ziemi i jak dziecię złożyły na poduszkach sofy. Potem uklękła przed leżącą bezwładnie kobietą, i obie ręce jej ujęła w swoje dłonie.
— Matko moja! — szepnęła, — przebacz mi że przychodzę tak późno!
Tym razem Ewa otworzyła oczy pełne zdumienia. — Jakto! ją więc błagano o przebaczenie, ją, która poniżyła się tak głęboko, tak srogo zraniła serca innych!
— Przebacz mi, matko moja, że przychodzę tak późno! — powtórzyła Krystyna, i znowu przytknęła gorące usta swoje do rąk jej i czoła. — Powinnam była wcale nie odejść ztąd, i odrazu powiedzieć ci, że pomimo wszystkiego co zaszło, kocham cię i niczego więcej nie pragnę, jak ocierać łzy twoje, jak moją siłą zastąpić twoją siłę... Alem doświadczyła sama boleści wielkiej, która na chwilę uczyniła mię słabą... przebacz mi matko moja, żeś straszną godzinę tę przepędziła sama, że nie byłam przy tobie, aby podnieść głowę twą ciężką od wstydu, ukoić serce miotane burzą...
Ewa słuchała jak upojona. Głos Krystyny cichy, głęboki, pełen niewysłowionego smutku i nieznającej granicy miłości, wydawał się jej w tej chwili niebieską pieśnią anioła. Chciała podnieść się, ale zabrakło jej siły; chciała wyciągnąć ramiona, ale ogarnęła ją dziwna nieśmiałość. Poruszyła się tylko niespokojnie i westchnęła z głębi piersi. Krystyna położyła znowu na czole jej dłoń miękką, jakby ochłodzić je i uspokoić pragnęła; niżej jeszcze pochyliła się nad jej twarzą, i mówiła dalej:
— Uspokój się matko moja, i ufaj sercu twojej córki. Cokolwiekby się stać miało, nie zawiedzie cię ono, nie zdradzi... Przypomnij sobie te chwile, w których małą dziecinę brałaś w twe słodkie ramiona, i całowałaś jej usta i oczy, wkładałaś w jej małe rączęta swoje długie, złote włosy, aby bawiąc się niemi, śmiała się na twem łonie... Przypomnij sobie jak sadzałaś obok siebie dorastającą dzieweczkę, i ręce jej trzymając w swych dłoniach, patrzałaś na nią wzrokiem zanurzonym w tkliwości... Czy pamiętasz te chwile matko moja? bo ja je pamiętam. Pomimo wszystkiego co było kiedy, co stało się dziś, wiem że kochałaś mię... że kochasz mię jeszcze... Pocałunki jakiemi kiedyś okrywałaś głowę moją, słowa pieszczoty jakiemi budziłaś mię, gdy otwierałam ze snu dziecinne oczy, spłynęły we mnie i pozostały, jako przypomnienie niezachwianej miłości mej dla ciebie i świętego obowiązku...
Umilkła na chwilę pokonana wzruszeniem; wkrótce jednak podniosła głowę, i pewnym lubo zawsze łagodnym głosem powtórzyła:
— Uspokój się matko moja, i ufaj mi zupełnie. Córka twoja nie pójdzie do szczęścia swego po sercu twojem... bo jakkolwiek uczucie któreś wyznała jest występne...
— Występne! — jęknęła Ewa, i znowu zakryła sobie oczy.
Krystyna pochylona ciągle nad nią, milczała chwilę; na twarz jej wybił się wyraz walki.
— Tak — wyrzekła nakoniec, — przebacz mi matko moja, ale ani miłość moja dla ciebie, ani uszanowanie należne matce od dziecka, nie mogą skłonić mię do kłamstwa. A zresztą matko moja, złato i niezdrowa miłość, która osobie ukochanej zamyka oczy na prawdę, zamiast je otwierać. Jam do takiej niezdolna. Dla spokoju twego mogę wyrzec się najdroższych pragnień moich, mogę cierpieć i czekać, i spalić się choćby w tęsknotach oczekiwania; ale nazwać białem to co w oczach moich ma barwę czarną, nie jest w mojej mocy. Uczucie, które wyznałaś dziś przedemną, jest występnem...
Urwała nagle, i trwożny wzrok zapuściła w twarz matki.
Ewa płonęła szkarłatnym rumieńcem; podniosła się i usiadła, drżącem ramieniem wspierając się o poduszki sofy. Krystyna trzymała ciągle rękę jej w swych dłoniach.
