Jojne Firułkes/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jojne Firułkes
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom III
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JOJNE FIRUŁKES
SZTUKA w PIĘCIU AKTACH
OSOBY:

CIEŃ MAŁKI.
CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.
JOJNE FIRUŁKES.
STARY FIRUŁKES.
CHANA OBERWASSER.
JAŃCIO.
LAJBELE.
BALCIA.
DAWID.
SZMULE.
REBE AJZYK.
REBICE.
MOZESA.
GUSTA.
LEJZOR.
MARJEM.
AWRUMEL.
CHERZINE.
MAMKA.
CHAJA FLINTA.
TREJNE.
SZOLEK.
SZLOJME.
LAJBE.
JOSEL.
WŁAŚCICIEL PIEKARNI.




AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia wnętrze izby, podzielonej na dwie części szafą i trzcinowym parawanem. Z prawej od widzów jest sklepik z drzwiami w głębi na ulicę. Dwa kontuary i szafa z nędznemi towarami galanteryjnemi i gablotką na ladzie. Lewy kontuar ma kilka kołków, na nich czapki i kapelusze żydowskie. Za szafą i parawanem (lewa strona widzów) jest kąt, w którym stoi pięć łóżek drewnianych; na nich niema sienników, tylko masa szmat. Na środku stół, przed nim wązka ławka; krzesło trzcinowe bez siedzenia. Przez całą przestrzeń poprzeciągane sznurki, na nich szmaty, koszule i pieluchy. W kącie piec. obmazany i brudny; dokoła niego suszą się szmaty i pończochy. Nędza straszna. W lewym oddziałku chodzą kury, stoją konewki, garnki, miotła. Koło pieca balia. W chwili podniesienia zasłony na scenie znajdują się: Jańcio, siedzi na łóżku zgarbiony i patrzy w ziemię, Gusta pierze bieliznę w balii, Dawid Nus śpi na łóżku, Milcia, mamka, siedzi także na łóżku, przy niej leży małe dziecko; Balcia stoi na środku i płacze; przy stole siedzi Lajbele i czyta. Koło Jańcia stoi Chana. W sklepiku za kontuarem lewym siedzi Mozesa i szyje. Przed kontuarem stoi Marjem z dzieckiem na ręku. Dwoje dzieci małych bawią się w kącie koło stołu.
SCENA I.
JAŃCIO, GUSTA, DAWID, BALCIA, MILCIA, LAJBELE, CHANA, MARJEM, MOZESA, dwoje dzieci.
ஐ ஐ
CHANA
(niska żydówka, z twarzą obrzękłą i żółtą, odziana trochę czyściej, niż inni, chustka pod brodą zawiązana).

Jańciu! Jańciu! nie będziesz nic jadł?

JANCIO
(młody jeszcze żyd, zaniedbany i chmurny, milczy i mruczy coś niewyraźnie).
CHANA

Niech Jańcio co odpowie. Może Jańcio chce kawałeczek mięsa?

(Wyjmuje z papieru jedzenie).
MAMKA MILCIA.

Lepiby mnie pani dała, jak tam jemu pod gębę podtykać. Nie chce jeść, to niech nie je.

CHANA

Niech mamka zamilczy sobie i nie wtrąca się. Mamka jeść dostała — niech mamka cicho siedzi. Pan jest pobożny, to pan nie może gadać, jak inne ludzie.

GUSTA
(młoda, obdarta, wesoła).

Ty, Chana, sama Jańcia psujesz. Ja, żebym takiego męża miała, to onby musiał jeść i co robić.

CHANA
(z lamentem).

No, co ja na to poradzę? On ani mnie, ani dzieci nie ma w sercu! On mi tylko interes paskudzi, bo ja się bez niego zawsze do zajęcia spóźnię; i te panie w ochronie mówiły, że jak na czas do gotowania nie przyjdę, to zarobek stracę. A co ja zrobię? gdzie ja pójdę z temi dzieciami?

GUSTA
(piorąc).

Dobrze tak! dobrze tak! Czego zamąż iść? Ja tam zamąż nie pójdę! nie pójdę! nie pójdę!

MAMKA.

Aa! ainoby palicem kto kiwnon!

GUSTA.

Niech mamka gębę zawrze i nie wtrąca się, kiedy państwo rozmawiajom.

MAMKA.

Państwo! hi! hi!

CHANA

Nie będzie Jańcio jadł? Balcia, czego ty płaczesz? ty chcesz, żeby ze mnie wątroba uciekła? co ty chcesz? śledzia? ni? trzewików?

BALCIA.

Ja chcę trzewików! Ja nie mogę chodzić do szkoły, ja się wstydzę... ja nie mam trzewików.

CHANA

Ty w domu siedzi ty nie chodź do szkoły... dziewczyna, tobie szkoła nie potrzebna. Lajbele, chcesz śledzia?

LAJBELE.

Nie chcę!

CHANA
Ciebie znów głowa boli?
LAJBELE.

Boli... Ja nie pójdę do szkoły.

CHANA

Ty złe, ty nieposłuszne dziecko — ty nie chcesz iść do szkoły? A na co ja tyle nauczycielom płacę do roku? Ja chcę, żebyś ty był uczony. Ty na uczonego pójdziesz, ty może nauczycielem będziesz, ty będziesz wielkim panem, ty głupi!

LAJBELE.

Mnie głowa boli.

CHANA

Ucz się! czytaj elementarz, to cię głowa nie będzie bolała.

MAMKA.

Dzie to widziane, żeby takiego bachora do książki już naganiać!

CHANA

Niech mamka będzie cicho! Jańciu! niech Jańcio zje mięso!

(Jańcio coś mruczy po żydowsku).

Co Jańcio mówi?

GUSTA
(przechyla się przez poręcz łóżka).

On mówi, że nie zarobił, to nie będzie jadł.

CHANA

No, to niech Jańcio zarobi, niech Jańcio się czego chwyci. Aj! aj! już idę!...

(związuje chustkę).
MARJEM
(do Mozesy).

Panna Mozesa nie wie, która to godzina?

MOZESA.

Nie wiem dokładnie, moja Marjem, ale ot belfer idzie po Lajbele — musi być trzecia.

BELFER AWRUMEL
(stary i nędzny żyd wchodzi i woła):

Lajbele! Lajbele! chodź do szkoły! (bije. kłapaczką we drzwi). Chodź do szkoły... in di szule reino!

CHANA

Lajbele, zbieraj się, belfer po ciebie przyszedł!

LAJBELE
(płacząc).

Mnie głowa boli!

CHANA

Jaką ja mam z tobą gryzawkę, ty nieposłuszne dziecko! Ja się z ostatniego zdzieram i belfera i szkołę płacę, a ty nie chcesz do szkoły iść? To Balcia płacze, że nie ma bucików i do roboty iść nie może — a ty, co masz nowe buciki, iść nie chcesz? Ty taki sam, jak twój ojciec, nieposłuszny i bzikowaty...

(Bierze za rękę Lajbele i prowadzi do sklepiku).
BELFER AWRUMEL.
To dziś już się miesiąc skończył.
CHANA

Masz tu, Awrumel, dwadzieścia kopiejek, a dziesięć ci jeszcze jutro dodam, bo nie mam... A pilnuj, dziecko niech się uczy.

BELFER AWRUMEL.

Robi się, co można, Chano! Z naszej szkoły wyszedł rabin, ten, co jest w Amsterdamie i ma dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu (ironicznie). Może i twój syn?

MARJEM.

Dwadzieścia tysięcy? Ajzyk dwadzieścia tysięcy!

BELFER AWRUMEL.

Jak jeden nic... ale to musi Lajbele długo się uczyć...

CHANA

Niech się uczy; choć on idzie do szkoły jak na bicie... Ja skórę z siebie zwlekę, ale on musi być mądry i uczony...

MOZESA.

Chano, Lajbele jest chory; patrz, jaki on. blady!

CHANA

On się wdał w ojca. On taki sam blady i nieposłuszny, jak jego ojciec. Idź, Lajbele; jak wrócisz, dam ci obwarzanek — idź!

(Wypycha za drzwi belfera i Lajbele).
SCENA II.
CIŻ SAMI, oprócz Lajbele i belfra, później STARY FIRUŁKES. Chana idzie do swego kąta, zagląda do dziecka, szturcha w plecy Balcię, zapędza kury pod łóżko; przez ten czas Gusta pryska wodą z balji na śpiącego na łóżku Dawida.
ஐ ஐ
GUSTA.

Dawid, Dawid, wstawaj!

CHANA

Daj ty jemu pokój — niech on się wyśpi...

GUSTA.

Kawaler jest — powinien być rzeźwy i wesół...

CHANA

Ale... napracuje się w piekarni, to niech w dzień pośpi... Aj! żebym to ja mogła przylegnąć i pospać!

GUSTA.

Ny — a kto za mnie pójdzie do ochrony jeść gotować? Może Jańcio, albo Balcia? A kto na pierwszego pieniądze do domu przyniesie?... Jańcio nie je? To ja schowam na piec. A niech mamka tu nie ruchnie jedzenia, słyszy mamka?

MAMKA
(układając się do snu).

I zaraz ci tam ruchnę!

CHANA
Bo ja wczoraj położyłam trzy kawałeczki śledzia i kawałeczek chały, a ktoś ruchnął.
MARJEM
(do Mozesy).

Panna Mozesa co teraz szyje?

MOZESA.

Czepek dla córki Chai Skowronek, czepek weselny zaraz na drugi dzień po ślubie.

MARJEM.

Panna Mozesa ciągle pracuje?

MOZESA.

Trzeba co zarobić, żeby żyć. I ty, Marjem, wzięłabyś się do jakiej roboty.

MARJEM.

Ja jeszcze chora, a potem, jaką ja mam robotę? Szmaty wyprałam a gotować nie mam co, ani w czem. Lejzo mi co z miasta przyniesie, jak mu targ pójdzie.

CHANA
(ubrana, kieruje się ku wyjściu).

Ja nafty z ochrony przyniosę, bo dziś lampy nalewają. Ty, Gusta, porozwieszaj bieliznę, niech się przesuszy. Może Jańcio pójdzie z dziećmi na spacer. Nie?... On się ciągle gniewa! Aj! aj! co to za mąż! co za mąż!

(Wychodzi do sklepiku).
(Stary Firułkes staje na progu sklepu; pod pachami ma rozmaite przedmioty, poowijane w szmaty i papiery, w kieszeniach również).
MARJEM i CHANA.
Dzień dobry, Firułkes!
FIRUŁKES
(mrukowato).

Dzień dobry! Jojne wyszedł?

MOZESA.

Wyszedł.

FIRUŁKES.

Obrzydły próżniak!

Ustawia rozmaite pudełka i towary galanteryjne na kontuarze i pułkach).
CHANA

Co wy, Firułkes, jeszcze towary znosicie? I tak targu niema, kto tu kupować będzie takie elegantne rzeczy? Tu same parszywe kundmany, same kapcany!

FIRUŁKES.

Nie wtrącać się do mojej roboty — ja wiem, co ja robię. Dawno Jojne poszedł?

MOZESA.

Z godzinę.

CHANA

Aj, Firułkes! wy także macie zmartwienie ze swoim synem takie, jak ja z moim mężem. Oni obaj są nieposłuszni — nic nie robią, tylko myślą i gniewają się, a do geszeftu się wziąć nie chcą.

FIRUŁKES.

Wasz mąż jest choć pobożny, a Jojne i pobożny nie jest i do interesu niezdolny.

CHANA
Aj! za pobożność jedzenia nie kupisz!
MARJEM.

Ty sama, Chana, takiego męża chciałaś.

CHANA

Chciałam! chciałam, żeby nie był latawiec i z porządnej familii.

MARJEM.

Nu — Jańcio jest z porządnej familii.

CHANA

To się wie — i dlatego teraz nic robić nie chce. Ty, Mozesa, nie idź nigdy za takiego, coby nie był latawcem. Jak on będzie latawcem, to on będzie miał i ciebie i dzieci i interes w sercu. Niech on lepiej będzie wyżarty i wypity, a nie mruczkowaty. A Jojne i Jańcio — oba mruczkowate.

FIRUŁKES.

Niechby Jojne był mruczkowaty i zabiły, ale niechby do interesu był zdolny.

CHANA

To się wie! to się wie! No, bądźcie zdrowi!

(Wychodzi).
FIRUŁKES
(do Marjem).

No, a kiedy wy, Marjem, mnie za stancję zapłacicie? Już trzeci tydzień pieniędzy nie widzę...

MARJEM.

Ja byłam chora.

FIRUŁKES.

To właśnie powinnaś była zapłacić. Tobie panie miłosierne dały trzy ruble na chorobę — dlaczego ty mi nie zapłaciłaś nic za stancję?

MARJEM.

Doktór wziął — dziecko było chore.

FIRUŁKES.

Ja pierwszy jak doktór, a stancja to pierwsza, jak apteka. Ty, Marjem, chytra jesteś — ty najlepszy kąt wzięłaś i całe łóżko i nie płacisz. Ale żeby jutro pieniądze były, bo ja odnajmę innemu małżeństwu wasze miejsce — słyszysz?...

MARJEM.

Może Lejzor dziś co utarguje...

FIRUŁKES.

Mnie nic do tego...

MARJEM.

Wy nie macie serca, Firułkes, wy nie macie serca!

FIRUŁKES.

To nie o serce się rozchodzi, ale o pieniądze za stancję. Jak nie zapłacicie, to poszli won — nie macie u mnie miejsca.

(Marjem wchodzi do izby, płacząc).
MOZESA
(cicho).

Ile Marjem panu za stancję winna?

FIRUŁKES.
Rubel pięćdziesiąt kopiejki.
MOZESA.

Ja panu dam pięćdziesiąt kopiejek dziś wieczór, jak robotę oddam... Niech im pan nie dokucza.

FIRUŁKES.

A rubel? Kto mi mój rubel zapłaci?

GUSTA
(do Marjem w izbie).

Czego ty, Marjem, znów płaczesz? Ty, Marjem, ciągle płaczesz! Firułkes krzyczy — niech krzyczy!

MARJEM.

Jak nie płakać, kiedy nawet za spanie niema czem zapłacić!

GUSTA.

Łzy wam nie pomogą, a tylko zaszkodzą...

MARJEM
(idzie do łóżka, lamentując).

Aj, nic mi już nie zaszkodzi... nic! A taka byłam młoda, — taka piękna, jakem za Lejzora szła!

GUSTA.

Nie lamentuj, a zaśpiewaj! Wesołość smutek odgania! Aj, aj, Marjem! ty wiesz, o czem ja myślę? Nie? Ja myślę, że karnawał niedługo, że maski będą chodzić po domach, że będą śpiewać, tańczyć, opowiadać!

MARJEM.

Ty jesteś jeszcze panną, Gusta, ty nie masz żadne zmartwienie, ty możesz być wesoła, jak młody wróbel!... Pośpię trochę, to Lejzor prędzej przyjdzie.

(Kładzie się na łóżku, twarzą do ściany).
GUSTA
(wbiega do sklepiku).

Mozeso, daj ty mi igły z nitką — niech ja te dziury zaszyję... Ty wiesz, Mozeso, ty mnie (przykuca za kontuarem i szyje mokrą szmatę) musisz na purim dać choć wstążkę na szyję. Może maski do wuja przyjdą... jakże ja tak, biedna, będę, kiedjr wszyscy się będą cieszyć i weselić! Dasz mi wstążkę, Mozeso?

MOZESA.

Dam.

(W izbie Jańcio ogląda się na wszystkie strony, wstaje powoli, cicho skrada się do pieca i wykrada jedzenie; je ogromnie szybko i po chwili wraca na miejsce. Ten manewr jego widzi mamka, która podnosi głowę z nad łóżka i mówi, śmiejąc się cicho).
MAMKA.

O! jak się to niby gniewa, a jak to żre pocichu...

FIRUŁKES.
(do Mozesy, oparty o kontuar).

Ja Mozesie co powiem. Mozesa już się namyśliła nad asekuracją?

MOZESA.

Ależ, Firkułes, to chyba nie warto. Co się tu u mnie może spalić?... trochę wstążek? koronki? ny! co więcej? Jakby był ogień, to można wszystko zgarnąć w fartuch i wynieść na dziedziniec.

FIRUŁKES
(gniewnie).

Mnie nic do tego! Ja tu mam towar — ja się o towar boję. Tu was mieszka czternaście osób, to kto niebądź może ogień zapruszyć... ja bez asekuracje nie mogę pozwolić, żeby panna odnajmowała pół sklepik!

MOZESA.

Ja się poradzę mego wuja, nauczyciela.

FIRUŁKES.

Nima co się radzić. Jutro rano urzędniki z asekuracji przyjdą towar obejrzyć i książki. Gdzie ten głupi Jojne ma książki? Jak on ten handel prowadzi! gdzie są jego książki?

MOZESA.

Ja wiem, gdzie są książki... ja Firułkesowi sama książki pokażę.

FIRUŁKES.

Nie trzeba... to Jojne musi mi zdać rachunki, żebym jutro mógł urzędników objaśnić. A z Mozesą żadne gadanie być nie może. Assekurirt — a nie, to niema u mnie miejsca! Ja tu zaraz wrócę.

