Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/817

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż słychać?... czy jesteś pan zadowolony z interesów w tegorocznym sezonie?...
— Tak, zapewne, nie narzekam. Pan dobrodziej słyszy ten hałas?... to moi goście zbierają się do wyjazdu... dziś właśnie jadą... lecz mam zapowiedziany przyjazd nowych podróżnych zaraz na jutro; zaledwie więc będzie dość czasu, by zamieść i nieco uprzątnąć... I tak będzie ciągle aż do października.
Piotr chodził tymczasem wzdłuż sklepu i z pewną niecierpliwością czekał chwili wyjścia. Dla zabicia czasu rozglądał się, gdy fryzyer zwrócił się ku niemu z uprzejmością:
— Racz usiąść, księże szanowny... Ja zaraz skończę... Oto są dzienniki...
Piotr podziękował, lecz nie chciał ani siadać ani czytać; fryzyer, trapiony swą gadatliwością, mówił dalej:
— U mnie zawsze pełno podróżnych... o bo moje pokoje znane są z wygodnego urządzenia i czystości łóżek... kuchnia u mnie także jest powszechnie chwalona... Ale co miasto nasze, to nie jest zadowolnione ani pełne... Mogę nawet powiedzieć, iż nie pamiętam takich złych czasów i takiego ogólnego niezadowolnienia.
Umilkł na chwilę i zaczął skrobać lewy policzek, lecz przerwał tę operacyę i zawołał nagle, jakby pod napływem myśli, wyrażającej ściśle i dobitnie, całą prawdę nurtujących miasto niepowodzeń: