Lourdes/Dzień piąty/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Była teraz już godzina ósma. Maryi tak było spieszno wyjść na miasto, iż ustać na miejscu nie mogła spokojnie, powracała wciąż do okna, jakby w chęci złagodzenia swej niecierpliwości i nasycenia swych oczu przestrzenią, po której stąpać zaraz będzie. Cieszyła się jak dziecko, iż wyjdzie na spacer i chodzić będzie po ulicach, placach; chciałaby iść i dalej, jeszcze dalej, bez końca, by pokazać sobie i ludziom, jaka teraz silna, jak potężną łaską Panny Najświętszej w zupełności została uzdrowioną. Cała jej istota wyrywała się naprzód: pragnęła ruchu, potrzebowała tego jej krew, jej serce, wszystkie odnalezione siły.
W chwili gdy mieli wychodzić, Marya zadecydowała, iż najpierw pójdą go groty, by pomodlić się i podziękować Najświętszej Pannie. Pozostanie im następnie przeszło dwie godziny, które zużytkowują na chodzenie po Lourdes, następnie zaś ona powróci do szpitala, by zjeść śniadanie, oraz zapakować swą bieliznę i drobiazgi przed podróżą.
— A więc idziemy! — zawołał pan de Guersaint. — Czy wszyscy gotowi?...
Piotr wziął za kapelusz i wyszli z pokoju, rozmawiając i śmiejąc się głośno; schodzili ze schodów jak puszczone na swobodę szkolne żaki, obiecujące sobie, że będą mieć wesołe wakacye. Mieli już wychodzić z bramy na ulicę, gdy pani Majesté wybiegła za niemi. Wyczekiwała ona ich wyjścia.
— Pozwólcie państwo, abym wam złożyła moje powinszowanie... Wiemy już o szczęściu, jakie państwa spotkało, co za nieograniczona łaska!... Jesteśmy radzi a przytem niezmiernie dumni, iż Najświętsza Panna wyróżniła tak wielce jedną z naszych klientek!
Sucha i sztywna twarz pani Majesté wykrzywiała się w uśmiech pełen uprzejmości, patrzała na „cudem uzdrowioną“ oczami niezwykłego szacunku a zarazem pochlebstwa i czułości. Nagle zawołała na męża.
— Chodź prędzej — chodź, to panna de Guersaint!
Blada twarz pana Majesté, o policzkach napęczniałych połciami żółtego sadła, przybrała wyraz radosnego uniesienia i wdzięczności.
— Nie umiem pani wypowiedzieć, panno de Guersaint, jak dalece jesteśmy przejęci honorem, spływającym na nas, dzięki temu cudownemu uzdrowieniu. Nigdy nie zapomnimy, iż szanowny ojciec pani zamieszkiwał u nas w czasie swego pobytu w Lourdes. Wszyscy właściciele hoteli w naszem mieście już mi zazdroszczą...
Pani Majesté tymczasem zatrzymywała osoby przechodzące, wywoływała gości, spożywających śniadanie w pokoju jadalnym, byłaby chciała całe Lourdes zwołać, by wszyscy widzieli, iż miała oto teraz pod swoim dachem, u siebie, w hotelu Świętych zjawisk, ową sławną od wczoraj pannę de Guersaint, której uleczenie świat cały będzie podziwiał. Coraz większa liczba osób gromadziła się w bramie, zaczęto się tłoczyć a pani Majesté, niby na ucho i głosem stłumionym, szeptała o tyle wyraźnie, by ją każdy mógł słyszeć:
— Patrzcie państwo uważnie, to ona, to wczoraj uzdrowiona panienka!...
Wreszcie zawołała z zapałem:
— Biegnę do magazynu po Apolinaryę. Tak trzeba, żeby Apolinarya zobaczyła pannę de Guersaint!
Pan Majesté powstrzymał żonę, odzywając się do niej z wielką godnością:
— Nie trzeba, nie chodź. Apolinarya jest potrzebna w sklepie. Właśnie trzy klientki ma teraz do obsłużenia. Mam przekonanie, iż pana de Guersaint nie wyjedzie z Lourdes, nie kupiwszy pamiątek. Takie drobiazgi kupowane w podróży, tyle sprawiają przyjemności, tyle wywołują wspomnień! Nasi goście hotelowi tak są na nas łaskawymi, iż nigdy nic nie kupują na mieście, tylko w naszym magazynie. Bo zapewne państwu jest wiadomem, iż przy hotelu mamy magazyn?...
— Tak, tak — potwierdziła pani Majesté — już polecałam państwu nasz magazyn. A teraz znów państwa upraszam u łaskawą pamięć. Apolinarya ucieszy się niezmiernie i pokaże państwu wszystko, co jest najpiękniejszego w magazynie towary zaś nasze są doborowe a zarazem niesłychanie tanie. Mamy rzeczy prześliczne!
Marya poczynała się niecierpliwić tem niespodziewanem zatrzymywaniem ich w hotelu a Piotr niemile był podrażniony wywoływaną w około nich ciekawością i tem gapieniem się na nich jak na dziwowisko. Pan de Guersaint przeciwnie, czuł się uradowany, dumny z popularności, jakiej tu używał, dzięki tryumfowi swej córki. Przyrzekał, iż niezadługo wrócą z przechadzki.
— Rzeczywiście, mamy zamiar kupić nieco drobiazgów. Parę pamiątek dla nas i trochę prezentów dla znajomych... Za powrotem zajdziemy coś wybrać...
Wreszcie zdołali się wyrwać i szli teraz po szerokiej alei de la Grotte. Pogoda była wspaniała, niebo czyste po burzach dwóch poprzednich nocy. Świeże powietrze poranne zdawało się być przesycone zapachem a słońce dodawało wesołości, świecąc łagodnie i promiennie. Na chodnikach uwijało się już mnóstwo ludzi, każdy śpieszył nacieszyć się życiem. Marya zachwycała się każdą rzeczą bez wyjątku, wszystko wydawało się jej prześliczne, zadziwiające, nieocenione. Wychodząc ze szpitala, pożyczyła od Rajmundy parę trzewików, nie wzięła bowiem z Paryża obuwia dla siebie, lękając się przez zabobon, iż taka zapobiegliwość na złe jej wyjdzie. Trzewiki Rajmundy w sam raz były na jej nogi, z przyjemnością teraz słuchała, jak rozlegało się tupotanie obcasów wesoło uderzających o kamienie ulicy. Marya nie pamiętała, by widzieć się jej zdarzyło domy tak piękne, drzewa tak zielone i ludzi tak wesołych. Wszystkie jej zmysły były podniecone i fibrowały jak delikatne struny: słyszała jakąś oddaloną muzykę, napawała się wonią, piła powietrze i smakowała w niem, jakby ono było jakimś owocem. Ponad wszystko jednakże radowała ją możność chodzenia; szła pod rękę z ojcem i znajdowała w tem rozkosz niewysłowioną; przez długie lata marzyła o możności takiego spaceru a podobnemi rojeniami o tak nieprzystępnem dla niej szczęściu, odurzała doznawane cierpienia. Lecz oto teraz marzenie stało się rzeczywistością! Z radości serce jej biło przyśpieszonem tętnem. Przytulała się do ojca, usiłowała iść równo, prostowała swą kibić, aby wydać się piękniejszą i sprawić mu tem przyjemność. Ojciec podzielał uczucia córki, dumny z niej był, lecz przedewszystkiem uszczęśliwiony, widząc ją zdrową i śmiało idącą przy jego boku. Odzyskał swą córkę, swoją krew i ciało, swe dziecko już obecnie zdrowe, promienne młodością i wdziękiem!
Doszli do placu de la Merlasse. Bandy przekupek czyhały już tutaj na pielgrzymów, napastując ich bez miłosierdzia, by kupowali świeczki lub bukiety. Pan de Guersaint zauważył:
— Nie należy nam iść do groty z próżnemi rękoma!
Piotr, który szedł koło Maryi, podzielając jej radość i zachwyty, zatrzymał się. W tejże chwili obskoczyły ich przekupki i jedna przez drugą podsuwały im swój towar, dotykając nieledwie ich twarzy. „Moja ładna panienko, moi łaskawi panowie, kupcie odemnie, odemnie, odemnie, odemnie!“. Gwałtem prawie trzeba było torować sobie drogę pośród nich. Pau de Guersaint wybrał największy z bukietów; ułożony on był z białych astrów, natłoczonych i zbitych z sobą, co go czyniło podobnym do główki kapusty; sprzedawała mu go dziewczyna, mogąca mieć lat dwadzieścia, tłusta, jasna blondynka; z wyuzdaną efronteryą pokazywała swe ciało przez rozpięty w tym celu kaftanik, który ledwie pokrywał nagie jej piersi, uwydatniając przytem naturalną ich wypukłość. Pan de Guersaint uwziął się, by zapłacić za bukiet z resztek drobnej swej kasy, cena nie była wygórowaną: dwadzieścia susów; płacąc dziewczynie, dziwił się mocno dawnej jej natarczywości i pomyślał mimowoli, iż musi ona co innego sprzedawać, w chwilach gdy handel kwiatami ulega zastojowi. Piotr zapłacił za trzy świece wybrane przez Maryę u starej kobieciny; świece były po dwa franki, co bardzo było przyzwoite, jak wyraziła się o nich Marya. Stara kobiecina miała twarz kościstą, nos drapieżnego ptaka a oczy słodkie i chciwe; poczęła im dziękować z wielką uniżonością: „Niechaj Najświętsza Panna z Lourdes pobłogosławi ci, piękna moja panienko, niechaj cię uzdrowi z twoich chorób, ciebie i całą twoją rodzinę!“. Słysząc te słowa, wybuchnęli śmiechem wszyscy troje, cieszyli się i bawili spóźnionemi życzeniami starej przekupki. Matka Boska już spełniła swój cud dla nich, teraz już tylko dziękować Jej należy.