(Wychodzi).

SCENA III.
CIŻ SAMI, oprócz starego Firułkesa; później CHAJA z TREJNĄ, później UCZEŃ.
ஐ ஐ
GUSTA
(siedząc na ziemi).

Mozesa, ja wiem, czemu ty się boisz, żeby cię Firułkes z pół sklepu nie wyrzucił.

MOZESA.

Znowu powiesz co głupiego, Gusta.

GUSTA.

Ty zanadto za Jojnem trzymasz, Mozesa.

MOZESA.

Za Jojnem?

GUSTA.

Ty myślisz, że Gusta jest ślepa? Choć ja tu nie mieszkam, tylko codzień dopadnę, bo mi się u wuja nauczyciela przykrzy, to ja was podpatrzyłam — ciebie i Jojnego. Ty nie tak postępujesz, jak to u nas w zwyczaju. Ty nie czekasz na swatów, ty sama sobie męża szukasz. Ty, Mozesa, jesteś mądra!

MOZESA.

Żebyś ty, Gusta, nie była moja siostra, ja musiałabym się na ciebie gniewać...

GUSTA.

Gniewać się niema za co. Jojne, choć głupkowaty i taki zabity, jak Jańcio, ale zawsze ma pół sklepik i jest mężczyzna. On wdowiec — no, ale dzieci nie ma. Ja za niegobym nie poszła, ja ciąglebym go za uszy targała; ale ty, Mozesa, ty jesteś także mruczkowata i trochę głupia, to Jojne mąż dla ciebie.

MOZESA
(smutnie).

Nie, Gusta, Jojne mnie nie kocha!

GUSTA.

Ty jesteś głupia, Mozeso, on ciągle z tobą gada. On innym to i dzień dobry nie powie, a z tobą się rozkłoni i — jeszcze wiem coś więcej,..

MOZESA.

Cicho już, Gusta...

GUSTA.

I książki jakieś tobie czyta...

MOZESA.

Cicho! (po chwili). Zkąd ty wiesz o tem?

GUSTA.

Mnie mówił Dawid, że was mąż w nocy podpatrzył... Mówił, że widział, jakeście tu w sklepiku nocą książki czytali.

MOZESA.

Jak on widział? Przecie on w nocy w piekarni chleb piecze.

GUSTA.

On przez szpary w drzwiach podpatrzył. On był bardzo zły... bo ty wiesz, Mozesa, Dawid to także o tobie myśli.

MOZESA.

Ale ja o nim nie myślę.

GUSTA.

To źle, Mozesa, Dawid piękny mężczyzna, on będzie może zarabiał dużo pieniędzy — on ma ciebie w sercu.

(Wchodzą Chaja i Trejne. Chaja — tłusta, gruba żydówka, Trejne — mała, prawie dziecko, rozczochrana żydóweczka).
CHAJA.

Dobry wieczór, panno Mozeso! Przychodzimy — ja i moja Trejne — po czepek i perukę.

MOZESA.

Już jest gotowe, tylko gumkę przyszyję.

CHAJA
(ogląda perukę i czepek).

Bardzo ślicznie; tylko, czy to nie będzie zamałe?

MOZESA.

Brałam miarę.

CHAJA.

Ona może jeszcze uróść — jej głowa może jeszcze uróść... ona jest bardzo młoda.

(Gusta wyłazi z za kontuaru i przygląda się ciekawie Trejnie).
CHAJA
(mówi dalej; przymierza perukę na rozczochrane włosy Trejny).

Jej narzeczony jest tyż młody — ale on jest syn pobożnego ojca i ojciec jego jest w jatce na Franciszkańskiej. On ma, ten stary, funt mięsa na dzień, to on synowi daje pół funta — i Trejne będzie miała codzień mięso.

GUSTA.

E!... ja nie lubię jeść mięsa.

CHAJA.

Tu nie idzie o to, aby mięso zjeść, ale takie pół funta mięsa można codzień sprzedać i odłożyć. Nu, ile się należy?

MOZESA.

Za czepek z wstążek i perukę rubel dwadzieścia kopiejek.

CHAJA.

Ja pannie Mozesie dam teraz siedemdziesiąt pięć kopiejek, a resztę potem. Sprawiedliwie — nie mam pieniędzy...

GUSTA
(podskakując).

Teraz nikt nie ma pieniędzy, ja też nie mam pieniędzy!

CHAJA.

Ny, my za nią musimy dać pięćdziesiąt rubli, inaczejby jej mąż nie wziął. My chcieli Dawida Nusa, co to u was mieszka; ny ale swat powiedział, co Dawid Nus żenić się nie chce. Jak to może być? Taki duży i stary mężczyzna! jemu już dwadzieścia dwa roki! To grzych! No chodź, Trejne; my idziemy do kąpieli. Chodź!

(Wychodzi z Trejną).
GUSTA.

Żeby ona dziesięć razy do kąpieli poszła, to ta dziewczyna będzie zawsze taki smoluch, jak ona jest.

(Wchodzi uczeń mały w mundurku).
MOZESA.

Uciekaj, Gusta!... Kundman idzie do sklepu!

GUSTA
(śmiejąc się).

To nie kundman, to pół kundmana!

(Gusta z minami pajaca chowa się za parawan, kopie wyciągniętą nogę mamki, szczypie Balcię, która piszczy płaczliwie, huczy w ucho Jańciowi i zaczyna prać).
UCZEŃ
(do Mozesy, która idzie za kontuar).

Proszę za dyskę obsadzkę, kantkę i kajet.

(Mozesa podaje mu to wszystko).


SCENA IV
CIŻ SAMI i STARY FIRUŁKES;
znów wnosi rozmaite przedmioty i ustawia w sklepie
ஐ ஐ
FIRUŁKES.

Jojne jeszcze nie wrócił?

MOZESA.
Nie jeszcze — ale on pewnie zaraz przyjdzie.
FIRUŁKES.

Gdzie on poszedł? on na cmentarz poszedł!

MOZESA.

Ja nie wiem.

UCZEŃ.

Proszę mi reszty dać, bo ja nie mam czasu!

(Bierze resztę i wychodzi).
FIRUŁKES.

Ja jemu ten cmentarz z głowy wybiję. On takie sztuczki zakłada, jakby jaki tysiączny dochód miał... Takie sztuczki, coby chodzić na cmentarz tak często — to nie może być! to nie może być!

MOZESA.

Wy przecież wiecie, Firułkes, że Jojne po Małce płacze i żałobę ma w sercu...

FIRUŁKES
(gwałtownie).

On po takiej głupiej, jak Małka, nie powinien mieć żałoby w sercu. Ona nam wszystkim dużo zmartwienia zrobiła; a potem, przez to, że się takiego trucia na śmierć objadła, to nam nikt za zmartwienie nie zapłacił...

MOZESA.

Małka była nieszczęśliwa!

FIRUŁKES
(gwałtownie).

Ona była grzeszna, a nie nieszczęśliwa! Ona była zła, a handel dobrze szedł i na Marszałkowskiej wtedy my pół sklepik mieli. A teraz my przez nią skapconieli...

MOZESA.

Małka była nieszczęśliwa!

FIRUŁKES
(gwałtownie).

Ona była grzeszna, a nie nieszczęśliwa. Ona była zła!

MOZESA.

Przez nią skapconieli! Co ona temu winna?

FIRUŁKES
(stukając kijem o podłogę).

Przez nią!...

(Wchodzi 1 służąca w chustce).
1 SŁUŻĄCA.

Proszę krochmalu za pięć kopiejek.

(Firułkes usługuje).
1 SŁUŻĄCA.

O, jak mi to pan sypie sam miał; ja nie chcę! Dawać mi porządnie, albo pójdę gdzieindziej!

(Wchodzi 2 służąca).
1 SŁUŻĄCA.

Dzień dobry pannie! A po co panna przyszła?

2 SŁUŻĄCA.

Po sól. Dawaj mi kupiec soli, tylko czystej.

FIRUŁKES.
U mnie sam czysty towar, jak skrybło.
1 SŁUŻĄCA.

Ajuści! Rzucić o ścianę, to się przylepi. Dawaj kupiec krochmal i naści dziesiątkę! Bywaj pani zdrowa!

2 SŁUŻĄCA.

Patrz pani, jaką mi ten psia wiara sól daje? A niech cię!... pójdę gdzieindziej...

FIRUŁKES.

Ny? co to? zła sól? A jaka ona ma być? ze srebra, czy z djamentów? To hrabska sól... to najlepsza sól...

2 SŁUŻĄCA.

Ajuści! hrabska! Hyclowska, nie hrabska; krowaby jej nie polizała! Chodź pani!

(Wychodząc, oboje śmieją się).
FIRUŁKES
(zły, ociera sól połą od chałata).

Niech cię djabeł porwie!

SCENA V.
CIŻ i LEJZOR.
ஐ ஐ
LEJZOR.
(młody żyd z koszem na plecach. W koszu słoma i trochę talerzy i garnuszków fajansowych. Przechodzi przez, sklepik stękając. Lejzor już koło progu staje, słysząc głos Firułkesa).
FIRUŁKES.
Lejzor, masz pieniądze?
LEJZOR.

Nie mam.

FIRUŁKES.

Jakże będzie ze stancją?

LEJZOR.

Może jutro...

(Mamka wstała z łóżka i kieruje się ku wyjściu, patrząc na Lejzora).
GUSTA.

Gdzie mamka idzie? po co mamka odchodzi? Pani nie lubi, jak mamka od dziecka odchodzi.

MAMKA.

Idę trochę na powietrze, nim sklepik zamknom.

GUSTA.

Niech mamka wraca! Pani mamkę wychowuje nie po to, żeby mamka sobie spacerowała.

MAMKA
(popychając Lejzora).

No, ustąpić się!

(Wychodzi przez sklepik).
GUSTA.

Majrem! Lejzor wrócił!

FIRUŁKES
(do Mozesy).
Niech te pudełka tu stoją. Niech Mozesa to Jojnemu powie, że ja przykazałem, coby pudełek nie ruszał. Ja tu zaraz przyjdę.
(Wychodzi).
(Lejzoi podchodzi do łóżka, stawia kosz na ziemi. Marjem budzi się wolno i siada na łóżku).
MARJEM.

Ty mi przyniósł jeść, Lejzor?

(Lejzor, milcząc, wydobywa z siana kawałek chleba i podaje Marjem).
MARJEM.

Ty mi nic więcej nie przyniósł, Lejzor? Ty wiesz, co ja karmię, mnie chleb niezdrowy — ja jeszcze słaba...

LEJZOR.

Ja sprzedałem dziś tylko talerz i imbryczek.

MARJEM.

Ty mi mógł kupić chociażby wątroby!

LEJZOR.

Nie, bo Lajkman przyszedł i zabrał mi pieniądze za towar, co dał na borg.

(Marjem je chleb suchy. Ściemnia się powoli. W sklepiku Mozesa zapala wiszącą lampę, siada i szyje).
LEJZOR.

Deszcz padał... targ nie szedł... coraz gorzej idzie! Posuń się, Marjem, ja jestem zmęczony.

(Wali się na łóżko z butami i zasypia).
MARJEM.
Co ja teraz zrobię? Doktór kazał, cobym ja jadła... i dużo jadła!
GUSTA
(obcierając ręce).

Łatwo doktorowi gadać!

MARJEM.

Ja już pójdę do ubogiej kuchni, albo co...

DAWID NUS
(budząc się).

To już ciemno?...

GUSTA.

A ciemno już, ciemno! Dawid nigdy słońca nie widzi.

DAWID
(wstaje powoli).

Co mi po słońcu? Słońce zarobku nie da.

GUSTA.

Ale tak ładnie świeci, tak ładnie grzeje...

DAWID.

Czemu tak ciemno?

GUSTA
(śmiejąc się).

Bo nie jasno!

(Dawid wstaje, odziewa się i kieruje się ku wyjściu).
(Marjem kładzie się do łóżka Dawida i bierze dziecko do siebie).
DAWID
(do Gusty).
Tam... Mozesa sama?
GUSTA
(śmieje się).

Nie... trzy księżniczki przyszły do niej na wizytę.

DAWID.

Jaka ty głupia jesteś, Gusta!

GUSTA
(śmiejąc się).

I ty nie mądrzejszy, Dawid! (po chwili). Dawid!

DAWID.

Co?

GUSTA.

Czy ty się będziesz przebierał na purym, Dawid?

DAWID.

Może!

GUSTA.

A przyjdziesz do nas? do wuja? do rebe Ajzyka?

DAWID.

Rebe Ajzyk jest dumny — on maski wyrzuci za drzwi.

GUSTA.

Nie! nie! ja już z jego żoną o tem pomówię. To będzie wielka zabawa!

DAWID
(wchodzi do sklepiku).

Dobry wieczór, Mozeso!

MOZESA.
Dobry wieczór, Dawidzie!
DAWID.

Panna Mozesa jeszcze nie poszła do domu?

MOZESA.

Nie. Jojnego niema — nie można sklepiku tak zostawić.

DAWID.

To Mozesa czeka na Jojnego?

MOZESA.

Chcę mu zdać sklep — niech zamknie.

SCENA VI.
CIŻ SAMI i SZMULE PANTOFEL,
młody, wesoły, zabawny żydek, ogolony.
ஐ ஐ
SZMULE.

Dobry tydzień! dobry tydzień!

GUSTA
(wypada jak bomba z za parawanu).

Szmule Pantofel! Szmule Pantofel!

SZMULE.

Gitwoch, panno Gusto! Panna Gusta się nazywa Oberwasser, ja Pantofel — ładna para!... Ja do panny Gusty swatów przyślę — pójdzie Gusta za mnie?

GUSTA
(chichocze się i podskakuje na prawej nodze).
Zaraz, tylko buciki włożę!
SZMULE.

Ja Gustę i bez bucików wezmę! Idziesz, Dawid? już czas... ja po ciebie zaszedłem.

(Nakłada sobie fajeczkę).
GUSTA.

Panie Szmule! Pan będzie na purym przebrany?

SZMULE.

Będę!

GUSTA.

A za co?

SZMULE.

Za toreso; teraz najnowsza moda — za toreso! Panna Gusta niech się też przebierze za kominiarza... taki czarny co po dachu łazi.

DAWID
(który stał przy Mozesie i rozmawiał z nią pocichu).

Czego ty, głupi Szmule, opowiadasz, za co ty będziesz ubrany; niech oni cię między innemi chłopakami poznają!

GUSTA.

Nie! Ja muszę wiedzieć! ja muszę wiedzieć!

(Rozmawia wesoło ze Szmulem).
DAWID.

Ja mogę pannę Mozesę i Gustę do domu odprowadzić, mnie do piekarni po drodze.

MOZESA.
Ja wrócę sama! dziękuję, we dwie do domu trafimy.
DAWID
(po chwili).

Mozesa nic odemnie przyjąć nie chce? żadnej usługi?

MOZESA.

Ja mam już taką naturę, że lubię sama o sobie myśleć i dla siebie się starać.

DAWID
(z ironją).

No... i dla drugich panna Mozesa lubi się starać — tylko nie dla mnie.

MOZESA.

Ja nie wiem, co Dawid chce przez to powiedzieć.

DAWID.

Ale ja wiem! No, dobranoc przy wesołem czytaniu z filutami, półgłówkami, panno Mozeso!

MOZESA
(gwałtownie).

Niech Dawid ustąpi i do mnie nic nie ma. Dawid nie mój ojciec, ani krewny, ani z familii...

DAWID.

To mniejsza czy z familii, czy nie — ale jak kto zanadto z półgłówkami w blizkości żyje, to i sam może być półgłówkiem. Dobranoc! — ja jestem robotnik, ja pracuję, ja się po nocy nie włóczę!

(Wychodzi szybko).
SZMULE.

Ny, co się stało? Czego Dawid się rozgniewał?

GUSTA
(śmieje się).

Mozesa mu coś powiedziała!

SZMULE.

Aj! aj! jaki on nierozsądny! jak młoda dziewczyna co powie, to jakby czyżyk zaświergotał. Kobieta ma po to język, żeby mówiła niemiłe rzeczy. Ja nawet ułożyłem takie wiersze:

Kobieta — to jest takie złe,
Co, chociaż nie chcesz, ugryzie cię.

GUSTA
(chichocząc się).

Szmule wiersze robi! Szmule jak sam rabin, taki mądry!

SZMULE.

I na pannę Gustę ułożę wiersze:

Panna Gusta
Nie jest sobie tłusta.

i na pannę Mozesę:

Panna Mozesa
Robi dobre interesa.

Ja tak zawsze, jak ciasto gniotę, to takie przyśpiewki sobie układam. Dowidzenia! dobranoc! Idę do roboty! A na purym będziem tańcowali, panno Gusto!... Git nacht! Będę teraz ciasto gniótł!... Git nacht!

(Wybiega).
GUSTA.

Szmule! Szmule! już ucieknął! Jak żywe śkrybło! To ładny chłopak; nie taki ślamazarnik, jak Jojne.,. No, ale ja muszę iść do domu! (Biegnie do izby i wdziewa trzewiki — śpiewa): Panna Gusta nie jest tłusta. Marjem! Marjem!

MARJEM
(budzi się).

Co?

