Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/815

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zszedł z kozła i pozostawiwszy chudą swoją szkapę na słońcu, zbliżył się z żartami i śmiechem do tęgiej dziewczyny, która rozpięta, rozczochrana, myła zawzięcie psa, zanurzonego prawie po szyję w basenie przy studni.
Fryzyer, pan Cazaban, stał właśnie na progu swego sklepu, którego wielkie szyby, oprawione w jasno zielone ściany domu, rozweselały posępność placu, zawsze pustego w dni powszednie. Gdy nie miał naglącej roboty, pan Cazaban najchętniej spędzał czas w odrzwiach swego sklepu, i z dumą rozpierał się pomiędzy dwoma witrynami, które były zastawione różnokolorowemi flaszkami i słoikami perfum i pomady.
Poznał natychmiast nowoprzybyłych.
— Ścielę się do stópek... najmocniej jestem wdzięczny za pamięć.. niechaj panowie raczą wejść...
Pan de Guersaint zaczął uniewinniać woźnicę, który opóźnił się z powrotem z Gavarnie, lecz pan Cazaban przerwał mu z uśmiechem, pełnym wyrozumiałości. Przecież nie mógł gniewać się na człowieka, cóż on winien, że koło się złamało i że zaskoczyła ich burza?... Skoro panowie, których woził do Gavarnie, są zadowoleni z jego usług, to już i dobrze.
— Ach, Gavarnie! — zawołał pan de Guersaint z uniesieniem. — Cóż to za wspaniałość, cóż to za niezrównanie piękna miejscowość!