Miesiąc nektarowy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miesiąc nektarowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIESIĄC NEKTAROWY.
I
NIESPODZIANKA.

Pan Filip był sobie młodzieniec dobry, szczupły i skromny. Pracował jako pomocnik buchaltera u jednego z bankierów, miał pokoik kawalerski na jednej z pryncypalnych ulic, sześćset rubli pensji, dywan nad łóżkiem, serce pełne nieśmiałości i najidealniejsze poglądy na świat.
Od kilku dni obiegały po kantorze, w którym urzędował, wieści bardzo posępne. Mówiono o jakimś nowym pomocniku buchaltera i litowano się nad panem Filipem, który prawdopodobnie miał otrzymać dymisją. Przyjaciel nasz udawał, że pogłosek tych nie słyszy; niemniej jednak za każdem skrzypnięciem drzwi rumienił się i truchlał. Przychodziły mu na myśl dwie spóźnione korespondencje, splamiona księga i jedna nieobecność w biurze... Okropne skutki drobnych zaniedbań!
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że w czasach owych pogłosek pan Filip przychodził do roboty najwcześniej, opuszczał ją najpóźniej i orał jak wół. Na zabiegi te patrzył strasznie z pod oka główny buchalter (istna marynata człowieka), lecz milczał bardziej niż kiedykolwiek. To też biedny Filip był prawie ciągle zarumieniony, doświadczał ściskania serca i drżenia łydek.
Pewnego dnia, około jedynastej, wszedł do kantoru jakiś człowiek młody, ze sterczącemi wąsikami i przywitał się z buchalterem głównym. Potem coś ze sobą poszeptali i wyszli do prezesa. Pan Filip uczuł w tej chwili nieopisany wstręt do ludzi młodych, do buchalterów głównych i sterczących wąsików i chętnie ofiarowałby swój platerowany imbryk i hebanową laskę za to, żeby w młodego człowieka ze sterczącemi wąsikami piorun uderzył. Nie było w tem nic niepodobnego, akurat bowiem zaczął się miesiąc czerwiec.
Po wyjściu buchaltera zapanowała w biurze śmiertelna cisza, tak, że pan Filip słyszał klekot zegaru w kasie, uderzenia pulsów w skroniach, a nawet w nogach, i ziewanie woźnego w przedpokoju. Po ciszy tej jednak wybuchł gwar oburzonych kolegów.
— Biedny chłopak! — mówił jeden — robił najsumienniej i stracił miejsce.
— To jeszcze niepewne — dodał drugi.
— Co nie ma być pewne?... — wykrzyknął trzeci. — U nas tak zawsze! łobuzów protegują, a porządnych ludzi wyszydzają...
— Gdyby łobuzów protegowali, to ty, Kaziu, byłbyś już chyba dyrektorem! — zauważył czwarty.
— No, no! — oburzył się Kazio, a potem dodał:
— Ja, żebym był na miejscu Filipa, to z desperacji strzeliłbym chyba w łeb staremu, a buchalterowi kościbym połamał!...
— Biedny chłopak!... szkoda chłopca!... — powtarzano chórem.
— Taki dobry kolega, nieraz za innych odrabiał.
— Można powiedzieć: najzdolniejszy ze wszystkich.
— Należało mu pensją podwyższyć, ale nie wypędzać licho wie za co...
A pan Filip myślał tymczasem:
— Mój Boże! co ja teraz pocznę?... Widocznie, musiał mi ktoś stołka przystawić... plotek narobić... O, panno Zofjo!...
Przy tych słowach w głębi duszy zajaśniał mu obraz ponętnej panny, oblanej ostatniemi promieniami zachodzącego słońca jego karjery. Nigdy Zosia nie wydawała mu się droższą i piękniejszą jak teraz.
— Jakie to szczęście — szepnął — żem jej dotychczas ani słowa nie wspomniał o miłości! Tem lepiej... Umrę z tajemnicą, której nie domyślają się ani ona, ani jej stryj, ani moja ciotka... no, nikt!... Nieraz wyrzucałem sobie moją nieśmiałość, lecz dziś błogosławię ją...
Nagle wszedł buchalter główny i rzekł głosem, w którym wszyscy dostrzegli odcień ironji:
— Panie Filipie, prezes chce się z panem rozmówić.
Filip podniósł się jak automat i pomyślał:
— Jeżeli miejsca nie znajdę, zabiję się. Bądź zdrowa, Zosiu!
— Zwymyślajże go przynajmniej na odchodne! — szepnął popędliwy Kazio, wskazując okiem na buchaltera.
Lecz Filip nie skorzystał z tej bezinteresownej rady. Minął salę jedną i drugą, przedpokój i korytarz, wyobrażając sobie, że jest podobny do tych licznych ofiar, które intrygi na rusztowania wysyłały. Oddychał szybko, z godnością poprawiał sobie krawat i włosy, właśnie jak przystało na niewinną ofiarę, i doświadczał niewymownej ulgi, słysząc, że mu buty tak głośno skrzypią. Był to pewien rodzaj protestacji przeciwko nieznanym intrygantom i nieszlachetnym bankierom.
Gdy wszedł do gabinetu prezesa, zastał go zajętego pisaniem. Owładnięty rozpaczą, chciał usiąść na kozetce i nogi wyciągnąć na znak pogardy dla możnych świata tego. Wrodzona jednak skromność powstrzymała go.
— Czy to pan Filip? — spytał prezes.
— Tak — odparł nasz przyjaciel głosem, w którym według jego opinji malował się wyrzut dla niesprawiedliwości i lekceważenie dla pozbawionych sumienia bogaczów.
— Bądź pan łaskaw usiąść — dodał prezes i pisał dalej.
Zkolei jakieś uczucie podobne do nadziei opanowało Filipa. Zajął miejsce bez szelestu, znowu zarumienił się i pomyślał:
— Mój Boże!... może mi nie da zupełnej dymisji?... Może choć jaką posadzinę na czterysta... trzysta rubli?... O, panno Zofjo!
— Panie Filipie! — zaczął znowu prezes głosem surowym. — Zebrawszy o postępowaniu pańskiem nierównie dokładniejsze niż pan sądzisz, wiadomości...
Urwał nagle, zasypując papier piaskiem, a przyjaciel nasz ujrzał przed oczyma duszy widziadło Powązek, swego trupa, zamkniętego w trumnie hermetycznej, i płaczącą pannę Zofją... Przy tem strasznem widzeniu spotniał jak w łaźni.
— Zebrawszy wskazówki — ciągnął prezes — ja i moi wspólnicy postanowiliśmy dać panu posadę buchaltera cukrowni naszej w Patykowie... Woźny! proszę to odnieść na pocztę.
— O, panno Zofjo!... — szepnął nowy buchalter, dziękując Bogu, że nie zabił prezesa, nie zwymyślał głównego buchaltera, a nawet — że nie usiadł na kozetce z wyciągniętemi nogami.
— Będziesz pan miał — mówił znowu prezes — mieszkanie, opał, światło, cukier i tysiąc dwieście rubli pensji, nie licząc gratyfikacyj. Z obecnej posady uwalniam pana dziś, nową obejmiesz za miesiąc.
— Miesiąc?... O, panie prezesie! — wybełkotał uszczęśliwiony Filip.
— Musisz pan czuć gwałtowną potrzebę wypoczynku?... — spytał prezes, bystro spoglądając na niego.
— O nie, panie!... jestem gotów pracować dzień i noc, ale...
— Ale?
— Ale chciałbym się oż.. oże...nić!... — jęknął prawie dyszkantem młody człowiek.
— Ach! ożenić... — rzekł prezes. — W takim razie...
— Może już posady nie dostanę?...
— Bynajmniej! Ale dostaniesz pan tysiąc pięćset rubli, jako człowiek, przedstawiający większe gwarancje dla firmy...
Pan Filip był czerwony jak wiśnia. Kłaniał się co parę sekund i miał ochotę upaść prezesowi na szyję.
— Doprawdy, panie prezesie — mówił — wdzięczność moja... nie umiem opisać... jestem wzruszony... Tylko...
— Słucham pana.
— Tylko... ja się jeszcze nie oświadczyłem i nie wiem, jak zrobić...
— Wybacz pan — odparł prezes — ale firma nie może już zastępować pana w jego obowiązkach konkurenta i męża. Pensją wypłacą panu natychmiast, a za miesiąc czekamy w Patykowie. Dowidzenia!
I podał mu rękę, a pan Filip przyznał w duszy, że nigdy nie zdarzyło mu się dotykać tak pięknej i przyjemnej ręki, z wyjątkiem chyba tej, którą panna Zofja posiadała.
Pożegnawszy się z chlebodawcą i odebrawszy za jego upoważnieniem sto dwadzieścia pięć rubli pensji zgóry, pięćdziesiąt zdołu i sto rubli gratyfikacji za pełnienie przeszłych obowiązków, razem rubli srebrem dwieście siedemdziesiąt pięć, pan Filip uczuł się szczęśliwym nad wszelki opis. Lekki jak motyl wbiegł do biura, aby pożegnać głównego buchaltera i kolegów.
Gdy opowiedział kolegom o nowej swojej posadzie, twarze ich spochmurniały i poczęli szemrać:
— Co za niesprawiedliwość! — mówił jeden — myśleliśmy, że dostanie dymisją, a on awansował!
— Lizusom tak zawsze bywa — dodał drugi.
— Taki osioł buchalterem! — mruknął energiczny Kazio. — Zgubi fabrykę, jak honor kocham!...
— To jest podłość! — dorzucił trzeci.
— Ja mu odtąd ręki nie podam!... Tylu ludzi zasłużonych pominięto, a jemu dano. Wstydzę się, że tu jestem.
Tak mówili koledzy pana Filipa, który jednak życzliwych tych uwag nie słyszał, pędził bowiem do swego mieszkania.