GUSTA
(ubierając się).

Ty wiesz, był tu Szmule Pantofel. On będzie ubrany na purym za toreso — za toreso; on przyśpiewki robi! I maski do nas do wuja przyjdą! (nucąc): Muszę iść do domu! do domu trzeba iść!...

MARJEM
(cicho).

Mnie się jeść chce, Gusta!

GUSTA.

Co ty chcesz, Marjem?

MARJEM.

Czy Jojne nie wrócił?

GUSTA.
Nie jeszcze, Marjem. (Zagląda za parawan). Niema go; Mozesa tylko siedzi sobie bardzo smutna i myśli.
MARJEM.

Żeby Jojne był, onby mi dał co jeść.

GUSTA
(zafrasowana, zbliża się do łóżka).

Tobie się jeść chce, Marjem? Zaczekaj, ja ci coś dam. Tu jest chleb i chała, co Jańcio nie chciał jeść, a Chana go na piec położyła.

(Belfer odprowadza Lajbele; dziecko przechodzi wolno przez sklepik, ma głowę zwieszoną, na plecach woreczek z elementarzem, Wchodzi do izby, siada cicho na ławce i opiera głowę o stół; przez ten czas Gusta szuka na piecu jedzenia. Jańcio z niepokojem spogląda na nią z pod oka).
GUSTA.

Nie mogę znaleźć... Widziałam, jak Chana sama kładła; może mamka wzięła! (krzyczy) Mamka! mamka!

SCENA VII.
CIŻ SAMI i STARY FIRUŁKES.
ஐ ஐ
FIRUŁKES.
(znów wnosi towary).

Jojne jeszcze niema?

MOZESA.

Nie!

FIRUŁKES.

Ja jemu jutro ten cmentarz z głowy wybiję! Gdzie są książki?

MOZESA.
Zaraz!
(Idzie za kontuar i z pod niego wyjmuje zniszczony zeszyt i książkę rachunkową).
GUSTA.

Mamka! mamka!

MAMKA.

Czego?

(Przechodzi przez sklepik i wchodzi do izby. W sklepiku pali się lampa, a w izbie jest ciemno. Tylko oknem przez firanki pada z ulicy światło na łóżko Marjem i na śpiącego na stole Lajbele. Bolcia i inne dzieci już wlazły do łóżka, gdzie siedziała mamka i zakopały się w gałgany)
GUSTA.

Tutaj był śledź i chała na piecu. Pani położyła... Gdzie śledź i chała?

MAMKA.

Ja nie wzienam! Ja nie wzienam!

GUSTA.

Ale... mamka nie wziena... i zaraz... to mamka ukradła! Gdzie jest jedzenie? gdzie jest jedzenie?

FIRUŁKES.

Jak ten warjat przyjdzie, to niech mu Mozesa powie, że ja go już nauczę!

GUSTA.

Gdzie jedzenie?

MARJEM.

Nie krzycz, Gusta! nie krzycz!

GUSTA.
Niech mamka odda jedzenie!
MAMKA.

To pan zeżarł pokryjomu.

GUSTA.

Pan? Mamka kłamie! Pan się gniewa, pan jest na poście, pan się z betów nie ruszał.

MAMKA.

A właśnie, że jak nikt go nie widzi, to wtedy się obzyra. Sama widziałam! Zapytajcie się go — niech powie.

GUSTA
(krzycząc).

Mamka tak umyślnie mówi, bo wie, że on jest pobożny i nie odpowie!

MARJEM
(wstaje z łóżka i podchodzi na przód sceny; dzieci się budzą, oprócz Lajbele, który siedzi nieruchomy na swojem miejscu).

To ona wzięła... Jańcio nie je!

MAMKA
(z krzykiem).

Nieprawda! Je tylko pocichu, żeby nikt nie widział...

FIRUŁKES
(wchodzi za parawan).

Co się stało? Nie rób hałasu!

GUSTA.

Mamka wzięła jedzenie. Chana zostawiła śledzie i chałę.

MARJEM.
Ona mówi, że Jańcio wziął. Ona łże! ona łże!
MAMKA.

A jakże! Szwargocta! szwargocta! Że mają we familji złodzieja na żarcie, to myślą, że inny może być taki łakomy...

(Robi się duży hałas i krzyk. Firułkes chce ich uspokoić. Lejzor wstaje z łóżka i także się miesza do rozmowy, Chwilę wszyscy krzyczą. Wreszcie dopadają do Jańcia, który siedzi nieruchomy na łóżku i wszyscy naraz pytają go na różne tony).
WSZYSCY.

Jańciu! powiedz! wziąłeś chałę i śledzie? Wziął Jańcio wziął?

JAŃCIO
(nagle wstaje, prostuje się, patrzy na nich chwilę pogardliwie, wreszcie zwraca się ku balii, chwyta całą masę mokrej bielizny pod pachę i wychodzi. Na progu sklepiku odwraca się i mówi);

Ja sobie odchodzę!... — ja odchodzę, nie wrócę! Powiedzcie to Chanie.

(Wychodzi).
(Chwila milczenia i ogólnej konsternacji).
LEJZOR.

Ny, co to jest? On od Chany odszedł?

FIRUŁKES.

On był warjat, choć on był z domu pobożny... on nic nie miał w myśli!...

GUSTA.
Czemu on mokrą bieliznę z balii zabrał? Gdzie on z tą bielizną poszedł? Gdzie on ją powiesi? Gdzie on ją wysuszy? Co teraz Chana powie?
FIRUŁKES.

Ny... to Chany i jego interes. Ja idę do domu — rankiem jutro przyjdę. (Do Mozesy). Niech nikt tego, co ja ustawiłem i przyniosłem, nie ruszy. A sprzedać teraz nic nie wolno! Mozesa niech też książkę swoją do asekuracji przygotuje.

(Wychodzi).
LEJZOR.

No, teraz Chana już nie ma męża! Tak, jakby do Ameryki popłynął!

(Wraca na łóżko i kładzie się spać).
MARJEM.

Chana będzie lamentować.

MAMKA.

Jest tam za czem!... taki mąż!... ani do pracy, ani do śmiechu! Niech się cieszy...

GUSTA.

Cicho! Niech mamka zawrze pysk!... Cicho!

SCENA VIII.
CIŻ SAMI i CHANA.
ஐ ஐ
CHANA
(wchodzi).

No!... nareszcie skończyłam!... Naczynia pomyła dziewczyna, a dzieci już kolację zjadły. (Kobiety patrzą na nią w milczeniu). Ty tu jeszcze, Gusta? nie poszłaś do domu? i Mozesa także? No, macie kawałeczki świecy... zapalcie. Lajbelel ty śpisz? Ach, ty ungehorter, ty prawdziwy Bena pikores! Ty — albo śpisz, albo cię głowa boli. Weź ty elementarz i jeszcze poczytaj.

LAJBELE.

Ja spać chcę!

CHANA

Masz tu obwarzanek (patrzy na kobiety). Co wy tak na mnie patrzycie? Może się zasmoliłam przy robocie? Gdzie jest Jańcio? Niema? On poszedł pospacerować sobie? (Chwila milczenia). Ty powiesiłaś bieliznę, Gusta? (Milczenie). No... co się tu stało? Wy takie macie miny, jakby się tu co bardzo strasznego stało? Gdzie są wszystkie dzieci? (Biegnie do łóżka do dzieci i liczy je): Balcia, Tołce, Dawid, Szmul, Lajbele. Uf! są wszystkie. Ja myślałam, że które przejechali...

(Mozesa zbliża się do Chany).
MOZESA.

Chano... najlepiej będzie, skoro się zaraz dowiesz. Twój mąż cię opuścił!

CHANA
(bledniejąc i siadając na ławce).

Jańcio? opuścił?

MOZESA.

Jańcio uciekł, Chana.

CHANA.

Powróci.

MOZESA.
Powiedział, że nigdy nie wróci...
WSZYSTKIE KOBIETY
(pochylone nad. Chaną).

Jańcio uciekł! Jańcio uciekł!

CHANA
(lamentując).

On zawsze był taki niepoczciwy! on mi zawsze tę gryzawkę robił. Oj, bieda! co za zmartwienie na mnie spadło!... Co ja pocznę z mojemi małemi dziećmi?... Biada mi!

MOZESA.

Chano, ty wiecznie narzekałaś, że Jańcio jest dla ciebie ciężarem. On nie był ci w niczem pomocny, on tylko ci życie psuł.

CHANA

Ale on był mój mąż; a teraz on uciekł, a ja zostaję przez niczego... Oj, biada! Oj, biada!

(Inne kobiety lamentują także).
MAMKA.

I jeszcze wszystkie bieliznę z balii chycił i mokrą wzion pod pachę i poszedł!...

CHANA
(zrywa się).

Bieliznę! po co on wziął bieliznę?

GUSTA.

On koniecznie chciał co z domu zabrać na drogę i wziął bieliznę.

CHANA

Gdzie on będzie z tą bielizną po Warszawie chodził? On głupi... jego trzeba gonić! Niech on bieliznę odda! on ma bieliznę oddać! (biegnie ku wyjściu). Oj, biada!...

GUSTA, MARJEM i MAMKA
(pędzą za nią, krzycząc i machając rękami).

On ma bieliznę oddać! Jańcio uciekł! Bieliznę wzion mokrom, a jakże!

(Głosy ich gubią się na ulicy).
MOZESA
(woła za niemi).

Ależ, Chana! gdzie znajdziesz teraz Jańcia? Wróć się do domu!

CHANA
(powraca na front sceny).

Napróżno... nikt go z drogi nie wróci...

(Wchodzi do izby, bierze trochę łachmanów i ściele na ziemi w sklepiku za kontuarem, potem podchodzi do Lajbele, delikatnie całuje go i prowadzi do sklepu)

Lajbele! dzieciątko, chodź spać, już pora!

LAJBELE.

Czy Jojne powrócił?

MOZESA.

Nie jeszcze... ale ty się połóż, ty zmęczony, ty chory...

LAJBELE.
Ja powinienem zmówić pacierz... ale, Mozesa, Lajbele głowa boli... (Mozesa go rozbiera, on obejmuje ją za szyję). Ty dobra jesteś ty i Jojne; ty mnie uczyć się nie każesz. Ja będę mówić pacierz.
MOZESA.

Ty śpij, Lajbele — ja ciebie ukołyszę.

(Mozesa cicho nuci).
LAJBELE
(leżąc na ziemi, półsenny).

Mnie dzisiaj belfer uderzył linią... uderzył mocno... bo Lajbele nie wiedział, że Jica to po Tes i co znaczy Bereisis...

MOZESA.

Cyt... biedaku! Nie myśl już ani o hajderze, ani o Bereisis — śpij...

LAJBELE
(j. w.).

Ja będę uczony... Pasch... beis... o! głowa... głowa...

(Śpi, jęcząc cicho).
MOZESA
(kołysze go i po chwili wstaje, idzie ku drzwiom. Słychać zdaleka lament Chany, która po chwili razem z mamką i Marjem wchodzi do sklepiku).


SCENA IX.
CIŻ, CHANA, MOZESA, LAJBELE (śpi), MAMKA, MARJEM, LEJZOR (śpi).
ஐ ஐ
CHANA
(płacząc).
Niema go! niema!... nikt go nie widział... poszedł... poszedł... a niech go...
MOZESA.

Chano, nie klnij — tak być miało, że cię mąź opuści. Idź, połóż się i płacz cicho, jutro do roboty iść musisz.

MAMKA.

Jest też za kim lamentować! taki pokręcony...

MARJEM
(kładąc się na łóżku Dawida).

Ty, Chana, weź rozwód i idź za drugiego.

CHANA
(kręcąc się koło swej pościeli).

Widzisz ją — za drugiego! Ja się odprzysięgnę od męża i będę sama siedziała. A to niedobry, bezwstydny! A warjat!... A łotr, uciekł! uciekł! A łotr, uciekł!... (Ze stękaniem kładzie się odziana na łóżko i płacze). On mnie więcej jak trzysta rubli jedzenia kosztował — i hodowałam go dobrze. Czego nie chciał... I bieliznę wziął... Balci sukienkę.

MAMKA
(na łóżku).

I moje koszule. Pani mi odkupi.

CHANA.
Ajaj... jaką ja mam gryzawkę! jaką ja mam gryzawkę!
(Cicho jęcząc, zasypia).


SCENA X.
Poprzedni uśpieni, tylko Mozesa gasi lampę, w sklepie zapala kawałek świeczki, przyciąga na środek krzesełko i zamyka drzwi sklepiku okkiennicami wewnątrz. W tej chwili daje się słyszeć stukanie; Mozesa uchyla drzwi — pokazuje się JOJNE.
MOZESA.

Czy to ty, Jojne?

JOJNE.

Ja, Mozeso!

(Wchodzi wolno i ogląda się dokoła).
JOJNE.

Wszyscy śpią?

MOZESA.

Śpią.

JOJNE.

Ja przyniósł dla Marjem trochę gotowanego mięsa, a dla Lajbele okruszynę wina.

MOZESA.

Posnęli oboje... Ty, Jojne, był na kirkucie?

JOJNE.

Tak, Mozeso, ja był na kirkucie. Tam śnieg cały grób Małki przykrył, ten śnieg taki biały, jak ona była biała, kiedy ją tragarze żałobni stąd wynieśli... Ja dziś tak nad jej grobem stał i ja myślał, Mozeso, że ona mnie przecie widzieć musi... (po chwili). Tatele mój tu był?

MOZESA.
Był, Jojne; on się gniewał, że ciebie w sklepie niema. Jutro ma przyjść asekuracja od ognia.
JOJNE
(obojętnie ramionami wzrusza).

Po co? (spostrzega przedmioty, które Firułkes postawił na kontuarze). Skąd to, Mozeso?

MOZESA.

Firułkes to przyniósł i nie kazał ruszać.

JOJNE.

Lajbele} jest tu... Ja go słyszę, on jęczy cicho i żali się.

MOZESA.

On teraz jest sierota — od Chany mąż uciekł.

JOJNE
(kiwa głową).

On to wreszcie zrobił! Ja wiedziałem, że on to zrobi, bo on nie był próżniak, jak mówiła Chana — on był tylko tak jak ja, Mozeso, on tu wysiedzieć nie mógł.

MOZESA.

Ty, Jojne, przecież tu trwasz pomiędzy nami... i dobry jesteś... pomagasz...

JOJNE.

Do mnie jej głos powiedział, żebym nietylko siebie kochał... Jakbym ja siebie kochał, a nie was, to jabym dawno ztąd poszedł... Mnie Awrumel powiedział dziś, że u nas jest taki stary żyd, już nieżywotny, ale taki duch, co się nazywa Ahaswer; on tak po świecie chodzi, wciąż chodzi. I jabym tak chciał chodzić, Mozeso, żeby takiego jęku, jak ten jęk Lajbele, nie słyszeć, żeby nie widzieć, jak Marjem głodna i jej dziecko płacze, żeby uciec od nędzy drugich — kiedy ja sam za biedny, żebym co mógi pomódz. (Milczenie. Słychać jęk Lajbele i Chany). To Lajbele się Żali...

(Idzie i klęka przy dziecku).
MOZESA.

Jojne... ja boję się, czy ja nie popełniłam grzechu. Ja dziś Lajbele nie zmusiłam, żeby on powiedział pacierz. Ale on był zmęczony w szkole, ja nie mogłam go zmuszać. Czy to grzech, Jojne?

JOJNE
(po chwili milczenia).

Ja sam nie wiem, Mozeso, bo ja nie rabin i nie uczony. Ale mnie się zdaje, że takie małe, pobożne, biedne dziecko, — to ono się modli cały dzień do Boga.

MOZESA
(siada na ziemi koło stolika, na którym stoi świeca).

Czy i to ci mówiła ona, Jojne?

JOJNE.
Nie, Mozeso, Małka mi tego nie mówiła, ale ja tak myślał i myślał sobie. Ale i to mi przyszło z tego, że Małka nieraz mi opowiadała; bo wszystko, co ja teraz robię i mówię, to od niej pochodzi. (Siada koło Mozesy z drugiej strony krzesła). Ja się więcej przez jej słowa nauczył, niż przez tyle lat, co ja w szkole się uczył. Mnie tak, Mozeso, było, jakby mi kto powieki przedzierał, jakby ja był ślepy i nagle przejrzał.
MOZESA.

A teraz ty, Jojne, mnie nawzajem uczysz. I mnie, kiedy ty mówisz, jest tak, jakby kto powieki przedzierał. Dawniej ja byłam pusta i głupia dziewczyna, teraz ja chcę być inna. (Gorąco). O! Jojne, ja chciałabym być taka, jak Małka!

JOJNE
(kiwając głową).

Nie, Mozeso, ani ja, ani ty nie będziemy nigdy jak Małka! ona była taka... co to... wszystko!

MOZESA
(cicho).

Więc ja nigdy nie będę niczem, Jojne?

JOJNE.

Ty możesz być, Mozeso, lepszą, niż byłaś i ja mogę być ciągle lepszy... tylko my na to musimy nie kochać siebie wcale i nie myśleć o sobie. My musimy kochać biedne i brzydkie ludzie i mówić im: „mój biedny, mój dobry“, choćby on był bardzo brzydki i obmierzły. Ja był także głupi, ciemny, obmierzły, obżartuch — a ona mi mówiła: „mój biedny Jojne!“ Ja teraz inny — niech i tamci będą także inni.

