Lourdes/Dzień piąty/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIĄTY.
I.

Wróciwszy do hotelu pod wezwaniem Świętych zjawisk, Piotr przez całą noc nie zamknął oczu ani na chwilę. Przed pójściem na spoczynek zaszedł był do szpitala, by dowiedzieć się o Maryę; powiedziano mu, iż śpi smacznie i głęboko, snem zmęczonego dziecka. Sam się więc położył, lecz trapił go niepokój o niewracającego z wycieczki pana de Guersaint. Oczekiwał nań z obiadem, widocznie jednak zaskoczył go jakiś wypadek; jakże przykro będzie Maryi, jeżeli zaraz rano nie zobaczy i nie uściska swego ojca. A wszakże na roztrzepanego tego człowieka, o ptasim mózgu, w niczem liczyć nie było można, natomiast wszelkie przypuszczenia i obawy były usprawiedliwione i naturalne.
Zrazu, ten niepokój o pana de Guersaint, nie dozwalał Piotrowi zasnąć, jakkolwiek czuł się niezmiernie zmęczonym. Później zaś, hałas w hotelu stał się wprost nie do zniesienia. Nazajutrz, we wtorek, miał nastąpić wyjazd pątników, biorących udział w wielkiej narodowej pielgrzymce a zarazem ostatnie chwile ich pobytu w Lourdes. Pątnicy należący do wielkiej narodowej pielgrzymki, chcieli więc wyzyskać pozostające im jeszcze godziny, szli do groty pomimo iż noc była późna; pragnęli ostatniemi modły wydrzeć niebu łaski, o które nadaremnie dotychczas błagali; w podnieceniu swojem nie czuli potrzeby spoczynku. Trzaskano drzwiami; podłogi i ściany drżały, cały dom wrzał i trzeszczał a po korytarzach rozlegała się bieganina puszczonego samopas stada. Donośne głosy, uciążliwe kaszle, obijały się o ściany, roznosząc krzyżujące się echa. Piotr kręcił się na swojem łóżku, co chwila nasłuchując, czy między tą wrzawą nie rozpozna kroków wracającego pana de Guersaint. Nadstawiał ucha i gorączkowo wyczekiwał co kilka minut, lecz nic wśród hałasu nie mógł rozróżnić, wszystkie odgłosy zlewały się niewyraźnie a zarazem dokuczliwie. Kto tak rzuca sprzętami? czyż to ksiądz, lub może matka z trzema córkami, czy też stare małżeństwo w numerach po lewej stronie korytarza?... a może to dolatuje z prawej strony, gdzie zamieszkuje owa liczna rodzina, samotnie podróżujący jegomość z Paryża, i jakaś pani; cóż im się stało, że tak niemożliwe wyprawiają awantury pośród nocy?... Piotr chciał wyskoczyć z łóżka i biedz, by się dowiedzieć co zaszło, pewien był bowiem, iż w zwykłych warunkach ludzie nie hałasują do tego stopnia. Wytężył znów ucho, lecz prócz niewyraźnych odgłosów i stukaniny, rozróżnił tylko po drugiej stronie cienkiej ściany swego pokoju, szept pieszczotliwych dwóch głosów, szept czuły i jakby uściski kochanków. Przypomniał sobie natychmiast panią Volmar i odwrócił się na łóżku, by uszanować tajemnicę, o której myśl ogarnęła go dreszczem wzruszenia.
Dniało już, gdy zasnął nareszcie, lecz gwałtowne stukanie we drzwi pokoju zbudziło go raptownie. Tak, nie mylił się, stukano i głos jakiś przerażony wołał pośpiesznie:
— Księże łaskawy, obudź się i ratuj! Błagam wstawaj co prędzej!
Piotr wyobraził sobie, iż conajmniej zdarzył się śmiertelny wypadek panu de Guersaint i że trupa jego przyniesiono do hotelu. Przelękły rzucił się ku drzwiom jak stał w koszuli a otworzywszy je, znalazł przed sobą swego sąsiada, pana Vigneron.
— Jeżeli łaska, ubieraj się, księże Piotrze, jak możesz najprędzej! Wzywa cię chora pragnąca księdza!
Przez czas, gdy Piotr wkładał ubranie, pan Vigneron opowiadał mu, jak chcąc zobaczyć, która godzina, wstał z łóżka i poszedł do kominka gdzie stał zegar; wtem usłyszał jęki i westchnienia w pokoju pani Chaise, mieszkającej tuż obok. Drzwi nawet zostawiła otwarte, mówiąc, iż przyjemnie jej będzie czuć się tak blizko w rodzinnem kółku. Słysząc odgłosy jej jęków, pan Vigneron wpadł do sypialni pani Chaise i otworzył co prędzej okiennicę i okno, by wpuścić trochę powietrza i światła.
— Nie uwierzysz, księże Piotrze, jak się przeraziłem! Biedna ciotka siedziała na łóżku prawie nieprzytomna, twarz miała obrzękłą i fioletową, usta szeroko rozwarte, chwytała niemi powietrze, lecz pomimo wysiłków, nie mogła odetchnąć, a ręce jej kurczowo zaciśnięte, szarpały pościel... Pan wie, że cierpi na chorobę serca... Chodź prędzej, kochany księże, śpiesz się.. bo ona tam kona...
Piotr w pośpiechu nie mógł znaleźć ani spodni, ani sutanny.
— Dobrze, dobrze... zaraz z panem idę... Ale nie mogę jej udzielić sakramentów... nie jestem w posiadaniu rzeczy potrzebnych.
Pan Vigneron pomagał mu ubierać się i przysiadł na ziemi, szukając pantofli.
— To nic nie szkodzi... w każdym razie sam widok księdza będzie dla niej pocieszeniem... skon będzie miała lżejszy, jeżeli już Bóg chce nas zasmucić jej śmiercią. Ale oto są pantofle... kładź je pan coprędzej i chodźmy do niej...
Mówiąc to, pan Vigneron wybiegł pędem z pokoju Piotra i wpadł do swego mieszkania, pozostawiając wszystkie drzwi otworem. Piotr podążył za nim i nawet nie zauważył małego Gustawka, który sypiał w pierwszym pokoju na kanapie; chłopiec, rozbudzony wynikłą bieganiną i zamętem, siedział wpół nagi pomiędzy pościelą i, milcząc, patrzał nieruchomy i blady na brutalny obraz śmierci.
Przygotowane do podróży kufry, stały otwarte, zajmując cały środek pokoju, na stole walały się resztki niedojedzonej wędliny i zatłuszczone papiery; łóżko państwa Vigneron zdawało się być dotknięte zaszłą katastrofą: poduszki zmięte na niem były i w nieładzie, a prześcieradła i kołdra zwisały szeroko po za krawędzie, walając się na ziemi. W pośrodku drugiego pokoju, będącego sypialnią pani Chaise, stała wystraszona pani Vigneron, w żółtym, wyszarzanym szlafroku.
— No cóż?... nie lepiej twojej siostrze?... — pytał żonę pan Vigneron.
Ruchem ręki wskazała mu łóżko, na którem leżała pani Chaise na wznak; leżała jak martwa z głową utkwioną głęboko w poduszkach, z rękoma sztywnemi i odwróconemi. Twarz miała siną, a przez otwarte usta nie wydostawało się najlżejsze tchnienie, zdawało się, iż ostatni dech już niemi uleciał.
