Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pada rozmawiać o kwestjach, dotyczących oświetlenia. Przyszło mu też na myśl, że najlepiej zrobi, skoro ucałuje obie rączki Zosi; jakoż zwrócił się ku niej, wyciągnął rękę, pochylił się w prawą stronę i... nagle syknął...
— Co się panu stało? — spytała niespokojnie Zosia.
— Nic, pani... nic! Ach!... niechże cię!... — zawołał, rzucając się na lewo.
— Jakże nic?... może cug z okna?
— Upewniam panią, że nie... Aj!...
— Ależ ja każę powóz zatrzymać...
— Nie potrzeba... słowo daję, że nie potrzeba!... — upewniał buchalter, zlekka unosząc się na siedzeniu.
Zosia przeraziła się.
— Panie! — zawołała, chwytając go za rękę — pan mi wszystko musisz powiedzieć, bo umrę z niespokojności.
— To nic, pani!... to tylko szpilka... Aj!...
— Boże!... pewnie z mego welona.
Powóz stanął przed domem, a pan Filip, nie czekając na lokaja, otworzył drzwi i szybko wbiegł do sieni. W tak ciężkiem położeniu na myśl mu nawet nie przyszło wysadzić Zosię... Wyszła też sama nieboga.
Dzięki taktowi Zosi i dyskrecji buchaltera, nikt nie wiedział o drobnym tym wypadku. Starsze nawet osoby rumieniec i zakłopotanie obojga państwa młodych tłomaczyły w sposób dla nowożeńca pochlebny.
Do liczby tych optymistów należał stryj, który, poklepawszy pana Filipa po ramieniu, rzekł tonem, zdradzającym rzadką domyślność:
— Dobrze!... dobrze!... Ja zawsze mówiłem, że cicha woda brzegi rwie.
Przyjaciel nasz, okrasiwszy oblicze słabym uśmiechem, nisko ukłonił się wzamian za kompliment. W istocie, nie miał nic lepszego do zrobienia.
Wieczór i kolacja zeszły bez żadnych szczególnych przy-