Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   295   —

otaczała, ale tak niezmordowana w gorączkowym swym ruchu, jak gdyby ożywiała ją jakaś niewyczerpana i spokoju jej nie dająca siła. Twarz jej bywała niekiedy bladą, jak koronki zdobiące jej suknie, niekiedy zrumienioną do purpury albo gniewem głuchym i gryzącą goryczą, albo zalaną rzęsistemi łzami. Kobieta ta chodziła, chodziła, chodziła, chwiała się, słabła, upadała na miękkie poduszki sofy, powstawała a raczej zrywała się, i znowu chodziła; dłońmi białemi i chudemi przyciskała pierś falującą, i ze zwiędłych policzków łzy ocierała rozwianemi włosami, które młodsze od twarzy, bujne były, miękkie jak jedwab i złociste. Tak przepędzała noce całe, a o świcie przeglądała się w zwieciedle, załamywała dłonie i wołała z rozpaczą: „jakam ja stara! brzydka!“ Ale około południa wstawała z uśmiechem nadziei na ustach. „Zobaczę go!“ szeptała, i siadała przed gotowalnią. Czesała swoje długie, prześliczne włosy z taką pieczą i troskliwością, z jaką nigdy królowe mody nie czeszą się przed balem; odświeżającemi płynami zmywała z twarzy ślady łez i bezsenności; jeżeli zmyć się nie dawały, przykrywała je cieniuchną warstewką różu, a potem, długo wybierała pomiędzy sukniami, koronkami, ozdobami. Ręce jej drżały, usta na przemian zaciskały się i uśmiechały, spłowiałe źrenice tonęły w stosach barwistych wstęg i sukien. Pragnęła być piękną. Ukończywszy strój subtel-