II
TROSKI ZAKOCHANEGO.

— Położenie moje — myślał pan Filip — jest bardzo trudne. Mam wprawdzie posadę i pieniądze, mogę a nawet muszę się ożenić (dostanę bowiem za to trzysta rubli rocznie), a nie wiem, czy mnie kocha Zofja... Miałem powiedzieć: panna Zofja... anielska Zofja!...
Jakiż bałwan ze mnie, żeby znając ją od roku, nie wspomnieć ani razu o miłości!
Co tu robić?...
Mam miesiąc przed sobą, a zatem czasu niewiele. Muszę się oświadczyć, oporządzić, ożenić i wyjechać... Głowa mi pęka!... Eh! co ja sobie będę podobnemi rzeczami umysł zaprzątał; spytam lepiej adwokata...
Adwokat, przyjaciel pana Filipa, mieszkał w tym samym domu; nasz więc buchalter natychmiast pobiegł do niego z mocnem postanowieniem zasiągnięcia szczegółowych informacyj co do oświadczyn.
Nieszczęście mieć chciało, że ów tłomacz sprawiedliwości był w tej chwili bardzo zajęty i dyktował swemu dependentowi jakąś sprawę. Okoliczność ta wpłynęła na zmniejszenie odwagi pana Filipa, który zamiast przedstawić kwestją krótko i węzłowato, rzekł tylko:
— Dzieńdobry adwokatowi!
— Witam! — odparł adwokat. — Musisz pan mieć pilny interes, skoro przychodzisz w godzinie biurowej?
— W rzeczy samej pilny, ale nie przeszkadzam... Dyktuj pan.
— „Icek Braunszwejn — dyktował adwokat — nazwał ją starą małpą i kupcową kradzionych rzeczy, w odpowiedzi na co Ryfka Brytwanna, zdjąwszy pantofel z nogi, takowym wypoliczkowała powyżej wymienionego...“
Możemy wyjść do drugiego pokoju, panie Filipie — dodał, zwracając się do gościa. — O cóżto chodzi?
— Uważa pan... chciałbym się ożenić...
— Dobra myśl! winszuję!...
— Tak, ale widzi pan adwokat, mam niejakie wątpliwości...
— Co do posagu? O tem łatwo się dowiedzieć.
— Boże uchowaj! — wykrzyknął Filip — ja o posagu zupełnie nie myślę... Wątpliwości moje są nierównie drażliwsze, dotyczą bowiem strony moralnej...
— Więc wątpisz pan o moralności swojej panny?...
— Ależ, panie adwokacie, czy godzi się przypuszczać coś podobnego!... — wykrzyknął zarumieniony Filip.
— Więc czego pan chcesz?
Stanowczość i niecierpliwość adwokata do reszty zmieszały nowego buchaltera, który rzekł słabym głosem:
— Zostaw mi pan chwilę czasu, bo doprawdy nie mogę myśli zebrać...
— Aha! — mruknął adwokat i dyktował dalej:
„Icek Braunszwejn, dotknięty w najdrażliwszem dla każdego uczuciu honoru (obelga bowiem nastąpiła w samo południe w miejscowości zwanej Pociejowem), stracił przytomność, a schwyciwszy jakieś żelazo, wyżej wymienioną Ryfkę Brytwannę uderzył w rękę i takową do krwi skaleczył...“
Cóż — namyśliłeś się pan?
— Namyśliłem — odparł Filip. — Cobyś pan robił, panie adwokacie, mając zamiar ożenić się?
— Przedewszystkiem wziąłbym większe mieszkanie.
— No, tak!... ale co więcej?
— Dałbym na zapowiedzi.
— A przedtem?
— Oświadczyłbym się pannie i jej rodzicom.
— Nie ma rodziców, tylko stryja.
— W takim razie stryjowi.
— No, a jeszcze przedtem?
— Starałbym się pozyskać przychylność panny. Badałbym jej gusta, mówił z nią miesiąc o kwiatkach, miesiąc o ptaszkach, miesiąc o miłości, miesiąc o szczęściu pożycia wspólnego...
— Ależ panie adwokacie! ja na to wszystko mam najwyżej kilka dni...
— W takim razie oświadcz się pan natychmiast.
— Jakto! więc każesz mi pan z panną Zofją układać się o jej serce tak, jak o beczkę cukru, albo o wańtuch wełny?
— No, więc ułóż pan sobie stosowną mówkę i nie zabieraj mi czasu! — mruknął adwokat.
Jakaś idea zaświtała w głowie buchaltera, szybko bowiem pożegnawszy adwokata, wrócił do siebie i począł coś pisać. Było to bardzo długie wypracowanie, zaczynające się od słów:
„Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych nazywa się to deptaniem uczuć, poniewieraniem tradycji, — lecz wobec przychylności i współczucia zarzuty podobne...“ i t. d.
Skończywszy pisanie, pan Filip odczytał je raz, drugi i trzeci, a potem rozpromieniony i zamyślony wyszedł na ulicę, kierując się ku domowi, w którym piękna Zofja przebywała.
Tymczasem godziny biegły, i była już czwarta po południu; zakochany jednak buchalter nie uważał tego, zajęty całkowicie dramatem, który rozegrywał się w jego duszy.
Oto, co myślał:
„Stryj po obiedzie położy się spać, i zostaniemy tylko oboje z panną Zofją. Wtedy będę mówić niewiele, a ona się spyta: — Dlaczego pan dziś taki smutny? — Pani! — powiem ja — powinienem być wesołym, ponieważ mam tysiąc dwieście rubli pensji, a nawet tysiąc pięćset... — Doprawdy, że jesteś pan bardzo szczęśliwy... — Jak mam to rozumieć? — zapytam ja. — To zależy od pana — odpowie panna Zofja.“
— A niechże też pana! — wrzasnął jakiś głos niewieści, przy towarzyszeniu brzęku tłukących się naczyń fajansowych.
Filip oprzytomniał i zobaczył obok siebie zirytowaną kobiecinę lat średnich, a obok niej strugę kawy i skorupy...
— Uspokój się, dobra kobieto!
— Zapłać pan, to się uspokoję! — krzyczała jejmość. — Zwarjował, czy co?... stłukł mi imbryk za złoty, talerz za dwadzieścia groszy i wylał kawę za dziesiątkę. Czyś pan w lesie, czy co?... Co pan tu sobie myślisz?
Ponieważ ludzie poczęli się gapić, pan Filip więc zapłacił gwałtownej kobiecie za szkodę i jeszcze na pociechę jakąś złotówczynę dołożył. Po wykonaniu tego aktu zadosyćuczynienia poszedł dalej i począł znowu marzyć.
„Niech cię licho porwie, zapomniałem o wszystkiem... Aha!... — Dlaczego pan taki smutny? — pyta panna Zofja. — Myślę o przyszłości — odpowiadam. — Przy takich dochodach można być spokojnym o przyszłość — mówi panna Zofja, rumieniąc się. — Wielkie dochody nie zaspokoją pragnień serca — odpowiadam ja i biorę ją za rękę. Jej ręka drży... oczy przysłaniają się powiekami... ja ściskam rękę i mówię: — Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł, uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych...“
Pan Filip ocknął się znowu, ujrzał miasto, ulicę, chodnik, a na nim jakiegoś przyzwoitego staruszka, który szedł ze strony przeciwnej. Grzeczny pan Filip zboczył na prawo, staruszek zrobił to samo; pan Filip odskoczył na lewo i ujrzał znowu staruszka naprzeciw siebie. Pan Filip stanął i staruszek zrobił to samo, pan Filip wziął się powtórnie na prawo i tym razem minął starca, którego oblicze poczęło okrywać się chmurą nieukontentowania.
— Znowu mi przeszkodził! — mruknął rozmarzony buchalter.
Szczęściem jednak dość prędko trafił na trop miłych obrazów.
„Wiem już, jak zrobię! — myślał. — Powiem stryjowi wprost: — Panie... — Nie! tak nie wypada... Lepiej powiem odrazu pannie Zofji: — Pani! przyszedłem błagać cię o rękę i serce... — Eh! to za gwałtownie... Zresztą, czy ośmieliłbym się mówić wprost do osoby, którą ubóstwiam, którą... Ja pragnąłbym przedstawić jej szczęście nasze za mgłą... uidealizować nasz związek, otoczyć go aureolą, któraby odpowiadała czystości moich uczuć... O, panno Zofjo!...
„Ale znowu czasu mam zbyt mało!...
„Nie! najlepiej będzie tak: usiądę przy niej i powiem: — Pani! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł...“
— Panie! panie!... — zawołano nagle.
Pan Filip stanął i ujrzał się nad brzegiem rowu, wykopanego w celu naprawienia rury gazowej. Jeszcze krok, a byłby niezawodnie zwichnął nogę, lub kark skręcił.
Ale przypuszczenia te nie przeszły mu nawet przez głowę; w tej chwili bowiem wszedł do kamienicy, którą zamieszkiwała ukochana kobieta.


III
OŚWIADCZYNY.