MOZESA
(gorąco).
Ja chcę tak postępować, Jojne, ja robię co mogę, ja oddaję moje pieniądze Marjem i Ghanie, wspomagam. Ja na szabas i sukienki nowej nie sprawię, niech oni ciepłą odzież mają.
JOJNE.

Ty dobra jesteś, Mozeso, i to, co robisz, to milsze Bogu, niż gdybyś sto razy „dawenem“ mówiła. Słuchaj, Mozeso! słuchaj, jak Chana jęczy, jak się głodne dziecko Marjem żali, jak Lajbele płacze...

(Pukanie do drzwi sklepiku).
MOZESA
(przerażona).

Kto to może pukać o tej porze? Co to jest?

JOJNE.

Może to ojciec! Ja nie chcę go widzieć, Mozeso, ja dziś nie mogę o handlu z nim mówić!

(Pukanie ponowne, wreszcie pauza i głos Dawida Nusa).
GŁOS DAWIDA.

Dwa gołębie w gołębniku siedzą i gruchają sobie w nocy! Aj! jakie one mądre, te gołębie! Im nie trzeba ani rabina, ani ślubu, ani świadków! Oni sobie wesele sami wyprawiają!...

JOJNE.

Co to jest? Ja ten głos znam...

MOZESA
(drżąc z trwogi).

O, jojne! nie odpowiadaj nic, niech on odejdzie — ten zły człowiek.

GŁOS DAWIDA.

Aj! aj! jaka panna młoda piękna i cnotliwa... a pan młody pobożny, tylko półgłówek! Ha! ha!

(Śmiech niknie za sceną).
MOZESA
(po chwili).

Odszedł! Ja wiem, kto on — to warjat...

JOJNE.

Ty bądź dobra, Mozeso, ty mu przebacz — on zły. On biedny, że zły. Jego trzeba chyba żałować, tak, jakby był chory. Chodź tu, Mozeso, my będziemy jeszcze dalej czytać dziś te książki, co ja w kuferku Małki znalazł.

(Idzie za kontuar, wyciąga książkę i wraca na dawne miejsce).
JOJNE.

Tu jest mowa o żydach, co z lichwy żyją i drugich ludzi obdzierają. Ja ci głośno to przeczytam, a potem ty pomyśl, Mozeso...

(Urywa).
MOZESA.

Czemu ty dalej nie mówisz, Jojne?

JOJNE.

Nie... ja dziś tobie o takich handlach czytać nie będę. Ja dziś koło jej grobu tak długo stał, że u mnie myśl jest czysta i serce żalu pełne. My weźmiemy, Mozeso, tę inną książkę, gdzie są takie słowa, co my nie wszystkie rozumiemy, ale one są piękne i muszą być dobre, Chodź tu, Mozeso!

(Sam klęka z jednej strony krzesła, Mozesa z drugiej).
JOJNE.
Ja cię na tej książce będę uczył dalej czytać.
MOZESA
(z radością).

Ot!... dobrze, Jojne!

JOJNE.

Patrz, Mozeso, to jest l. U nas w abecadle to się nazywa lamet.

MOZESA.

L...

JOJNE
(nagle zasmucony).

A może to nie l. Ja już dobrze nie pamiętam, Mozeso. Nie, nie, lamet!... Tak — ona mi to mówiła... ona!

(Po chwili, ze łzami).

Ona mnie tak samo po nocy w sklepiku czytać uczyła!...

MOZESA.

L-a-s — czy tak, jojne?

JOJNE.

Tak, Mozeso, L-a-s.

(Czytają dalej. — Słychać jęk Lajbele i Chany).
(Zasłona powoli spada)
AKT DRUGI.
Scena przedstawia cheder w nader ciasnem mieszkaniu. Widać przez otwarte drzwi drugą izbę i znów otwnrte drzwi prowadzą do sieni. Na scenie jest tylko stół koszlawy, dwa stołki i dwa rzędy małych, niskich ławek z pulpitami. W tych ławeczkach siedzą małe dzieci, biednie ubrane (najmniej trzydzieści) i przed podniesieniem już kurtyny wrzeszczą w niebofłosy alfabet żydowski: „Alef, beis, gimel, dallet, haj, wuw, zujen, ches, tes, Jied, Chup, lamet, nin, samet, ajen, zeis, zadek, sijen, Tovr, Bei, Fei“. Przy stole belfer Awrumel. Każde z dzieci trzyma wytłuszczony elementarz, z którego czyta; malutkie dziecko koło ławek chodzi. Mełamed, stary żyd, w zatłuszczonym chałacie, z długą linją w ręku, krzyczy razem z dziećmi alfabet. Od czasu do czasu uderza które dziecko linją. Podczas lekcji wchodzą obszarpane żydówki z dziećmi na ręku, kręcą się po scenie i wychodzą. Lajbele siedzi w jednej z ławek pomiędzy dziećmi. Krzyk trwa długą chwilę po podniesieniu kurtyny. Wreszcie mełamed krzyczy, bijąc w ławkę. Wieczór. Jedna lampka pali się przy ścianie, druga w dolnej izbie.
SCENA I.
ஐ ஐ
MEŁAMED
(żyd stary, ponury, mrukliwy).

Cicho! dosyć! Nie krzyczcie! (Dzieci ustają nagle, tylko słychać jeden głos Lajbele, mówiący dalej alfabet). Cicho, chłopaku! Ty jesteś nicpoń! Nie krzycz! (Lajbele mówi dalej, nie zatrzymując się. Mełamed podchodzi do niego). Co to jest? on śpi? on śpi? Lajbele, czy ty chcesz linją!

(Podchodzi do stołu i bierze w rękę dyscyplinę).
DZIECI
(z krzykiem).

Lajbele! Lajbele!

(Dziecko się budzi i milknie).
1 BELFER
(do dziecka, które przed nim stoi).

Widzisz, Szmule, to jest alef; przypatrz się dobrze na tablicy i mów jeszcze raz, Szmule, alef; mów sam: alef.

MEŁAMED
(do drugiego belfra).

Belfer Awrumel, weź Lajbele i ucz się z nim Kumel Reis i patrz, żeby uważał. Lajbele, idź się uczyć!

(Lajbele się ociąga, mełamed wyprowadza go za rękę).
MEŁAMED.

Ty jesteś nieposłuszny! niedobry! jesteś nicpoń... prawdziwy syn swojego tate!

SCENA II.
CIŻ SAMI, GUSTA, później REBICE.
ஐ ஐ
GUSTA.
Wuju mełamedzie, rebice kazała wam powiedzieć, że na ulicy słyszała, że karnawałowi goście do nas dzisiaj przyjdą.
MEŁAMED.

Ty jesteś warjatka, Gusta, karnawał wczoraj minął.

GUSTA.

Ale są jeszcze takie, co świętują. Aj, wujciu, nie gniewaj się i pozwól, niech oni trochę potańcują! Oni będą poubierani za pajaców, za toresów, za hiszpanów!

REBICE
(wchodzi szybko).

I cóż, rebe? czy mam nagotować dla gości naszych wątroby, przygotować śledzia i piwa? Ja spotkałam w mieście Dawida Nusa i on mówił, że może tu maski przyjdą (ciszej, biorąc mełameda na bok). Nus chce swata przysłać o Mozesę... Nus dobry rzemieślnik, ona będzie z nim dobre miała życie.

MEŁAMED.

Mozesa twoja familja, nie moja. Jak chcesz, wydaj ją za Nusa. A teraz idź, Rebice, nie przeszkadzaj lekcji — matki się przysłuchują, niech się dzieci uczą (do dzieci śpiewającym tonem). No... kumec, alef, Uh, Pasech, Beis, Ba, Ce-gel, gimel, Ge, Ceirei, Mem, Mei.

(Dzieci krzyczą za nim wniebogłosy, żydówki przysłuchują się).
REBICE
(do Gusty, która się śmiała z belfra Awrumela).

Chodź, Gusta, będziesz mi pomagać krajać śledzia.

(Wychodzi).
GUSTA.

A nauczyciel Awrumel — za co on będzie ubrany? Za rabina samego, a może za pajaca? To nie trza garbu przypiąć.

(Śmieje się i ucieka).
BELFER AWRUMEL
(do Lajbele).

O czem ty myślisz, Lajbele? Dlaczego ty w elementarz nie patrzysz?

LAJBELE
(kaszle).

Ja słaby... mnie dusi w piersiach, ciasno, ja chciałbym iść ztąd precz na powietrze...

BELFER AWRUMEL
(smutno).

Nie można, Lajbele, mów za mną: beirei, Mem, mei...

MEŁAMED
(podchodząc do Ąwrumela).

Ty Awrumel belfer rozumiesz, niepotrzebnie z dziećmi gadasz; ty ich ucz, co jest przepisane, a żadne gadanie być nie może. Matki płacą za to, żeby się ich dzieci uczyły. Jakbym ja tobie pozwolił, toby ty mi swoje wiersze śpiewał...

BELFER AWRUMEL

Lajbele dusi — on chce iść na powietrze.

MEŁAMED.

Tu jest dosyć powietrza na trzydzieści dzieci, to starczy i dla niego. Ty zwarjował, Awrumel; tyby może chiał luftowane pałace na cheder... No, Srul... chodź tu!

SCENA III.
CIŻ SAMI, STARY FIRUŁKES, później CHANA.
ஐ ஐ
FIRUŁKES.

Ja tu do was, rebe, przychodzę... ja wiem, że teraz lekcja, ale u mnie przedtem geszefty; rano muszę być na Bankowym placu, to mogę dziś tylko z wami pogadać.

MEŁAMED.

O co ci chodzi, Firułkes? Czy chcesz kogo oddać do szkoły? U ciebie syn duży, u mnie cheder dla małe dzieci.

FIRUŁKES.

Ja nie o to, rebe... Chodzi tu o mego dziecko, ale jemu uczyć nie trzeba. On był już taki zabity, że i tu w szkole poradzić z nim nie było można. Ale Jojne mnie teraz duże gryzotę robi. On handlować wcale nie chce... on ma głowę przewrócone, on mnie nie słucha, on się żenić nie chce drugi raz... on, jak tylko ma grosz, to nie myśli, jak z niego drugi grosz zrobić, ale zaraz jakiemu wetknie... On jest bardzo niepoczciwy, a niedobry, — a warjat, a szlechtes Kind...

MEŁAMED.
Ny, co ja wam mogę poradzić?
FIRUŁKES.

Ja wiem, co Jojne do was przychodzi... Ty, rebe, uczony i pobożny jesteś, pomów ty z nim — może ty z nim co zrobisz. Niech on się do czego weźmie... Jak on handlu nie chce, to niechaj zemną pod bank chodzi i tam się mądrym operacjom przysłuchuje... Ja go bić nie mogę, bo on może mi co jeszcze odpowiedzieć i wtedy będzie dla niego nieszczęście. Ale tak, ja mam duże przez niego stratę, bo choć on mało je, ale zawsze co nieco pije, a nic nie robi. Ja teraz zaasekurował sklep, on nawet książek nie miał — to panowie urzędniki bardzo się gniewali i wyśmiewali. A twoja siostrzenica, rebe, także jest nieposłuszna; ona się mnie sprzeciwiała o te asekuracje. Mozesa taka sama, jak Jojne. Mnie mówił Dawid Nus, że oni jedno drugie nieposłuszeństwa uczą. Powiedz ty co Mozesie, rebe...

MEŁAMED.

Mozesa niedługo pójdzie za mąż... Ją Dawid Nus weźmie.

FIRUŁKES
(gwałtownie).

Ale ona jeszcze sklepik do lata musi dotrzymać... ona musi! ona nie śmie się wyprowadzić!

MEŁAMED.

To nie moja rzecz, Firułkes; idź ty do mojej żony, do rebice; ona ma głowę do interesów. Ja umiem tylko dzieci uczyć... Ty mi przyślij Jojnego, ja z nim pogadam; nie długo — ja czasu nie mam.

FIRUŁKES.

Ja wam rebe, ten czas wynagrodzę. Ja teraz pójdę do waszej żony, żeby ona Mozesie kazała siedzieć w moim półsklepiku do lata. Ja nie mogę sam komornego płacić. Jaby skapiał do reszty! (Wychodzi; spotyka w progu Chanę). Czy Jojne jest w sklepie?

CHANA

Nie, Firułkes, tam jest tylko Mozesa. (Do mełameda). Ja tu przyszłam dowiedzieć się, czy Lajbele dobrze się sprawuje? Ja idę do ochrony kolację gotować.

(Firułkes wychodzi).
MEŁAMED.

Wasz Lajbele, Chano, nie robi nam pociechy. On ciągle chce iść precz i źle się uczy.

CHANA

A, to zły syn... to on prawdziwy syn tego złego ojca, co także nikogo słuchać nie chciał!

MEŁAMED.
Lajbele, mów, co to znaczy Berejszes? No! mów prędko! (Lajbele milczy). Dlaczego ty nie wiesz, co to znaczy Berejszes? To Szalek będzie wiedział, co to znaczy Berejszes. Szalek, co znaczy Berejszes?
SZALEK
(mały, blady, garbaty żydziak, wstaje i krzyczy):

Berejszes burn znaczy z początku jak Bóg stworzył świat.

1 KOBIETA
(u drzwi).

To mój syn tak ślicznie się uczy!

KOBIETY
(szmerem do siebie).

To jej syn tak ślicznie się uczy!

CHANA

Ach, ja nieszczęśliwa! Niedość, że mnie mąż odbiegł i samą zostawił, jeszcze moje dziecko nieposłuszne i nie chce się uczyć. Innych to dzieci wspomagają, a ja miałam nadzieję, że choć cokolwiek kiedy będę miała pomocy; ale Lajbele nie ma także nic w myśli, jak jego ojciec. (Pokornie do mełameda). Ja wam kurę przyniosłam, rebe, kurę tłustą, zdrową, śliczną kurę. Ja ją oddam rebice, niech ona wam na szabas ją każe zarżnąć i rosół z niej ugotuje. Wy będziecie mieć więcej siły, żeby się z tym moim chłopcem męczyć... Aj, Lajbele! Laibele! dlaczego ty nie chcesz rebe zostać? tobyś potem sam szkołę miał.

MEŁAMED.
Ja nauczycieli do niego zmienię. Belfer Awrumel nie ma silności do dzieci. On z niemi gada. W szkole niema co gadać...
CHANA

Zmień, rebe, belfra, niech się tylko Lajbele uczy, to ja już ostatnie koszule ze siebie ściągnę, żeby tylko dzieci wychować i na uczenie mieć.

REBICE
(wychyla się przez drzwi).

Rebel pójdź na minutkę! Firułkes chce ci coś powiedzieć!.

(Mełamed wychodzi, za nim Chana).


SCENA IV.
CIŻ SAMI, oprócz mełameda i Chany. Dzieci popychają się z piskiem w ławkach, jak stado owiec.
ஐ ஐ
BELFER.

Bądźcie cicho, bo będę bił linją!

(Wywija dyscypliną w powietrzu).
BELFER AWRUMEL
(cicho).

Odpocznij. Lajbele, zamknij oczy i postój tak cicho koło stołu. Jak rebe przyjdzie, ja cię zbudzę... Josele! Josele! chodź się uczyć.

2 KOBIETA
(z dzieckiem wysuwa się trochę naprzód).

To mój buher — idzie się uczyć!

INNE KOBIETY.

Jej buher idzie się uczyć!

(Dzieci znów piszczą i dokazują).
BELFER.

Bądźcie cicho... nie krzyczcie! bezwstydne bębny!

BELFER AWRUMEL
(podchodząc do dzieci).

Sza! cicho dzieci! Sza, małe dzieciątki! Co tobie? (Do jednego malca) ty głodny? Ny, poczekaj, już się szkoła kończy. Zaśpiewajcie sobie jaką pieśń pobożną. O... ja wam pomogę, no!

(Dzieci zaczynają śpiewać krótką melodyjną pieśń, belfer Awrumel niemi dyryguje).
1 BELFER.

Awrumel, ty źle robisz. Rebe nie lubi, żeby dzieci w chederze śpiewały...

BELFER AWRUMEL

One się nudzą. Cherzino belfer; one jeszcze małe, one jeszcze bardzo małe.

(W głębi widać, jak naprzód Chana, potem stary Firułkes wychodzą do sieni i znikają).


SCENA V.
CIŻ SAMI, JOJNE, później MEŁAMED.
ஐ ஐ
JOJNE.
(wchodzi wolno, staje pod ścianą i słucha śpiewu dzieci, na progu kobiety posiadały na ziemi. Lajbele oparty o stół, stoi w milczeniu).
AWRUMEL
(widząc Jojnego).
Tu był twój ojciec, Jojne.
JOJNE.

Spotkałem go na dole, kazał mi tu wejść. Sza! Awrumel, ja chcę słuchać ich śpiewu, nie mów mi o niczem...

(Stoi z przymkniętemi oczyma, nagle Lajbele usuwa się na ziemię i leży nieruchomy).
AWRUMEL.