Piotr pochylił się nad nią i po chwili rzekł głosem zniżonym:
— Już umarła.
Umarła! Dźwięk tego słowa napełnił ciszę pokoju. Małżonkowie spojrzeli na siebie pełni podziwu i pewnego niedowierzania. Więc to prawda?... stało się?... Ciotka umarła? a więc Gustaw, który ją przeżył, odziedziczy cały jej majątek, jest zatem teraz posiadaczem pięciuset tysięcy franków. Tyle razy marzyli, aby tak stać się mogło, iż nie śmieli wierzyć w spełnienie się tak ważnego dla nich zdarzenia. Niejednokrotnie wątpili, aby tak zakończyć się miała ta sprawa, wszak Gustawek chorował bezustannie i mógł był skonać przed swą bogatą ciotką. Umarła! Ależ Boga przyzywają na świadka, iż nie oni byli przyczyną jej śmierci. Czyż wyrazili w modlitwie podobne życzenie?... Prawda, iż Najświętsza Panna szczególniejszą łaską ich darzyła i lękali się zbyt wyraźnie prosić ją o to lub owo, by nieopatrznie wyrażane życzenie, spełnieniem się swojem nie wprowadziło ich w jakie nieprzewidziane kłopoty. Gdy dowiedzieli się o nagłej śmierci naczelnika biura, opuszczającego świat ten jakby dla prędszego ustąpienia swej posady panu Vigneron, natychmiast doznali wrażenia, iż Najświętsza Panna z Lourdes opiekuje się nimi z wyjątkowem upodobaniem. Czyż spełniać teraz miała najskrytsze ich marzenia? Bo czyż to nie nowy dowód jej łaski?... Przecież nigdy nikt nie słyszał, aby komukolwiek życzyli śmierci; poczciwymi byli ludźmi, niezdolnymi wyrządzać krzywdy; kochali swoją rodzinę, chodzili przykładnie na mszę, spowiadali się i wypełniali religijne obowiązki, nigdy chluby z tego nie szukając; czynili tak, bo tak chce obyczaj, tak czynią inni. Prawda, że drżeli o to, by syn ich nie umarł przed panią Chaise, posiadany bowiem przez nią majątek, pięć kroć sto tysięcy franków, odziedziczyłby w takim razie którykolwiek inny siostrzeniec, o wiele mniej zasługujący, a podobna okoliczność byłaby zasmuciła ich niepomału; myśleli o tem często, lecz myśleli tylko i to z całą naiwnością naturalnego poczucia. Myśli podobne musieli miewać i w czasie modłów przed grotą a Najświętsza Panna, najlepiej wiedząca co się komu przynależy, jaka szczęśliwość powinna stać się udziałem żywych i umarłych, rozsądziła tę sprawę w najwyższej swojej mądrości.
Więc ona umarła... i spojrzawszy na trupa siostry, którą szczerze kochała, pani Vigneron wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże kochany, skonała przy mnie, widziałam chwilę, gdy rozstawała się z tem życiem... Co za nieszczęście, iż nie mogłeś przyjść na czas, by pojednać ją z Bogiem... Biedna moja siostra zmarła bez pociechy, jaką kościół udziela a pewną jestem, iż sam widok księdza byłby ulgę jej przyniósł...
Powieki pana Vigneron nabrzmiały również łzami, a ulegając rozczuleniu, zaczął pocieszać swoją żonę.
— Twoja siostra była świętą kobietą i możesz o nią być spokojną, poszła wprost do nieba... wszak nie dalej jak wczoraj była u Świętej Komunii... Tak, niezawodnie, gdyby ksiądz Piotr mógł był być przy jej skonie, byłaby rada. Lecz cóż począć?... śmierć szybszą była niż możność naszego nadejścia... Pobiegłem i nagliłem księdza Piotra, on też się nie ociągał. Zrobiliśmy co tylko było w naszej mocy i niechaj to będzie naszą pociechą, iż zawsze, do ostatniej chwili, spełnialiśmy wszystkie obowiązki względem drogiej naszej zmarłej...
Obróciwszy się w stronę Piotra, dodał:
— Mam przekonanie, iż zbyt wielka gorliwość w pobożnych ćwiczeniach, przyśpieszyła jej zgon. Wczoraj, przed grotą, doznała tak silnej duszności, iż zaraz zdjęło mnie smutne przeczucie co do jej stanu... A pomimo utraty sił i zmęczenia uparła się koniecznie, by odbyć uciążliwy pochód za wieczorną procesyą. Miałem to przekonanie, że zły ztąd skutek odezwie się na jej zdrowiu... Lecz trudno było zbytecznie na nią nalegać, powstrzymywała nas bowiem prosta delikatność.. bałem się ją zatrwożyć...
Wysłuchawszy słów pana Vigneron, Piotr klęknął zwolna przy łóżku zmarłej i odmówił stosowne modlitwy; nie mógł on modlić się z wiarą, lecz doznawane współczucie zastępowało wiarę; współczuł nad wieczyście stającą przed nim zagadką życia i śmierci, bolał nad tym skonem nędznym i żałosnym. Pozostał jeszcze chwilę klęczący i zadumany, podczas gdy państwo Vigneron szeptem rozmawiali z sobą.
Wtem mały Gustawek, zapomniany w sąsiednim pokoju, musiał się znać zniecierpliwić samotnością pomiędzy przygotowanemi nawpół kuframi podróżnemi; zaczął płakać i wołać:
— Mamo, mamo, mamo!...
Nakoniec pani Vigneron poszła go pocieszyć. Wzięła go na ręce i przyniosła tutaj, by pocałował po raz ostatni zmarłą swoją ciotkę. Chłopiec bronił się początkowo, wyrywał się i płakał coraz głośniej. Pan Vigneron uznał za stosowne wystąpić z ojcowską powagą. Jakto?... więc on, który niczego się nie lękał, miałby się bać teraz ciotki?... on, taki odważny, tak spokojnie znoszący cierpienia, spowodowane swoją chorobą? Czyż nie pamięta, jak dobrą była dla niego ciotka?... najniezawodniej o nim myślała nawet w ostatniej chwili życia.
— Daj mi go, rzekł wreszcie do żony, zobaczysz, że go przekonam.
Gustaw objął ojca za szyję. Wątłe i ranami pokryte jego ciało trzęsło się pod wpływem wzruszenia a w nieładzie wisząca na nim koszula odsłaniała wynędzniałe członki. Mogło się było zdawać, iż pobyt w Lourdes bynajmniej mu nie służył; brane kąpiele przy grocie rozjątrzyły głęboką ranę, która widniała na jego grzbiecie, a wyschła jego noga wisiała bezwładnie nakształt badyla.
— Pocałuj ciotkę — rzekł ze stanowczością pan Vigneron.
Chłopiec się pochylił i pocałował czoło zmarłej. Bronił się od tego lecz nie z bojaźni. Patrzał na zmarłą spokojnie i z zaciekawieniem. Nie kochał swojej ciotki i przypisywał jej liczne swoje zmartwienia. Rozmyślał często nad swoim względem ciotki stosunkiem i snuły mu się po głowie myśli, niejasno zformułowane lecz bolesne, przygnębiające; skutkiem choroby, zaostrzającej w nim wrażliwość, Gustaw czuł jak człowiek dorosły; wiedział zaś, iż jest dzieckiem i że dzieci nie powinny wiedzieć mnóstwa rzeczy a zwłaszcza tajemnic, chętnie skrywanych przed niemi przez osoby starsze.
Ojciec, nie spuszczając go z rąk, usiadł z nim na boku, podczas gdy matka, zamknąwszy okno, zapalała świeczniki stojące na kominku.
Czując potrzebę mówienia, pan Vigneron szeptał do syna:
— Czy ty wiesz, mój synku, że śmierć twojej ciotki jest niepowetowaną i okrutną dla nas stratą?... Cała przyjemność naszej podróży poszła w niwecz... Bo wiesz, że dziś po południu wyjeżdżamy... A Panna Najświętsza, która właśnie dotychczas taka była na nas łaskawa...
Zaciął się na chwilę pan Vigneron, spotkał bowiem spojrzenie Gustawa, pełne najgłębszego smutku i wymówki; zwrócił więc inaczej dalszy ciąg swych słów.
— Tak, wiem coś pomyślał... Ty nie jesteś jeszcze zupełnie uleczony... Lecz nigdy nie należy wątpić o łasce i dobroci N. Panny. Ona nas miłuje, Ona nas wyróżnia i darzy ze szczególniejszą hojnością; nie wątpię więc, że i ciebie uzdrowi... wszak to jedyna już rzecz, o którą prosić nam pozostało...
Pani Vigneron, zbliżywszy się do nich, rzekła:
— Ach, jakże byłoby rozkosznie wracać do Paryża, gdybyśmy byli zdrowi wszyscy troje. Lecz niema na ziemi zupełnego szczęścia.
— Czy wiesz — rzekł nagle pan Vigneron, zwracając się do żony — ja nie będę mógł jechać razem z wami... teraz dopiero przyszło mi na myśl, że będę miał przeróżne formalności do załatwienia z powodu śmierci twej siostry... Byle tylko mój bilet kolejowy nie utracił wartości... niechajby mi go przedłużono do jutra! Nie wiem jednak, czy to będzie możliwe.
Pomimo przywiązania, jakie mieli oboje względem pani Chaise, stopniowo i szybko uspakajali się z doznanego wzruszenia; prawie nie myśleli już o zmarłej, tak dalece zajmowała ich chęć jaknajprędszego opuszczenia Lourdes, które już im dało to, co posiąść pragnęli. Główny cel podróży został osiągnięty! Powściągali swą radość nie wyjawiali jej przed sobą, lecz przepełniała ona serca obojga.
— A w Paryżu ile mnie czeka bieganiny — ciągnął dalej pan Vigneron — a ja tak bardzo pragnę, tak wzdycham do życia spokojnego!... Postępować jednak będę jakby się nic nie zmieniło... dosłużę jeszcze moich trzech lat w ministeryum; a te trzy lata, pozostające mi do emerytury szybko miną, zwłaszcza teraz, gdy mój naczelnik ustąpił mi miejsca na dobre... Ale potem za to, och potem... postanawiam nietylko wypocząć, lecz użyć trochę życia... Ponieważ te pieniądze już nam dostały się w ręce, kupię pałac i grunta Billottes, zawsze marzyłem, aby stać się panem tej posiadłości. Możesz być spokojna, że tam się nie znudzę... będę miał konie, psy i kwiaty w pysznym pałacowym ogrodzie!
Gustawek siedział jeszcze wciąż na kolanach ojca; trząsł się cały a zadarta przypadkowo koszula, odsłaniała nędzne jego ciało, chude i nieprawidłowo zanikające miejscami. Umierające to dziecko podobniejsze było do potwornego owadu, aniżeli do piętnastoletniego chłopca. Odczuwał on w tej chwili, iż ojciec jego cały zapędzony w myślach o przyszłej posiadłości i dostatkach, zapomniał, że go trzyma na kolanach. Uśmiechnął się tym częstym swoim zagadkowym uśmiechem i z bolesną melancholią, połączoną z pewną złośliwością, spytał:
— Ojcze! a ja? Ty o mnie nie mówisz co będę wtedy robił?...
Słowa Gustawa zbudziły nagle rozmarzonego projektami pana Vigneron. Zrazu nie wiedział co odrzec, może nawet nie zaraz zrozumiał.
— Ty, mój synku?... ty będziesz z nami.
Lecz Gustaw, patrząc na ojca badawczo, głęboko, zawsze z tym bolesnym swoim uśmiechem, rzekł, lekko poruszając wybladłemi i zgorzkniałemi usty:
— Czyż ty, ojcze, naprawdę tak przypuszczasz?...
— Naprawdę! Wierzę w to najmocniej... Będziesz z nami, będzie ci z nami dobrze, zobaczysz...
Pan Vigneron plątał się, szukał wyrazów, czuł, iż powinien coś innego powiedzieć, lecz Gustaw przerwał zakłopotanie ojca, ruszył ramionami i z filozoficzną pogardą rzekł zimno:
— O nie! ja nie będę z wami, bo będę w grobie.
Spojrzawszy na syna pan Vigneron doznał rzeczywistego przerażenia, tyle w oczach Gustawa było sceptycyzmu i świadomości o złych i nikczemnych stronach ludzkich stosunków; nie były to oczy dziecka, lecz oczy starca, który dużo widział i przecierpiał. W jednej chwili pan Vigneron nabrał pewności, iż Gustaw znał go do głębi, znał w najtajniejszych szczegółach, nawet takich, których sam przed sobą nie lubił poruszać. Przypomniał sobie, jak od kolebki oczy Gustawa patrzały badawczo i uparcie; chorobliwa natura zaostrzyła w dziecku ciekawość i dar spostrzegawczy, który rozwinął się z zadziwiającą siłą, dozwalającą na odgadywanie myśli, niewyraźnie nawet sformułowanych. I rzecz szczególna, pan Vigneron czytał teraz w oczach syna wyraźnie, czytał cały szereg myśli swoich własnych, których tykał niechętnie. Czytał więc historyę rozwoju swojej chciwości, gniew swój, iż miał dziecko niedołężne i na śmierć skazane, swoje obawy co do majątku pani Chaise, który mógł dostać się w inne ręce, skutkiem wątłego zdrowia tegoż dziecka, mogącego umrzeć przed bogatą ciotką; tak, Gustaw wiedział jak on gorąco pragnął śmierci tej kobiety, z jakiem wyczekiwaniem drżał o dziedziczenie po niej spadku! Była to dla niego podniecająca gra, trwać mająca już tylko pewną ilość dni; rozstrzygnąć ją miała śmierć jednego z tych dwojga skazanych. Byle ona zmarła przed Gustawem, już potem łatwiej zniesie śmierć syna, bo czekać go będzie starość, uweselona dostatkiem, starość długa i szczęśliwa. Straszne te rzeczy stały jakby wyryte w przenikliwych oczach chłopca; patrzał wciąż na ojca z uśmiechem i oczyma wymieniali swe myśli tak dobitnie i wyraźnie, że przez chwilę zdawało się im, iż słyszą swe wzajemne myśli, głośno przez kogoś wypowiadane.
Gwałtownie wzruszony, pan Vigneron zaczął energicznie przeczyć:
— Co też ty mówisz, moje dziecko! Powiadasz rzeczy, o których nic wiedzieć nie możesz! Po co masz umierać?!.. Niedorzecznie robisz, nabijając sobie głowo podobnemi myślami!