Ledwie przestąpił próg lubej, wnet wybiegł naprzeciw niego stryj jej i chwytając w objęcia szczęśliwego buchaltera, zawołał:
— Winszuję ci!... winszuję!... Nigdy nie przypuszczałem, abyś mógł zrobić podobną karjerę.
— O czem pan radca mówi? — spytał Filip, czując gwałtowne bicie serca.
— Naturalnie, że o twojej nowej posadzie. Wyborni są ci bankierzy, którzy mówią: „Żeń się, bo inaczej nie dostaniesz tysiąca pięciuset rubli!“ Zofjo! powinszujże mu.
Panna Zofja serdecznie uścisnęła za rękę swego skrytego wielbiciela, który już resztę zimnej krwi utracił. On chciał sam powiedzieć jej o swem powodzeniu, aby z tą wiadomością połączyć oświadczyny, a tu — stryj go uprzedził!...
— Cóż teraz myślisz robić, panie Filipie? — badał dalej radca.
— A... nic! — odparł buchalter.
— Jakto nic? Ja na twojem miejscu zarazbym się ożenił. Tysiąc pięćset rubli na wsi to kapitał, za który można utrzymać żonę, a nawet kilkoro dzieci...
— Panie radco! — szepnął z wyrzutem nasz przyjaciel.
— Naturalnie, że tak — ciągnął stryj. — Cukier masz darmo, podobnież lokal, opał i światło. Drób, mąka, kasza i kartofle tańsze są niż u nas, a gdybyś nawet zapotrzebował mamki i niańki...
— Ależ panie radco!...
— Rozumie się! w pierwszym roku to jest konieczne...
— Kiedyż pan wyjeżdża na nową posadę? — wtrąciła panna Zofja.
— To zależy od...
— Od tego, czy się prędko ożeni — dodał radca.
Pan Filip doświadczał wrażeń człowieka, którego co kilka sekund oblewają gorącą wodą.
— Wieś po Warszawie zapewne wyda się panu bardzo smutną? — spytała Zofja.
— Żona go rozweseli! — odpowiedział radca. — Kochany panie Filipie, czyś oniemiał? Odezwijże się!
— Taki upał na dworze! — szepnął buchalter.
— Upał, czy nie upał, ale mów nam coś o swoich zamiarach! — zawołał stryj. — Wiesz przecie, że jestem twoim przyjacielem i wolałbym, ażebyś brał większą pensją. Żenisz się więc, czy nie?...
— Jeszcze nie, ale...
— Pannę już masz?
— Myślę, że szczegóły te nie należą do nas, stryju! — odezwała się Zofja.
— Dlaczego nie? — spytał oburzony stryj. — Znam go jako chłopca porządnego, i gdyby mnie ładnie poprosił, tobym mu nawet dobrą partją wynalazł.
— Polegam na zdaniu pana radcy! — szepnął buchalter, upuszczając kapelusz na ziemię.
W tej chwili jednak jakiś nowy gość odciągnął radcę do drugiego pokoju, skutkiem czego panna Zofja i pan Filip pozostali sami.
Znalazłszy się w tak szczęśliwych warunkach, buchalter nasz stracił zupełnie odwagę i przytomność. Wzruszenie sparaliżowało mu język, milczał więc jak kameduła.
Stan jego również szkodliwie oddziałał na pannę Zofją, która rumieniła się, bladła, a wreszcie zapytała:
— Czy nie był pan dziś w ogrodzie?
— Nie pani, ale... Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności...
Nagle urwał — zapominając dalszego ciągu.
Panna Zofja czekała minutę, półtorej... wkońcu jednak zniecierpliwiła się i z błyszczącem okiem zapytała:
— Czy pan nie zasłabł, panie Filipie?...
Młody człowiek patrzył w ziemię i milczał.
— Pan jakiś dziwnie zmieszany... Co to znaczy?...
Młody człowiek podniósł na nią smętne spojrzenie, poruszył wargami, lecz znowu milczał.
Jakaś zła myśl zaświtała widocznie pod czarnemi włosami panny Zofji, zerwała się bowiem z krzesła i stłumionym głosem rzekła:
— Nie godzi się w podobnym stanie składać wizyt!
I chciała wyjść z pokoju.
Niebezpieczeństwo orzeźwiło buchaltera, który szybko zabiegł jej drogę, schwycił za rękę i już pewnym, aczkolwiek drżącym głosem zapytał:
— Co pani myślisz o mnie?
— Myślę, żeś pan zbyt prędko przyszedł do nas po pożegnalnym obiedzie.
— Ależ pani! ja od rana nic w ustach nie miałem.
Panna Zofja spojrzała nieco łagodniej i zapytała:
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że panią kocham, że chcę prosić o jej rękę... ale... mam czasu zbyt mało i nie wiem jak zacząć.
— Czy to ma być dalszy ciąg żartów?
— Przysięgam pani, że mówię najczystszą prawdę, ale jestem, jak pani wiesz, dziwnie nieśmiały. Chciałbym pani opisać moje uczucia, ale brak mi wyrazów; chciałbym wytłomaczyć obcesowe postępowanie, ale nie umiem. Pani wiesz, że do dziś dnia byłem małym urzędniczkiem i dlatego nawet spojrzeniem nie ośmieliłem się dać pani poznać moich zamiarów. Obecnie mam pewny kawałek chleba, ale tylko miesiąc czasu na wszystko, i to mnie miesza niesłychanie... O, gdybym wiedział, że mnie pani choć trochę... że mi pani... sprzyjasz... Czy możesz pani zostać...
— Zostanę pańską żoną! — odpowiedziała wzruszona panna.
— Jakto... moją żoną?...
Ukląkł przed nią i wyciągnął ręce, szepcząc:
— O, panno Zofjo!... o gdybym...
— Czegóż pan jeszcze chcesz? — zapytała, podnosząc go. — Jesteś już moim narzeczonym...
— Twoim narzeczonym? Więc to były oświadczyny?
— Najformalniejsze i najpiękniejsze.
— Dzięki ci Boże!...
Wszedł stryj.
— Stryjku!... — rzekła panna Zofja — oto... mój narzeczony!...
I przy tych słowach rozpłakała się.
— Czyście poszaleli?... — krzyknął radca. — Ledwiem na kwadrans wyszedł z pokoju, a ci już po zaręczynach! Gdybym wyszedł na pół godziny — nie wiem, coby z tego wynikło... Patrzcie! a taki zdawał się nieśmiały.
— Sam stryj go ośmielił, mówiąc o swatach — odezwała się Zosia.
— Prawda, że gotów byłem go swatać, no — ale miałem na myśli pannę Emilją, pannę Natalją, lecz nigdy ciebie...
— Już się stało! — szepnęła Zosia, patrząc na przestraszonego buchaltera. — Oświadczże się pan teraz stryjowi.
Pan Filip wstał, ukłonił się i zaczął:
— Są chwile w życiu człowieka, w którym tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca...
— Terefere! — przerwał radca — co mi tam będziesz plótł jakieś bajdy ze zbioru powinszowań...
— Mój złoty stryju!... — błagała Zosia.
— Naturalnie! — zawołał stryj. — Zamiast tych wszystkich pięknych rzeczy, powiedz mi lepiej wprost: czy kochasz Zosię?
— O, panie radco!
— Będziesz dla niej dobrym mężem?
— Będę najszczęśliwszym...
— No, kiedy tak, to błogosławię was... Czy djabli nadali z tym pośpiechem? A teraz moje warunki: Zosi daję pięćdziesiąt tysięcy posagu zaraz, pięćdziesiąt po mojej śmierci, ale będę u was mieszkał, bo za dziewczyną zatęskniłbym się...
— Dobrze, stryju!
— Z rozkoszą, panie radco!...
— Za mieszkanie i życie oddam wam procent od mojej sumy, tylko sobie trochę na tytoń i połatanie butów zostawię.
— To zbyteczne!... — przerwał buchalter.
— Więc chcesz, żebym bez butów chodził?
— Nie... Ja mówię o oddawaniu procentu.
— Facecje!... No, a kiedyż ślub?
— Za miesiąc muszę być w Patykowie...
— Musimy być — poprawiła Zosia.
— Aha! Więc ślub niech będzie... za trzy tygodnie. Zosia wyprawę już ma gotową...
— Ale może pan Filip potrzebuje robić sprawunki? — wtrąciła panienka.
— Pomyślę o tem! — odparł stryj, a potem, bystro patrząc na oboje, dodał:
— Oj! oj!... zdaje mi się, kochany rachmistrzu, że będziesz siedział pod pantoflem...
W odpowiedzi na to, panna Zofja roześmiała się, a pan Filip chciał ucałować jej rączki, co mu się najzupełniej nie udało...