Przybywszy do groty, Marya zapragnęła osobiście złożyć przyniesione dary, zanim klęknie do modlitwy. Stanęli zatem na końcu szeregu a ponieważ niewiele jeszcze było osób, więc po kilku minutach dostali się do wnętrza groty. Z jakiemż przejęciem Marya tu wstąpiła i jakże upojonemi pod wpływem uczuć oczyma, przypatrywała się wszystkiemu, organom samogrąjącym, ołtarzowi srebrem wykładanemu, wotom i świecznikom o zadziwiających kształtach, najeżonych jak brony, gorejących setkami świec, wiecznie odnawianych i płonących. Dotychczas Marya widziała grotę tylko zdaleka, z głębi wózka, do którego była przykutą. Teraz była wewnątrz świętego miejsca, mogła oddychać tem powietrzem; zdawało się jej, że znajduje się chyba w raju a zapach wosku i panująca w grocie duszność i gorąco — tamowały oddech Maryi, napawały ją jednak zarazem dziwną błogością. Złożyła przyniesione trzy świece w wielki kosz ku temu celowi ustawiony, a wspiąwszy się na palce, zatknęła o kolec wrót wielki swój bukiet z białych astrów, zbliżyła się następnie do ucałowania skały u podnóża statui Przenajświętszej Panny. Usta Maryi przywarły do tego kamienia, oszlifowanego i wygładzonego ustami milionów pątników, a złożony przez nią długi pocałunek był pełen miłości i pałał płomieniem najgłębszego uwielbienia oraz wdzięczności.
Wyszedłszy ztąd, Marya uklękła przed grotą i pogrążyła się w akcie strzelistej podzięki. Ojciec jej klęknął tuż przy niej i połączył swe modły dziękczynne z modłami swej uzdrowionej i odzyskanej córki. Nie mógł on wszakże długo oddawać się jakiejkolwiek bądź czynności, pochylił się więc do ucha Maryi i szepnął jej, iż musi oddalić się na chwilę, przypomniał sobie bowiem, że ma pewną sprawę do załatwienia w mieście. Niechaj więc pozostanie tutaj i ukończy swą modlitwę a on niebawem będzie z powrotem i pójdą wtedy na spacer, gdzie tylko ona zechce. Zamodlona, Marya nie rozumiała go, ani słyszała dokładnie. Skinęła głową tylko na znak, że tutaj pozostanie i znów wpatrzyła się zwilżonemi od łez oczyma w statuę Panny Przenajświętszej, uniesiona miłością i wiarą.
Pan de Guersaint zbliżył się wtedy do Piotra, stojącego na boku i zaczął się tłumaczyć.
— Muszę iść do miasta, bo przyrzekłem woźnicy który był z nami w Gavarnie, iż zobaczę się z jego pryncypałem, by mu opowiedzieć przyczyny opóźnionego naszego powrotu. Idę więc na plac Marcadal... a zarazem każę się ogolić... tak więc jedno i drugie będzie załatwione za jednym zachodem.
Piotr, którego pan de Guersaint namawiał, by mu towarzyszył, zaniepokoił się tą wycieczką, mogącą zabrać sporo czasu, jakkolwiek pan de Guersaint zapewniał, iż najwyżej w kwadrans będą z powrotem. Dla pośpiechu Piotr postanowił wziąć jedną z dorożek, stojących przy placu de la Merlasse. Wybrali rodzaj kabryoletu pomalowanego na kolor zielonkawy, powoził nim młody człowiek, mogący mieć lat trzydzieści; na głowie miał beret i palił papierosa. Siedział na koźle bokiem, z rozstawionemi kolanami bo tak mu było dogodnie, wiózł bez pośpiechu, jak człowiek spokojny, zadowolniony z życia i zawsze syty a przytem pewien swej nieodzowności i władzy wśród ulic miasta.
— Zaczekaj na nas — rzekł do niego Piotr, wysiadając z powozu na placu Marcadal przed sklepem fryzyera.
— I owszem, i owszem, zaczekam!
Zszedł z kozła i pozostawiwszy chudą swoją szkapę na słońcu, zbliżył się z żartami i śmiechem do tęgiej dziewczyny, która rozpięta, rozczochrana, myła zawzięcie psa, zanurzonego prawie po szyję w basenie przy studni.
Fryzyer, pan Cazaban, stał właśnie na progu swego sklepu, którego wielkie szyby, oprawione w jasno zielone ściany domu, rozweselały posępność placu, zawsze pustego w dni powszednie. Gdy nie miał naglącej roboty, pan Cazaban najchętniej spędzał czas w odrzwiach swego sklepu, i z dumą rozpierał się pomiędzy dwoma witrynami, które były zastawione różnokolorowemi flaszkami i słoikami perfum i pomady.
Poznał natychmiast nowoprzybyłych.
— Ścielę się do stópek... najmocniej jestem wdzięczny za pamięć.. niechaj panowie raczą wejść...
Pan de Guersaint zaczął uniewinniać woźnicę, który opóźnił się z powrotem z Gavarnie, lecz pan Cazaban przerwał mu z uśmiechem, pełnym wyrozumiałości. Przecież nie mógł gniewać się na człowieka, cóż on winien, że koło się złamało i że zaskoczyła ich burza?... Skoro panowie, których woził do Gavarnie, są zadowoleni z jego usług, to już i dobrze.
— Ach, Gavarnie! — zawołał pan de Guersaint z uniesieniem. — Cóż to za wspaniałość, cóż to za niezrównanie piękna miejscowość!
— Jakże się cieszę, że się panu podobała nasza górska okolica, bo niezawodnie wróci pan tutaj, by znów ją podziwiać?... a w takim razie śmiem się polecić łaskawej pamięci.
Gdy pan de Guersaint siadł na fotelu do golenia, fryzyer zaczął się krzątać sam koło niego, pomocnika bowiem wysłał na miasto w interesie podróżnych, którzy u niego stanęli. Jedna z rodzin zakupiła taką ilość różańców, gipsowych statuetek i obrazków za szkłem i bez szkła, iż trzeba było wynaleźć skrzynię, by upakować to wszystko przed podróżą. Sufit ponad sklepem cały drżał, tak biegano i śpieszono się na pierwszem piętrze; dolatywały nawet odgłosy sprzeczek i popychania się ludzi, tracących głowy wśród przygotowań do drogi, widocznie nie dawali sobie rady z pomieszczeniem stosu nakupionych drobiazgów.
Drzwi do stołowego pokoju, z tyłu po za sklepem były uchylone; bawiło się tam dwoje dzieci wysączaniem z filiżanek reszty czekolady na spodki i nakrycia rozrzucone w nieładzie. W czasie liczniejszych pielgrzymek, pan Cazaban wynajmował cały swój dom pątnikom; wszystko co było w mieszkaniu, oddane było gościom a podczas takiego najazdu ludzi obcych, fryzyer wraz z żoną i rodziną przeprowadzał się do ciasnej piwnicy, gdzie sypiali wszyscy na słomie.
Cazaban nacierał mydlaną pianą policzki pana de Guersaint, który począł go pytać:
— Cóż słychać?... czy jesteś pan zadowolony z interesów w tegorocznym sezonie?...
— Tak, zapewne, nie narzekam. Pan dobrodziej słyszy ten hałas?... to moi goście zbierają się do wyjazdu... dziś właśnie jadą... lecz mam zapowiedziany przyjazd nowych podróżnych zaraz na jutro; zaledwie więc będzie dość czasu, by zamieść i nieco uprzątnąć... I tak będzie ciągle aż do października.
Piotr chodził tymczasem wzdłuż sklepu i z pewną niecierpliwością czekał chwili wyjścia. Dla zabicia czasu rozglądał się, gdy fryzyer zwrócił się ku niemu z uprzejmością:
— Racz usiąść, księże szanowny... Ja zaraz skończę... Oto są dzienniki...
Piotr podziękował, lecz nie chciał ani siadać ani czytać; fryzyer, trapiony swą gadatliwością, mówił dalej:
— U mnie zawsze pełno podróżnych... o bo moje pokoje znane są z wygodnego urządzenia i czystości łóżek... kuchnia u mnie także jest powszechnie chwalona... Ale co miasto nasze, to nie jest zadowolnione ani pełne... Mogę nawet powiedzieć, iż nie pamiętam takich złych czasów i takiego ogólnego niezadowolnienia.