— Czy obraziłam cię matko moja? — zapytała głosem, w którym brzmiała bolesna walka, jaką staczała ze sobą ta szczera i kochająca natura, rozdarta pomiędzy miłością dla matki i dla prawdy.
— Mów dalej! mów drogie moje dziecko! — szepnęła Ewa zamykając znowu powieki.
Krystyna pochyliła się i przez kilka chwil w milczeniu całowała rękę jej i kolana. Potem podniosła twarz zalaną łzami, i cichym lecz pewnym głosem zaczęła znowu mówić:
— Tak, matko moja, uczucie twoje jest występne. Są przyrzeczenia, które raz wypowiedziane zobowiązują człowieka na wieki, złamanie ich musi być występkiem. Jedno z takich przyrzeczeń, ty matko, dałaś człowiekowi, którego imię przyjęłaś za swoje — nie dzieckiem już będąc, nie młodziuchną dzieweczką, nierozumiejącą siebie, ale kobietą dojrzałą w pełni woli i rozumu. On kochał cię, położył w tobie całą ufność swego serca, nie upoważnił cię niczem do złamania obietnic. Czy masz mu co do wyrzucenia? nie, matko moja. Zapytaj twego własnego, dobrego serca, a ono ci odpowie, że człowiek ten wart większego szczęścia, szczerszych, gorętszych uczuć niż te, któremi go darzyłaś... A jednak kochając innego, zdradzałaś go w myśli... A wszelka zdrada... matko moja... przebacz mi, przebacz, ale powiedzieć muszę... skłamać nie mogę... wszelka zdrada jest występkiem...
Umilkła i pochyliła głowę; zabrakło jej głosu, nie mogła dłużej patrzeć w twarz matki. Ewa zakryła oczy dłonią.
— Krystyno! — szepnęła, — Krystyno! czy ty wiesz coto namiętność straszna, która ogarnia, porywa, głuszy sumienie, głowę i piersi ogarnia szałem...
— Matko moja! — zawołała Krystyna, obejmując znowu jej ręce, — nie mów dalej, nie mów! ja wiem, rozumiem, ja kocham także...
Pierś jej podniosła się wysoko, oczy zajaśniały jakiemś gorącem, z dna piersi podnoszącem się natchnieniem.
— Ja wiem, matko moja, coto jest kochać bardzo, głęboko, namiętnie; kochać każdem uderzeniem serca, każdą myślą, całą mocą ciała, wszystkiemi siłami ducha... Znam taką miłość, wiem jak jest ona ważną... ale wiem także, iż po nad nią jeszcze świeci słoneczne oblicze prawdy; a kto na nie patrzy, nie pójdzie tam, kędy go woła głos krwi i serca, ale tam, kędy ona mu iść nakazuje... Prawda ta jest obowiązkiem... prawda ta jest cnotą... Dziś zrana widziałam tylko miłość moją, teraz przysłoniła mi ją surowa lecz święta dłoń obowiązku... Po sercu twojem matko, nie pójdę do szczęścia mego... człowiek, którego kochamy obie, odjedzie ztąd na mą proźbę... żadna z nas nie powinna dłużej go tu widzieć...
Ewa nagle twarz odsłoniła. — Jakto! — zawołała, — miałażbyś przestać go kochać? miałażbyś zabić w sobie to uczucie, którego moc poznaję z brzmienia twego głosu, z bladości twej twarzy!
Mówiła to z rodzajem przerażenia, jakiego doświadcza człowiek na widok popełnionej przez się zbrodni. Krystyna wstrząsnęła zwolna głową. Twarz jej była w istocie bardzo bladą, a brzmienia głosu dziwnie głębokie, gdy zaczęła znowu mówić:
— Nie, moja matko! nie przestanę go kochać. Uczucie moje prawe i wolne od wszelkiego występku. Zabijając je w sobie wysileniem woli, popełniłabym morderstwo nad własnem sercem, sfałszowałabym je, a tego uczynić nikomu nie wolno. Ale uczucie to stałoby się występnem, jeślibym czerpała zeń szczęście, nie zważając na twoje cierpienia. Więc zamknę je w sobie, i chować będę jak djament, który nie rdzewieje choć spoczywa w ukryciu.... i będę czekała matko... będę czekała, aż kiedyś z sercem wyswobodzonem z oków grzesznej namiętności, powiesz mi sama: idź i weź swoje szczęście...