IV
ZWIERZENIA

Wyższym (w znaczeniu fizycznem), szczuplejszym i bardziej sentymentalnym od narzeczonego Zofji, był pan Piotr, czterdziestoletni lecz nieżonaty jeszcze wielbiciel płci pięknej. Pan Piotr trudnił się kasjerstwem, mieszkał w dwu pokojach czystych jak wnętrze chronometru, pielęgnował kwiaty, starannie zasłaniał łysinę resztkami włosów, golił się jak ulęgałka i niekiedy pisywał wiersze.
Nieśmiały i moralny Filip, którego czyste serce napełniało się wstrętem na widok hulaszczej młodzieży, odrazu przylgnął do systematycznego kasjera, skutkiem czego oddawna żyli obaj w szczerej przyjaźni i nawzajem powierzali sobie rozmaite tajemnice.
W parę dni po oświadczynach, odwiedził Filip pana Piotra i począł mu przedstawiać nowe swoje kłopoty.
— Wyobraź sobie — mówił — że robię wszystko, jak mi radzisz, a mimo to, ani na jedną jotę nie zbliżyłem się do mojej pani. Ja ciągle jestem nieśmiały, a ona życzliwa wprawdzie, lecz strasznie chłodna!...
— Trzeba na wszystko czasu! — odparł Piotr, strzepując pyłek ze szlafroka.
— Oto wczoraj naprzykład. Zaczynam jej mówić o tem, że sypiać nie mogę, tylko myślę o niej, że ją od roku szalenie kocham. Uśmiechała się dobrotliwie, lecz w chwili, gdym ją wziął za końce palców, weszła magazynierka i spłoszyła całą moją energją.
W godzinę potem, gdym chciał przed nią uklęknąć, przywędrował stryj ze swego pokoju i opowiadał nam historją Towarzystwa Kredytowego. Nad wieczorem, w chwili największego entuzjazmu, kiedym jej mówił o naszem wspólnem pożyciu, licho sprowadziło katarynkę...
— Drobne przeszkody! — zauważył kasjer. — Najważniejsza rzecz: czy przyzwyczaja się do ciebie?
— I tego nie wiem! Przed kilkoma dniami pocałowałem ją w dłoń...
Pan Piotr podniósł ręce dogóry.
— No, i uciekła ode mnie... — kończył Filip.
— Bój się Boga, co wyrabiasz! — zgromił go przyjaciel. — Miłość to delikatny kwiat, który lada powiew nietaktu zmrozić może na wieki, a nawet w nienawiść przemienić. Pamiętaj, że z kobietą to tak jak z księgą: nie możesz zapisywać inaczej, tylko poczynając od pierwszej karty.
— Ja to rozumiem, ale widzisz... Taki naprzykład Adam: śmiały do impertynencji, gotów każdą kobietę przy pierwszem widzeniu pocałować...
— Bezczelny!
— A mimo to ma szczęście.
— Poziome szczęście!... Tacy ludzie nie rozumieją miłości idealnej.
— To prawda, no, ale zawsze... Przecież nie mam jeszcze trzydziestu lat i myślę niekiedy, że...
— Dosyć!... Uważam to za podmuch brudnej namiętności.
— Kiedy bo i te brudne namiętności mają dobrą stronę.
— Złudzenia!
— Cóż więc mam robić? — jęknął nieszczęśliwy buchalter. — Już i tak jestem nieśmiały, a ty mnie onieśmielasz jeszcze bardziej!
— Udzielam ci tylko rad, zdolnych zapewnić trwałe szczęście. Nigdy się nie śpiesz, bo powoli dalej zajedziesz.
— Ach! — westchnął pan Filip.
— Przytem postępuj jak z księgą: od kartki do kartki, pokolei, nigdy zaś raz ze środka, drugi raz z końca, a trzeci z początku...
— Kiedy to tak daleko!
— Trudno!... Pamiętaj, że cierpliwość wszystko zwycięża, i mnie wierz, bo ja się znam na tem.
W dwudziestym piątym roku życia kochałem młodą osobę, od której mam ten oto pantofelek na zegarek. Pracowałem półtora roku, wzbudziłem w niej myśl, najwznioślejsze uczucia, najszczerszą miłość...
— Dlaczegożeś się z nią nie ożenił?
— Jakiś nikczemnik wszedł mi w drogę, oddziałał na zmysły młodej osoby i sam się z nią ożenił.
— Podobno kochałeś się i w pani Klotyldzie? — spytał Filip.
— To była czwarta moja miłość, po której mam zasuszone niezapominajki — objaśnił kasjer. — Doszedłem do tego, żem przed nią klękał i najdalej za miesiąc jużbym się był oświadczył. Wtem licho przyniosło dzisiejszego męża...
— I zabrał ci pannę?
— Pogardzam nim!
— A jakże było z panną Eweliną?
— Z tą dopiero porozumiewaliśmy się oczyma. Widziałem, jak pod wejrzeniem mojem budzi się jej dusza dziewicza...
— Ale teraźniejszy jej mąż znowu ci przeszkodził?
— Niski charakter!... mówić nawet o nim nie warto.
Nastała chwila milczenia, po upływie której buchalter rzekł:
— Okazuje się, że metoda twoja nie musiała być najlepszą.
— Czy dlatego, że mi panny pochwytali? — spytał kasjer. — I cóż zyskali na tem? Zobacz, jak żyją te małżeństwa. Mężowie mają kochanki, a każda z żon mówi mi wprost, że jest nieszczęśliwą. Przytem stosunki moje z paniami pozostały niezmienione; uwielbiam każdą z nich i jestem uważany za najszczerszego przyjaciela.
— Tak, ale sam nie ożeniłeś się.
— Powiem ci otwarcie — odparł kasjer — że za mało mam w sobie instynktów zwierzęcych. Miłość idealna wystarcza mi.
— No, ale ja...
— To też się żenisz. Zawsze jednak radzę ci cierpliwość!
— Cóżbyś ty zatem robił, będąc na mojem miejscu?
— Zacząłbym od początku, aby naprawić to, coś zepsuł zuchwalstwem. Do dnia ślubu nie pocałowałbym jej nawet w rękę, tylko bawił rozmową o przedmiotach wzniosłych i kształcących...
— A po ślubie? — spytał ciekawie Filip.
— Wyjechałbym z nią na wojaż, otaczał troskliwością, uprzedzał każde życzenie...
— A za przyjazdem do domu?
— Czytywałbym książki, chodził na spacery, wspólnie zajmował się pracą w ogródku... Tym sposobem dusze wasze zrozumiałyby się...
Biedny buchalter, wysłuchawszy tego opisu miłości kasjerskiej, nic nie mówiąc, wziął kapelusz i wyszedł do narzeczonej. W drodze postanowił na wieki zerwać z metodą pana Piotra, pokonać wrodzoną nieśmiałość i zdobyć się na krok stanowczy.
Gdy wszedł do pokoju panny Zofji, zastał ją zajętą krajaniem. Powiedział: „Dobry wieczór“ — a gdy się uśmiechnęła, zbliżył się do niej krokiem żołnierza, idącego do ataku, i... pocałował w ucho!...
W heroicznym tym akcie było coś tak nienaturalnego, że panna Zofja naprzód zdziwiła się, a ochłonąwszy, zapytała z przejmującym chłodem:
— Co to znaczy?
— Nic... ja... Miałem się przywitać... — wybąkał niefortunny kochanek.
— Nie spodziewałam się takiego przywitania ze strony pańskiej — odparła Zosia, cofając się o parę kroków.
Teraz dopiero pan Filip zmierzył ogrom przepaści, jaką popędliwość jego wykopała, nie tracąc więc czasu, uciekł się do ostatecznego środka, upadł po raz niewiadomo który na kolana i zawołał:
— Przebacz, pani! ale ja już naprawdę głowę tracę... Ile razy pragnę okazać pani potęgę moich uczuć, tyle razy wypalę jakieś głupstwo. Okazuje się, że pośpiech do niczego nie prowadzi!
— I ja tak sądzę! — odparła zadąsana panna, dodając w myśli, że narzeczony jej jest niepospolitym oryginałem.
Od tej chwili pan Filip przysiągł, że jak najsumienniej wykonywać będzie rady swego przyjaciela kasjera. Kartka po kartce, pozycja po pozycji!...


V
NIECO O WIERNYCH PRZYJACIOŁACH.