Lajbele! Lajbele! On zemdlał, on nie dyszy!

JOJNE
(przystępuje do Lajbele).

Jemu trzeba powietrza, Awrumel; daj mi go na ręcę, ja go do domu odniosę.

AWRUMEL.

Odnieś go ty do domu, Jojne; on się już dawno skarżył i chciał iść ztąd precz.

(Jojne bierze za ręce Lajbele).
MEŁAMED
(wychodzi i krzyczy na dzieci).

Cicho! sza! nie śpiewać! Tu szkoła, nie bóźnica — sza! (do Jojnego). Gdzie ty niesiesz Lajbele, Jojne?

JOJNE.

Ja go niosę tam, gdzie on może odetchnąć, bo z niego może życie ucieknąć z takiej nauki.

MEŁAMED.
Ty się wściekł, Jojne! Mnie Chana płaci za to, żeby Lajbele uczyć i do szkoły przygotować. Un się u mnie uczyć będzie. Ty mi chcesz chleb odebrać?
JOJNE.

Ty mi pozwól dziecko do domu odnieść; na pościeli go ułożę, a ja do ciebie wrócę i z tobą się rozmówię.

MEŁAMED
(widząc, że kobiety wstały i oglądają Lajbele, kiwając głowami).

Idź ty z nim, kiedy chcesz i niech inne dzieci idą sobie także, już lekcja skończona. Poświętny dzień, to lekcje krótsze.

(Belfery rozbierają pomiędzy siebie dzieci i wychodzą powoli ze sceny).
MEŁAMED.

Ty, Awrumel, zdaj swoje dzieci na belfra Cherzina, a sam zostań tutaj, ja tobie mam co do powiedzenia, Awrumel.

(Wszyscy wychodzą, zostaje mełamed i Awrumel).
MEŁAMED.

Belfer Awrumel, ja z ciebie nie kontent. Ty nie jesteś belfer, jak każden mełamed chce i potrzebuje mieć w chederze. Ja wczoraj słyszał, jak się ciebie Chaimek pytał o znaczenie jakiegoś trudnego słowa. Ty je jemu chciał tłómaczyć; tego nie można, belfer Awrumel, tego nie można, tego nie wolno!

AWRUMEL.

Dziecko mądre jest — chciało wiedzieć, co czyta.

MEŁAMED.

Ja ciebie nie rozumiem, Awrumel! Ty biedny jesteś i dla chleba w szkole uczysz. Dlaczego ty się buntujesz i chcesz inaczej uczyć, jak dotąd uczono? Żeby ty był młody — jaby wiedział, że ty możesz być nieposłuszny, ale ty stary jesteś, ty siwy jesteś, ty aż z Galicji przed nędzą przywędrowałeś, ty nic nie tłomacz dzieciom, bo ja będę musiał ciebie oddalić i ty znów nach Galizien powędrujesz. Tobie się zdaje, że ty wiersze piszesz, to ty mądry jesteś. To nie mądrość dla żyda wiersze pisać, to dla pobożnego żyda wstyd takiemi głupstwami się zajmować.

(Wchodzi Jojne).
MEŁAMED.

A ot i drugi nieposłuszny, a ungehorter jest także. Ty mówisz, Jojne, że u mnie powietrza niema w chederze? Ja przecie oddycham i mam dość siły, dzieciom jeszcze mniej potrzeba powietrza, jak starszemu człowiekowi, to czego ty chcesz, Jojne?

JOJNE.

Ja nic od ciebie nie chcę, rebe; ty nie możesz zrozumieć sam, że ty źle robisz... Ja ci tłomaczyć nie mogę.

MEŁAMED.

Ja mam z dzieci dwadzieścia rubli na miesiąc; ja z tego muszę utrzymać żonę i dzieci.

JOJNE.
Ty nie potrzebujesz mieć ani żony, ani dzieci, rebe.
MEŁAMED.

Ja? dlaczego?

JOJNE.

Bo te wszystkie chłopcy, co się tu uczą, powinni być twoje dzieci, a ty powinieneś kochać ich jak ojciec.

MEŁAMED.

Ty jesteś głupi. Twój tatele ma wielkie z tobą zmartwienie. Ty nic robić nie chcesz, a sam chcesz drugich nauczać. Ty jesteś próżniak, obżartuch i głupiec. Ojciec twój jest pracowity żyd. On umie grosze przysparzać. I ty, jak on, do handlu wziąć się powinieneś. Dlaczego ty nie chcesz handlować? Dlaczego ty, jak twój ojciec, nie idziesz pod bank i tam się w geszefty nie wdajesz? Ja z ciebie nic w chederze nie mógł zrobić — ty byłeś zawsze mrukowaty i zabity. Ale choć interes miej w myśli...

JOJNE
(gorzko).

Ja nie byłem zabity, rebe, jakem do ciebie przyszedł... Ja tu, na tych ławkach siedziałem i z dziecka ja się zrobił zwierzak, co krzyczał elementarz i nic więcej już nie rozumiał, bo mi rozumieć (cicho) nie było wolno.

MEŁAMED.

Ja ciebie uczył tego, co od wieków dzieci uczyć dozwolone.

AWRUMEL.

Czy od wieków nic się dla nas nie zmieniło, rebe? Na świecie ludzie więcej wiedzą — dlaczego my także nie mamy więcej wiedzieć?

MEŁAMED
(gwałtownie).

Dla nas nic się zmienić nie powinno. Nic! Słyszycie! (po chwili z wściekłością). Żeby takich jak wy żydów więcej było, to jabym chleb postradał, jabym nic zrocić nie mógł! Ty, Jojne, jak będziesz ciągle próżniak, to ty będziesz jak ta sucha gałęź, co na drzewie nie powinna siedzieć; taką gałęź trzeba obciąć, żeby ona nadarmo drzewa nie ssała. Ciebie powinien twój ojciec z domu wypędzić, bo w tobie siedzi djabeł — nieczysty w tobie siedzi i w tobie, belfrze Awrumel!

(Wybiega do sieni).


SCENA VI.
JOJNE i AWRUMEL.
ஐ ஐ
JOJNE
(po chwili).

Jak tę gałęź suchą, mnie odciąć potrzeba! Jak tę gałąź suchą — bo ja nie mogę iść pod bank, bo ja nie mogę handlować w sklepiku. O! Awrumel! ja przecie wiem, że taki handel, jaki prowadzi mój ojciec, to oszukaństwo; a tam koło banku ja raz był z nią, jeszcze z moją Małką! My przechodzili, a ona mi powiedziała: „Patrz, mój dobry Jojne, jak się tu ludzie dla grosza trzęsą, jak oni się w kruki zamieniają!“ Ja się wtedy zaśmiał, bo ja dobrze jej nie zrozumiał, bo ja to wszystko przeczytał, co ona zostawiła, jak ja zaczął myśleć... jak ja ciebie poznał, to ja pojął. A ja Awrumel, krukiem nie chcę być, bo kruk to może serce i oczy słabszemu wydziobać.

AWRUMEL.

A ty co robić będziesz na świecie, Jojne? I ja nie chciał krukiem być, ja się nie kłopotał ani o zrobienie grosza, ani o zarobki, ja tylko wiersze pisał na trzy języki — i co się ze mną zrobiło? Belfer, podbelfer nawet.

JOJNE.

Ale ty, Awrumel, pisał piękne książki — ty ułożył to, co myślał, w słowa.

AWRUMEL.

O! (wyjmuje z zanadrza maleńką, potarganą książkę w żółtej oprawie). Jak mnie w grób kłaść będą, niech mi te moje wiersze pod głowę włożą (czyta): Pieśń o Sjonie... Sionslied! Nocami pisałem, wydałem w Drohobyczu za własne pieniądze, com uzbierał ciężką pracą. Ja melodje dobrał — z oper — tak, z oper, co ja słyszał, jak śpiewali.

(Porywa drżącym głosem, nuci z początku cicho, później głośniej strofkę na melodję: „Szumią jodły“. Jojne usuwa się na ławkę dziecięcą i łka na niej cicho. Gdy Awrumel skończył, Jojne mówi jakby sam do siebie).
JOJNE.

Tu, tu, na tej ławce mnie zabili duszę na tyle lat... Ja pamiętam, ja tu przyszedł wesoły, maleńki i mnie wszystko bawiło: i zwierzęta i ptaki, i ja myślał, że ja będę żyć tak, jak wszyscy ludzie pod słońcem. A po trzech latach ja był ciężki, ja był głupi, ja był ciemny, ja był obżarty, bo ja słońca nie widział, bo ja cały dzień w tej wilgotnej izbie siedział i nad książkami krzyczał. O! (z rozpaczą). Żeby nie ta ławka, żeby nie ta ciemność, jaby nie był taki prosty głupiec i onaby jeszcze żyła! onaby nie odeszła odemnie! Małka! Małka! czego ty mnie zostawiła! czego ty mnie znów duszę zbudziła i poszła bez...

(Opiera głowę o ławkę i cicho płacze. Awrumel cicho i jękliwie nuci drugą strofkę).


SCENA VII.
CIŻ i MOZESA.
ஐ ஐ
MOZESA
(wchodzi, potyka się o Jojnego, pochyla się i poznaje go).

Jojne! Jojne! czy ty chory? co tobie? Wstań, Jojne; ja do ciebie przyszłam, żeby ci powiedzieć, że twój ojciec powynosił wszystko ze sklepu, co przedwczoraj przyniósł.

JOJNE.
To było jego...
MOZESA.

Ale ci panowie z asekuracji mówili, że to tylko coś warte.

JOJNE.

Tak ci panowie mówili, Mozeso?

MOZESA.

Tak, Jojne! Ty nie rozumiesz się na interesach, ale Marjem mówiła mi, że tobie trzeba o tem powiedzieć koniecznie.

JOJNE.

Niech ojciec robi, co chce, to jego sklep. Ja jestem sucha gałęź, Mozeso! sucha gałęź!

MOZESA.

A potem — ja tobie chciałam powiedzieć, że Dawid Nus ma jutro swatkę przysłać do ciotki o mnie....

JOJNE.

Nus?

MOZESA.

Tak, Jojne! Ale ja za niego nie pójdę, Jojne.

JOJNE.

Kochasz go, Mozeso?

MOZESA
(cicho).

Nie, Jojne.

JOJNE.
A może jeszcze masz myśl o innym w sercu?
MOZESA
(cicho i słabo).

Tak, Jojne.

JOJNE
(szybko)

To nie idź za Nusa, Mozeso! nie idź! Niech cię Bóg zachowa!... To będzie nieszczęście dla ciebie i dla niego. A potem, to ciężki grzech!

MOZESA.

Ja, Jojne, nigdy za mąż nie pójdę!

JOJNE.

Ty juź powiedziałaś, że masz w sercu innego?

MOZESA.

Ale on nie dla mnie, Jojne! On nie dla mnie, Jojne!

SCENA VIII.
CIŻ i GUSTA.
ஐ ஐ
GUSTA
(wpada, ubrana brudno, ale we wstążki; trzyma w ręku kinkiet naftowy i wiesza go na ścianie: ma na nogach trzewiki bez pończoch, rozczochrana i w szopie włosów ma wetknięte pawie pióra).

Dzień dobry! Życzę szczęścia! Rebice dała jeszcze jedną lampę — wszystko przygotowane! Ha! ha! Mozeso! ha! ha! Marjem przyjdzie także! Będzie wątroba, piwo, śledzie... Jendyków nie będzie, bo my nie bogacze...

(Biegnie do okna).

SCENA IX.
CIŻ SAMI, REBICE, żydówki z dziećmi, MARJEM z dzieckiem na ręku, wpadają, szwargocząc, do izby. GUSTA biegnie do drzwi. Słychać śpiew, z początku cichy, później coraz wyraźniejszy, bez słów (majufes); wreszcie wpadają: DAWID NUS w masce za toreadora, pończochy na nogach, kamaszki z gumami, na głowie czapka z piórkiem; dalej SZMULE za starą żydówkę, później inni żydzi, przebrani za żebraków, za garbatych, za rycerzy w tekturowej zbroi na chałatach.
ஐ ஐ
JOJNE.

Chodźmy, Awrumel... tu będzie za wesoło.

GUSTA.

Co to chodźmy? — nie wolno! Wszyscy się będziemy bawili i czeszyli! Patrz, jaki piękny toreso!

(Kobiety otaczają maski, które piszczą i podskakują).
SZMULE
(zmienionym głosem).

Ty, Gusta, tylko na piękne mężczyzny patrzysz, a jak będziesz taka stara, jak ja, to się tylko za ciepłym kątem oglądać będziesz! A ja, ja jestem stara, ale wesoła kobieta, co miała czterech mężów i osiemnaście dzieci.

GUSTA
(chce zajrzeć pod maskę).
Ej, ty babula! ja ciebie znam! ty w nocy ciasto pieczesz!
REBICE.

Nie wolno, Gusta, zaglądać pod maskę, nie wolno; to wielka obraza dla gościa — ty sobie to popamiętaj.

DAWID NUS
(zmienionym głosem).

Gdzie są muzykanci? Zostali za progiem?

GUSTA.

Muzykanci?!

(Pędzi jak szalona, roztrącając wszystkich i wprowadza trzech żydów muzykantów).
MARJEM.

Te maski pięknie chodzą, bogato, z muzykantami!

DAWID
(kłania się Rebice).

Czy Rebice Bałabustin pozwoli, aby muzykanty conieco pograli, a my, toresy, baby, chłopy, bojkiery potańcowali?

REBICE.

Proszę was, śpiewajcie, tańcujcie od serca! Ja wam zarządziłam wódkę, śledzie, wątrobę, piwo... jendyków i konfitur wam nie dam, bo my biedne ludzie...

(Wybiega, a za nią Gusta).
DAWID
(do Szmula cicho, swoim głosem).
Ten szmendryk Jojne się tu zaplątał... Ty jego wyrzuć, Szmule. Ja cierpieć go nie mogę! ja jemu co zrobię... ja mu co złego zrobię!
SZMULE.

Zostaw to mnie, Nus; już ja i jego i tego Awrumela za drzwi wyproszę. (Tańcząc i skacząc do maski, przebranej za garbatego rebe). Jakiś ty ładny, rebe!

MASKA
(tańcząc naprzeciw niego).

Ja jestem z przedmieścia Czechajow, moja Rachela także tu jest i cała familja.

SZMULE
(j. w.).

A wy co tu robicie?

MASKA.

Co ja tu robię? Moje Dwojre ma czternaście lat, ożeniła się i ja przyszłem na wesele!

SZMULE.

No, przy twoich dzieciach wesołego szczęścia!

WSZYSCY
(tańcząc, wołają):

Wesołego szczęścia!

(Tymczasem rebice, przy pomocy drugiej żydówki, wniosła jedzenie i ustawia na ławkach i pulpitach. Dwie świeczki, przylepione do pulpitów. Żydzi zaczynają traktować się wódką).
MOZESA
(do Jojnego i Awrumela).
Ja widzę, wy tylko patrzycie, którędy ztąd wyjść.
JOJNE.

A ty, Mozeso?

MOZESA.

Och! i ja chciałabym wyjść — ztąd, Jojne! Ja się nie umiem weselić, jak drugie... a potem — ja się masek boję...

SZMULE
(zbliża się do Mozesy i mówi zmienionym głosym).

Dlaczego taka śliczna dziewczyna siedzi w kąciku koło takie dwa paskudne warjaty? Jeden to ma takie uszy, aż mu widno na dwie mile, a drugi to pajac, ale nie na purym, ale już tak na codzień... Czego ty, stary, od codnia garb nosisz? Ty garb połóż na ziemię!

(Wszyscy zanoszą się od śmiechu. Przez ten czas Dawid Nus mówi coś żydom).
JOJNE
(zdławionym od oburzenia głosem).

Ja nie wiem, kto ty jesteś, ale ty musisz być zły człowiek, kiedy ty ze starego i pobożnego człowieka się śmiejesz.

SZMULE.

Aj! aj! jak ty ślicznie mówisz, jak jaki pan... A ja myślał, że jak kto ma takie wielgie uszy, to za to już ma mało języka w gębie...

(Wykręca się do Nusa).
DAWID
(tańcząc, pyta)
Babusia, a zkąd wy jesteście?
SZMULE.
(t. s.).

A z za Czerniakowa.

DAWID.

A co tu robicie?

SZMULE.

A na bal-em przyszła.

DAWID.

A po co? po co przyszła?

SZMULE.

Żeby znaleźć Jańcia.

DAWID.

No, to ja jestem Jańcio.

SZMULE.

Una i Maryna — i mamy Lajbele za syna, za syna!

WSZYSCY
(tańczą i śpiewają).

No, to on jest Jańcio, a wuna Maryna — i mają Lajbele za syna, za syna!

(Przez ten czas Awrumel, Jojne i Mozesa chcą wyjść, lecz żydzi, z którymi się porozumiał Dawid, zagradzają drogę).
SZMULE.

Gdzie to śliczne kawalerowie idą? gdzie idą kawalerowie?

MOZESA.
Puśćcie nas, my chcemy ztąd wyjść!
(Żydzi coraz ciaśniejszem kołem otaczają Mozesę, Awrumela i Jojnego).
DAWID.

