Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   296   —

ny i pracowity, opuszczała się na krzesło zmęczona, i ukrywała czoło w dłoniach. Czasem promień zimowego słońca, blady ale ciepły, wnikał przez różowe zasłony okien, i ślizgał się po zwiędłych jej ustach. Wtedy uśmiechała się z zamkniętemi oczami i marzyła. Byłyto raczej wspomnienia niż marzenia. Wspomnienia te jednak tak ją pochłaniały, że zapominała o teraźniejszości. Zdawało się jej, że jest młodą, piękną Ewą, panią swej ręki, którą w gorącej, silnej dłoni, trzyma młody mężczyzna z czarnemi, palącemi oczami. Siedzą w altanie ogrodu, róża i bzy kwitną nad ich głowami; promienie księżyca srebrzystą tęczą przepasują wyniosłe czoło jej narzeczonego, który wsłuchany w daleki śpiew słowika, coraz mocniej ściska jej rękę; przy niej kocha naturę, rozumie piękność, pełną piersią uczuwa rozkosz tej skromnej pieszczoty, jaką obdarza go nieśmiały uścisk jej ręki, i słodkie spojrzenie oczu jej błękitnych jak niezapominajki. Za tem wspomnieniem idzie obraz inny, znów inny i jeszcze inny. Ewa pamięta każde gorące słowo jego, każdy uśmiech miłosny — a było ich wiele, bo on kochał i ona kochała... A teraz? nie! Ewa myśleć o tem nie chce. Teraz dzień jasny; zimowe niebo świeci nieskażonym błękitem. W powietrzu wiać już muszą oddechy wiosenne, bo oto pod oknami zaśpiewał jakiś ptaszek. Ona pragnie życia, pragnie rozkoszy... Wstaje raz