Nadszedł dzień ślubu, w ciągu którego stryj radca był odświeżony i wesoły jak nigdy, Zosia zamyślona, pan Filip zaś zmieszany i przestraszony tak, jakby on sam miał być panną młodą.
Około szóstej nieliczni zaproszeni goście poczęli się schodzić. Przyszedł i pan Piotr, sztywny jakby go w krochmalu wymoczono, a następnie odprasowano.
Ukazały się różne przekąski, przy których Zosia odegrywała rolę gospodyni, a na które goście rzucili się jak Izraelici podczas oblężenia Jerozolimy. Pan Filip uśmiechnął się melancholicznie, lecz apetyt stracił i szczękał zębami po kątach.
— Jakże tam?... — spytał nowożeńca pan Piotr, przydybawszy go w oddzielnym pokoju.
— At!... — odparł zagadnięty i kiwnął ręką, sądził bowiem, że tym sposobem najlepiej dowiedzie energji.
— Uważam — mówił kasjer — że panna Zofja ma oczy podkrojone...
— Pewnie ze wzruszenia...
— Wygląda tak, jakby płakała — dodał Piotr. — Ale nie trać męstwa!
— Czegóżby miała płakać? — spytał Filip, który uczuł lekkie strzykanie za uszami.
— Nie mam zamiaru pozbawiać cię odwagi... chciałbym cię widzieć szczęśliwym i pewnym siebie, ale... Uważam, że cała jej postać wyraża jakby wahanie się i przestrach — ciągnął Piotr.
— Nie rozumiem powodu? — wybełkotał buchalter. — Zachowywałem się przecież, jakeś mi radził...
— Przypomnij sobie dobrze! W kątach ust jej uważałem, że... mamże ci wyznać? W kątach ust jej dostrzegłem coś nakształt lekkiego wstrętu...
— Bój się Boga!...
— Tak jest, twarz jej przypomniała mi osobę, która w czasie pożaru stoi na czwartem piętrze i widzi, że nie chcąc się spalić, musi skoczyć.
— Co mówisz?... Gdzieżeś widział taką osobę?
— Nigdzie. Ale patrząc na pannę Zofję, wyobrażam ją sobie. Musiałeś coś nietaktownego popełnić.
— Ależ nic!... Prawie nic... — jęknął buchalter.
— Domyślałem się. Niema rzeczy okropniejszej, jak zuchwalstwo narzeczonego.
— Widzisz...
— Odgadłem! — szepnął Piotr, ukrywając ręce pod poły fraka.
— Widzisz, pocałowałem ją...
— Rozumiem! zdmuchnąłeś grubjańsko pyłek, nazywający się miłością idealną.
— Pocałowałem ją w zzz...zgięcie ręki.
— Ach! — syknął kasjer, uderzając się w czoło. — Jakiż to niegodny sposób wyzyskiwania pozycji kobiety, która z powodu wyjścia zapowiedzi cofnąć się już nie może!...
— Ale widzisz w to zgięcie przy dłoni... tu gdzie się zapina rękawiczka!
Kasjer zastanowił się i rzekł:
— Zawsze to jest pewien rodzaj impertynencji.
— Panie Filipie, czas! — zawołał w tej chwili drugi drużba.
Piotr, który miał również prowadzić do ślubu pannę młodą, westchnął, a Filip... utarł nos chustką, nie wiedząc, co robić dalej.
Po błogosławieństwie dwaj drużbowie ubrali go w paleto, włożyli mu kapelusz na głowę, przypomnieli o rękawiczkach...
Gdy powozy ruszyły do kościoła, buchalter wychylił się nagle do stangreta i zawołał:
— Stój! stój!...
— Co się stało? — spytał Piotr.
— Zapomniałem laski...
— Cóż ci po lasce, biedny człowieku? — zgromił go kasjer.
— Ach! prawda... — szepnął Filip i upadł na poduszki.
W kościele panna Zofja była blada jak lilja, pan Filip zaś był... ściśle rzeczy biorąc, on wcale nie był. Czuł, że ostatnią iskrę świadomości przygniótł mu ciężar jakiejś nieznanej dotychczas trwogi, i mimowoli poruszył głową, jakby pragnąc przekonać się, czy szyja jego znajduje się tylko wśród stojących kołnierzyków, czy też w wyżłobieniu gilotyny?
Nareszcie przysięga, i nasz buchalter zmartwiałemi usty przysięgał na wszystko: na miłość, posłuszeństwo, „a iż cię nie opuszczę aż do śmierci,“ na wierność żonie, a nadewszystko na wierność prawidłom pana Piotra. Teraz dopiero począł niejasno przeczuwać, że małżeństwo jest dramatem, w którym on, kompletny profan, miał zostać głównym bohaterem, nie wystudjowawszy roli.
Nanic przytem nie zdałaby mu się pomoc najwprawniejszego suflera!
Ze wstydem i nawiasowo tylko dodać musimy, że przyjaciel nasz na początku rozrzewniającej tej uroczystości spojrzał za siebie, jakby pragnąc zmierzyć odległość pomiędzy ołtarzem i wchodowemi drzwiami. Na nieszczęście, zamiast drzwi, za niemi obszernej ulicy, a nad nią sklepienia niebieskiego, widział wystrojony tłum drużbów i świadków. W wyobraźni Filipa każdemu z tych ludzi, jego frak i biały krawat nadawał nieograniczone prawo chwytać pana młodego za kark (w razie ucieczki) i przytrzymywać go na stopniach ołtarza aż do skutku.
— Co za piekielna sytuacja! — myślał buchalter. — Gdybym choć teraz, przy wyjściu, zapragnął w tłumie ukryć moje wzruszenie, nie puściłyby mnie te oto dwie stare damy, z których każda jak pijawka uczepiła się mojej ręki... Nareszcie!...
Ostatni wykrzyknik oznaczał, że oboje państwo młodzi opuścili już kościół i zostali wsadzeni do powozu, który uroczystym kłusem ruszył z miejsca.
Położenie nowożeńców było kłopotliwe. Zosia bowiem milczała, a pan Filip czuł, że mu mówić o czemś wypada, choć nie wiedział o czem. Wreszcie zaczął:
— Zdaje się, że dziś... latarni zapalać nie będą...
— Dlaczego? — szepnęła Zosia.
— Bo przypada pełnia...
— Tak, ale się chmurzy.
Rozmawiając w taki sposób, młodzi patrzyli w okna karety. Orzeźwiający powiew wiatru oprzytomniał jednak nieco buchaltera, a może i szepnął mu, że nie wypada siedzieć bokiem do żony w parę minut po ślubie, a tem bardziej nie wypada rozmawiać o kwestjach, dotyczących oświetlenia. Przyszło mu też na myśl, że najlepiej zrobi, skoro ucałuje obie rączki Zosi; jakoż zwrócił się ku niej, wyciągnął rękę, pochylił się w prawą stronę i... nagle syknął...
— Co się panu stało? — spytała niespokojnie Zosia.
— Nic, pani... nic! Ach!... niechże cię!... — zawołał, rzucając się na lewo.
— Jakże nic?... może cug z okna?
— Upewniam panią, że nie... Aj!...
— Ależ ja każę powóz zatrzymać...
— Nie potrzeba... słowo daję, że nie potrzeba!... — upewniał buchalter, zlekka unosząc się na siedzeniu.
Zosia przeraziła się.
— Panie! — zawołała, chwytając go za rękę — pan mi wszystko musisz powiedzieć, bo umrę z niespokojności.
— To nic, pani!... to tylko szpilka... Aj!...
— Boże!... pewnie z mego welona.
Powóz stanął przed domem, a pan Filip, nie czekając na lokaja, otworzył drzwi i szybko wbiegł do sieni. W tak ciężkiem położeniu na myśl mu nawet nie przyszło wysadzić Zosię... Wyszła też sama nieboga.
Dzięki taktowi Zosi i dyskrecji buchaltera, nikt nie wiedział o drobnym tym wypadku. Starsze nawet osoby rumieniec i zakłopotanie obojga państwa młodych tłomaczyły w sposób dla nowożeńca pochlebny.
Do liczby tych optymistów należał stryj, który, poklepawszy pana Filipa po ramieniu, rzekł tonem, zdradzającym rzadką domyślność:
— Dobrze!... dobrze!... Ja zawsze mówiłem, że cicha woda brzegi rwie.
Przyjaciel nasz, okrasiwszy oblicze słabym uśmiechem, nisko ukłonił się wzamian za kompliment. W istocie, nie miał nic lepszego do zrobienia.
Wieczór i kolacja zeszły bez żadnych szczególnych przygód, wyjąwszy następującej. Kiedy wypito za zdrowie państwa młodych, wstali oboje z pełnemi kieliszkami w zamiarze podziękowania, a pan Filip rzekł:
— W imieniu własnem i...
Nagle drgnął cały, jakby go żmija ukąsiła, nie dokończył frazesu, zaczerwienił się jak wiśnia i wylał połowę wina z kielicha.
W tej samej chwili panna Zofja w sposób bardzo serjozny ściągnęła usteczka, skutkiem czego nikt nie mógł się domyśleć, że powodem zmieszania buchaltera był mały figiel ze strony pewnego atłasowego bucika, który jednak od tej pory zachował się już bardzo przyzwoicie.
Po kolacji, gdy panowie wyszli na papierosa, pan Piotr, czyhający oddawna na Filipa, który więcej już nieco rozmawiał z Zosią, schwycił go i zaprowadziwszy do okna, rzekł:
— Uważam, że jesteś na złej drodze.
— Cóż ja robię? — spytał buchalter.
— Uśmiechasz się zuchwale...
— Ależ i panna Zofja uśmiecha się.
— Cóż ma robić biedna ofiara?
— Kochany Piotrze, jesteś straszny pedant i pesymista — zauważył Filip.
Piotr przez całą minutę przeszywał go karcącem spojrzeniem, a następnie począł mówić zwolna i dobitnie:
— Stryj, kościół, prawo, przesądy towarzyskie wreszcie oddały ci na pastwę biedną kobietę. Co się w jej sercu dzieje, ty o to nie dbasz, ponieważ jesteś panem sytuacji. Ale porachuj się z sumieniem, i niech ono ci powie, czy może być coś haniebniejszego nad wyzyskiwanie tego rodzaju przewagi?
— Mój drogi!... skądże ci takie myśli przychodzą do głowy? — zapytał zbolały buchalter.
— Skąd?... Postaw się w jej położeniu i powiedz, cobyś pomyślał o człowieku...
— Dosyć... zaklinam cię.
— Pamiętaj, że rozmyślnie zburzysz gmach własnego szczęścia... — upominał Piotr.
— Za moich czasów — mówił do stryja radcy sędziwy marszałek szlachty — odprowadzano państwa młodych ze świecami i...
— Słyszysz? — zapytał Piotr. — Czy cię to nie oburza?
Pan Filip przyznał głośno, że go to oburza, choć dodał w duszy, że ten rodzaj pogwałcenia indywidualnej wolności, z jego strony przynajmniej, nie spotkałby zbyt energicznej opozycji. Istotnie, trafiają się w życiu gorsze wypadki.
Było już około północy, deszcz lał jak z cebra, i goście poczęli się rozjeżdżać. Pan Filip zauważył, że poważne matrony z niezwykłą czułością ściskały Zosię, a młodzi panowie nader wdzięcznie uśmiechali się do niego.
Niedługo potem sala opróżniła się zupełnie, i oprócz stryja radcy i Zosi, zostali tylko panowie Filip i Piotr. Dostrzegłszy to, buchalter począł szukać kapelusza, który, jak na złość, ukrył się gdzieś bardzo daleko.
— Cóżto?... — spytał stryj radca, widząc te manewry.
— Idziemy do domu — odparł Piotr.
— Może panowie choć tę burzę przeczekają? — odezwała się Zosia.
— Może mi państwo pożyczą parasola?... — wtrącił Filip.
— Nasz parasol jest ogromnie zły! — odparła Zosia.
— Mamy powóz — zauważył pan Piotr.
Buchalter począł żegnać stryja radcę tak długo i serdecznie, jakby się już nigdy w tem życiu spotkać nie mieli. Poczciwy stryj, zauważywszy to, rzekł:
— Jeden powóz dla obu panów chyba nie wystarczy. Możeby naprzód odwiózł pana Piotra...
— O nie! szanowny panie — zawołał Piotr. — Dziś ja go wezmę do siebie, ponieważ mieszkam bliżej.
— Pan musisz być wielkim przyjacielem pana Filipa — rzekła Zosia, z miną, nie dowodzącą bynajmniej, aby ją ta przyjaźń zachwyciła.
— O tak, pani! — odparł kasjer.
Stryj radca pokręcił głową, i obaj panowie wyszli. Na schodach już Filip przypomniał sobie, że zostawił chustkę i chciał po nią wrócić; widząc jednak, że i troskliwy Piotr idzie za nim, wyrzekł się swego zamiaru.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na górze, i Zosia zawołała:
— Czy pan Filip nie zostawił u nas cygarnicy?
Buchalter wbiegł na schody, lecz rączy jak jeleń kasjer uprzedził go i obejrzawszy cygarnicę, oświadczył, że takowa nigdy nie należała do Filipa.
Tym sposobem biedny nowożeniec nie mógł nawet ucałować rączek swej pani i poszedł smutny za Piotrem!...