A dlaczego ty, chcesz iść z nimi? czy my nie dla ciebie towarzystwo?

MOZESA
(bardzo gwałtownie).

Nie! bo jesteście źli i ordynarni ludzie! bo i mnie i Jojnemu i temu staremu Awrumelowi przykrość chcecie zrobić!

DAWID
(wyzywająco).

W sklepie po nocy lepsza zabawa...

JOJNE.
(podnosi głowę i zaciska pięści).

Co ty powiedział?... Kto ty? Jak ty śmiesz?...

DAWID
(j. w.).

Ja mówię, co porządne i pobożne dziewczyny, uczciwe dziewczyny, które chcą, żeby ich kto szlachetny wziął za żonę, nie siedzą po nocy same z młodemi mężczyznami, choćby ten mężczyzna był taki wytrzęsiony i podobny do garbaty wrony, jak ty, Jojne!

REBICE
(która zbliżyła się naprzód sceny).

Co ten toreso gada?

GUSTA
(zapalczywie).
On łże!
MOZESA
(silnie).

On łże! on podły! To niegodziwy, to zły człowiek!

DAWID.

Kto teraz ordynarne i złe ludzie? My, co uczciwe, czy wy z Jojnem, co sobie wesele przed ślubem sprawiacie?

JOJNE
(rzuca się na Dawida i zrywa mu maskę z twarzy).

Ty chamie!

(Okropny wrzask i krzyk. Dawid chce się rzucić na Jojnego z pięściami, lecz Szmule go powstrzymuje).
REBICE i ŻYDÓWKI
(lamentują).

Co się stało? Pijany? Co on zrobił? On zrobił kłótnię!

(Awrumel pociąga Jojnego ku drzwiom i wychodzą. Na froncie sceny pozostaje Mozesa, Gusta ją pociesza).
DAWID
(za Jojnem).

Ty sam cham! ty sam bezwstydny błazen! pijany cham!

REBICE
(zmartwiona).
Ach, moi goście, moi mili goście! Wy mnie darujcie, wy mnie przebaczcie!... Ja nie jestem winna... wy pijcie i jedzcie i tańcujcie! Aj! aj! ten głupi, ten kapconowaty Jojne! On taki bogaty, takie gewizem maskę oberwał i obraził!
SZMULE.

Nie lamentuj, rebice; on, choć nic nie pił, ale już był pijany.

WSZYSCY.

Ha! ha! pijany!

REBICE.

Ja ci, Mozeso, nie pozwalam więcej z takim warjatem gadać, on ci tylko wstyd robi.

MOZESA
(płacząc).

Jojne nie jest warjat! to Dawid jest zły i nieuczciwy człowiek!

REBICE.

Ty sobie, Dawid, nic z niej nie rób. Proszę, goście, oto jest piernik purymowy Hementasz — jedzcie i pijcie i bawcie się do woli.

DAWID.

Ja jemu kiedy za tę jego śmiałość zapłacę!

SZMULE.

Teraz możemy się bawić, bo te garbate i brzydkie kapure już sobie poszli. No, Gusta, ja ci zaśpiewam piosenkę purymową, com ja się nauczył.

GUSTA
(z zachwyceniem).

Śpiewaj, tylko głośno!

(Mozesa uciekła podczas śpiewu. Wśród tańca zapada kurtyna).
AKT TRZECI.
Ta sama dekoracja, co w akcie pierwszym, tylko drzwi sklepiku przymknięte od ulicy. W izbie na dwóch krzesłach leży ciało zmarłego Lajbela, przykryte prześcieradłem. Na ziemi pali się w lichtarzu świeca. Nieco dalej na ziemi także stoi zapalony kaganek i szlanka wody, nakryta płótnem. Obok ciała siedzi na ziemi CHANA z załamanemi rękoma. Na łóżku śpi DAWID NUS, na drugiem łóżku siedzi LEJZOR BEM, na trzeciem MAMKA, BALCIA i inne dzieci. W sklepie koło kontuaru siedzi JOJNE z głową opartą o kontuar. Oparta o szafę stoi MARJEM w kącie. W chwili podniesienia zasłony długa pauza. Pod piecem AWRUMEL. Milczenie. Po chwili wsuwa się GUSTA później MEŁAMED.
SCENA I.
ஐ ஐ
GUSTA.

Pst! Marjem! Czy już przyszli grubery?

MARJEM.

Jeszcze nie — ale zaraz przyjdą.

(Gusta wchodzi, skradając się).
MARJEM.
Czy ty się boisz, Gusta?
GUSTA
(potrząsając głową).

Tak, Marjem, ja się bardzo boję śmierci! Ja-bym nie mogła zobaczyć teraz Lajbele. Ja nie mogę nigdy patrzeć na umarłego! To bardzo nie wesoło (po chwili). U nas też nie wesoło... U nas Mozesa słabuje od tej paskudnej awantury na purym bal.

MARJEM.

Ona może z tego słabować, Gusta — ona miała wielki wstyd i ona teraz już nigdy za mąż nie pójdzie, bo ona już teraz nie jest uczciwa dziewczyna.

GUSTA.

Ty wiesz, Marjem... ja słyszałam, że Dawid Nus chce po mnie swatów przysłać.

MARJEM.

Dawid Nus? On to chce na złość Mozesie zrobić.

GUSTA.

Może i tak, Marjem, ale ja biedna dziewczyna, u mnie niema posagu, to ja chętnie pójdę za Nusa.

(Pukanie do drzwi sklepiku. Jojne wstaje i zagląda przez drzwi).
MEŁAMED.

Czy tu jest Awrumel belfer?

JOJNE.
Jest — wejdźcie, rebe.
MEŁAMED
(wchodząc).

Ja nie powinienem nigdy już wejść na twój próg, Jojne... Ty mi zrobił dużą krzywdę i zwyczaje pogwałcił. Ty Nusowi maskę zdarł, mnie to rebice opowiadała. Ona się tak zmartwiła, że miała chorość przez dwa dni. Ja ciebie powinien był do sądu pozwać, ale ja tego nie chcę robić, bo ja wiem, że ty jesteś głupi i że ty może był pijany.

JOJNE.

Rebe! Lajbele umarł — on tam leży.

MEŁAMED.

Ja wiem: ja przyszedłem tobie powiedzieć, że ja nie chcę, żeby ty do mnie do szkoły przychodził. Jabym przez ciebie mógł stracić wszystkie ucznie w szkole. Ty mówił wczoraj na ulicy, że Lajbele umarł przez to, że w szkole niema powietrza i wilgoć jest. Nu — może jaka kobieta cię posłyszeć i swego syna odemnie z nauki odebrać.

JOJNE.

Wszystkie to zrobić powinny.

MEŁAMED
(wściekły).

Ty się wściekł? Ja tobie zakazuję to mówić! ja tobie proces zrobię za to, że ty mnie interes psujesz! Lajbele umarł nie z tego, że mało było powietrza, ale z tego, że ten głupi belfer Awrumel z nim za dużo gadał, objaśniał mu. On miał małą głowę, a w taką małą głowę jest tyle miejsca, co na elementarz potrzeba. Niech on całą książkę na pamięć umie, to jemu dosyć roboty.

JOJNE.

Ty mnie chcesz proces wytoczyć, mełamed? Może nawet jabym taki proces przegrał — ale ty przegrałbyś swój proces, jakby ci go Bóg wytoczył. Tam Lajbele świadczyłby przeciw tobie!

MEŁAMED.

I ty i Awrumel belfer jesteście dwa warjaty! Ty i jemu powiedz, że ja jego w mojej szkole nie chcę mieć. Niech on już z cmentarza do mnie nie przychodzi, bo on mi swoją głupotą wszystkie dzieci ze szkoły wystraszy. On nie ma u mnie miejsca!

(Wychodzi i spotyka się we drzwiach z gruberami).
GUSTA
(przerażona).

Marjem... żałobnicy idą... ja się bardzo boję.

(Ucieka do kąta).
JOJNE.

Marjem, powiedz ty Chanie, że idą grubery.

MARJEM.

Ty sam idź do niej, Jojne; ja się boję do niej mówić, ona bardzo zgryziona!

JOJNE
(idzie do Chany).
Chano, idą żałobnicy... wstań, zrób miejsce dla trumny...
CHANA
(lamentuje).

O! Och, ja nieszczęśliwa matka! co ja teraz pocznę bez mojego syna! bez mojego kochanego Lajbele!

JOJNE.

Nie płacz, Chano! ty źle robisz, krzycząc tak i lamentując. Pomyśl tylko — ty sama siebie teraz żałujesz i nad sobą płaczesz, nie nad biednym Lajbele, bo jemu lepiej teraz, niż przedtem.

AWRUMEL.

Lepiej, Chano, lepiej!

CHANA

Dlaczego jemu lepiej? Przecież on miał co jeść i do chederu go oddałam, jak miał trzy lata. Inne matki nie zmogą się tak wcześnie i dzieci ich dopiero w piąty rok do chederu idą, a jego posłałam na naukę, jak jeszcze był taki maleńki... I dziś go muszę karawaniarzom oddać!

AWRUMEL.

Dlatego właśnie, Chano, dlatego, żeś go takiem maleńkiem dzieckiem do chederu posłała, teraz go karawaniarzom oddać musisz.

CHANA
(patrząc szeroko rozwartemi oczami na Jojnego i Awrumela).

Co on mówi, Jojne? Czy on prawdę mówi?

JOJNE.
On prawdę mówi!
(Na progu sklepiku ukazują się obaj karawaniarze. Przez drzwi widać gromadkę dzieci, które cicho zaczynają śpiewać pieśń żałobną).
CHANA
(na klęczkach płacze).

Ja chciałam dla niego dobrze! Ja chciałam, żeby on od maleńkości był nauczony!

JOJNE.

Ale on był za słaby, a nauka za silna, Chano. Był on, jak ten kwiat... on potrzebował światła i powietrza, a tyś mu wszystko odebrała, Chano!

CHANA
(na widok wchodzących gruberów).

Nie bierzcie go jeszcze! nie bierzcie go jeszcze!

(Mamka wychodzi z dzieckiem na ulicę).
AWRUMEL.

Szczęście, że nie większe nieszczęście.

CHANA.

Szczęście, że nie większe nieszczęście!

(Żałobnicy biorą ciało Lajbela w prześcieradle).
1 ŻAŁOBNIK
(kłaniając się przed Chaną).

Gdzie tate tego dziecka?

CHANA
(ponuro).
Tate niema: ojciec uciekł.
ŻAŁOBNIK.

Matko, niech ci przebaczy! (Zwraca się do dzieci). Bracie, niech ci przebaczy! Siostro, niech ci przebaczy!

(Przez uchylone drzwi widać żydów, mężczyzn, stojących na ulicy. Lejzor Bem; Jojne, Awrumel wychodzą za ciałem. Żałobnicy wychodzą ze sklepiku. Nus przewraca się na łóżku i zakopuje w bety. Pozostają same kobiety.


SCENA II.
MARJEM, GUSTA, CHANA, NUS śpi.
ஐ ஐ
CHANA
(lamentując).

O, Lajbele! Lajbele! byłoby lepiej, żebyś wcale na świat nie przyszedł!

MARJEM.

Nie krzycz, Chano!... masz jeszcze inne dzieci!

CHANA
(j. w., ubiera się do wyjścia).

Och! teraz muszę patrzeć jak go do trumny kładą! Och, ja muszę iść do ochrony!... ja muszę gotować...

MARJEM.

Idź lepiej do roboty, Chano; może ci to zejdzie z głowy.

CHANA

Nie zejdzie mi to z głowy! Tyle pieniędzy, co ja na szkołę wydałam — i teraz to wszystko karawaniarze zabrali... Balcia, ty trzewiki po Lajbele jutro weźmiesz; ja ciebie do chederu zaprowadzę. Ty się ucz!

(Wychodzi lamentując).
MARJEM.

Ja pójdę z tobą, Chano. Tobie będzie weselej na ulicy.

(Wychodzi za Chaną).


SCENA III.
GUSTA, później MOZESA, NUS śpi.
ஐ ஐ
GUSTA.

E! iść za mąż, to wieczne lamenty i zmartwienia! a nie iść za mąż — grzech! Jabym wolała nie iść... ale chciałabym iść... Mozeso! (Mozesa wychodzi wolno; jest słaba i zmieniona) — Dlaczego ty, Mozeso, wstała? Czemu ty nie leżysz, kiedy ci ciotka pozwoliła? Ja za ciebie w sklepie posiedzę.

MOZESA.

Ja chciałam porządek w sklepie zrobić, obliczyć, co jest towaru i wszystko zabrać... Chyba, że ty, Gusta, może chcesz po mnie handel wziąć?

GUSTA.

Co tobie, Mozeso? Dlaczego ty chcesz handel zwinąć?

MOZESA.

Bo ja teraz nie mam dla kogo pracować, Gusto. Jak ty była mała i Chana, nasz brat był mały, a ojciec jeszcze, choć w szpitalu, ale żył — to ja musiałam pracować w handlu, żeby dla was wszystkich na życie starczyło. Ale teraz ty, Gusta, jesteś duża dziewczyna, Chaim jest u blacharza, biedny nasz ojciec na cmentarzu — to i ja mogę nie handlować więcej, Gusto... i odpocząć.

GUSTA.

Ty już pracować nie chcesz, Mozeso? ty sił nie masz do pracy?

MOZESA.

Nie, Gusto, ty mnie nie rozumiesz. Ja do pracy siły mam, tylko ja do handlu sił nie mam. Ja nie umiem obliczyć zarobku na każdem kawałku koronki i wstążki; ja nie potrafię już tak zrobić, żeby kundmana oszukać na wszystkiem (po chwili). Ja dawniej to dla was zrobiłam — i innych ludzi oszukiwałam nieraz, żeby wam ciepłą strawę dać... ale ja tego robić dziś dla siebie nie chcę i nie będę...

GUSTA
(siada u jej nóg).

Ja ciebie dobrze nie rozumiem, Mozeso. Ale mnie się zdaje, że ty jesteś bardzo mądra, więc to, co mówisz, musi być mądre i dobre. Ale dlaczego ty za mąż iść nie chcesz? Ty ciotkę bardzo tym uporem gniewasz. Może tobie chodzi i o ten wstyd, co tobie Nus na purym bal zrobił? Aj, Mozeso! on bardzo bogaty, bardzo tego żałuje i on mówi, że on tak przez zazdrość do Jojnego zrobił. On mówił, że jak ty gonie zechcesz, to on się ze mną będzie żenił...

MOZESA.

Jeżeli masz go w myśli, to idź za niego, Gusto — ale mnie się zdaje, że ty o Szmulu myślisz, Gusto, więcej i lepiej, niż o Nusie.

GUSTA.

Może, Mozeso, Szmule mi się więcej podoba — ale Szmule nie ma jeszcze nic i ledwie parę rubli zarobi. Co to za mąż! A Nus już czeladnik. Jak Nus po mnie przyśle, to pójdę za Nusa. A ty, Mozeso? ty musisz także iść za mąż. To grzech u nas, jak kobieta zostaje bez męża...

MOZESA.

Niech już będzie na mnie ten grzech, Gusto.

GUSTA.

Dzieci mieć nie będziesz, Mozeso!

MOZESA
(z wielką powagą).

Gusto! u nas żydów jest tyle biednych dzieci, co matek nie mają — one będą moje dzieci!

GUSTA.
To nie wszystko jedno, Mozeso! No — zrób, jak ty chcesz; ty już duża jesteś, ty wiesz, co lepiej. Ja tymczasem wezmę dzieci i pójdę z niemi na spacer. One bardzo smutne po Lajbele... (wybiega po dzieci). Ajzyk, Boruch, Bałcia! pójdziemy na spacer!
Nus się budzi; opiera rękę na łokciu i patrzy przed siebie).
GUSTA
(wybiegając z dziećmi).

Ja za godzinę odprowadzę dzieci. Czy ty tu będziesz, Mozeso?

MOZESA.

Nie wiem, Gusto.

SCENA IV
MOZESA i DAWID NUS.
Mozesa wchodzi za kontuar, układa rzeczy w porządku w pudełkach, owija je w papier, chwilę szuka papieru pod kontuarem, wyjmuje z szafki kapelusz, potem wchodzi do izby, szukając papierów pod łóżkiem. Spotyka się nagle ze wzrokiem Nusa, który wstaje i siada na łóżku. Mozesa cofa się, lecz on zrywa się i wyciąga do niej ręce.
MOZESA.

Czego ty chcesz, Nus, odemnie?

DAWID NUS.

Przebacz ty mnie, Mozeso!

MOZESA.

Ja ci odrazu przebaczyłam, Nus. Ciebie zły duch opętał i przez ciebie mówił; bo człowiek taki, jak ty, złym być nie mógł.

NUS
(po chwili gwałtownie)

Dlaczego ty nie chcesz być moją żoną, Mozeso? Czy dlatego, że ja ciemny prosty żyd? Ale ty źle myślisz o mnie, bo choć ja, tak jak Jojne, książek nie czytał i nie czytam, to przecież ja umiem liczyć, grosze robić i, jak będę miał własną piekarnię, to ja potrafię interes prowadzić.

MOZESA.