Umilkł na chwilę i zaczął skrobać lewy policzek, lecz przerwał tę operacyę i zawołał nagle, jakby pod napływem myśli, wyrażającej ściśle i dobitnie, całą prawdę nurtujących miasto niepowodzeń:
— Panie! proszę mi wierzyć, ojcowie groty bawią się ogniem a to gra niebezpieczna. Oto wszystko, co mogę powiedzieć
Na przekór zapowiedzi jednak z tą właśnie chwilą z ust jego począł płynąć potok nieustający jak z otwartego kranu kadzi, mówił, mówił i jeszcze mówił. Twarz jego ściągła o kościstych policzkach i śniadej cerze, centkowanej krwistemi kropkami, uwydatniała ruchliwość oczu, któremi przewracał, unosząc się w miarę jak mówił. Cała drobna postać pana Cazaban podskakiwała nerwowo, dopełniając i podkreślając słowa i giesta. Wrócił do poruszonego przed paru dniami tematu i powtarzał liczne urazy, jakie miasto Lourdes żywiło względem ojców, strzegących groty. Utyskiwali właściciele zajazdów, skarżyli się kupcy, mówiąc, że gdyby nie konkurencya czyniona im przez ojców, zarabialiby conajmniej drugie tyle. Tak, nowe Lourdes zatrzymywało podróżnych, ciągnęło z nich zyski, i przepadać musiał każdy, kto nie zakładał sklepu lub hotelu w pobliżu groty. Walka pomiędzy starem i nowem Lourdes, wrzała coraz zaciętsza a dzień każdy dostarczał świeżych zasobów nienawiści; stara dzielnica traciła znaczenie, co sezon mniej było w niej życia i zapewnie przeznaczeniem jej będzie paść z wycieńczenia, by nigdy już nie powstać. Ach ta przebrzydła grota! Pan Cazaban zapewniał, iż wolałby stracić wielkie pieniądze, dać sobie obciąć obydwie nogi, aniżeli skierować swe kroki ku ich pieczarze. Czyż nie robi się mdło na widok sklepików, które poprzylepiali do skały?... Hańba prawdziwa! mówią też, że pewien biskup tak dalece się oburzył na widok owych kramów, iż miał o tem napisać do samego papieża. Ale on, Cazaban, fryzyer z placu Marcadal, wolnym jest od religijnych przesądów, jest starym republikaninem, jeszcze za cesarstwa głosował na rzecz kandydatów stojących w opozycyi, ma więc prawo mówienia głośno i wyraźnie co myśli o plugawej ich grocie, która wstręt tylko w nim obudza.
— Mogę tu panu przytoczyć fakt. Wiem o nim od mojego brata, będącego członkiem rady miejskiej. A trzeba panu wiedzieć, że mamy teraz samych republikanów w naszej radzie miejskiej... martwi ich też niepomału ta straszna demoralizacya panująca w mieście. Wieczorem nie można wyjść na ulicę, bo wszędzie się snują publiczne dziewczyny, poprzebierane za przekupki handlujące świeczkami... Zgubą dla dorastających dziewczyn w Lourdes są także ci furmani, przybywający tutaj wraz z wiosną... niewiadomo zkąd pochodzą, kim są... ot zwyczajnie włóczęgi... Trzeba także, abym panu powiedział, jaki jest stosunek ojców względem miasta. Gdy ojcowie zakupili grotę i grunta z nią sąsiadujące, zobowiązali się formalnie, iż nigdy nie będą się zajmowali handlem. Otóż nie zważając na dany podpis, pootwierali sklepy. Czyż to można nazwać uczciwością?... Nowa rada miejska zadecydowała zatem wysłać do nich delegacyę z żądaniem dochowywania warunków zawartej umowy a więc zamknięcia sklepików przy grocie. Czy pan wie co im odpowiedzieli?... i co odpowiadają zawsze, przy każdej zdarzonej okazyi, ilekroć stare Lourdes domaga się spełnienia zawarunkowanych zastrzeżeń? — oto odpowiedzieli: „Dobrze, zastosujemy się do życzenia rady miejskiej, lecz ponieważ jesteśmy panami posiadanych gruntów, zamkniemy grotę!“.
Wymawiając te słowa pan Cazaban aż wzniósł się na palce i brzytwą potrząsając w powietrzu, powtórzył, kładąc nacisk na każdą sylabę z nadmiaru oburzenia:
— „Zamkniemy grotę!“.
Piotr, który wciąż przechadzał się zwolna, zatrzymał się i wyrzekł spokojnie:
— Rada miejska powinna była odpowiedzieć: „Zamknijcie, kiedy chcecie!“.
Słysząc te słowa pan Cazaban o mało nie padł trupem ze złości. Krew nabiegła mu do twarzy i dusząc się, trzęsąc z nadmiaru wzburzenia, wybełkotał:
— Zamknąć grotę?... zamknąć grotę!...
— A no tak, rzecz prosta, ponieważ grota gniewa was i wstrętem przejmuje. Ponieważ w jej istnieniu wy wszyscy upatrujecie przyczynę zepsucia, niesprawiedliwości i waśni... Z zamknięciem groty złe ustałoby i niktby już o niem nie słyszał... Byłoby to najlepsze zakończenie całej sprawy i rzeczywiście szkoda, że nie można przymusić ojców, aby dotrzymali pogróżki, którą was straszą...
W miarę jak Piotr mówił, pan Cazaban odzyskiwał przytomność i uspakajał się widocznie. Zpoważniał i pobladł. Oczy jego były teraz nieco trwożne, zaniepokojone. Musiał pytać samego siebie, czy czasami nie wygadał się zbytecznie, w swojej nienawiści względem ojców. A może ten młody ksiądz przybywający z Paryża miał sobie polecone, by zebrać wiadomości o ojcach przy grocie?... Któż może wiedzieć?... A jeżeli on zacznie używać swych wpływów, by grota została zamkniętą?... A jednak żywi ona ich wszystkich. Stara dzielnica Lourdes, jeżeli szerzy tak głośne żale, to jedynie z zazdrości, iż nie jest przypuszczoną do uczty i że okruchy z niej zaledwie dostaje, lecz w samej rzeczy i z tych okruszyn jest zadowolniona i niemi tylko żyje. Najzawziętsi przeciwnicy kościoła kuli pieniądze, zarabiając na pątnikach; milkli i przerażali się, gdy ktokolwiek zbyt gorliwie przejmował się ich skargami. Należało więc zachowywać się z większą ostrożnością przy nieznajomych.
Cazaban zajął się panem de Guersaint. Zaczął golić drugi policzek i szepnął jakby od niechcenia:
— Prawdę powiedziawszy, mnie osobiście nic nie obchodzi ich grota. Wreszcie trzeba każdemu zostawić jego wolę i nie przeszkadzać żyć spokojnie.
W tem ze stołowego pokoju doleciał wrzask przeraźliwy połączony z hałasem, bawiące się tam dzieci zbiły filiżankę. Przez otwarte drzwi, Piotr znów ujrzał gipsową statuę Matki Boskiej z Lourdes, którą fryzyer ustawił ku ozdobie jadalni dla przypodobania się gościom. Jakiś głos pochodzący z pierwszego piętra, donosił, iż waliza jest gotowa, gdy przeto pomocnik wróci z miasta niechaj przyjdzie obwiązać ją sznurem.
Pan Cazaban czuł się teraz nieswój; żałował swego uniesienia i szczerości w obec tych dwóch panów, zupełnie mu nieznajomych; po mózgu jego wciąż snuły się myśli: w jaki sposób możnaby zatrzeć zdanie wypowiedziane nieopatrznie o ojcach przy grocie? Szukał sposobu zbadania kim byli ci dwaj klienci, przed którymi może skompromitował się, nic o nich nie wiedząc. Gdy po ukończonem goleniu pan de Guersaint wstał dla obmycia sobie brody, fryzyer czuł gwałtowną potrzebę nawiązania rozmowy.
— Czy panowie słyszeli o wczorajszym cudzie?... Całe miasto tylko o tem mówi... już przynajmniej dwadzieścia osób opowiadało mi szczegóły. Tak, zdaje się, iż wydarzył się przed grotą cud nadzwyczajny... jakaś młoda paralityczka powstała uzdrowiona i o własnych siłach poszła z procesyą do bazyliki, ciągnąc za sobą swój wózek, który złożyła przed ołtarzem.
Pan de Guersaint ocierał się po wymyciu uśmiechnięty dobrodusznie.
— Ta uzdrowiona — to moja córka!
Fryzyer już teraz wiedział, kim są ci panowie i twarz mu się nagle rozjaśniła. Uspokojony, z werwą i kunsztem począł rozczesywać przedział włosów na głowie pana de Guersaint, siedzącego znów na fotelu. Nadmierna żywość giestów i słów opanowała na nowo pana Cazaban.