Pani Vigneron odezwała się, płacząc:
— Po co nas martwisz takiemi przypuszczeniami! Czyż nie widzisz, ty niedobry chłopcze, że i tak mamy dosyć zmartwienia, które takim niespodziewanym ciosem spadło dziś na nas!
Nastąpiło ogólne rozrzewnienie i Gustawek całował rodziców, zapewniając ich, że nie umrze, bo nie chce sprawiać im zmartwienia. Zagadkowy uśmiech nie schodził wszakże z ust chłopca; kłamał mówiąc, bo kłamstwo wydawało mu się koniecznością, jedynem pocieszeniem ludzi, chcących unikać rzeczy przykrych i smutnych; godził się ze swym losem, skazującym go na śmierć, podczas gdy pozostali po nim rodzice kosztować będą przyjemności życia; wszak nawet Matka Boska odmówiła mu kąta na ziemi i wzbroniła mu zaznać tej odrobiny szczęścia, którego spełnienia doczekać się powinna każda zrodzona istota.
Matka ułożyła Gustawa do snu a pan Vigneron zajął się porządkowaniem pokoju; Piotr powstał z klęczek i zwrócił się ku wyjściu.
— Księże Piotrze, wybacz, że cię niepokoiłem po nocy, rzekł pan Vigneron przy pożegnaniu. Biegnąc po ciebie, byłem prawie nieprzytomny... Ale cóż było robić?... jest to niemiła chwila do przebycia... Będę miał jeszcze dużo kłopotu, i sam nie wiem jak wybrnę!
Wyszedłszy na korytarz, Piotr zatrzymał się na chwilę, zdawało mu się bowiem, że słyszy jakieś kroki na schodach... Przyszedł mu znów na myśl pan de Guersaint. Sądził teraz, że posłyszał jego głos. Stał więc i wyczekiwał, gdy wtem niespodziewanie, wydarzyła się okoliczność bardzo dla niego drażliwa. Zwolna i ostrożnie, otworzyły się drzwi pokoju zajmowanego przez samotnie tam mieszkającego podróżnego; wysunęła się z nich postać niewieścia czarno ubrana a tuż za nią w uchylonych drzwiach stał ów podróżny z palcem na ustach. Gdy drzwi się za nią cicho zamknęły i odwróciła się, chcąc iść dalej, kobieta znalazła się raptownie twarz w twarz z Piotrem. Wszystko to stało się tak szybko i z tak brutalną jawnością, iż nie było możności odwrócenia się i udania nieświadomości.
Była to pani Volmar. Po trzech dniach i po trzech nocach spędzonych w tym pokoju zamienionym w ołtarz miłości, chciała się wymknąć niepostrzeżenie tak jak niepostrzeżenie się tutaj dostała i żyła w zamknięciu. Rankiem wczesnym wstawszy, wyrwała się, gwałt zadając sobie i nim ruch rozpocznie się w hotelu, pragnęła zniknąć ztąd, lekka jak cień i przez nikogo nie dojrzana. Miała zamiar iść ztąd prosto do szpitala, spędzić tam ostatnie godziny przed wyjazdem, by tem usprawiedliwić swoją podróż do Lourdes. Ujrzawszy przed sobą Piotra, zadrżała i szepnęła jąkając się:
— Ach księże szanowny!... księże dobrodzieju!...
Wtem spostrzegła drzwi otwarte do pokoju Piotra i ogarnięta gorączkowem wzburzeniem, z twarzą płonącą, pierwsza przestąpiła próg. On wszedł za nią, lecz gdy drzwi pozostawił otwarte, ona skinęła na niego, by je zamknął; zapragnęła bowiem gwałtownie, wyspowiadać się przed nim ze swej tajemnicy...
— Księże Piotrze, nie potępiaj mnie, błagam cię, nie sądź mnie zbyt surowo!
Wyrazem twarzy Piotr starał się ją zapewnić, iż nie dozwala sobie na wydawanie żadnego o niej wyroku.
— Owszem, owszem, musisz źle o mnie sądzić szanowny księże... wszak wiesz cały rozmiar mojego nieszczęścia... W Paryżu spotkałeś mnie w kościele św. Trójcy, gdy rozmawiałam z pewną osobą. A temi dniami wszak musiałeś mnie poznać, gdy wychyliłam się przez okno. O najniezawodniej domyślałeś się, że z tą osobą mieszkam tutaj w sąsiednim zaraz pokoju... Ach, księże Piotrze, żebyś mógł wiedzieć wszystko, może byś nieco zechciał uwzględnić...
Usta jego drżały i łzy nabiegały do oczu. Patrzał na nią i nie mógł się wydziwić, jak dalece stała się odmienną, jak niezwykle była piękną. Ta kobieta zawsze czarno ubrana, skromna i żadnem niezdobiąca się świecidełkiem, unikająca spojrzenia i skazująca się na rolę cichej i w sobie zamkniętej istoty, była teraz uosobieniem miłości i żądzy cielesnej. Na pierwszy rzut oka nie wydawała się ładną, płeć miała zbyt ciemną, postać chudą, rysy zmęczone, usta za wielkie, nos długi; a jednak teraz tchnął od niej czar i wdzięk niezrównany, siła pociągająca i zwycięzka. Oczy zwłaszcza, wielkie i piękne jej oczy, których płomień kryła zazwyczaj opuszczając powieki lub nadając im wyraz obojętności, gorzały teraz jak pochodnie. Jakże wspaniale płonąć one musiały w chwilach pieszczoty. Piotr zrozumiał, iż mogła ona wzniecać namiętne uczucie, była godną, by umierano z miłości, pożądając jej uścisku.
— Ach żebyś wiedział, księże Piotrze, jak dalece jestem nieszczęśliwa! ile cierpień muszę znosić w mojem życiu! Może się czegoś domyślasz w tym względzie, bo znasz mojego męża i znasz jego matkę. Bywasz u nas rzadko, lecz niepodobna, byś nie zauważył ohydy moich stosunków domowych, jakkolwiek mam minę zadowoloną i cierpię spokojnie, zamknięta w milczeniu i usuwając się jak najdalej od wszelkiego pierwszeństwa... Żyję tak od lat dziesięciu, lecz dłużej nie mogłam już zrzekać się miłości, zrzekać się szczęścia kochania i być kochaną!
Opowiedziała bolesne dzieje swojego życia. Wydano ją za mąż z pozoru świetnie, bo za człowieka bardzo bogatego; był on wszakże potwornie brzydki pod względem fizycznym i wstrętnym pod względem moralnym. Mieszkała z nimi stale jego matka, odgrywająca względem swej synowej rolę dozorcy więziennego i nielitościwego kata. Pilnowała zaś tak dalece swą synową, iż wzbroniła jej nawet zbliżać się do okna. Biła ją i dopomagała w tem synowi, dokuczała jej bezustannie, występując przeciwko jej upodobaniom, zachciankom i kobiecym słabostkom. Mąż jej, będący z zawodu kupcem brylantów, miał niezliczoną ilość kochanek, które utrzymywał na mieście; jej zaś nie wolno było uśmiechnąć się chociażby do najbliższego krewnego, a gdy w przystępie dobrego humoru przypięła sobie kwiat do stanika, mąż zrywał kwiat, rzucał na ziemię i wyjąc z wściekłej złości, bił ją, miotając przekleństwa i pogróżki. Lata całe przetrwała w tem piekle i pomimo wszystko nie traciła nadziei, że jeszcze może los jej się polepszy, że zajdzie jakaś szczęśliwa zmiana; chwytała ku temu najdrobniejszą okazyę; spragniona szczęścia, wierzyła, iż zawitać ono powinno.