VI
PAŃSTWO MŁODZI WYBIERAJĄ SIĘ NA WOJAŻ.

Tydzień tylko czasu wolnego pozostał jeszcze młodym małżonkom, lecz parę pierwszych dni całkowicie zapełniły kwestje gospodarskie. Około jedynastej, po śniadaniu, stryj radca wychodził zwykle z panem Filipem do miasta oglądać i kupować meble, po obiedzie znowu, Zosia była zajęta upakowywaniem półmisków, talerzy, rondli i tym podobnych efektów, które wreszcie pod dozorem zaufanej sługi wyprawione zostały do Patykowa.
Wieczorem zaś przychodził z wizytą pan Piotr, umieszczał się jak najwygodniej między nowożeńcami i bawił ich kształcącą rozmową do północy, a następnie zabierał Filipa do siebie.
Znudziło to wkońcu stryja radcę, który trzeciego wieczora po ślubie rzekł:
— Wiecie co, moi kochani, jedźcie wy jutro do Częstochowy...
Pan Filip zarumienił się, a Zosia, klasnąwszy w ręce, zawołała:
— Ach! jakże to dobrze!...
— Szkoda, że pan dobrodziej wcześniej o tem nie powiedział — wtrącił kasjer.
— Dlaczego? — zapytał stryj.
— Wystarałbym się o urlop i towarzyszyłbym państwu...
— Ja z nimi nie jadę, ale wprost udam się do Patykowa — odparł stryj.
— A ja właśnie pojechałbym. Szkoda!
Pan Filip szczerze wprawdzie kochał Piotra, z tem wszystkiem jednak uczuł pewien rodzaj ulgi, usłyszawszy jego utyskiwania.
— W każdym jednak razie spróbuję.
Możebyście państwo zaczekali na mnie do dwunastej jutro? — spytał kasjer.
— Lepiej niech wyjadą o ósmej, żeby za dnia stanęli — odezwał się stryj.
Słowa te jednak nie ostudziły żarliwości pana Piotra, który natychmiast pożegnał towarzystwo i obiecał być gotowym na ósmą.
Gdy Zosia wyszła do swego pokoju zająć się niezbędnemi przygotowaniami, stryj rzekł do Filipa:
— Czy ten pan Piotr zakochał się w twojej żonie, że was tak pilnuje?
— E... nie! On robi to przez życzliwość dla mnie.
— A niechże go djabli wezmą z taką życzliwością!... Tożeś po ślubie jeszcze chyba dziesięciu wyrazów nie miał czasu powiedzieć do swej żony. No, czy nie prawda?
— Istotnie! — odparł rozrzewniony Filip, całując stryja w ramię. — Szczęście, że już choć teraz sobie odszedł!...
— O czem panowie mówicie? — zapytała wchodząca Zosia.
— Mówimy — odparł radca — o tych natrętach, którzy młodym małżonkom nie pozwalają dwu wyrazów zamienić...
— Nieznośni są! — zawołała Zosia, całując stryja w rękę.
— Ja to pojmuję, choć już dwadzieścia lat jestem wdowcem. Młodzi małżonkowie, tacy szczególniej jak wy, muszą się przecie zapoznać, porozumieć, przyzwyczaić do siebie...
— Czy stryj zamknął lufcik w swoim pokoju? — spytała Zosia.
— Nie zamknąłem, ale bierz go licho!... Nigdy nie mogłem pojąć niedelikatności tych ludzi...
— Bo też nie każdy jest tak wyrozumiały jak pan radca! — przerwał Filip.
— Mój kochany! ja sam tych przyjemności zakosztowałem...
— Dlaczego stryj nie ubierze się w szlafrok? — zapytała Zosia. — Właśnie położyłam go na łóżku stryja...
— Nie mam dziś jakoś ochoty... — odparł stryj. — Pamiętam, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę, ona miała lat osiemnaście, a ja dwadzieścia pięć...
— Pan radca nie powinien z nami robić ceremonji — wtrącił lękliwie buchalter, siadając obok młodej swojej żony. — Szlafrok...
— Obejdę się dziś bez szlafroka! Otóż, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę.... Ale! ale!... dlaczego wy mówicie sobie jeszcze: panie i pani? Powiedzcie zaraz jedno drugiemu: ty i nazwijcie się po imieniu...
— Mój mężu... — wyszeptała zapłoniona Zosia.
— Moja... panno Zofjo!... — wybełkotał Filipek, czując, że go coś ściska za gardło.
— Mniejsza o to! — rzekł stryj — przyjdzie to samo z siebie!... Byłem także kiedyś bardzo nieśmiały, a moja żona dobrze mi już wymyślała, kiedym ja jej jeszcze mówił: pani!...
I poczciwy stryj począł opowiadać historją swoich konkurów i małżeństwa, tak długo i szeroko, że państwo młodzi, zapomniawszy o miłości, na dobre ziewać poczęli.
Wreszcie Filip wstał i pożegnał Zosię i stryja.
Radca odprowadził go do przedpokoju i szepnął:
— A możebyś chciał jeszcze z nami porozmawiać?
— O panie radco, tak już późno!... — zawołał buchalter drżącym głosem.
— Ależ proszę cię!... Przecież...
— Nigdy! nigdy!... — odparł buchalter, błagając Boga, aby stryj użył przemocy.
Ale dobrotliwy starzec zbyt szanował wolność ludzką, zamiast więc nalegać, rzekł:
— No, to dobranoc ci!
— Nad czem się panowie tak naradzają?
— Nie wiem... Pan radca... — zaczął Filip z miną człowieka, który pragnie być jak najskrupulatniej badanym.
— No, idź już, idź!... — zawołał stryj. — A nie zapomnij być jutro przed siódmą, bo kolej nie czeka.
Buchalter wyszedł, wtłaczając bardzo gwałtownie kapelusz na głowę. Był rozstrojony i (dziwna rzecz!) mocno żałował, że stryj jego żony nie ma despotycznego charakteru.


VII
O DROBNYCH PRZYKROŚCIACH, JAKIE TRAFIAJĄ SIĘ ZAKOCHANYM W PODRÓŻY.