— Winszuję... najmocniej winszuję!... i szczycić się będę, iż miałem honor liczyć pana dobrodzieja pomiędzy memi klientami... Teraz wszystko rozumiem, córka pana została uzdrowioną i ojcowskie serce przejęte jest wdzięcznością, o resztę nie pytając!
Zwrócił się w stronę Piotra i silił na uprzejmość. A gdy wreszcie, nie mogąc już dłużej zatrzymać u siebie tych śpieszących się z wyjściem klientów, żegnał ich u drzwi, wyrzekł sentencyonalnie i z przejęciem:
— Zdarzają się czasami chwile szczęśliwe. I dobrze byłoby, aby cuda podobne częściej wydarzały się przed grotą!
Gdy wyszli na plac, pan de Guersaint musiał iść po woźnicę, który wciąż śmiał się i rozmawiał z dziewczyną przy studni, pies był już umyty i otrząsał się z wody, ogrzewając się na słońcu. W pięć minut potem wysiedli z powozu, dojechawszy na plac de la Merlasse. Wyprawa do fryzyera zabrała im pół godziny, Piotr chciał zatrzymać powóz, by pokazać Maryi całe miasto, bez zbytecznego dla niej umęczenia. Został więc przy powozie, a pan de Guersaint poszedł do groty po córkę.
Powóz stał w cieniu wielkich drzew, a woźnica pierwszy rozpoczął rozmowę z Piotrem. Zapalił znów papierosa i przystąpił do rozmowy z poufałą swobodą. Opowiadał, że pochodzi z pod Tuluzy i przyjeżdża do Lourdes wozić pielgrzymów podczas sezonu; chwalił sobie tutejsze życie i obfite zarobki. Jadło się tu dobrze, rozrywek nie brakło, słowem Lourdes zadawalniało go w zupełności. Mówił tonem człowieka, dla którego religia nie ma żadnego uroku, powstrzymywał się wszakże w wyrażeniach, ze względu na suknię Piotra.
Wreszcie, prawie, że leżąc na koźle, wyrzekł zwolna:
— A tak, niema co, Lourdes się im udało, ale pytanie, czy to długo tak potrwa?
Piotr zastanawiał się właśnie nad mimowolną głębokością słów woźnicy, gdy nadszedł pan de Guersaint wraz z Maryą.
Znalazł on ją przed grotą klęczącą i zamodloną. Nie ruszyła się z miejsca w czasie ich nieobecności, zapatrzona w statuę Najświętszej Panny, składała u jej stóp żarliwą swą podziękę. Wracała z przed groty z oczami pałającemi gorączką wiary, a w błyszczących jej źrenicach odbijać się zdawały ognie, bezustannie gorejących tam gromnic.
Oświadczyła stanowczo, iż nie chce, aby zatrzymywano powóz. Mniejsza z tem, że mniej zobaczy miasta, byle tylko mogła chodzić, chodzić na własnych nogach, wsparta na ramieniu swego ojca. A skoro Piotr załatwił się z woźnicą, Marya skierowała ich przechadzkę ku ogrodom ciągnącym się wzdłuż Esplandy; uszczęśliwiona, szła drobnemi krokami, rozkoszując się pięknością trawników, kwiecistych klombów, drzew wielkich i cienistych. Jakże tu było miło, świeżo, jakże piękną jest trawa, liście, cieniste aleje, cisza i samotność tych ogrodów, ożywionych dolatującym szumem wód, wartko płynącej Gavy. Zapragnęła potem wrócić do miasta, chodzić pośród tłumu, posłyszeć gwar ludzi i życia, do którego teraz dopiero zaczynała należeć.
Kiedy weszli na ulicę Saint-Joseph, Piotr zaproponował obejrzenie panoramy, przedstawiającej skałę Massabielle i dawną grotę, w dniu, gdy Bernadetta przed nią klęcząca i zamodlona, doznała cudu: nie parząc sobie ręki, wyciągniętej po nad płomieniem gromnicy. Marya przyjęła propozycyę Piotra z dziecinną radością. Pan de Guersaint również się ucieszył, zwłaszcza gdy spostrzegł, że między tłumem cisnących się z z nimi osób w wązkim korytarzu, wiodącym do właściwej sali, znajdowało się sporo pątników poznających w Maryi, ową cudem wczorajszym uzdrowioną panienkę, której zmartwychpowstanie wywoływało podziw w całem mieście, czyniąc ją sławną, wielbioną. Gdy doszli na górę i stanęli na okrągłej estradzie, wśród światła przyćmionego rozpostartem w górze welum, gromadka pątników, otaczających Maryę uczciła ją rodzajem cichej owacyi; szepcząc jej imię, oraz cud, jakiego dostąpiła; patrzono przytem na nią z czułością i podziwem: wszyscy byli zachwyceni sposobnością widzenia jej z blizka, dotknięcia jej sukni, stąpania przy jej boku. Więc stała się sławną?... i kochać ją będą ludzie zawsze i wszędzie... Zostawiono ją w spokoju, dopiero z chwilą, gdy zjawił się przewodnik mający obowiązek oprowadzenia pątników dokoła panoramy i objaśnienia im szczegółów, wyobrażonych na płótnie, mającem sto dwadzieścia sześć metrów długości. Uprzytomnione na niem było siedemnaste widzenie Bernadetty. Był to dzień, w którym, klęcząc przed grotą, tak dalece uniesioną była zachwytem, iż nie poczuła płomienia gorejącej gromnicy. Malarz przedstawił wiernie nietylko krajobraz takim jakim był wtedy, lecz zachował podobieństwa osób, należących do historyi groty. Był więc doktór patrzący na zegarek i stwierdzający, iż ręka Bernadetty nie uległa poparzeniu, mer miasta, Lourdes, komisarz policyi, prokurator cesarstwa; przewodnik wymieniał ich nazwiska, a drepczący wokoło niego i za nim pątnicy, słuchali jego objaśnień z wytrzeszczonemi oczyma i otwartemi usty.
Skutkiem dziwnej łączności i plątaniny myśli, Piotr przypomniał sobie słowa woźnicy: „A tak, niema co, Lourdes się im udało, ale pytanie, czy to długo tak potrwa?“ I rzeczywiście na tem polegała rzecz cała. Ileż bowiem świątyń wzniesiono w miejscach, wskazanych przez naiwne pacholęta, wybrane łaską niebios i nawiedzane przez Królowę aniołów! Była to zawsze bez zmiany powtarzająca się okoliczność i objawienie, prześladowanie niewinnej pastuszki, którą obwiniano o kłamstwo; sprawę wszakże wysuwała naprzód nędza natury ludzkiej, zawsze złudzeń spragniona; rozpoczynała się propaganda, następował tryumf nowego przybytku pańskiego jaśniejącego, jak wysoko zatknięta latarnia, przyświecająca morskim rozbitkom; po szale uniesień następował ich zanik, zapomnienie; lecz wraz nowe, gdzieś daleko od poprzedzającego, następowało objawienie i powstawała znów świątynia, biorąca swój początek w ekstatycznych wizyach innej jasnowidzącej dzieweczki. Zdawaćby się mogło, iż potęga iluzyi zużywała się i dla wskrzeszenia jej władzy, należało przenieść, odmienić jej otoczenie, dekoracye; odradzanie podobne trwało w wiekach minionych i powtarza się jeszcze obecnie. Objawienie w Salette pogrążyło w zapomnienie liczne posągi z drzewa i z kamienia, mające własność uzdrawiania wierzących; Matka Boska z Lourdes zdetronizowała statuę z Salette, jak tamta zdetronizowała inne; a teraz posąg Najświętszej Panny z Lourdes czeka swej detronizacji przez Matkę Boską Jutrzejszą, która ukaże się jakiemu dziewczęciu, może dopiero zrodzić się mającemu.
Szybkie i nadzwyczajne powodzenie Lourdes najniezawodniej spowodowała wyjątkowo urocza i szczera postać Bernadetty. Nic tu nie było sztucznego, podrobionego. Bernadetta zakwitła kwieciem cierpienia, wątła i schorzała, zapragnęła przynieść innym wątłym i schorzałym trochę pocieszenia, marząc głośno o równości wobec cudu. Była ona uosobieniem wieczystej nadziei i wiary spodziewanego pocieszenia. Pojawiła się wreszcie w epoce, przesyconej pozytywizmem; okoliczności historyczne i społeczne tak się właśnie złożyły, iż gwałtownie czuć się dawała potrzeba czegoś urojonego, mistycznego; zadośćuczynienie tych marzeń, zaspokojenie ich częściowe, przyniosło Lourdes tryumf groty i trwanie wytworzonego powodzenia przedłużyć się tem musi. Tak, nie prędko jeszcze Lourdes stanie się legendą, religią wymarłą, wonnym, lecz ulotnionym zapachem.