Umilkła i osunęła się niżej na ziemię, jakby przez chwilę sił jej zabrakło. Ramionami objęła kolana matki, i składając na nich głowę mówiła ciszej:
— Będziemy cierpiały i czekały obie... Dobrze się stało, matko moja, że chwila bezpamiętnego uniesienia otworzyła ci usta... Zrzuciłaś z siebie ciężar obłudy, nie potrzebujesz więcej ukrywać się i udawać... Teraz nic nie będziemy miały przed sobą skrytego... będziemy wspierały się wzajemnie. Ja wierzę... wierzę... że nieprędko może, ale przyjdzie chwila, w której zakosztujesz świętej rozkoszy, jaką daje cnota; cichy spokój obejmie głowę twoją, i ukołysze serce... Wtedy będziemy obie szczęśliwe... Tymczasem matko, ufaj mi... ja po twem sercu do mego szczęścia nie pójdę... Będę czekała...
Ostatnie słowa jej rozpłynęły się w szepcie zaledwie dosłyszalnym; znać było, że jeśli to co mieniła być swym obowiązkiem, zwyciężyło własne pragnienie jej i uczucie, zwycięztwo to nie przyszło jej bez tego krwawego trudu, jakiemu podołać mogą mężne tylko i gruntownie cnotliwe istoty. Pomiędzy dwiema kobietami panowało kilka minut głębokie milczenie. Twarz Ewy, na którą padał cień od wiszącej u okna firanki, kryła się w mroku; Krystyna ukryła swoją w fałdach sukni matczynej. Nie chciała ona może pokazać matce żaru rozdzierającej boleści, płonącego w jej oczach, albo wielkich gorących kropel łez, które od chwili do chwili spływały z oczu tych na blade bardzo policzki. Nagle Ewa pochyliła się, i oba ramiona zarzuciła na szyję córki. Podniosła głowę jej i zaczęła okrywać ją namiętnemi pocałunkami. Przez chwilę nie mogła wymówić ani jednego słowa, i tylko usta jej lgnęły do czoła, oczów i ust pięknej, klęczącej przed nią dziewczyny, z takiem namiętnem uniesieniem, jakby wszystka burza tak długo miotająca jej sercem, wylewała się na zewnątrz przez te pocałunki, zdrojami gorącej miłości.
— O moje dziecko! — szepnęła po chwili, — o moje śliczne, dobre, wspaniałomyślne dziecko! tyś przebaczyła mi! tyś nie wzgardziła twą występną, niedołężną matką! O bądź błogosławioną! Krystyno! wróciłaś mi życie!
Zaledwie wymówiła to, porwała się z miejsca i stanęła wyprostowana.
— Nie! — zawołała, — tak nie będzie jak powiedziałaś, Krystyno! ty nie będziesz przezemnie cierpiała! Niechże choć raz uczynię cokolwiek dobrego na świecie! niechże choć raz będę człowiekiem!
Z siłą jakiej niepodobnaby się spodziewać po istocie tak schorowanej fizycznie i moralnie, podniosła córkę z ziemi. — Wstań — rzekła, — i chodź ze mną!
Odgarnęła włosy z czoła i twarzy, poprawiła nieład sukni i pociągnęła taśmę od dzwonka.
— Idź do pana Dembielińskiego — rzekła służącemu, — i powiedz mu, że życzę sobie widzieć się z nim natychmiast w pracowni hrabiego!
— Moja matko! — zaczęła Krystyna zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę, — co chcesz uczynić?
Ewa raz jeszcze objęła jej szyję i pocałowała ją w czoło.
— Co ci do tego? — rzekła nieledwie z uśmiechem, — pozwól matce twojej zrzucić z sumienia wielki ciężar, i z głowy wielki wstyd! Nie przeszkadzaj mi w niczem, chodź ze mną!
W pracowni hrabiego paliła się już na stole lampa i ogień płonął w obszernym kominie; nikogo jednak w pokoju nie było w chwili, gdy Ewa i Krystyna próg przekroczyły, a w drzwiach przeciwległych ukazał się Dembieliński. Na jego widok nieposkromione drżenie przebiegło Ewę od stóp do głowy; wyraz głuchej walki wybił się znowu na twarz jej bladą, zmiętą i zoraną. Szybkoto jednak minęło, bo wzrok Ewy niby ku źródłu siły zwrócił się ku Krystynie, i ztamtąd już spojrzenie jej błyszczące jeszcze źle oschłemi łzami, ale spokojniejsze i jaśniejsze niż kiedy, spłynęło na twarz zbliżającego się mężczyzny.