Na drugi dzień o wpół do ósmej młoda para była już gotowa do drogi. Stryj radca pobłogosławił ich i pożegnał tak, jakby wyjeżdżali do Tasmanji, a przypomniawszy sobie, że go synowica nigdy nie opuszczała na cały tydzień blisko, rozpłakał się jak dziecię.
Dano znać, że zajechała dorożka; ponieważ zaś radca od niepamiętnych czasów o kwadrans na dziewiątą codzień pijał kawę i lękał się opóźnienia pod tym względem, młodzi więc sami udali się na kolej.
Kupiwszy bilety, wyszli na platformę, gdzie osób było jakoś niewiele. Okoliczność ta nasunęła genjalną myśl panu Filipowi, który wydobył dwudziestogroszowe cygaro i poczęstowawszy niem konduktora, rzekł:
— Jakoś niedużo pasażerów?
— Jak zwykle z rana — odparł konduktor.
— Mam chorą żonę, czy więc nie byłbyś pan łaskaw dać nam osobnego przedziału?
Uprzejmy konduktor wskazał przedział, udzielił podróżnym parę rad i poszedł dalej.
Umieściwszy się przy oknie naprzeciw żony, Filip, jakby natchniony świeżością letniego poranku, odezwał się.
— Pierwszy raz dopiero będę miał sposobność porozmawiać z panią.
— To prawda! — odparła Zosia, spuszczając oczy.
— Okoliczności... — ciągnął Filip — były dla mnie bardzo niełaskawe...
— Sądzę, że dla nas obojga...
„Anielska kobieta!“ — pomyślał buchalter, a potem zapytał głośno:
— Niech mi pani wybaczy zuchwalstwo, jeżeli spytam: czy może być, żeby pani dotychczas gniewała się na mnie?
— Ja?... — krzyknęła zdumiona Zosia.
— To jest... źle powiedziałem o gniewie, ponieważ pani czuła tylko lekki wstręt do mnie.
— Cóż znowu?...
— Więc dlaczego pani płakała w dzień ślubu?...
— Ależ... ani myślałam płakać.
W głowie buchaltera poczęły świtać niejakie wątpliwości tak co do obserwatorskiego talentu, jak i co do teorji pana Piotra. Myśl ta dodała mu jeszcze więcej energji, wziął więc za rękę swoją żonę i szepnął:
— O panno Zofjo!...
W tej chwili jednak zakołatano do drzwi wagonu, w których niebawem ukazał się tłusty i rumiany pasażer z wielką torbą w rękach.
— Tu niema miejsca! — zawołał przerażony buchalter.
— Hę... — spytał przybyły. — Myślę przecież, że jeszcze najmniej sześć osób pomieścićby tu można.
— Ale to jest przedział służbowy! — dodał Filip.
— Na przedziałach służbowych są tablice! — odparł tłuścioch i po chwili uplacował się w rogu przeciwnym, ocierając pot z czoła.
Pociąg ruszył, a buchalter rzucił piorunujące spojrzenie na nowego towarzysza, który nie mogąc wytrzymać potęgi jego wzroku, oparł się o poduszki i już w połowie drogi do Pruszkowa spał jak zabity.
Gdy wyminięto stacją, nikt do wagonu już nie siadał, a jegomość chrapał ciągle, pan Filip zaczął znowu rozmowę półgłosem:
— Los nas widocznie prześladuje — rzekł.
— Tym razem jeszcze niebardzo! — odparła Zosia, wskazując na śpiocha. — Wracając jednak do przerwanej rozmowy, skąd panu przyszła myśl o wstręcie?
— Ach! to wszystko są domysły mego przyjaciela Piotra.
— Nieznośny człowiek!...
Buchalter był zachwycony i postanowił usiąść obok Zosi. Zaledwie jednak uniósł się nieco na ławce, śpiący jegomość szeroko otworzył oczy, ziewnął i zapytał:
— Państwo zagranicę?
— Nie!... — odparł krótko Filip.
— W każdym razie będziemy mieli przyjemność jeszcze jakiś czas jechać razem.
— Zapewne.
— Bardzom kontent! Państwo, widzę, jesteście młodzi, a ja mam trochę wprawdzie lat, ale jestem wesoły i rozmowny, ubawimy się więc doskonale...
Pociąg dojeżdżał do Grodziska, a gdy zatrzymał się, młodzi małżonkowie wysiedli, pragnąc wejść do innego przedziału. Na platformie stał duży tłum, wśród którego Zosia dostrzegła parę osób znajomych. Buchalter zostawił żonę znajomym, a sam poszedł do bufetu na piwo, lecz wróciwszy stąd, z wielkiem przerażeniem Zosi nie znalazł, choć konduktorzy zamykali już wagony.
— Gdzie Zosia?... — zapytał jednej ze znajomych...
— Poszła szukać pana do bufetu...
Buchalter, przeciskając się przez tłum, wpadł do bufetu, a tymczasem na platformie ukazała się jego żona.
— Gdzie mój mąż? — zapytała znajomych.
— W tej chwili pobiegł cię szukać...
Po upływie kilkunastu sekund małżonkowie znaleźli się wprawdzie, ale pociąg ruszył...
Znajomi państwa Filipów bawili na letniem mieszkaniu. Byli to ludzie serdeczni i gościnni, w przypadku zaś młodych małżonków dostrzegli palec Opatrzności, której widocznem życzeniem było, aby podróżni zostali na obiedzie. Telegrafowano więc o zatrzymanie rzeczy w Częstochowie i zatrzymano w Grodzisku buchaltera z małżonką aż do popołudniowego pociągu.
Około piątej przyjaciele nasi znaleźli się znowu przed banhofem, obsypywani błogosławieństwami i życzeniami znajomych.
Dobry obiad z winem wlał wiele otuchy w serce nowożeńca, który, nadomiar szczęścia, między jadącymi konduktorami dostrzegł jakąś figurę znajomą.
— Jeżeli się nie mylę... pan Witold? — rzekł buchalter do konduktora.
— Ach!... pan Filip... — odpowiedział konduktor.
— Ile to już lat nie widzieliśmy się z kolegą! — mówił buchalter, całując w oba policzki kolegę, z którym byli obaj w pierwszej klasie.
— Jaką lokalną pamięć ma kolega! — dziwił się uszczęśliwiony konduktor, całując cztery razy Filipa. — Jakże się koledze powodzi?
— Jestem buchalterem głównym w Patykowie.
— Zapewne ożeniłeś się kolega?
— A właśnie...
— I duża też konsolacja?...
— Jeszcze niema... Ale jadę do Częstochowy z chorą żoną i chciałbym prosić kolegę o osobny przedział...
— Rozumiem!... Z największą chęcią... Proszę państwa tu!... — mówił poczciwy konduktor, sadowiąc kolegę i jego żonę w przedziale klasy pierwszej, choć bilety mieli do drugiej.
— Jaki to miły człowiek! — odezwała się Zosia, gdy pociąg ruszył.
— Poczciwy kolega!... — odparł Filip. — Dziwna rzecz, że o parę mil za Warszawą spotykamy tak sympatycznych ludzi.
— I nie widzimy już pana Piotra, który uwziął się, aby nas prześladować... — dodała Zosia.
— O droga panno Zofjo!... — szepnął buchalter, siadając przy żonie.
— Więc teraz wierzysz pan, że nie gniewałam się?...
W tej chwili (w czasie najszybszego biegu pociągu) ukazała się w otwartem oknie wagonu szafirowa czapeczka.
— Niechże mnie kolega przedstawi swojej pani! — rzekł poczciwy konduktor.
— To ty, kolego?... Bój się Boga, możesz się zabić... Moja żona Zofja, kolega Witold...
— Bardzo mi przyjemnie...
— Ja także jestem żonaty — i bardzo rad będę złożyć szanownemu koledze i jego małżonce wizytę w Patykowie.
— Z niecierpliwością oczekujemy! — odparł słabym głosem buchalter.
— Żona moja nawet chce mieszkać na wsi podczas lata — ciągnął konduktor — poradzę jej więc, aby wyjechała do Patykowa...
— O, to bardzo dobra myśl! — zawołał Filip, czując, że mu się robi niedobrze.
W taki to sposób poczciwy kolega, umieściwszy buchaltera i jego żonę w osobnym przedziale, bawił ich rozmową i swemi planami na przyszłość aż do Skierniewic. Tu doniósł im, że wszystkie wagony przepełnione jadącymi, i że musi się przedrzemać, ponieważ parę nocy nie spał. Państwo Filipowie okazali ze swej strony wielkie zmartwienie z powodu utraty tak wesołego towarzysza.
— No, teraz przynajmniej będziemy mieli spokój! — zawołał buchalter, gdy już drzwi wagonów zamknięto.
Lecz przeznaczenie chciało inaczej, w tej chwili bowiem zajechała przed stacją kareta, z której wyszedł jakiś chudy, wysoki jegomość z długiemi faworytami, w szkockiej czapce na głowie.
Po przybyciu nowego podróżnego wszczął się hałas, bieganina, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Hałas ten od lokomotywy zbliżał się stopniowo ku wagonowi, zajmowanemu przez małżonków, którzy z przestrachem w otwartych drzwiach ujrzeli długie faworyty chudego pana.
Niebawem pan ów wkwaterował się do ich przedziału.
— A niechże was pioruny zapalą! — krzyknął prawie odchodzący od przytomności buchalter.
— Fe!... któż tak klnie nieprzyzwoicie? — zgromiła go Zosia.
Buchalter zarumienił się i przeprosił żonę, a podróżny tymczasem usiadł w kącie, wydobył notyskę i słownik i zagłębił się w czytaniu.
Gdy na jednej z następnych stacyj pan Filip wszedł do bufetu, ujrzał za sobą chudego podróżnika, który odezwał się łamaną francuzczyzną:
— Jestem John William Pimperlok, honorowy członek asenizacyjnego towarzystwa Carlton Fertilisery Company i wielu innych. Ciągnij pan!...
Z temi słowy podał mu dwa rogi chustki.
— A ja jestem Filip... buchalter, ale co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że jeżeli pan wyciągniesz węzełek, w takim razie wyskoczysz z wagonu w czasie biegu, jeżeli nie wyciągniesz, to ja wyskoczę...
— A jeżeli wyciągnę i nie wyskoczę?
— W takim razie będę miał honor wyrzucić pana przez okno.
— Więc to amerykański pojedynek? — zawołał pan Filip.
— Tak! — odpowiedział spokojnie właściciel długich faworytów.
— I z jakiego powodu, mój panie?
— Gdym wsiadał do wagonu, wyraziłeś pan w swoim języku życzenie, aby nas wszystkich pioruny spaliły, na co zgodzić się nie mogę.
— To prawda, panie!... Uniosłem się, ponieważ nie lubię towarzystwa w podróży.
— A ja się obraziłem, ponieważ nie lubię, aby mnie przeklinano.
Buchalter złapał się za głowę.
— Łaskawy panie! — zawołał, czy niema innego sposobu załatwienia tej przykrej sprawy?
— Bardzo wątpię! — odparł Pimperlok — chyba, że pan odwołasz to, coś powiedział.
— Ależ odwołuję!... odwołuję!...
— Więc nie pragniesz pan, ażeby mnie i innych podróżnych piorun spalił?
— Nie pragnę, nie!... Panie, idźmy, bo już dzwonią.
— Ani konduktorów, ani maszynistów...
— Ani jednych, ani drugich! — odparł buchalter.
John William Pimperlok ukłonił się sztywnie i odparł:
— W takim razie, ponieważ pan lubisz samotność, wyniosę się do innego wagonu...
— O, panie!...
— Mogę także wynaleźć miejsce dla damy, która zdaje się panu również przeszkadzać...
— O, niech się pan nie fatyguje.
Po tej wymianie grzeczności, szlachetny Pimperlok zabrał swój parasol i zawiniątko i grzecznym ukłonem pożegnał młodych małżonków. Państwo Filipowie zaś, kłaniając mu się nawzajem, oparli się na krawędzi okna.
Nowa ta sytuacja, w której lewa ręka Zosi oparła się na prawem ramieniu Filipa, niesłychanie trafiła obojgu do gustu. Dlatego też choć już znikł Anglik, pasażerowie zajęli miejsca i pociąg ruszył, oni przecież ciągle stali, oparci o okno i ciągle spoglądali... sobie w oczy.
— O, jakżem szczęśliwy w tej chwili, panno Zofjo!... — szepnął buchalter.
— Jaki grzeczny ten Anglik — odparła Zosia.
— Siądźmy już, bo cug może pani zaszkodzić...
Jakoż cofnęli się od okna i odwróciwszy się w głąb wagonu... ujrzeli na drugim końcu ławki poważnego duchownego, który pobożnie czytał brewjarz.
— Którędy ksiądz dobrodziej wszedł tutaj? — spytał zdumiony Filip.
— A temi oto drugiemi drzwiami — odparł słodkim głosem szanowny kapłan. — Ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego...
Przez chwilę buchalter żałował, że nie przyjął amerykańskiego pojedynku, że nie wyciągnął węzełka i że nie wyskoczył z wagonu. Minęło to jednak i dusza jego, widocznie pod uroczym wpływem zachodzącego słońca poczęła się uspakajać.
Powoli i słońce zaszło, zamigotały gwiazdy i ukazał się księżyc. Pobożny kapłan zamknął brewjarz i począł spoglądać na niebo, buchalter usiadł przy żonie i oddał się wraz z nią tej samej przyjemności.
— Cudowna noc!... — mówił — czy pani nie zimno w ręce?
— Cokolwieczek... Ale jakie pan ma ręce gorące.
— Miły wiaterek!... Nigdy nie sądziłem, ażeby podróż koleją była tak przyjemna.
— Czy pan widzi tę gwiazdkę błękitną? — pytała Zosia.
— Która to?
— O ta!... Musi się pan lepiej przechylić...
— Aha... ta! — odparł buchalter. — Czem pani pomaduje włosy?
— Niczem.
— Dlaczegóż tak cudownie pachną?
— Może dlatego, że przed chwilą obtarłam sobie twarz wodą kolońską.
Pan Filip lewem okiem patrzył na błękitną gwiazdkę, prawem zaś obserwował czarną sylwetkę duchownego, który podniósł głowę ku niebu, wzdychał i modlił się, nie myśląc o marnościach świata.
W tej chwili rozległo się ciche klaśnięcie, niby delikatny pocałunek.
— O!... — szepnęła Zosia.
Wtem puk!... i wnętrze wagonu zalały potoki światła.
— Pożar!... — krzyknęła Zosia.
— Nie! To tylko konduktor zapalił lampę, ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego — odpowiedział łagodnym głosem świątobliwy kapłan.
Podróżni nasi bez żadnego przypadku, aczkolwiek bardzo zmęczeni, zajechali do Częstochowy.