Księże Piotrze, chciej wierzyć, iż nie mogłam postąpić inaczej jak postąpiłam. Zbyt byłam nieszczęśliwa i zbyt pragnęłam miłości, gdy ten, którego kocham wyznał mi po raz pierwszy swoją miłość, głowa moja pochyliła się na jego piersi, i poczułam, że nazawsze stałam się jego własnością. Poznałam wreszcie rozkosze miłości, najczulsze pieszczoty, najtkliwsze słowa, wiedziałam i czułam, że jestem kochaną, wyczekiwaną i upragnioną; wiedziałam, iż zdobyłam serce, które mnie kocha, w którem mieszkam i żyję; a w takich warunkach kochać i być razem, być tylko we dwoje, we dwoje stanowiąc jedną tylko całość, ginąć w pieszczocie, zlewającej ciała i dusze, czyż jest to zbrodnią? Księże Piotrze, powiedz roi, czyż jestem występną?... pojąć tego nie umiem i wyrzutów sumienia mieć za to nie zdołam! Nie chcę się nawet tłómaczyć, iż okoliczności pchnęły mnie w objęcia tego, którego kocham... oddałam się mu dobrowolnie, pod wpływem naturalnego popędu, równie nieodzownego w swem zaspokojeniu, jak oddychanie dające mi życie!
Uniesiona swem opowiadaniem, zdawała się świat cały ogarniać w uścisk miłosny. Piotr czuł się pomięszany i zaniepokojony widokiem tej kobiety, płonącej szałem zmysłów, najpotężniejszym z szałów. Litość wszakże wzięła tu górę nad innemi wrażeniami i młody ksiądz rzekł z serdecznem współczuciem:
— Biedna kobieto...
— Nie spowiadam się przed księdzem, mówię z tobą, księże Piotrze, jak z rozumnym i wyrozumiałym człowiekiem... Wszak wiesz, że nie jestem wierzącą, religia od dawna przestała mnie zadawalniać... Słyszałam, iż częstokroć jest ona ucieczką kobiet nieszczęśliwych, że jest ich pocieszeniem, a zarazem obroną przeciwko pokusom. Na mnie religia nie oddziaływa..... w kościele nudno mi i zimno, czuję nicość rzeczy... Przykro mi niesłychanie, iż muszę udawać, że wierzę, że używam religii dla dogodzenia potrzebom mojego serca... Ale cóż mam począć, kiedy okoliczności zmuszają mnie do tego... Jeżeli widziałeś mnie, księże Piotrze, rozmawiającą z pewną osobą w kościele św. Trójcy w Paryżu, to jedynie dla tego, iż tam tylko wolno mi jest iść samej; a jeżeli spotykasz mnie obecnie w Lourdes, to z tejże samej przyczyny, bo trzydniowy pobyt w Lourdes jest całą dozą swobody i szczęścia, do których wzdycham przez resztę roku całego!
Dreszcz wstrząsnął jej ciałem i strumienie gorących łez potoczyły się z jej oczu.
— Ach te trzy dni, te trzy dni ukochane! Wyczekuję ich gorączkowo, płonę, gdy nadejdą, z szałem wściekłości wspominam i żyję ich pamięcią!...
W umyśle Piotra odtwarzał się obraz tych dni miłosnych, tuż pod jego bokiem przebytych, przez parę kochających się ludzi. Trzy dni i trzy noce spędzili zamknięci w hotelowym pokoju, otaczając się tajemnicą tak głęboką, iż nikt nawet ze służby nie domyślił się, iż samotnie podróżujący mężczyzna, ma przy sobie towarzyszkę ukochaną. Te upragnione trzy dni i trzy noce spędzili w uścisku bez końca, w jednym nierozerwanym pocałunku i oddaniu się wzajemnem; zapomnieli, iż świat istnieje, bo dla nich istniała tylko nieugaszona i wszechmocna nad nimi miłość. Zapomnieli o miejscu, czasie, wiedzieli tylko o sobie, o rozkoszy należenia do siebie, należenia z coraz to większem oddaniem. Rozpacz rozstania była ich serc rozdarciem! Dreszcz, wstrząsający teraz jej ciałem był wywołany wspomnieniem tej okrutnej chwili rozstania; ból przez nią doznawany, cierpienie, tęsknota za rajem, który porzucała, przemieniły chwilowo jej naturę — zapominała się, i ta zawsze milcząca kobieta odsłaniała swe życie, wypowiadając jego katusze i jego rozkosze. Ach ten uścisk pożegnalny, to zjednoczenie ciał ostatnie, ten szał boskiej jedności, jakże okrutnem czyni rozstanie! Jakże srogą pozostawia ranę to dotkliwe rozdarcie ciał zespolonych, a teraz rozłączonych na długo, na bardzo długo! Ileż dni upłynie, ile nocy, bez nadziei widzenia się z sobą!
Myśli te wzruszyły serce Piotra, uprzytomniał sobie katusze, cierpiane przez ciało, namiętnością płonące, więc znów ze współczuciem powtórzył poprzednio wyrzeczone słowa:
— Biedna kobieto...
— A czy pomnisz, księże Piotrze, do jakiego piekła powracam?... Żyć w niem muszę tygodnie, miesiące, rok cały i cierpieć bez skargi, w oczekiwaniu tych trzech dni rozkoszy! Teraz przecież skończyło się moje szczęście, niebo moje zamknięte przedemną i rok cały wyczekiwać będę tych nowych trzech dni upragnionych!... Tak, mam wszystkiego trzy dni i trzy noce szczęścia! Czyż dziwić się można, iż pragnę ich użyć z całą gwałtownością mojej natury? Ach, ja tak bardzo jestem nieszczęśliwa w życiu codziennem, iż śmiało pytam się ciebie, księże Piotrze, czy pomimo tego, co wiesz teraz o mnie, straciłeś dla mnie szacunek, przynależny uczciwej kobiecie?
Piotr czuł się niewymownie wzruszony jej szczerością, gwałtownością uniesień i głębokiem cierpieniem jej życia. Czyż nie była ona upostaciowaną żądzą szczęścia miłości, tego tchnienia potężnego, będącego, pragnieniem istot żyjących, a którego płomień wszechwładny czystym jest samorodną swą siłą. Litość współczująca owładnęła Piotra i stała się przebaczeniem:
— Pani wzbudzasz we mnie gorące współczucie i najwyższy szacunek.
Zamilkła, popatrzyła na niego wielkiemi swemi oczami, w których łzy się lśniły i niespodziewanie pochwyciwszy obie jego dłonie mocno uścisnęła je rozpalonemi swemi paluszkami. Nie rzekłszy już słowa, wybiegła z pokoju i znikła w głębokości korytarza, z lekkością powiewnego zjawiska.