Chodząc do koła olbrzymiego płótna Panoramy, Piotr odtwarzał w myśli całe stare Lourdes dawniejsze, tak nadające się na kolebkę powstałej legendy, tutaj tylko mogła się ona była zrodzić! Piotr prawie, że nie słyszał monotonnym głosem dawanych objaśnień przewodnika; płótno samo mówić się zdawało.
Krajobraz przedstawiał najpierw grotę. Była to jama w skale ponad Gavą, miejsce dzikie i odludne nadające się do marzeń samotnych; po spadzistościach góry, pokrytej krzakami staczały się łomy kamieni, śladu nawet ścieżyny nie było widać tutaj. Nie było więc dzisiaj istniejących upiększeń, ulic monumentalnych ujętych w granitowe parapety po nad Gavą, nie było trawników i wężykowatych dróżek wijących się wśród klombów angielskiego ogrodu; grota nie była upstrzona wotami, obciosana i zamknięta na żelazne podwoje, nie było zwłaszcza kramów ze świętościami, nie kupczono bogiem jak teraz, co wywoływało oburzenie dusz pobożnych. Przenajświętsza Panna nie mogła sobie obrać piękniejszego ustronia dla ukazania się dzieweczce, którą sobie upodobała, było to pustkowie urocze, wśród którego marzenia same nasuwać się musiały ubogiej pastuszce, zbierającej suche gałęzie po nad górskim potokiem. Po drugiej stronie Gawy, zdala, po za skałą zamkową, wysuwały się domy starego Lourdes, drzemiącego spokojnie między górami. Mieścina, o wązkich ulicach brukowanych nierównemi kamieniami, o domach ciemnych i odrzwiach z marmuru, przypominała wieki minione; stary jej kościół przypominający styl hiszpański, pełen był staroświeckich rzeźbień i malowanych świętych, zapatrzonych w złote swe wizye. Ciszę miasteczka przerywał dwa razy dzienie dyliżans kursujący pomiędzy Bagnères i Cauterets; przejeżdżał on w bród potok i piął się następnie stromą ulicą Basse. Duch wieku nie powiał jeszcze po tych dachach cichych domostw, w których żyła ludność zacofana, dziecinnie niedojrzała, skrępowana więzami silnej religijnej karności. Obyczaje były czyste, handel, chromając, toczył się zwolna, wystarczając na potrzeby miejscowe, a codzienne życie mieszkańców było proste, ubogie, twarde, a tem samem cnotliwe. Nigdy tak jasno nie uwydatniło się w umyśle Piotra, iż taką, a nie inną musiała być ojczyzna Bernadetty; zrodziła się ona na tej ziemi uczciwości, oraz wiary, a zakwitła równie naturalnie jak róża, rozchylająca swe płatki na ciernistym krzewie głogu.
— To bardzo było ciekawe do zobaczenia, oświadczył pan de Guersaint, gdy wyszedłszy z budynku mieszczącego Panoramę, znaleźli się w pośrodku ulicy — rad jestem, że to widziałem.
Marya również uśmiechała się z zadowolenia.
— Ojcze, wszak zupełnie się zdawało, że widzimy dawniejszą grotę?... Chwilami sądziłam, że osoby zaczną się poruszać... A Bernadetta, jaka śliczna, jak widocznem jest, że się modli w ekstazie i nie czuje, że płomień okrąża jej palce... cud to prawdziwy, że nie została poparzoną!
— Mamy już tylko godzinę czasu — zauważył pan de Guersaint — warto pomyśleć o załatwieniu naszych sprawunków, jeżeli mamy rzeczywiście zakupić jakie pamiątki... Chcecie, to pójdziemy zaraz obejrzeć tutejsze sklepy?... Prawda, żeśmy przyrzekli kupić wszystko u pana Majesté... ale przecież nam wolno potargować się, a przynajmniej popatrzeć, co też mają w innych magazynach... Jak sądzisz, Piotrze?...
— Ależ naturalnie. Zrobimy jak pan zechcesz. Przejdziemy się trochę przy tej sposobności.
Mówiąc to szedł za Maryą i jej ojcem, którzy skierowali się na plac de la Merlasse. Od chwili gdy wyszedł z panoramy, zdawało się Piotrowi, iż nie może odnaleźć siebie. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby został gwałtownie przeniesiony z jednego miasta do drugiego, istniejącego o kilka wieków wstecz. Powracał z ciszy i średniowiecznego uśpienia starego Lourdes i nagle po tej mglistej wizyi, rzucony został na ulice nowo powstałego miasta, pełnego ruchu, światła i głośnego szmeru tłoczących się ludzi.
Wybiła godzina dziesiąta. Ulice wrzały, śpieszono się, przepychano, każdy chciał coprędzej załatwić sprawunki przed południowem śniadaniem, by módz następnie zająć się wyłącznie przygotowaniami do podróży. Tysiące pątników należących do wielkiej narodowej pielgrzymki, wysypało się na ulicę i oblegało magazyny. Było to coś, jakby koniec hałaśliwego jarmarku, roztrącano się, biegano kłusem wśród nieustannego zgiełku i turkotu powozów. Znaczna część pątników zaopatrywała się w zapasy żywności na podróż, rozrywano sobie chleby, kiełbasy, szynki, sprzedawane w kramikach pod gołem niebem. Kupowano owoce, wino, koszyki przepełniały się butelkami i mięsiwem zawiniętem w zatłuszczone papiery. Jakiś przekupień wiozący sery na wózku, w jednej chwili pozbył się towaru, jakby uniesionego silnym podmuchem wiatru.
Pątnicy kupowali jednak przedewszystkiem świętości; kramarze, czy to w sklepach, czy na wózkach sprzedający, musieli świetne robić interesy. Przed niektóremi sklepami tłum się tak dalece gromadził, iż czekać musiano swojej kolei, wyczekując na ulicy; kobiety, nie mogąc unieść w paczkach zakupionych sprawunków, okręcały się olbrzymiemi różańcami, niosły pod pachą po kilka gipsowych statuetek, a w ręku dźwigały bańki i butelki, napełnione cudowną wodą u źródła przy grocie. Bańki były różnej wielkości, od litrowej do dziesięcio litrowej objętości, niektóre były malowane lub zdobne tylko obrazkiem, przedstawiającym Najświętszą Pannę z Lourdes. Różnobarwność tych baniek, połyskujących świeżością blachy i niesionych w ręku lub przewieszonych przez ramię, ożywiała ogólny wygląd szarego tłumu pątników. Dzwoniły one i szczękały o siebie jak kuchenne rondelki. Tak sprzedający jak kupujący, roznamiętnieni handlem, szczęśliwi z zysków lub ze sprawunków, oczy mieli gorejące; hałas, ścisk tłumu zamieniał znów Lourdes w jarmarczne zbiegowisko. Pątnicy zdawali się wydawać pieniądze z rozkoszą, byle uwieźć jaknajwiększą ilość pamiątkowych medalików, fotografij i przeróżnych drobiazgów, obrywających im przeładowane kieszenie. Twarze ich były wesołe, rozpromienione, jak zwykle u ludzi, żądnych zaspokoić jakieś pragnienia i zadowolonych w swej ochocie.
Na placu de la Merlasse pan de Guersaint, zobaczywszy na szyldzie jednego ze sklepów wypisane wielkiemi literami nazwisko właściciela: „Soubirous, brat Bernadetty“, zapragnął tam wejść.
— A gdybyśmy tutaj wybrali nasze sprawunki?... Zakupione pamiątki u brata Bernadetty miałyby zwiększoną dla nas wartość, łączyłoby się do nich lokalne wspomnienie.
Przeszedł wszakże mimo sklepu, mówiąc, iż najpierw trzeba wszystko zobaczyć.
Sklep brata Bernadetty zrobił na Piotra niemiłe wrażenie. Drażniła go okoliczność, iż brat trudnił się sprzedażą statuetek N. Panny, którą jego siostra widywała w świetlanym obłoku, w szczelinie skały ponad Gavą. Słyszał on o tym sklepie i wiedział nawet, iż nieświetne robi interesa. Konkurencya była zbyt wielką i liczna. Jakkolwiek pątnicy wydawali i zostawiali w Lourdes miliony, szły one w znacznej części do skarbu bazyliki, resztę zaś pochłaniały hotele i restauracye; zbywające tylko pieniądze szły na zakupno świętości, sprzedawanych przez dwustu przeszło kupców, mających sklepy i sklepiki, nie licząc ulicznych przekupniów. Po jednej i po drugiej stronie sklepu brata Bernadetty ciągnęły się szeregi innych, podobnych sklepów; cisnęły się one bez przerwy w rodzaju długiej drewnianej galeryi, zbudowanej przez miasto, które ztąd ciągnęło dochód sześdziesięciu tysięcy franków. Był to rzeczywisty bazar, nagromadzone towary spływały ze stołów aż na chodnik, nęcąc przechodniów łapanych i pociąganych uprzejmemi zaprosinami sprzedających. Sklepy te ciągnęły się na długości trzystu metrów, i wyłącznie sprzedawały tylko świętości. Wystawy sklepowe zdawały się być rzeką, złożoną z różańców, medalików, statuetek, obrazków. Szyldy głosiły miana, mogące przyciągnąć pobożną klientelę a więc były pod wezwaniem: św. Rocha, św. Józefa, Jerozolimy, Niepokalanego Poczęcia, Serca Panny Najświętszej.
