Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   306   —

ciemnością i urojonemi marami! Ewa nie była ograniczoną; wiedziała dobrze, iż mary których zlękła się, istnieć nie mogły wcale; że ciemność od której uciekła, była takiem samem naturalnem zjawiskiem jak światłość. A jednak nie było w jej mocy przezwyciężyć tego głupiego, nikczemnego strachu, tego wytworu nerwów rozstrojonych próżniactwem, miękkością, bezpłodną ognistością wyobraźni nie zahartowanej zdrowem, poważnem myśleniem. Załamała ręce i porwała się z sofy. — O! jakam ja niedołężna! nikczemna! głupia! — zawołała — nie umiałam zdobyć sobie kiedyś szczęścia i cnoty, a teraz nie potrafiłam nawet popełnić błędu! W tej chwili czuła już ona, że to co przed godziną zamierzała uczynić, byłoby błędem, i to błędem, do którego czuła zawsze wstręt najwyższy, którego pokusie oparła się wtedy, gdy była młodą żoną zgrzybiałego starca, kochaną przez młodzieńca którego kochała także. Tak, ale wtedy była ona jeszcze młodą; i jeżeli nieformułowała w myśli żadnej nadziei, to jednak nosiła ją nieokreśloną w sercu, które siłę spodziewania się czerpało z samej młodości. A teraz... o, teraz byłoto już dla niej ostatnie uczucie, byłato ostatnia iskra goszcząca w zwiędłej, przedwcześnie zestarzałej jej piersi... Teraz ona popełniłaby już błąd; ślepa na to wszystko, głucha, niepamiętna na nic, rzuciłaby się w ramiona człowieka, którego obraz wpił się w jej głowę,