Gdy odeszła, Piotr doznał gwałtowniejszego jeszcze wzburzenia, połączonego z cierpieniem. Roztworzył okno, by świeży napływ powietrza rozproszył i uniósł atmosferę miłości, jaką pozostawiła tu po sobie. Już przed paru dniami, gdy odkrył, iż tuż obok ukrywa się kobieta miłością tutaj przygnana, doznał wzruszenia i trwożnej wstydliwości; mówił sobie, iż ciało mści się i tryumfuje pośród mistycznej egzaltacji roznieconej wpływem niepokalanej groty. Trwoga ta na nowo go opanowała i widział jaśniej, aniżeli poprzednio wszechwładną siłę zmysłów, nieprzezwyciężoną wolę życia, które chce ujawniać swe istnienie. Miłość jest więc silniejszą od wiary i bozkość zawarta jest jedynie w wzajemności uścisku. Kochać, należeć jedno do drugiego i tworzyć życie, odtwarzać istnienie pokoleń, nie jest że to najwyższy i jedyny cel natury, zwyciężający i niweczący stawiane zapory najściślejszych przepisów, narzucanych w imię praw ludzkich i boskich? Przez chwilę zadrżał, widząc przed sobą otchłań: czystość obyczajów była ostatnią jego ucieczką, w niej szukał racyi, by nie utracić szacunku względem samego siebie, szacunku, osłabionego świadomością, iż był księdzem niewierzącym. Rozumiał, że nie należy ustępować ciału; dość doznaje męczarni uległszy rozsądkowi! Tak, oprzeć się powinien pokusom ciała i siłą woli rozniecał w sobie dumę z dochowanej czystości, którą poprzysiągł, i ponownie przyrzekał sobie wytrwać w uczciwości tej połowicznej; zapomni, że jest mężczyzną, wszak dobrowolnie wyrzekł się do tego prawa, występując z grona mężczyzn i stając się księdzem.
Wybiła godzina siódma. Piotr nie myślał już o spoczynku, umył się, a zlewając swe ciało potokami zimnej wody, poczuł się orzeźwionym i uspokojonym. Kończył się ubierać, gdy odgłos kroków na korytarzu, przywiódł mu na myśl pana de Guersaint. Zatrzymano się przed jego drzwiami i zapukano; poszedł otworzyć, uspokojony na myśl, iż ujrzy powracającego pana de Guersaint, o którego niepokoił się od wczoraj.
Krzyknął jednak z zadziwienia na widok osoby, którą ujrzał.
— Jakto! to ty?... Wstałaś tak rano i już biegasz z wizytami po mieście?...
Marya stała w progu i uśmiechała się do niego. Po za nią wychylała się postać siostry Hyacynty, która też uśmiechnięta, patrzała swojemi przejrzystemi oczami.
— Tak, to ja. Nie mogłam doleżeć w łóżku, jak tylko słońce weszło, zerwałam się na równe nogi, tak mi było pilno chodzić, biegać, skakać i radować się jak dziecko... Uprosiłam siostrę Hyacyntę, aby zechciała wyjść ze mną na miasto... Czy wiesz?... zdaje mi się, że gdyby zamknięto drzwi, byłabym uciekła przez okno!
Piotr wprowadził je do pokoju i starał się opanować wzruszenie, jakiego doznawał na widok Maryi wesołej, szczebiocącej, niemogącej ustać spokojnie na miejscu. Więc to ona! Ona, którą widział nieruchomą przez lat tyle, ona, wczoraj jeszcze niedołężna i na wieczne zda się kalectwo skazana! Od chwili, jak ją widział wczoraj w bazylice, wypiękniała i zakwitła młodością. Noc jedna dzieliła ją od wczoraj, a przez te godzin kilkanaście, stała się piękną i uroczą dziewicą, przypominającą mu śliczną dzieweczkę, którą całował z uniesieniem w chwili pożegnania, wśród zieloności ogrodu, pod cieniem wyniosłych drzew, przepuszczających złote strzały słonecznych promieni.
— Jak ty urosłaś! jak ty wypiękniałaś! — zawołał Piotr prawie mimowoii.
Na co odezwała się siostra Hyacynta.
— Gdy Matka Boska weźmie się do dzieła, nie może ono być, jak tylko doskonałe. Patrz tylko, księże Piotrze, jaką Marya stała się z Jej łaski! Piękna jest, świeża i pachnąca jak róża!
— A jaka jestem szczęśliwa — przerwała Marya — czuję się silną, zdrową, białą i tłustą, jak nowo narodzone dziecko!
Radość i słodycz wstąpiły w serce Piotra. Zdawało mu się, iż nadejście tych dwóch kobiet, oczyściło nagle powietrze, przepełnione gorączkowem tchnieniem miłości, którą wniosła tu z sobą pani Volmar. Marya rozjaśniła cały pokój swym uśmiechem i wdziękiem niewinnej młodości. Radość, jakiej doznawał na widok rozkwitającej nagle jej piękności, łączyła się wszakże z głębokim smutkiem. Wspomniał ten bunt, jaki nim miotał wczoraj w cieniu krypty: jaką jątrzącą ranę straszliwego żalu odkrył w sobie za życiem zmarnowanem, i czuł, iż żałość ta nigdy nie ustąpi z jego serca. Ukochana przez niego kobieta zakwitła pięknością, odżyła w swym utraconym wdzięku, jest ona przecież nazawsze dla niego stracona, nigdy posiadać jej będzie, bo nie do świata on należy; wykreślił się z liczby żyjących i zamieszkał w samotnem grobowisku! Łzy żalu nie tamowały mu wszakże teraz oddechu, owszem rozkoszował się bezbrzeżną melancholią, wielką pustką i nicością, powtarzając sobie, że piękność Maryi rozeszła przy grobie, w którym on złożył swe prawa człowiecze. Poczynał się godzić ze swoją rezygnacyą, podejmował ciężar swej ofiary, wpatrywał się w okrutną wielkość bólu i spustoszenia, tych zwykłych następstw życia, zrywającego z naturą.
Tym samym ruchem niespodziewanym jak tamta, miłością płonąca kobieta, Marya pochwyciła obie dłonie Piotra. Ale rączki jej były chłodne, miłe, uspakajające. Patrzała mu w oczy, chcąc coś powiedzieć, czego nie śmiała snać sformułować. Wreszcie odważyła się i rzekła śmiało i głośno:
— Piotrze! pocałuj mnie! Pragnę, abyś mnie pocałował w tym pierwszym dniu mojego szczęścia!
Zadrżał i serce ścisnęło mu się z bólu. Ach te pocałunki, wymienione z nią w dniu pożegnania! Jakże wyraźnie odczuwał zaznaną w nich rozkosz! Od tego czasu nigdy jej nie pocałował, aż oto dzisiaj, gdy rzuca mu się na szyję z czułością siostrzaną. Pocałowała go głośno i serdecznie w lewy policzek, potem w prawy, i nadstawiła mu twarz swoją, by on się jej temże samem odpłacił. Z kolei więc i on pocałował ją dwukrotnie.
— O, ja także, Maryo, jestem szczęśliwy i cieszę się twojem szczęściem!
I osłabiony ze wzruszenia, rozbity sprzecznemi uczuciami słodyczy szczęścia i gorzkiej rozpaczy, rozpłakał się jak dziecko. Zakrył twarz rękoma, jakby chciał ukryć swe wzruszenie, lecz gęste łzy przeciekały mu przez palce.
— Dosyć już, dosyć tych wzruszeń, zawołała wesoło siostra Hyacynta. Ale niech pan nie myśli, żeśmy przyszły tylko dla niego. Wszak pan de Guersaint jest u siebie?...
Marya zawtórowała prawie jednocześnie z wielką tkliwością:
— Toż będzie kontent mój kochany ojciec!