— Zdaje mi się — rzekł pan de Guersaint — że wszędzie jest jedno i to samo. Wejdźmy więc do pierwszego lepszego sklepu, nie szukając dalej.
Był już znudzony monotonnością wystaw sklepowych i począł narzekać na ból w nogach.
— Ojcze, chodźmy do pana Majesté, przyrzekliśmy że u niego załatwimy sprawunki, rzekła Marya pragnąca przedłużyć spacer, którym bynajmniej nie była zmęczoną. Chodźmy więc do niego.
— Dobrze, chodźmy do pana Majesté.
Zawrócili w ulicę de la Grotte, lecz i tutaj sklepy ze świętościami ciągnęły się bez przerwy, jedne za drugiemi. Czasami jednostajność ich przerywaną była tylko wystawą sklepową jubilerów, parasolników, z bielizną lub odzieniem, wszakże ci wszyscy kupcy, prócz swych specyalnych towarów, sprzedawali przytem świętości i pamiątki z Lourdes. Jakiś cukiernik zalecał pastylki przyrządzane na wodzie z cudownego źródła; sprzedawał je w pudełeczkach z wizerunkiem N. Panny. Fotograf zapełnił swoje witryny widokami groty, bazyliki, portretami biskupów, kaznodziei, zakonników, o habitach miejscowych reguł najrozmaitszych; pomieścił wszakże przy nich i fotograficzne zdjęcia najpiękniejszych widoków gór okolicznych. Przed obszerną księgarnią piętrzyły się stosy książek, wydawanych w celach propagandy klerykalnej; tytuły dzieł brzmiały pobożnie; głównie wszakże sprzedawano książki, odnoszące się do katolickiego Lourdes; niektóre z tych utworów pisanych jeszcze przed laty dwudziestu, cieszyły się uznaniem i rozchodziły w niezliczonej ilości egzemplarzy.
Na szerokiej ulicy, zalanej promieniami słońca, ścisk ludzi był niezmierny; blaszane bańki napełnione cudowną wodą pobrzękiwały, śpieszono się i hałasowano z podnieconą wesołością. A gipsowe statuetki, medaliki i paciorkowe różańce wyglądały zewsząd, piętrzyły się na straganach, zawieszone były w powietrzu wzdłuż magazynów, krzyżowały się i rozwijały na przestrzeni całych kilometrów, zasuwając ulice i uliczki miasta.
Stanąwszy przed hotelem Świętych Zjawisk, pan de Guersaint jeszcze się zawahał:
— Więc rzecz zdecydowana, tutaj zakupimy nasze sprawunki?...
— Tak, tak, — odpowiedziała Marya — patrz, ojcze, jakie śliczne rzeczy mają w sklepie.
Weszła pierwsza do magazynu, który rzeczywiście był jednym z największych w mieście, zajmował cały parter po lewej stronie hotelowej bramy. Pan de Guersaint i Piotr weszli zaraz za nią.
Apolinarya, siostrzenica państwa Majesté, trudniła się sprzedażą; w chwili gdy weszli, stała właśnie na stołku i wyjmowała z górnej witryny kropielniczki, których zażądał młody, wytworny „tragarz“, przybrany w wspaniałe żółte kamasze. Śmiała się do niego, gruchając jak gołąbka: wiedziała, że jest ładną i chętnie się wdzięczyła; włosy miała czarne i obfite, prześliczne ciemne oczy, twarz nieco szeroką, czoło proste, usta czerwone i świeże. Młody klient stał tuż przy niej i Piotr wyraźnie widział, iż łechtał jej łydki, co bynajmniej nie przestraszało dziewczyny. Widzenie to było momentalne, Apolinarya, widząc ich wchodzących do sklepu, zeskoczyła lekko ze stołka i, trzymając kropielniczkę w ręku, pytała:
— Więc pan nie myśli, żeby ten model trafił do gustu i podobał się pańskiej ciotce?...
— Nie, nie, proszę się postarać o model, o którym mówiłem — odparł wytworny tragarz zabierając się do wyjścia. — Ja dopiero jutro wyjeżdżam, ale wrócę jeszcze dzisiaj...
Apolinarya, spojrzawszy na nowoprzybyłych domyśliła się natychmiast, iż Marya jest ową cudem wczorajszym uzdrowioną panienką; pani Majesté zapowiedziała siostrzenicy jej przyjście, w celu zakupienia pamiątek. Apolinarya patrzała na Maryę z wesołym uśmiechem, w którym było nieco niedowierzania, zadziwienia i skrytego szyderstwa; ta piękna dziewczyna rozmiłowana w swojem ciele, roznamiętniona i przebiegła, z politowaniem tylko mogła być dla Maryi, tak dziecięco naiwnej i dziewiczej. Pamiętna wszakże na swe kupieckie obowiązki, przybrała wyraz twarzy uprzejmy i z przejęciem mówić poczęła:
— Ach, jakże będę szczęśliwa, jeżeli pani zechce u mnie coś kupić... jakże pięknym jest cud, którego pani wczoraj dostąpiła!... Niech pani wybiera, ogląda, jestem na usługi... Mamy bardzo wielki wybór rzeczy prawdziwie rzadkich i ładnych...
Marya była nieco zmięszana i niemile dotknięta tą uprzejmością.
— Bardzo dziękuję... bardzo dziękuję. Ale my niewiele mamy do kupowania i wybierzemy tylko drobiazgi...
— Proszę na nas nie zważać — odezwał się pan de Guersaint — my rozejrzemy się w sklepie i sami damy sobie radę z wyborem.
— Proszę bardzo... niechaj państwo się nie śpieszą... cały sklep jest na usługi państwa, proszę wybierać, co się podoba...
Właśnie paru klientów weszło do sklepu i Apolinarya, wdzięcząc się do nich, zapomniała o gościach poprzednich. Ładna ta dziewczyna umiała znaleźć grzeczne słówko dla każdego, uprzejmą i zalotną była zwłaszcza z mężczyznami, dopóty nęciła ich uśmiechem i spojrzeniem, aż wmówiła w nich potrzebę kupienia mnóstwa drobiazgów; wychodzili ztąd obładowani świętym towarem, lecz gotowi znów wrócić po nowe zakupy.
Pan de Guersaint miał wszystkiego dwa franki w kieszeni, była to resztka z owego luidora ofiarowanego mu przez Blankę w chwili wyjazdu z Paryża. Czuł teraz, iż nie może się puszczać na wybór nieostrożny. Lecz Piotr ulżył jego zakłopotaniu, oświadczając, iż bardzo prosi, aby Marya i on wybrali sobie pamiątki, jakie zechcą i niechaj je przyjmą w przyjaznym upominku. Uradzono więc, iż najpierw wybiorą coś w prezencie dla Blanki, która nie mogła im towarzyszyć w podróży do Lourdes, a następnie pan de Guersaint i Marya, upatrzą jakie drobiazgi dla siebie.
— Nie śpieszmy się z wyborem... — powtarzał pan de Guersaint z miną rozjaśnioną i uradowaną... — Pomyśl, Maryo, coby wybrać dla Blanki?... coś mogącego jej sprawić rzeczywistą przyjemność...
Szukali, wybierali, patrzyli wszyscy troje. Im więcej widzieli rzeczy, tem wybór stawał się trudniejszym. Magazyn był wielki, a w szafach i witrynach, stojących pod ścianami mieściło się nieprzebrane mnóstwo wszelkiego rodzaju świętobliwych drobiazgów i pamiątek. Różańców zwłaszcza była obfitość; wiązkami zebrane wisiały na ścianach, pęki ich całe wyglądały z szuflad niedomkniętych; różańce te były na wszystkie ceny; niektóre, najskromniejsze, sprzedawały się tuzinami po dwadzieścia susów za wszystkie dwanaście, inne, droższe, z pachnącego drzewa, sprzedawały się pojedynczo, również jak drogocenne różańce z agatu, perłowej masy, których paciorki ujęte były w srebrne lub złote okówki, połączone z sobą misternemi łańcuszkami; najoryginalniejsze były różańce tak zwane podwójne, noszone na szyi, oraz w około pasa, paciorki ich dochodziły wielkości włoskiego orzecha, a przedzielały je maleńkie trupie główki.