Właśnie, Nus, ja lękam się, że ty za mądrze i za dobrze prowadziłbyś swój interes... a ja nie byłabym dla ciebie na żonę zdatną. A potem, ty może myślisz Nus, że ja mam jaki posag i dlatego się na mnie łakomisz. Ja nic nie mam w handlu ci pomagać nie będę. A nawet nie mógłbyś powiedzieć, żeś wziął czystą i uczciwą dziewczynę, boś sam się o to postarał, żeby ludzie mówili inaczej.

NUS.

Jak się z tobą ożenię, Mozeso, to ludzie przestaną na ciebie gadać.

MOZESA.

Ludzie nigdy żle nie przestaną o drugich mówić. A potem, Nus, tobie nie o mnie chodzi, ale o ten pół sklepik i mój zarobek. Tylko ja przedtem pracowałam dla mojego rodzeństwa, a teraz miałabym na ciebie pracować?!

NUS.
Nie na mnie, Mozeso; ale na nas oboje i na nasze dzieci. Myby mogli jeszcze nawet do pieniędzy dojść... mieć nawet dużo pieniędzy — parę sto rubli — jakby my się bardzo oszczędzali i byle czem obchodzili.
MOZESA
(patrząc w oczy Nusa).

A co potem byłoby, Nus?

NUS.

Ny — jakto co potem?

MOZESA.

Tak — potem, jakby my mieli pieniądze?

NUS.

Ny — toby... toby my mieli pieniądze, tak jak inni bogaci żydzi.

MOZESA.

Nie, ja tego nie chcę, Nus.

NUS
(z coraz większą złością).

Tobie ten głupi Jojne w głowie przewrócił? Ny — ja myślał, że jak ty przez niego taki wstyd miała na purym bal, to ty się od niego odwrócisz i zrozumiesz, że taki zabity i głupi Jojne, to tylko wstyd może dziewczynie przynieść. Bo on się z tobą nie ożeni — on handel zmarnuje... on niedługo będzie po ulicach chodził i będzie taki, co to dzieci będą na niego kamieniami ciskały. Ty się sama od niego odwrócisz, Mozeso.

MOZESA.
Nie, Nus, ja i wtedy się nie odwrócę od Jojnego.
NUS
(j. w.).

I ty także, Mozeso, będziesz z nim po prośbie, jak żebrak, chodziła, bo i ty nie jesteś, jak każda uczciwa i mądra żydowska kobieta, co chce za mąż iść, pracować, mieć dzieci i handlować, po to, aby do czegoś dojść. Ty także zmarniejesz, bo ty zwarjowała, Mozeso. Ty jeszcze głupsza od Jojnego! (z coraz większą złością). Jak ty myślisz? — może ja cię będę bardzo prosił? To ty się mylisz! Jaby tobie łaskę był zrobił, żebym taką wygonioną pannę chciał za żonę wziąć. A tak, ja wezmę Gustę... a ciebie niech djabeł porwie!

(Wściekły, rzuca się na łóżko i okrywa się z głową).
MOZESA
(stoi chwilę, patrzy na niego, potem mówi z westchnieniem).

Biedna Gusta!...

SCENA V.
MOZESA, JOJNE, AWRUMEL, NUS (śpi).
Jojne wchodzi wolno i, niewidząc Mozesy, która wróciła do sklepiku, siada przy kontuarze i opiera głowę na ladzie.
ஐ ஐ
MOZESA.

Jakto? jużeście wrócili? Nie byliście na cmentarzu?

AWRUMEL
(cicho).

Jojne od śmierci Małki nie może patrzeć na otwarty grób i słuchać, jak śpiewają „Kolerachmen“. Ja jego sam namówił, żeby do domu wrócił, bo źli ludzie mogą powiedzieć, że on robi jakie sztuczki.

MOZESA
(smutno).

Jak on nie może o Małce zapomnieć!

AWRUMEL.

On o niej nigdy nie zapomni, Mozeso. Ona była dla niego jak słońce! Ona, jak umierała, to swoją duszę w niego przelała i dlatego on już będzie do śmierci do niej należał — bo on jej wszystko winien, co jest w nim lepszego, Mozeso!

MOZESA
(składając ręce na piersiach).

A ja będę także do śmierci do Jojnego należała, bo ja winna mu to, co jest we mnie lepszego, Awrumel!

AWRUMEL
(patrzy na nią uważnie).

Ja ciebie dopiero teraz rozumiem, Mozeso!

MOZESA
(milczy chwilę — idzie do kontuaru, składa rzeczy, potem patrzy na Jojnego).

On nikogo z nas nie widzi. On cały jest w myśli tej chwili, kiedy Małkę w grób kładli... A ja chciałabym z nim pomówić, Awrumel.

AWRUMEL.

Pomów ty z nim, Mozeso! Mnie rebe ze szkoły wygnał. Jojne mi to mówił; ja sobie siądę na schodkach przed sklepem. Słońce już zachodzi, ale jeszcze go trochę jest. A słońce nic nie kosztuje, ono nas wszystkich jednakowo grzeje... czy bogatych, czy biednych.

(Wychodzi i siada na stopniach przed sklepem, ale drzwi są przymknięte).
MOZESA
(wychodzi cicho do Jojnego i dotyka jego ramienia).
JOJNE
(podnosi oczy łez pełne).

Kto mnie woła?

MOZESA.

To ja, Jojne. Daruj mi to, że ci tu przeszkadzam w myśleniu, ale ja chciałam ci powiedzieć ważną rzecz, Jojne. Ja zwijam handel i wyjeżdżam z Warszawy.

JOJNE.

Dlaczego ty to robisz, Mozeso?

MOZESA.

Ty wiesz, dlaczego ja to robię, Jojne!

JOJNE
(po chwili).

Ty dobrze robisz, Mozeso, ty bardzo dobrze robisz. Dziękuję ci — ja teraz także wiem, co zrobię. Ty, kobieta, miała więcej odwagi, jak ja. Mnie wstyd przed tobą, Mozeso!

MOZESA.

Ja ci powiem, Jojne, dlaczego ja miałam więcej siły. Bo ja ją brałam od ciebie. A ty nie miałeś zkąd brać odwagi i chęci. Ta, co była twoją siłą — ona w grobie!

JOJNE.

Ale, choć ona w grobie, ona zawsze przy mnie. Ale, gdzie ty jedziesz, Mozeso? dokąd? co będziesz robiła?

MOZESA.

Z Galicji przyjechały tu dwie żydówki. One mnie mówiły, ża tam miłosierni ludzie założyli tanie kuchnie dla biednych i że tam trzeba pomocnic. Ja prosiłam już dawno, żeby mi się o takie miejsce wystarały. I wczoraj mi powiedziano, że takie miejsce jest.

JOJNE.

Dlaczego ty chcesz tak daleko jechać Mozeso? Ty możesz i tutaj taką pracę mieć i tak samo drugim służyć.

MOZESA.

Nie, Jojne, ja tak samo drugim służyćbym tu nie mogła...

JOJNE.

Dlaczego? Przecież wszyscy biedni są jednakowi.

MOZESA
(cicho, po chwili wahania).

Tak, Jojne,.. ale ja tutaj nietylko biednych miałalabym w sercu. A im trzeba się oddać całą duszą; ty sam tak mówiłeś, Jojne... Ja muszę odjechać, koniecznie... Bądź zdrów, Jojne... Dziękuje tobie, żeś mi powiedział, co ja mam robić w życiu i że nie sam handel mi w życiu pozostał.

JOJNE.

Idź spokojnie Mozeso! Ja tobie także dziękuję; tu przy tobie było mi cicho i dobrze. Ty i Awrumel, jedni nie śmieliście się ze mnie i słuchali tego, co ja powiedziałem. Inni żydzi na mnie rzucali obelgi i patrzyli, jak na warjata, bo ja nie jestem jak oni i zowią mnie nieposłusznym warjatem.

MOZESA.

I mnie także nazywają nieposłuszną, Jojne, za to, że ja za mąż nie chcę iść według woli familji i swatek. Oni mówią, że każda żydówka musi iść za mąż, musi! I gdybym tu została, nie miałabym ani chwili spokoju. Dlatego z tąd pójdę, bo ja nie mogę być ta-kiem na targu zwierzęciem, które kupić przez swatów koniecznie trzeba! (po chwili). Ja jednak zostałabym tutaj, gdybyś ty mi to kazał, Jojne!

JOJNE.

Nie — idź lepiej, Mozeso! U ciebie także dusza inna. Ty mogłabyś zostać żoną niekochanego przez ciebie człowieka i być taką nieszczęśliwą, jak była ze mną Małka (gorączkowo). Nie! nie! nie! nie trzeba!

MOZESA
(silnie, patrząc w oczy Jojnego).

Ty gdybyś zechciał mnie, ja zostałabym, Jojne!

(Zakrywa twarz).
JOJNE
(zdziwiony).

ja? ja? coś ty powiedziała, Mozeso?

(Chwila milczenia. Słychać cichy śpiew, w żargonie Awrumela po za drzwiami sklepiku).
JOJNE
.

Ja ciebie nie zatrzymam, Mozeso! idź lepiej odemnie!

MOZESA
(postępuje ku drzwiom).

Bądź zdrów, jojne!

JOJNE.

My się nieraz jeszcze spotkamy, Mozeso, my oboje nieposłuszni... My po jednych ścieżkach chodzimy.

(Słychać łoskot od uderzenia we drzwi kamieniem i jęk Awrumela).
MOZESA.

Co to jest?

(Drzwi się uchylają, wchodzi przez nie Awrumel, trzyma w ręku kamień).
AWRUMEL.

Jojne! dzieci już na mnie kamieniami rzucają.

JOJNE.

Za co, Awrumel? za co?

AWRUMEL.

Za to, że ja siedział na słońcu i wiersze sobie układał... Ja zapomniał, że ja na ulicy i moje wiersze zacząłem śpiewać; mnie było dobrze, mnie było ciepło — ja był rad, ja się weselił — ja piosneczki chciał układać... i nagle ja dostał kamieniem w głowę. O! takie małe chłopaki, takie dzieci śmiały się ze mnie i zaczęły na mnie piaskiem i kamieniami ciskać! Takie małe! (po chwili). I ja nie mogę więcej na słońcu siedzieć i moje wiersze śpiewać! (po chwili). Tam są moje uczniowie z chederu! Oni już wiedzą, że mnie rebe wygnał!

JOJNE.

Złe! złe dzieci!

AWRUMEL.

Nie dzieci złe, to ich rodzice złe, bo nie nauczyli swoje dzieci litować się i kochać ludzi.

JOJNE.

Ja pójdę — ja te dzieci ukarzę!

(Idzie ku drzwiom, otwiera je; widać gromadkę dzieci, które z piskiem uciekają; Jojne patrzy za niemi i później wraca na front sceny).

Nie, Awrumel, ja tych dzieci ukarać nie mogę! Ja tak samo robił, kiedy ja był mały! A przecież ja sam winny temu nie był! Ty dobrze mówisz, że rodzice temu winni, Awrumel! (Po chwili). Ale ja pójdę! ja im powiem to, co im rodzice powinni powiedzieć. (Otwiera drzwi i opiera się o nie; mówi zwrócony do gromady dzieci). Dlaczego wy, dzieci, na biednego starca kamieniami ciskacie? On wie, co nędza, co bieda, co zmartwienie, co niedola. On całe życie dzieci nauczał i był dobry dla nich. On dziś starej głowy nie ma gdzie złożyć, bo on chciał waszego dobra! I dlatego, że on garbaty, wy mu w słońcu nie dajecie siedzieć...

JEDNO z DZIECI
(podnoti kamień i ciska nim na Jojnego; inne z krzykiem).

Jojne, Jojninke! a ungehorter!

(Uciekają).
AWRUMEL.

Podnieś ten kamień, Jojne! I ty będziesz jednym z tych, na których dzieci kamieniami rzucają...

(Jojne schyla się po kamień. Mozesa cofa się przerażona patrząc na Awrumela).
MOZESA.

Dawid Nus to także powiedział.

JOJNE.

On to mógł powiedzieć, Mozeso, bo Nus został się w duszy taki sam, jak te dzieci, okrutny. Teraz, Awrumel, każdy z nas ma kamień na drogę, na życie!

MOZESA.

O! i ja chciałabym mieć też taki kamień Jojne!

JOJNE.

Ty już go miałaś, Mozeso, tam na purym bal, kiedy ci Nus obelgę w oczy cisnął; to był kamień cięższy i gorszy, niż ten, Mozeso! Ty go będziesz mieć w sercu życie całe.

MOZESA.
Tak, Jojne, ty to dobrze powiedziałeś. Bądź zdrów, bądź zdrów Awrumel!
(Odchodzi powoli, przyglądając się Jojnemu i przymykając drzwi).
AWRUMEL.

To dobra i szlachetna dziewczyna! Ona byłaby dobrą dla ciebie żoną, Jojne.

JOJNE.

Ani ona, ani żadna! Nie mów mi nigdy o ożenieniu, Awrumel!

AWRUMEL.

Ja też pójdę, Jojne... Ja pochodzę po chederach, może mnie gdzie wezmą. Ale rebe Ajzyk musiał już i innym mełamedom o mnie powiedzieć... I tak mi już przyjdzie na starość gorzkie łzy wylewać i chyba żebrać po miłosiernych ludziach.

JOJNE.

Dokąd ja będę miał co jeść, ty Awrumel, nie będziesz głodny! Ty się ze mną dzielił twojem myśleniem, twoją nauką; ty mnie objaśniał, jak ona, jak Małka, kiedy jeszcze żyła. I mnie się zdawało czasem, że to ona mi ciebie zesłała, żebyś ty mnie oświecił i z ciemności i z głupoty wywiódł. Ty był dla mnie więcej, niż ojciec, i ja ciebie bardzo kocham, mój stary przyjacielu!

AWRUMEL.
Ja będę jeszcze pracy szukał. Ja jeszcze napisał trochę hebrajskich i żargonowych wierszy... Jabym chciał złożyć tyle pieniędzy, żeby w książkach wydać... Aj! aj! żeby mi się to udało! jaki jaby szczęśliwy był!
SCENA VI.
CIŻ SAMI i STARY FIRUŁKES, wchodzi wolno i staje zdziwiony.
ஐ ஐ
FIRUŁKES.

Ty nie na kirkucie?

JOJNE
(cicho).

Nie... mnie głowa boli!

FIRUŁKES.

To się przejdź... przeluftujesz się, to cię bolenie odejdzie.

JOJNE.

Ja w sklepie zostanę; a potem ja chciałem z tatą pomówić.

FIRUŁKES
(ciągle zły i zmieszany; pod chałatem ma pakunek, który stara się ukryć).

Ja dzisiaj czasu nie mam!

JOJNE.

Ja długo mówić nie będę... (po chwili z drżeniem trwogi). Tate, ja ztąd pójdę precz!

FIRUŁKES.

Zkąd? gdzie?

JOJNE.
Ze sklepu, z handlu.
FIRUŁKES.

To idź... Ja ci mówił, cobyś się luftował.

JOJNE.

Ja nie na spacer; ja chcę iść, tate, ale zupełnie od ciebie w świat, między ludzi!

FIRUŁKES.

Widzicie go! w świat! Czy ty pił dzisiaj dużo wejn? co?

JOJNE.

Ja nic dziś nie pił, tate.

FIRUŁKES.

Ty musiał pić — ty jesteś getrocket! Ty pójdziesz, ale jutro ze mną na giełdę pod bank; ty zobaczysz, jak się interesa robią. Ja ciebie z handlu zwolnię, bo ty osioł jesteś zabity... ale ty ze mną pod bank iść musisz!

JOJNE.

Ja nie pójdę z tobą, tate!

FIRUŁKES
(wściekły, bijąc kijem o podłogę).

Pójdziesz! Ja ciebie nauczę słuchać ojca! Ty mnie zadużo kosztujesz, a nic nie robisz;, ty mnie tyle kosztujesz, co kamienica, a w kamienicy mieszkają lokatory i płacą komorne, a w tobie nikt nie może mieszkać i ty próżny stoisz i żadne procenty nie niesiesz. Ja tobie znów nowy chałat kupił na wiosnę. Un mnie ten chałat tyle kosztował, coby mnie kosztowało, cobym kamienicę odtynkował — tobym podniósł komorne; a tak ja nie mogę podnieść komorne. Ty wiesz teraz, co ty mnie kosztujesz? ty... warjat!

JOJNE.

Ja też nie chcę więcej cię kosztować, tate, i nie chcę od ciebie ani jadła, ani chałata. Ja sobie pójdę i sam na siebie zarobię.

FIRUŁKES
(j. w.).

Siste! jak ty możesz zarobić? co ty możesz narobić? Ty! Do handlu trzeba mieć i kepełe i serce. A ty nie masz ani jedne, ani drugie.

JOJNE

Ja nie chcę handlować, ja pójdę za robotnika.

FIRUŁKES.

Oj waj! ty się wściekł z gorąca? Jojne, Jojninke, ja poślę po policję, niech oni ciebie do szpitala odwiozą!

JOJNE
(już coraz energiczniej).