Piotr musiał je teraz powiadomić, iż pan de Guersaint nie wrócił dotąd z wycieczki. Pomimo, iż starał się mówić spokojnie, tłómacząc różnemi przyczynami to opóźnienie ojca Maryi, czuł, iż nie panuje dostatecznie nad wzrastającym własnym niepokojem. Marya nie zważała na to i śmiejąc się zapewniała, że nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by ojciec wrócił na czas oznaczony. Pragnęła wszakże ujrzeć go co najrychlej, pilno jej było, by ją zobaczył chodzącą, zdrową, zmrtwychpowstałą i kwitnącą młodością.
Siostra Hyacynta wyszła na balkon a po chwili wróciła wołając:
— Otóż i on... Jest na dole, wysiada z powozu.
— Wiecie co! — zawołała Marya z wesołością i pustotą pensyonarki — trzeba mu zrobić niespodziankę... Schowajmy się, siostro Hyjacynto, a gdy ojciec tu przyjdzie — zjawimy się z nienacka.
I mówiąc to pociągała za sobą siostrę Hyacyntę, by ukryć się w sąsiednim pokoju.
Prawie równocześnie wbiegł do pokoju pan de Guersaint, Piotr bowiem uchylił był naprzód drzwi korytarza, chcąc go coprędzej powitać; ściskając rękę Piotra pan de Guersaint mówił:
— Nareszcie jestem... Musiałeś się niepokoić... boć wczoraj o czwartej miałem być z powrotem!.. Ale nie możesz sobie wyobrazić awantur, jakie nas spotkały w drodze; jadąc tam, złamało się koło u powozu a wczoraj nad wieczorem, gdyśmy się gotowali do powrotu, rozszalała tak gwałtowna burza, iż musieliśmy się zatrzymać nie wiele ujechawszy... spędziliśmy noc w wiosce Saint-Sauveur... nędzny był to nocleg... nie zmrużyłem nawet oka...
Zatrzymał się, a po chwili spytał:
— A ty, Piotrze, cóż u ciebie słychać?
— Tak samo nie spałem noc całą, taki był hałas w naszym hotelu.
Lecz pan de Guersaint nie dozwolił mu dłużej mówić i rozpoczął na nowo:
— Wycieczka moja była urocza... Trudno sobie wyobrazić coś tak pięknego... będę musiał opowiedzieć ci ją szczegółowo... Za towarzyszów, wiesz, że miałem trzech księży... niezmiernie mili ludzie... Nie spotkałem w mojem życiu równie przyjemnego człowieka, jak ksiądz des Hermoises... Naśmieliśmy się, nabawili wspólnie...
Znów urwał, a po chwili:
— A moja córka?..! — zapytał.
Jako odpowiedź, rozległ się za nim dźwięczny i wesoły śmiech. Obrócił się i oniemiał z podziwu. Marya stała przed nim: Marya chodząca, zdrowa, z rozweseloną i szczęśliwą twarzą. Pan de Guersaint tak silnie wierzył w moc cudu, iż nie zadziwił się nawet, widząc córkę swą uzdrowioną; wracał z wycieczki z niewzruszonem przekonaniem, iż zastanie Maryę zdrową. Przyczyną jego podziwu była rzecz, której się nie spodziewał: znalazł ją naraz piękną, uroczą, pomimo że była ubrana w skromną czarną, wełnianą sukienkę. Nie posiadała nawet kapelusza i stała przed nim w koronkowej chusteczce na głowie, zarzuconej niedbale na bogate zwoje swoich pięknych blond włosów. Więc on ma teraz córkę zdrową, kwitnącą młodością, tryumfatorkę szczęśliwą; niczem się ona już nie wyróżnia od swoich rówieśnic, i nie potrzebuje już zazdrościć innym ojcom, jak to czynił przez lata tak długie!
— Ach dziecko moje kochane, moje dziecko!
Ona rzuciła się ojcu w objęcia; ściskali się, całowali, a po chwili padli oboje na kolana. Wzruszeni, uniesieni, promieniejący, modlili się z wiarą i miłością. Człowiek ten lekkomyślny o ptasim mózgu, usypiający najspokojniej w chwili, gdy był powinien towarzyszyć córce idącej modlić się o uzdrowienie przed grotą, jadący na wycieczkę w góry, wówczas gdy Matka Boska przyrzekła jej uzdrowienie, człowiek ten odzyskał naraz całą pełnię ojcowskiego, najtkliwszego przywiązania, i dziękował królowej Niebios z takiem natchnieniem, z egzaltacyą wierzącego chrześcianina, iż stał się na chwilę pięknym i szczytnie wzniosłym.
— O Jezusie, O Maryo Najświętsza, dzięki niechaj Wam będą za odzyskanie mojego dziecka!... Córko moja, my nigdy nie zdołamy złożyć należnej podzięki, nam tchnienia i życia zbraknie na to, by wyrazić ogrom uczucia, którem pałają serca nasze dla Jezusa i Świętej Jego Rodzicielki za szczęście, jakie na nas zesłali!... W prochu się tarzam w podzięce za moje dziecko, za dziecko moje zmartwychpowstałe, za dziecko moje takie piękne! Córko, moja, bierz moje serce i ofiaruj Im wraz z twojem!... Ja należę do ciebie, a razem z tobą do nich należymy oboje! Należymy na wieki, na zawsze! O dziecko najdroższe! dziecko moje najmilsze!...
Klęczeli oboje przed otwartem na ulicę oknem, modlili się, z oczami wzniesionemi w górę i gorączkowo zapatrzonemi w błękity nieba. Córka oparła główkę swą na ramieniu ojca, a on opasał ręką smukłą jej kibić. Stanowili całość piękną, a łzy spływały po egzaltowanych ich twarzach, uśmiechniętych nadludzką jakąś szczęśliwością; usta ich szeptały bezładne wyrazy uwielbienia i wdzięczności.
— O Jezu Panie, dziękujemy Ci! O Święta Matko Jezusa dziękujemy!... Wielbimy Ciebie i miłujemy!... Życie wlałaś w nasze żyły, a my życie to ofiarujemy Ci w całości. Krew nasza goreje miłością ku Tobie!... O Matko Święta i Wszechpotężna, o Zbawicielu nasz słodki, Panie Jezu Chryste, oto my, córka i ojciec, błogosławimy cudy Wasze i padamy u stóp Waszych mglejący radością!...
Dwie te istoty szczęśliwe po tylu dniach umęczenia i czarnej rozpaczy, ten ojciec i córka, odchodzący od przytomności w wylewie uczuć dochodzących niemal do szału, przedstawiali obraz tak dalece wyruszający, iż Piotr znów zalał się łzami. Lecz były to słodkie łzy, niosące uspokojenie i pokrzepienie dla serca. Ach biedna, nieszczęsna ludzkości, jakże błogo jest widzieć cię chociażby w jakiejś cząstce, chociażby nachwilę pocieszoną i rozradowaną, cóż szkodzi, iż te parę sekund wielkiego szczęścia spłynęły na cię z ułudy wierzenia?... Niechajby ludzkość cała, ludzkość ze wszystkiemi swemi bólami, była jako ten człowiek, o dziecinnej naiwności poglądów; szczęśliwy był teraz miłością, szczytny głębokością uczucia, zaspokojony i uniesiony, bo ukochaną sobie istotę odzyskał odrodzoną!
Siostra Hyacynta, stojąc o kilka kroków po za nimi, płakała ze wzruszenia; nigdy jeszcze nie czuła się tak głęboko wzruszoną ludzkiemi sprawy, ona uważająca za całą rodzinę swoją Boga, oraz Matkę Najświętszą. Cisza parowała w pokoju, przepełnionym bratnią miłością i łzami rozrzewnienia. Gdy wreszcie ojciec i córka podnieśli się z klęczek, siostra Hyacynta, chcąc owładnąć tym zbytkiem wzruszenia, odezwała się pierwsza:
— A teraz, Maryo, uciekajmy ztąd, już wielki czas wracać do szpitala.
Lecz wszyscy zaprotestowali. Pan de Guersaint pragnął swą córkę zatrzymać przy sobie, a Marya, zamiast powrotu do szpitala, chciała chodzić, biegać, zwiedzić chociażby świat cały; oczy jej błyszczały i paliły się chęcią użycia swobody.
— O nie! nie! zawołał — pan de Guersaint. — Nie oddam ci Maryi, moja siostro. Napijemy się mleka, bo umieram z głodu, a potem wyjdziemy i będę chodził, spacerował z moją Maryą, skoro może teraz chodzić. Wezmę ją pod rękę i radością dla nas będzie chodzić tak razem.
Siostra Hyacynta roześmiała się wesoło i rzekła:
— Dobrze, zostawię ją panu, a w szpitalu powiem, że mi ją ukradziono tutaj... Ale ja uciekam. Mamy bardzo dużo dziś zajęcia przed wyjazdem, musimy opatrzyć nasze chore, przygotować je do podróży, spakować ich rzeczy, jednem słowem strach pomyśleć ile dziś mamy roboty!
— A więc to naprawdę dzisiaj wtorek? — zapytał pan de Guersaint, zapominając się po dawnemu. — I naprawdę dziś wyjeżdżamy?...
— Ależ naturalnie i niechaj pan o tem pamięta... Biały pociąg wyjeżdża z Lourdes o godzinie trzeciej minut czterdzieści... Bardzobym chciała, aby pan odprowadził nam Maryę wcześnie, bo dobrze byłoby, aby wypoczęła trochę przed podróżą.
Marya, odprowadzając do drzwi siostrę Hyacyntę, zapewniała ją z uśmiechem:
— Bądź o mnie spokojna, droga siostro Hyacynto! Będę grzeczna i rozsądna! Pójdę jeszcze do groty, aby podziękować Najświętszej Pannie.
Pozostawszy we troje, w pokoju napełnionym słonecznemi blaskami, uradowali się ponownie. Piotr przywołał hotelową służącę i kazał przynieść mleka, czekolady, ciastek i wszystkiego, co zdoła tylko wyszukać najlepszego na śniadanie. Jakkolwiek Marya była już po śniadaniu, zaczęła jeść z apetytem, od wczoraj bowiem bezustannie czuła się głodną. Przysunęli stolik do okna i jedli, używając świeżego górskiego powietrza, podczas gdy setki dzwonów kościelnych głosiły tryumf dnia rozkosznie pogodnego. Mówili wszyscy na raz, przerywali sobie i śmieli się bez wyraźnej przyczyny, a Marya rozpoczynała wciąż ponowne opowiadanie szczegółów, zaszłego wczoraj cudu; opowiadała jak następnie zostawiła swój wózek bazylice, a wróciwszy do szpitala spała przez dwanaście godzin bez przerwy. Pan de Guersaint pragnął niemniej opowiedzieć zdarzenia swej wycieczki, lecz wyrazy mu się plątały i mięszał opowiadanie Maryi ze swojem. Wracał zachwycony oglądanemi widokami; naturalny górski cyrk Gavarnie wprawił go w podziwienie swoją wspaniałością. Z daleka jednak patrząc na to dziwo, zatracało się poczucie proporcyi i cyrk wydawał się niewielki. Trzy koliste jego stopnie pokryte były śniegiem, a z tyłu po za niemi wychylał się ostry grzbiet góry, tworzącej zarysy, niby jakiejś tytanicznej fortecy, odcinającej swe baszty od tła czystego nieba; olbrzymia kaskada spadała w dół spokojnie, łoskot jej bowiem podobny do nieustającego grzmotu, nie dochodził z tak wielkiego oddalenia; wszystko: cyrk, lasy leżące poniżej, potoki, złomy skał i grzbiety gór, wydawały się miniaturowe, patrząc na nie z hali ciągnącej się przy wiosce Gavarnie. Podziw pana de Guersaint wywołały zwłaszcza śniegi, które nieregularnie osuwając się i topniejąc zarysowywały dziwnych kształtów figury; dostrzegł on między innemi olbrzymi krucyfiks, rzucony jak biały krzyż w poprzek cyrku; krzyż ten musiał mieć tysiące metrów długości, sięgał bowiem ramionami od jednego do drugiego krańca cyrku.
W tem zaczął mówić o czem innem, prawie nie przerywając poprzedniego opowiadania:
— Wiecie też, czy się co stało nadzwyczajnego u naszych sąsiadów? Musiało się coś stać, bo wchodząc na wschody spotkałem pana Vigneron, biegł jak szalony, nikogo nie poznając. A przez uchylone drzwi od pokoju państwa Vigneron, spostrzegłem panią także w niezwykłem usposobieniu i z dziwnym wyrazem twarzy... była niezmiernie czerwona... Czyżby ich synek miał nowy atak?...
Piotr, doznawszy tyle wzruszeń, zupełnie chwilowo zapomniał, iż tuż po za ścianą leżał trup pani Chaise. Obraz ten stanął mu teraz w myśli i poczuł lekki, chłodny dreszcz.
— Nie, nie, chłopczyk nie zasłabł...
Lecz nie wspomniał o zaszłej tam śmierci. Po cóż miał psuć radość tych dwojga, radość i szczęście ze zmartwychpowstania Maryi, odzyskującej zdrowie i młodość. Wspomnieniem o śmierci nie należało mącić tej pierwszej błogosławionej godziny szczęścia. Sam zaś nie mógł się już uwolnić od myśli o trupie pani Chaise, o tej sąsiadującej z niemi nicości; pomyślał również o podróżnym, którego już opuściła ukochana towarzyszka; zapewne wił się on teraz z tęsknoty i przyciskał do ust pozostawione przez nią rękawiczki. Mimo woli wracała teraz Piotrowi przytomność, utracona chwilowo nadmiarem słodkiego wzruszenia i napięcia uczuć; odgłosy hotelowe dochodziły go już wyraźnie, słyszał rozlegające się kaszle, westchnienia, jęki, niewyraźnie mówione słowa, bezustanne zamykanie drzwi, trzeszczenie ścian, sufitów i podłogi, szelest sukien po korytarzu, krzyżujące się tam kroki i pośpiech licznych gości, tracących głowy w ostatnich godzinach poprzedzających długą podróż.
— Maryo, zachorujesz z przejedzenia! — zawołał ze śmiechem pan de Guersaint, widząc jak brała jeszcze ciastek na swój talerz.
Marya też się rozśmiała. Po chwili wszakże łzy nabiegły jej do oczu i rzekła z niezrównaną słodyczą:
— Ach jakże jestem szczęśliwa, lecz jakże mi przykro, iż niewszyscy doznają tej łaski, jakiej ja dostąpiłam!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.