Magazyn obfitował w wybór medalików. Zdawało się, iż deszczem spaść one tutaj chyba musiały. Stały całe ich pudła, wszelkich rozmiarów i z wszelkich metali, od najskromniejszych do najdroższych, z dewizami i napisami najróżniejszemi. Niektóre medaliki przedstawiały bazylikę, grotę, inne Matkę Boską Niepokalanego Poczęcia i różnych świętych; były grawirowane, emaliowane, rzeźbione, roboty ręcznej lub fabrycznej, sprzedawano je pojedynczo, tuzinami lub setkami. Najświętsza Panna z Lourdes stanowiła motyw statuetek wielkich, średnich i maleńkich, z cynku, z drzewa, z kości słoniowej, a zwłaszcza z gipsu; te ostatnie były wprost białe lub też malowane kolorami jaskrawemi. Najświętsza Panna odtworzona na nich była podług opisu Bernadetty; miała twarz miłą i uśmiechniętą, welon spływał z jej głowy aż do stóp, szarfę miała niebieską, złote róże na nogach; modele statuetek zaledwie się nieco różniły, tyle tylko, by twórca ich mógł zapewnić należną sobie własność handlową.
Innych pobożnych drobiazgów była tu moc niezliczona; szkaplerze zwłaszcza wyróżniały się nadzwyczajną swą rozmaitością, niemniej jak obrazki grawirowane delikatnie lub jaskrawe chromolitograficzne, wielkie i małe, złocone, lakierowane, zdobne w powycinane i przylepione kwiaty lub papierowe koronki. W dziale biżuteryi były pierścionki, broszki, bransoletki, obciążone gwiazdami lub wizerunkami świętych postaci i twarzy. Galanteryjne wyroby, zwiezione tutaj z Paryża, zalewały magazyn prawdziwą powodzią: obsadki do piór i ołówków, portmonetki, papierośnice, przyciski, noże do rozcinania książek, tabakierki, a na tem wszystkiem widniały sylwetki bazyliki, groty, Najświętszej Panny. W szufladzie z przedmiotami, oznaczonemi ceną piędziesięciu centymów, pełno było obrączek do serwet, jajeczniczek, fajek drewnianych; pomimo taniości tych drobiazgów, każdy z nich był zdobny promieniejącą postacią Najświętszej Panny z Lourdes.
Pan de Guersaint, jako architekt z zawodu, miał pewne wykształcenie artystyczne, nie brakowało mu przy tem wrodzonego poczucia piękna. Oglądane przedmioty znudziły go swoją banalnością.
— Ależ to szkaradne, szkaradne! — powtarzał, biorąc do ręki coraz to inny przedmiot.
Ulżył swojemu oburzeniu, przypominając Piotrowi, jak wiele niegdyś stracił pieniędzy, chcąc zaprowadzić pewną zmianę w wykonaniu i rysunku świętych obrazów. Poryw ten handlowo-artystyczny pochłonął resztki jego majątku. Może skutkiem tego był on tak surowym w sądach o przedmiotach nagromadzonych w magazynie. Czyż mogło być coś brzydszego, głupszego z większemi pretensyami do piękności! Jakże to wszystko dobitnie wykazuje pospolitość umysłu, banalność i niedorzeczność wykonawców, rysujących i grawirujących bezmyślnie faktycznie. Było to coś pośredniego pomiędzy ryciną mód, chromolitografią, zdobiącą pudełeczka z cukierkami, oraz biustami figur woskowych okręcających się w oknach fryzyerów. Fałszywy wdzięk i piękno tych świętości raziło brakiem właściwego akcentu i szczerości.
Pau de Guersaint, w miarę jak mówił, unosił się coraz żywiej, wypowiadając swoje oburzenie i wstręt odczuwany dla architektury nowego Lourdes; czemuż oszpecili tak niemiłosiernie grotę, pocóż wznieśli tak monumentalnych rozmiarów balustradę, wiodącą do nieproporcyonalnej z nią bazyliki i kościoła świętego Różańca, ciężkiego, podobniejszego raczej do targowiska zbożem, aniżeli do przybytku Pańskiego. Wszystko to było anemiczne i wielkiej, bezsensowej mięszaniny stylów.
— Rzeczywiście — dodał, kończąc swoją krytykę — trzeba niezmiernie gorąco miłować Boga aby się przezwyciężyć i módz się spokojnie modlić wśród takiej szpetoty. Wszystko popsuli, nic nie zbudowali pięknego, żaden z budowniczych, kreślących plany, ani na chwilę nie był wzruszony, przejęty wiarą, szczery, i dla tego żaden nie zdobył się na twórczość, z której wykwitnąć mogą arcydzieła. Byli to nędzni kopiści, posiłkujący się rzeczami istniejącemi, a ta ich przebiegłość i lenistwo przebija tutaj na każdym kroku. Czegóż potrzeba tym ludziom, by wzniecić w nich zapał, jeżeli pracując dla tej ziemi cudu, dla Lourdes, nic stworzyć nie zdołali!
Piotr nic nie odpowiadał, lecz przyznawał najzupełniejszą słuszność uwagom, czynionym przez pana de Guersaint. Przypuszczał, iż prawdzie tych uwag przypisać powinien niesmak, jakiego doznawał od pierwszej chwili swego tu przyjazdu. Niesmak ten wywołała dysharmonia, sprzeczność, wynikająca z chęci pogodzenia rzeczy wiary i zwyczajów średniowiecznych z zamiłowaniami obecnej chwili; napróżno na tym gruncie przedsiębrano takie wskrzeszenie. W wyobraźni Piotra przesuwały się teraz stare katedry brzmiące i przesycone wiarą ludów, każdy w nich sprzęt, każde święte naczynie było cząstką całości, niemniej jak obrazy, święte figury, ciosane w kamieniu i drzewie; posiadały one siłę uczucia i piękno wyrazu. Duch czasu był wtedy inny; wykonawcami tych średniowiecznych świątyń i sprzętów byli ludzie wierzący; w pracę swoją wkładali siłę ducha i ciała swojego, z całą szczerością naiwnego wzruszenia. Architekci dzisiejsi kreślą plany świątyń z równym spokojem, jak wymiary i plany pięciopiętrowych kamienic; sprzęty kościelne, medaliki, różańce wyrabiają się przeważnie w Paryżu, wychodzą ręką robotników nieuczęszczających nawet do kościoła. Ztąd też wynika banalność, jaskrawość i podkpiwająca sentymentalność sprzedawanych świętości, litość bierze patrząc na tę ich ładność; bezsens budzi mdłości. Wyroby tego rodzaju zalewają Lourdes bezmierną powodzią, wszędzie ich tu pełno, ze świątyń przelewają się na ulice i płyną wezbranemi rzekami, wzdłuż sklepowych okien, napełniając domy, tocząc się środkiem ulic na wózkach i przekupniów. Każdy człowiek, posiadający gust nieco wybredniejszy, rozdrażnionym się uczuwać musi, napotykając wszędzie tę ckliwą banalność, która brutalny wywołuje efekt na tle legend, ceremonij religijnych, procesyi, obrządków, wskrzeszanych tutaj a biorących swój początek w zamarłych już wiekach. Piotr widział teraz jasno, iż Lourdes jest anomalią; wiarę w narodzie uważać należy za umarłą i pogrzebaną, jeżeli ten naród nie ujawnia jej w kościołach, przez siebie wznoszonych, w drobiazgach wyrabianych na obsługę kultu.
Przez cały ten czas Marya bawiła się przeglądaniem świętości w magazynie; niecierpliwiła się jak dziecko, wahała, nic bowiem nie odpowiadało jej chęciom wywiezienia ztąd czegoś odpowiedniego do wielkości wzruszeń i cudu, jakiego dostąpiła przed grotą.
— Ojcze, już musi być późno, trzeba, abyś mnie odprowadził do szpitala... Aby raz skończyć z tem wybieraniem, patrz na co się zdecydowałam: zawiozę Blance ten oto medalionik zawieszony na srebrnym łańcuszku. Jest on prosty i najładniejszy jeszcze ze wszystkiego, cośmy tutaj widzieli. Blanka będzie mogła go nosić na szyi... Dla siebie wybrałam tę małą statuetkę Przenajświętszej Panny, wcale nieźle jest podmalowana, mniej jaskrawo niż inne figurki; postawię ją w moim pokoju, a przed nią wazonik ze świeżemi kwiatami... Czy podoba ci się ten projekt?...
Pan de Guersaint pochwalił wybór i zabrał się do wyszukania pamiątki dla siebie.
— Boże mój, Boże! Jak trudno coś wybrać!
Przerzucał właśnie obsadki do piór z kości słoniowej, zakończone kulką nie większą od ziarnka grochu; umieszczone w nich były mikroskopijne fotografie. Podniósł jedną do oka i przez maleńki otworek ujrzał widok, który mu wydarł okrzyk podziwu:
— Cyrk w Gavarnie! Ależ to rzecz godna podziwu! Z jaką zadziwiającą dokładnością szczegółów odnajduję tu wszystko! Jakim sposobem widok tak niezmiernie rozległy może się pomieścić na tak maleńkiej przestrzeni! O, tę obsadkę biorę dla siebie! Będzie mi przypominała moją wycieczkę w góry.
Piotr wybrał sobie na pamiątkę fotografię Bernadetty. Była to jedyna fotografia Bernadetty robiona z natury; przedstawiała ją klęczącą, w czarnej sukni i chustce, zawiązanej na głowie. Piotr zapłacił i mieli już wychodzić z magazynu, gdy wpadła tu pani Majesté i poczęła nalegać, żeby Marya przyjęła od niej jaki podarek. Twierdziła, że to przyniesie szczęście całej jej rodzinie.