VIII
TYLE SZCZĘŚCIA, CO CZŁEK PRZEŚNI!

— Dwa numerki dla państwa! — krzyczał gospodarz hotelu, nisko kłaniając się buchalterowi i jego żonie.
— Tylko obok siebie — dodał Filip.
— Dwa numery obok siebie — powtórzył gospodarz.
Stało się, jak żądano, i Zosia weszła do swego mieszkania. Buchalter zatrzymał się na progu, a zobaczywszy, że numer wygląda dość przyzwoicie, powiedział żonie dobranoc i poszedł do swojej celi.
Było już około północy, i Filip, wypaliwszy cygaro, pomyślał o spaniu. Przedtem jednak zapukał we drzwi boczne i zapytał:
— Czy pani już śpi?
— Ale gdzież tam! — odparła Zosia — nawet się jeszcze nie rozebrałam ze strachu...
— Cóż się tam stało?
— Coś hałasuje w szafie.
— Pewnie mysz.
— Prędzej szczur... Ach!...
Wykrzyknikowi temu towarzyszył jakiś łoskot. Przerażony Filip wpadł do pokoju swej małżonki i znalazł ją stojącą na krześle.
— Powiadam panu — zawołała — tu jest coś strasznego!... W tej chwili właśnie z szafy pod komodę wpadło jakieś zwierzę, większe od szczura...
Troskliwy mąż, wziąwszy świecę w jedną rękę, a złamany haczyk w drugą, przeszukał cały numer, ale okropnego zwierzęcia nie znalazł. Złożono więc naprędce małą radę wojenną, na której postanowiono siedzieć cicho aż do nowego hałasu.
Wskutek tej uchwały małżonkowie usiedli na kanapie, a buchalter rzekł:
— Pani bardzo zmęczona?
— Kiedyśmy dojeżdżali, bardzo mi się spać chciało, ale teraz nie wiem nawet, czybym potrafiła oczy zmrużyć!
— To tak jak i ja! — zauważył buchalter.
W tej chwili rozległ się znowu cichy szmer w pokoju. Szczur zjadał komodę.
— Słyszy pani?
— Ja się boję! — szepnęła Zosia, siadając bliżej męża, który się wprawdzie nie bał, lecz mimo to usiadł jeszcze bliżej.
— Nieznośny hotel! — mruknął Filip, czując z niewymowną pociechą w sercu, że główka przestraszonej żony dotyka jego ramienia.
Znowu rozległo się klaśnięcie, podobne do odległego trzasku z bata, lub do bliskiego — lecz przerwanego pocałunku.
— To już drugi raz, panie Filipie!
— Dopiero drugi...
— Słyszy pan, co ten szczur wyprawia?
— Wcale się na niego nie gniewam.
— O!... Ale ja się na pana rozgniewam, bo to już chyba za często.
— Dopiero dziesiąty raz...
— Albo dwudziesty...
Ostatniej tej uwadze Zosi zawtórował wielki hałas na podwórzu i krzyki:
— Ogień!... ogień!... stajnia się pali!...
— Uciekajcie państwo!... — wrzasnęła jakaś kobieta na korytarzu. — Hotel się pali...
W owej epoce Częstochowa nie posiadała jeszcze dzielnej straży ochotniczej ogniowej. Młodzi małżonkowie wiedzieli o tem, nie czekali więc na dalszy rozwój wypadków, lecz umknęli z hotelu, unosząc przy pomocy jakiegoś poczciwca swoje walizki i pudełka.
W pół godziny potem znaleźli wprawdzie przytułek, ale stracili dobry humor, tem bardziej, że musieli przepędzić noc jedno na fotelu, a drugie na krześle.
Dzień następny zeszedł im na nabożeństwie, oglądaniu cudownego miejsca i poszukiwaniu wygodniejszego lokalu. Jakoż udało im się, pod wieczór bowiem znaleźli w innym hotelu dwa bardzo wygodne pokoje z przedpokojem.
— No, przynajmniej dziś — mówił Filip do żony — będziemy mogli i odpocząć, i spokojnie porozmawiać. Od miesiąca, a szczególniej od tygodnia, jestem jak na wełnianym jarmarku.
— Kto wie, co się jeszcze zdarzyć może! — odparła Zosia.
— Sądzę, że przynajmniej ten hotel już się nie zapali...
— I to nie jest pewne.
Buchalter zamyślił się, a następnie siadając przy żonie, rzekł:
— Pojutrze musimy być w Patykowie, mamy więc zaledwie czterdzieści osiem godzin dla siebie. Siedząc nad księgami w kantorze, nieraz prosiłem Boga choć o jeden miesiąc wypoczynku, ale widzę, że na świecie o wypoczynek bardzo trudno...
— Teraz były wyjątkowe okoliczności, wesele nasze... — wtrąciła Zosia.
— To mnie właśnie gniewa najwięcej. Kiedym otrzymał obecną posadę i zostałem przez panią przyjęty...
W tem miejscu pocałował żonę w rękę.
— Otóż myślałem, że choć w ciągu tych paru tygodni będę mógł zapomnieć o codziennych kłopotach i oddychać tylko atmosferą miłości. O, gdybyś pani wiedziała, jakie rzewne mowy układałem na te chwile uroczyste!... Bo i ja przecież mam serce...
— Nie wątpiłam o tem.
— Mam serce — mówił buchalter — i mimo całą nieśmiałość potrafiłbym z narzeczoną i żoną porozmawiać nawet tak, jak najbardziej zakochany poeta... Ale widzę, że mi czasu zabrakło...
— Często jedna chwila mieści w sobie więcej szczęścia niż całe życie — odpowiedziała Zosia.
I miała słuszność, w tej bowiem chwili buchalter był zupełnie szczęśliwy; siedział obok ukochanej żony i czuł, że uścisk jej delikatnej ręki rozprasza wszelkie dotychczasowe niepokoje. Tłumione uczucia wypłynęły teraz jasnym potokiem: mówili o miłości, o przeszłych troskach i o szczęściu, które im przyszłość dać miała. Nigdy Filip nie był tak wymowny, nigdy nastrój ducha jego nie był tak szlachetny i podniosły jak teraz. Z drugiej znowu strony, nigdy głos Zosi nie wydawał mu się piękniejszym: dźwięczał w nim świegot ptaków, szum drzew, szmer strumieni, czuć było nieledwie zapach róż, jaśminów i wszystkich wonnych kwiatów, jakie posiada ziemia.
Cały ten obraz, cudowny utwór natchnienia, zbudzonego czystem uczuciem, jaśniał w duszy Filipa na tle niezamąconego spokoju jak słońce na pogodnem sklepieniu nieba. Żaden powiew namiętności nie mącił tej ciszy, jakiej serce ludzkie tak rzadko w ciągu życia doświadcza.
Nagle rozległy się na korytarzu rozmowy i stąpania. Buchalter drgnął i ocknął się; świadomość powróciła. Dzień już zaglądał w okna hotelu, a przy blasku jego pan Filip dostrzegł żonę głęboko śpiącą w jednym rogu kanapy, podczas gdy on sam leżał w drugim rogu i trzymał rękę Zosi.
Widocznie, zmęczeni podróżą, bezsennością i bieganiną, zasnęli oboje z wieczora, a piękne mowy Filipa, rzewne odpowiedzi Zosi, kwiaty, wonie i ten spokój nieziemski były tylko... snem!...
Z rana ukazał się w hotelu stryj radca, stęskniony za synowicą, i kasjer pan Piotr, stęskniony za swoim przyjacielem. Na drugi dzień państwo młodzi wraz z gośćmi wyjechali do Patykowa, buchalter zasiadł znowu nad księgami, i... w taki sposób zakończył się nektarowy miesiąc dwojga młodych kochanków.
Zaczął się wprawdzie miesiąc miodowy, ale ten nas już nie obchodzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.