— Pani hrabino — pierwszy ozwał się gość, — pośpieszyłem tu na jej rozkaz... — Dokończył myśl swą pełnym uszanowania ukłonem; ale oczy jego niespokojnem prawie wejrzeniem szukały oczów Krystyny, która podając krzesło matce, na nią tylko patrzała.
Ewa nie usiadła, tylko oparła rękę na poręczy krzesła.
— Panie Dembieliński — zaczęła pewnym głosem i z podniesioną głową, — mąż mój zawiadomił mię o oświadczeniu, jakie mu wczoraj uczyniłeś pan względem Krystyny. Pan kochasz moją córkę i pragniesz otrzymać jej rękę?
Przy ostatnich słowach brzmiących tonem zapytania, Dembieliński podniósł głowę. Poważnym był w tej chwili i widocznie wzruszonym.
— Tak pani — odpowiedział, — pokochałem Krystynę szczerze i głęboko. Ona podzieliła uczucie moje. Tę samą prośbę jaką wczoraj zaniosłem do przybranego jej ojca, dziś zanoszę do jej matki.
Wyrzekł to z prostotą, jaka zawsze i nieodłącznie towarzyszy prawdziwemu uczuciu... Głos jego łagodniejszy był i cieplejszy niż zwykle; nie było w nim pokory, ale nie było też i zwyczajnej mu dumy.
Dłoń Ewy silniej zacisnęła się wkoło poręczy krzesła, usta jej otworzyły się, ale wnet zadrżały i nic nie wymówiły. W słabej tej piersi, namiętność i dobre natchnienie toczyły jeszcze walkę. Po chwili odwróciła twarz, i szybkim ruchem otarła palącą łzę, która niepowstrzymana żadnem wysileniem, wypłynęła z pod jej powieki. Byłoto wszakże jedno mgnienie oka, po którem zwróciła się ku obecnym blada ale spokojna. Wyciągnęła rękę, i ujęła nią dłoń Krystyny. W tej samej chwili w drzwiach pokoju ukazał się hrabia. Ujrzawszy trzy osoby zgromadzone razem pod światłem ogniska, zatrzymał się, i niespokojnym wzrokiem patrzał na Ewę. Ona dojrzała go także, i niepuszczając ręki córki, postąpiła ku niemu kilka kroków.
— Sewerynie — rzekła głosem, w którym czuć było pokorę, proźbę, i pewną niezwykłą jej siłę — Sewerynie, powtórzyła — pan Dembieliński oświadczył mi się o rękę Krystyny, i ja mu ją oddaję!
Hrabia wydał się zrazu zdumionym, ale trwało to zaledwie parę sekund. Odgadł, zrozumiał wszystko; oczy jego nabrały wyrazu tej głębokiej radości, z jakim poglądał zawsze na każde dobre, szlachetne zjawisko. Bruzdy poznikały z wyniosłego jego czoła. Zbliżył się prędko, wziął rękę Ewy, i przez chwilę patrzał na nią w milczeniu. Oczy kobiety połyskujące łzami błagały o przebaczenie; spojrzenie mężczyzny wyrażało głęboką litość i dobroć bez granic. W tej samej chwili Krystyna i Anatol jakby popchnęci niezwyciężoną siłą, zbliżyli się ku sobie, i połączyli dłonie. Patrzyli na siebie milcząc. W oczach mężczyzny płonął dramat serca, które długo zgłuszone i zgorzkniałe z rozkoszą nurzało się w odnalezionym zdroju miłości i wiary. W podniesionem ku niemu spojrzeniu pięknej dziewczyny, tkwił cały poczet uczuć czystych jak kryształ, stałych jak opoka, gorących jak młodość ogarnięta pierwszym płomieniem życia....
Nagle, do pokoju w którym panowało uroczyste prawie milczenie, jakie towarzyszy zazwyczaj niemej rozmowie serc silnemi przejętych uczuciami, wniknął płynący od dołu przenikliwy krzyk kobiecy. Wniknął on od dołu, wyraźnie z komnaty położonej prostopadle pod pracownią hrabiego. Był to krzyk przerażający; brzmiał w nim przestrach gwałtowny, ból jakiś nagły, jakby wołanie o pomoc i ratunek. Ewa przestraszona upadła na krzesło, i Dembieliński nastawił ucha; Krystyna pierwsza rzuciła się ku drzwiom.
— To głos Klary! zawołała.
— Co się mogło stać tej dziewczynie! — z kolei zawołał hrabia i wraz z Dembielińskim spiesznie wybiegł z pokoju.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.