— Proszę, niechaj panienka zechce wybrać między temi szkaplerzami... Matka Boska, która sobie panienkę upodobała, błogosławić i szczęścić mi będzie...
Pani Majesté mówiła głośno, krzątając się po całym magazynie, w którym właśnie wielu było teraz kupujących; uprzejmość pani Majesté zwróciła uwagę wszystkich na Maryę, patrzono na nią i podziwiano tę wybrankę nieba. Stawała się znów popularną, tłoczono się nawet z ulicy, by ją ujrzeć chociażby zdaleka, pani Majesté bowiem, stanąwszy we drzwiach magazynu, kiwała na znajomych sobie kupców, by śpieszyli zobaczyć coś niezwykłego.
— Chodźmy! chodźmy! — prosiła Marya ze wzrastającem zakłopotaniem.
Pan de Guersaint jednak powstrzymał córkę, ujrzawszy wchodzącego księdza. Był to ksiądz des Hermoises.
— Jak się masz, księże dobrodzieju! Witam, witam! — wołał uradowany pan de Guersaint.
Ksiądz des Hermoises ubrany był wytwornie w nową sutannę z cienkiego sukna, zalatywały od niego przedziwne zapachy, a piękna jego twarz, świeżo wygolona, uśmiechniętą była i tkliwie pogodną. Nie spostrzegł on na razie swego towarzysza wycieczki w Pireneje i szybko zbliżywszy się do Apolinaryi, wziął ją na stronę szepcząc:
— Dla czego nie przyniosłaś mi dziś rano moich trzech tuzinów koronek?...
Apolinarya nic nie odpowiedziała, lecz śmiejąc się z dźwiękiem przypominającym gruchanie gołąbki, patrzała na niego przeciągle, a zarazem filuternie.
— Przeznaczyłem je dla moich penitentek w Tuluzie i chciałem je włożyć na spód mego kuferka. Pamiętasz przecie, że obiecałaś do mnie przyjść i pomódz mi ułożyć bieliznę?....
Ona śmiała się w dalszym ciągu i zalotnie mrugała na mówiącego.
— Dzięki temu nie mogę wyjechać aż jutro. Ale przynieś mi moje sprawunki dzisiaj wieczorem, jak tylko skończysz swoje zajęcie w magazynie... Przecież wiesz, gdzie mieszkam? na tej samej ulicy, u pani Duchêne, w pokoju na dole... Nie kapryś i przyjdź koniecznie...
Czerwone usta Apolinaryi poruszyły się zlekka i niewiadomo, czy seryo, czy też żartem odpowiedziała:
— Dobrze, dobrze, odniosę trzy tuziny koronek do pani Duchêne.
Dalszą ich rozmowę przerwał pan de Guersaint, który zbliżył się do księdza z ręką wyciągniętą do powitania. Zaraz zaczęli mówić o swojej wycieczce: jakże miło przepędzili czas, nigdy nie zatrą się w ich pamięci doznane wspólnie wrażenia w Gavarnie. Ze śmiechem wspominali o dwóch innych towarzyszach wycieczki, byli to dwaj proboszcze wiejscy, naiwni i dobroduszni, z których drwili i żartowali przez cały przeciąg podróży. Pan de Guersaint, który pamiętał, iż jest nietylko budowniczym, lecz twórcą nowego systemu kierowania balonami, przypomniał księdzu des Hermoises obietnicę sobie daną, iż zainteresuje tą sprawą kogoś ze swoich znajomych w Tuluzie, a mianowicie człowieka, mającego przeszło dziesięć milionów majątku i śledzącego pomysły odnoszące się do powietrznej żeglugi.
— Na pierwsze próby sto tysięcy franków wystarczy najzupełniej... — zaręczał pan de Guersaint.
— Może pan najzupełniej na mnie liczyć. Bądź pan pewien, że Matka Boska przychylnie wysłuchała pańskich modlitw.
Piotr trzymał w ręku kupioną fotografię Bernadetty i dziwił się, jak dalece była ona podobną do Apolinaryi. Twarz Bernadetty miała tenże sam owal nieco ciężki, usta szerokie i wspaniale piękne oczy; Piotr przypomniał sobie, że pani Majesté zwróciła już jego uwagę na to szczególniejsze podobieństwo. Apolinarya miała nawet mniej więcej taką samą przeszłość; lata dziecinne spędziła w Bartrès i pasła owce, będąc córką bardzo biednych rodziców; los jej odmienił się dopiero z chwilą, gdy ciotka jej, pani Majesté, zabrała ją ze wsi do miasta i przyuczyła do zajmowania się w magazynie. Bernadetta, Apolinarya! Jakże podobne a zarazem odmienne były te dwie kobiety, o trzydzieści lat różniące się wiekiem. Apolinarya, wiecznie śmiejąca się, zalotna, zgadzająca się na schadzki, dająca prawo do obmowy i plotek, harmonizowała z Lourdes teraźniejszem, pełnem hulaszczych furmanów, młodych przekupek, zaczepiających pod pozorem sprzedawania kwiatów i świeczek, kobiet, wyczekujących na dworcu kolei żelaznej i ofiarujących meblowane pokoje; w setkach domów były także pokoje i obszerniejsze mieszkania, zapewniające przybywającym gościom najgłębszą dyskrecyę, a iluż napotkać można było ukrywających się podróżnych, namiętnościami przygnanych tutaj kobiet, księży, zapominających o noszonej szacie! Całe Lourdes dzisiejsze pałało żądzą zysku, każdy z mieszkańców rwał się ku zdobyciu pieniędzy, ulice miasta nosiły tego piętno i zdawały się być bazarem chciwym łupu; hotele obdzierały pątników, zakonnice zaprowadzały u siebie garkuchnie, ojcowie przy grocie sprzedawali Boga! Jakaż smutna i pełna okropności jest legenda Bernadetty! Marzyła ona, że przyniesie pocieszenie i ulgę cierpiącym, czystością swych intencyj zagrzała serca tłumów, lecz ten wysiłek jej sprowadził przedewszystkiem deszcz ulewny złota, a wraz z nim powstała zgnilizna, szerząca zarazę. Powiew przesądów i zabobonów napędził tu stada naiwnego ludzkiego tłumu, znoszącego wraz z sobą całe góry złota, i spokojny górski zakątek został zakażony, i pozbawiony dawnej swej uczciwości. Wyrastały tu niegdyś same przeczyste kwiaty lilii a teraz kwitły tylko odurzające zmysły ponętne róże, grunt zmienił swoją naturę i inne plony wydawał. Na miejscu, gdzie było Betleem wznosiła się teraz Sodoma a tej przemiany dokonały wizye naiwnej pasterki, oglądającej Niepokalaną Dziewicę w obłoku jasności!
— A co?... czy nie mówiłam! — krzyknęła nad uchem Piotra pani Majesté, widząc, iż porównywał trzymaną w ręku fotografię Bernadetty do ładnej i zalotnej Apolinaryi. — Od dawna zauważyłam, że Bernadetta mogłaby uchodzić za siostrę mojej siostrzenicy!
Apolinarya zbliżyła się ku mówiącej, zadowolniona zrazu, iż Piotr nie zaprzeczał.
— Niechże i ja porównam! — zawołał ksiądz des Hermoises.
Wziął fotografię do ręki i począł się dziwić z wielkiem ożywieniem.
— Prawda, rzecz nadzwyczajna!... Zupełnie te same rysy... nie zwróciłem dotychczas na to uwagi... jestem wprost zachwycony, winszuję!... winszuję!...
— Zdaje mi się wszakże — odezwała się Apolinarya — że Bernadetta miała nos o wiele grubszy od mojego.
— O tak! — zawołał z przejęciem ksiądz des Hermoises. — Bernadetta była o wiele mniej ładna. Każdy z nas to widzi doskonale... Lecz pomimo to, możnaby was wziąć za dwie rodzone siostry.
Piotr się roześmiał, tak dalece dziwnem wydało mu się podobne zestawienie. Biedna Bernadetta! ona zmarła już od dawna i nie pozostawiła podobnej sobie siostry! Odrodzić się, też już nie mogła w tem Lourdes dni obecnych; zbyt było tutaj tłumno i gwarno. Mimowolnie ona wszakże była przyczyną zaszłej odmiany.
Nareszcie Marya wzięła ojca swego pod rękę i wyszli z magazynu. Umówiono się, iż obadwaj panowie przyjdą po nią do szpitala i wprost ztamtąd pojadą na dworzec kolei żelaznej.
Przed magazynem zebrało się około piędziesięciu osób, wyczekujących ukazania się Maryi. Patrzano na nią z uwielbieniem i cała prawie gromada pokłoniła się na jej widok; dążono teraz w ślad za nią, a jakaś matka powracająca z groty z chorem dziecięciem, ocierała je o szatę uzdrowionej cudem Maryi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.