Niech tate nie krzyczy. Ja ani warjat, ani pijany. Ja wiem, co mówię. Ja chcę tylko mieć co zjeść i gdzie spać, a pieniędzy zbierać nie chcę, bo takie pieniądze to zawsze z krzywdą biednych zebrane!

FIRUŁKES.
Pieniądz jest pieniądz; jak on jest w mojej kieszeni, to on już mój. Jak go drugi głupi mnie sam w ręce pcha, jabym był warjat, żebym ja go nie wziął.
JOJNE.

Ale ty, tate, często wydzierasz taki pieniądz drugiemu, a nie on sam ci ten pieniądz oddaje!

FIRUŁKES.

To jego wina... Czemu ja od niego jestem mądrzejszy i silniejszy? Żebym ja był taki, jak ty, tobym dziś nie był mądry Firułkes, kupiec Firułkes — ale kapcan Firułkes...

JOJNE.

Ale ja, tate, będę kapcan i chcę pracować, jak inne kapcany. Dlaczego ja miałbym ludzi oszukiwać? Czy nie mam takich samych rąk, jak inni ludzie? Ja mam takie same plecy do dźwigania ciężarów, jak inni ludzie — ja chcę pracować, jak inni ludzie!

FIRUŁKES.

Handel jest lżejszy i zyski niesie.

JOJNE.

A dlaczego my mamy tylko lżejsze mieć roboty i większe zyski? Nie, tate, ja z tobą nie zostanę, ja się od ciebie pieniędzmi obracać nie nauczę. Ja na to był zawsze zabity — dlatego ja pójdę!

FIRUŁKES
(w pasji).
A! ty teraz iść chcesz, kiedy ty mógłbyś odrobić to, co ja na ciebie wydał na maleńkiego!
JOJNE.

Jeżeli ja co zarobię, to ja tobie oddam, tate — ja się postaram.

FIRUŁKES.

A gdzie ja mam na to pewność? Jak ty tu jesteś, to ja mam pewność, że ty może co zaczniesz; a jak ty będziesz po świecie ganiał, to ja za tobą pędzić nie będę.

JOJNE.

To próżno, tate... ja nie zostanę, ja dłużej twojego chleba jeść nie będę!

FIRUŁKES
(podnosząc kij).

Ja ciebie ściągnę kijem przez głowę, to ty się upamiętasz!

JOJNE
(chwytając kij w powietrzu).

Tate! ty mnie nie trącaj! Ty możesz na siebie i na mnie nieszczęście ściągnąć!

(Firułkes stara się uspokoić, ale nie może; chodzi tu i tam, nareszcie staje i krzyczy).
FIRUŁKES.
Gaj weg! ty wyskrobek! Niech cię djabeł porwie!
(Jojne idzie ku drzwiom, zatrzymuje się i ogląda na ojca).
JOJNE.
Bądź zdrów, tate!
FIRUŁKES.

Gaj weg!

(Jojne wychodzi i przymyka drzwi za sobą. Podczas sceny Jojnego z ojcem Awrumel wyszedł cicho ze sklepu).


SCENA VII.
FIRUŁKES, NUS (śpi), później JOJNE.
ஐ ஐ
FIRUŁKES
(chodzi chwilę po sklepie, pluje, mruczy, potem zabiera w kieszeń niektóre przedmioty z szafy, zagląda do izby i mówi, nie widząc Nusa, zakopanego w bety).
Niema nikogo! (Patrzy na przedmioty znajdujące się w izbie, i mówi) — Ny! co to warte? To nie warte? To nie warte i dwudziestej części tych pieniędzy, co mi asekuracja zapłaci... Uni na tem jeszcze dobry interes zrobią... że ja ich łachy zaasekurował! (Idzie ku drzwiom i spogląda przez nie). Ten szmendryk poszedł, już poszedł... A niech idzie, niech go djabeł porwie! Taki syn; to żaden syn! Trzeba się spieszyć, zanim kto wróci. (Wraca; wyjmuje butelkę z naftą z kieszeni). Nafta (wącha). Nafta z benzyną, to się najlepiej pali! (Kropi naokoło kontuaru podłogę, wyjmuje z kieszeni wióry, które rozrzuca dokoła; macza paczkę wiórów w nafcie i wciska pod kontuar, potem wyjmuje z kieszeni zapałki i zapala. Robi to wszystko gorączkowo; chwilę czeka. Widząc, że dym wydobywa się z pod kontuaru, biegnie ku drzwiom i, będąc przy nich, obraca się triumfująco do publiczności). Tak się robi pieniądze! So macht man Geld!!
(Chce wychodzić, otwiera drzwi i staje jak wryty, spostrzegając Jojnego).
FIRUŁKES
(bardzo szybko).

Czego tu chcesz?

JOJNE.

Ja wróciłem, tate; chciałem książki zabrać, co one są w kuferku Małki...

(Chce wejść).
FIRUŁKES
(j. w.).

Tu niema nic dla ciebie — idź precz!

JOJNE
(postępując na próg, prawie siłą rozpaczliwą).

Ja muszę mieć te książki, tate... ja nic już od ciebie nigdy nie zechcę, tylko daj mi te książki!

FIRUŁKES
(ochrypłym głosem).

Gaj weg!

JOJNE
(spostrzegając dym).

Tate! tam się pali! pali się w sklepie!

FIRUŁKES
(z wściekłością).

Cicho! stul pysk! Pali się — to moje!

JOJNE.
Ale tam się spalą rzeczy Chany i Marjem i moje książki!
(Biegnie do kontuaru. Nus się budzi, zrywa się z łóżka i staje na przejściu między izbą i sklepikiem Jojne gasi ogień).
FIRUŁKES
(jak szalony).

Nie gaś! nie gaś! Zostaw, chodź ze mną, wynoś się!

JOJNE.

To wióry! to nafta! Co to? kto to podłożył (z krzykiem). To ty! to ty, tate! Ty sam ten ogień podłożył!

FIRUŁKES
(siniejąc z gniewu).

Ty milcz! Tobie sądzić ojca nie wolno!

JOJNE.

Ty dla pieniędzy chciał podpalić! podpalacz!

DAWID NUS
(wychodząc ze sklepu).

Podpalacz! Ja pójdę po policję! Niech cię wezmą w kryminał!

JOJNE
(cofając się).

Ty, Nus, był także tutaj?

NUS.
Ja był! ja spał! ja.... ja byłby się spalił!... Niech was obu wezmą w kryminał!...
JOJNE.

To nie on... to nie tate... to ja!...

NUS.

Wy dwaj! Ja was dwóch z naftą i wiórami złapał!...

FIRUŁKES
(w ataku apopleksji).

Ja? w kryminał? — i to przez mego syna, co mnie z sekretu wydał?!... Ja?!... (Bije rękami w powietrzu i pada na ziemię). O!...

JOJNE
(podbiega do ojca).

Tate! tate! co tobie?!

FIRUŁKES
(chrapliwie z największym wysiłkiem).

Precz! precz! ty zły syn! ty mnie zgubił, ty bądź przeklęty!! (Unosi się trochę i mówi strasznym, chrapliwym głosem następujące przekleństwa): Żebyś dostał ciężkiej choroby! Nigdy dla ciebie niema wesela! Masz zawsze chodzić w wielkiem zmartwieniu! Żebyś się wiecznie skarżył na swój los! Bądź przeklęty!!

(Umiera).
DAWID NUS
(porywa kij Firułkesa i dotyka nim Jojnego).

Idź precz ztąd, Jojne! Ty pod przekleństwem! Ojciec cię przeklął... Ty pod jednym dachem z ludźmi być nie możesz; ty już do ludzi żywotne nie należysz... Ja ciebie nawet do kryminału nie oddam, bo dla ciebie niema gorszej kary, jak przekleństwo! Precz, ty nieczyste stworzenie!

(Kijem usuwa Jojnego ze sceny, który się cofa, zakrywając oczy rękoma).
Zasłona wolno spada.
AKT CZWARTY.
Scena przedstawia piwnicę ciemną, brudną, wilgotną, w niej żydowska piekarnia, w głębi piec rozpalony do czerwoności, przy nim stoi piekarz wpół nagi (tors nagi) z wielką łopatą do wsuwania mac; obok niego Awrumel (także tors nagi), znędzony i biedny, podaje mu macę. Na prawo stół podłużny, wązki, przy nim Jańcio w chałacie długim i czapce, bierze w rękę każdą macę, którą mu podaje Dawid Nus, stojący przy maszynie do robienia mac. Naprzeciw Jańcia na ławce siedzi młody żyd, który kółkiem z rączką każdą macę kilka razy kreśli. Naprzeciw Nusa, po drugiej stronie maszyny siedzi na wysokim stołku Szmule i wsuwa ciasto do maszyny. Nus kręci korbą, wyjmuje ciasto i podaje Jańciowi, ten ogląda w milczeniu i oddaje żydowi z kółkiem, który, po naznaczeniu macy, rzuca ją na stół. Ztamtąd bierze macę mały chłopiec (Szalek z aktu 2-go) i podaje Awrumelowi, ten piekarzowi, który wsuwa na łopatę i kładzie do pieca, po chwili wyjmuje i drugi pomocnik wrzuca ją do kosza. Na drugim końcu stół wązki i długi; na końcu stołu siedzi żyd Sznajder i ten kawały ciasta kraje na mniejsze kawałki, potem rzuca na stół. Dokoła stołu stoi sześć kobiet bosych, biednych i te ciasto gniotą. W kącie na lewo stoi stolik mały i na nim robotnik wygniata ciasto, obraca i obtacza w mące. Wszędzie stoją miski z wodą, kobiety i robotnicy często myją w nich ręce. Ciemność prawie zupełna. Przez otwarte drzwi na lewo widać sień, oświetloną kawałkiem świeczki. Worki z mąką i kilka kobiet żydowskich, siedzących na ziemi w zupełnem milczeniu. Na scenie kosze płaskie, pełne już gotowych mac.
SCENA 1.
JAŃCIO, NUS, SZMULE, AWRUMEL, SZALEK, PIEKARZ, SZNAJDER, ROBOTNIK, sześć kobiet, w głębi żydówka.
ஐ ஐ
(Chwila milczenia. Wszyscy pracują).
JAŃCIO
(nagle rzuca macę do kosza, który stoi obok niego mówiąc):

Pasek!

DAWID NUS
(odziany, w butach, spodniach, w koszuli, kamizelce, w ręku fajka).

Co to, Jańcio? znów zepsuta?

JAŃCIO
(mrukliwie).

Una się przylepiła... ja nie mogę pozwolić, coby ją w piec kładli. Ja tu jestem od samego rabina, coby się żadna maca nie strefiła.

PIEKARZ
(w głębi).

Awrumel, spiesz się; jesteś stary nudziarz, niedołęga i śpioch! Ja stoję napróżno z łopatą i czekam, aż mi podasz macę. W ten sposób daleko nie zajdziemy z robotą.

AWRUMEL.

Ja się spieszę... ja się spieszę...

SZMULE
(głowa ogolona i na samym czubku krymka z różnokolorowej włóczki, z chwastem).
Un się spieszy, jak kaczka na weselu.
(Śpiewa).
AWRUMEL.

Jak kaczka na wesele!

(Kobiety się śmieją).
NUS.

Cicho bądź, Szmule! Ty zawsze musisz hałas robić! (Odwraca się do kobiet, z których dwie stoją bezczynnie i śmieją się do Szmula). Czego Wy nic nie robicie? Czego wy zęby szczerzycie do tego myszygene, co sam głupi, jak jego mycka, co ją ma na głowie?

SZMULE

Ty to mówisz, Dawid, przez zazdrość, że ja echt elegant kawaler i kobiety się za mną oglądają... Ty się już ożenił z Gustą, to na ciebie nikt nie patrzy, ale ja jestem jak ten ptak, co jeszcze sobie gniazdka nie usłał.

JAŃCIO
(rzuca macę).

Pasek!

NUS.

Znów pasek! Aj! aj! co to Jańcio wyrabia! Ty wszystką mąkę Trejny Przyszpiler na ziemię ciśniesz! Ona będzie na nas zła, jak po macę przyjdzie.


SCENA II.
CIŻ SAMI, CHANA, BALCIA, później WŁAŚCICIEL PIEKARNI.
ஐ ஐ
CHANA
(z woreczkiem mąki i z koszykiem).

Dawid! ja także przyniosłam moją mąkę na mace. Ja chciałam rano dać Jańciowi, żeby tobie oddał, a ja się bałam, że un jeszcze na ulicy gdzie położy...

DAWID

Postaw, Chano, kosz i mąkę; po odpoczynku będziemy piekli twoje mace...

(Chana stawia kosz i mąkę: przyczepia do kosza chustkę czerwoną).
CHANA.

Ja tu naznaczyłam mój kosz... Ja do niego przyczepiłam moją chustkę i koło niego posadzę Balcię. Niech ona siedzi i pilnuje. Co? ty uciekniesz? ty chora? Una mówi, że chora, że ją w piersiach boli! Una przecie nic nie robi, tylko w chederze cały dzień siedzi... Dawid, Dawid! Gusta kazała ci powiedzieć, że była z waszem dzieckiem u doktora.

(Dawid kiwa obojętnie głową).
SZMULE.
Chano! twój Jańcio jest bardzo niegrzeczny!
CHANA

Oj wej! znowu? Czfemu ty, Jańciu, jesteś niegrzeczny? Ty możesz zarobek stracić... Ty wiesz, że jak ty się ze mną godził u rabina, to przyrzekał, że będziesz pracował.

JAŃCIO
(rzuca macę).

Pasek!

SZMULE.

Czego ty, Chana, się z nim pogodziła? Ty mogła się z nim nie godzić.

CHANA

Jakże to? On był żywotny, a ja bez niczego! Jakże to można być? Ja poszła do rabina i prosiła o rozwód i chciała dać pięćdziesiąt rubli. A on mówi: „Chana, Chana“ ciebie nowy mąż będzie więcej kosztował, niż pięćzdiesiąt rubli. Ty się pogódź z Jańciem i wydasz na to dwadzieścia rubli, a my jemu damy miejsce, bo on jest pobożny, choć mruczkowaty“. No i my się pogodzili... i on niby jest, ale się wszyscy na niego skarżą.

SZMULE.

A żeby on się był odrzekł od zgody, to Chana mogłaby iść za mnie.

CHANA

Żeby on się odrzekł, to jabym się zamówiła nie wziąć więcej nigdy męża.

(Wchodzi Trejne ze sługą i zabiera kosz mac, który jej Dawid wskazuje).
TREJNE
(z aktu 1-go, już jako mężatka).

Ja dałam dużo mąki... kosz nie pełny...

DAWID.

Dużo było pasek.

TREJNE.

Ny! co mnie do tego? Jak ja temi macami cały dom obdzielę?

(Wchodzi właściciel piekarni, żyd, w marynarce. Trejne zabiera kosz, płaci mu i wychodzi. Właściciel chodzi pomiędzy stołami, dogląda roboty. Chwila milczenia).
WŁAŚCICIEL
(zatrzymując się przed Dawidem).

Obermaszynist, macie dużo cudzej mąki?

DAWID

Ciągle znoszą, ale małe obstalunki.

WŁAŚCICIEL.

Od kiedy zaczniemy piec na sprzedaż?

DAWID.

Ja myślę, może jutro z południa.

(Wchodzi żydówka z małem dzieckiem i podaje właścicielowi worek mąki).
ŻYDÓWKA
(bardzo biedna).
Tu jest moja mąka. Ja jestem Ruchla Ehrenberg — ja tylko proszę, żeby mało było odrzucone pasek, bo ja bardzo biedna, a u nas w domu jedenaście osób będzie świętowało.
WŁAŚCICIEL.

Gdzie wasz kosz?

ŻYDÓWKA.

Ja nie mam kosza, ja biedna, ja fartuch czysty rozścielę.

WŁAŚCICIEL.

Mace się połamią.

ŻYDÓWKA.

Ny, co robić? Ja się ledwo na mąkę zmogłam.

CHANA
(do Jańcia).

Niech Jańcio uważa na moją mąkę i na Balcię. Ja idę do ochrony. Będzie Jańcio co wieczorem jadł? nie? Znów się gniewa, nic nie gada! Un mi znów bieliznę zabierze i pójdzie. Un nawet rabinowi nie chciał powiedzieć, co un z tą bielizną zrobił mokrą i gdzie un ją zapodział! (do właściciela). Ale pan Klejberg to już moje mace darmo upiecze.

WŁAŚCICIEL.

Kto wy jesteście?

CHANA

Żona waszego... Un bardzo pobożny i rozumny żyd... tylko my bardzo biedni...

WŁAŚCICIEL.
Dobrze, już dobrze! (do Dawida Nusa). Na co one czekają, tamte kobiety w sieni?
DAWID.

Une przyniosły mąkę, my będziemy piekli ich mace także.

(Chana wychodzi).
WŁAŚCICIEL
(staje koło pieca).

Kto to jest za pomocnika? Nu, zupełnie stary, on się ledwo na nogach trzyma.

PIEKARZ.

Żeby ja miał innego pomocnika, to dwa razy tyle mac byłoby już wypieczonych.

WŁAŚCICIEL.

Ruszaj się stary, a prędzej... Do pieniędzy to prędzej łapy będziesz wyciągał jak do roboty! (do piekarza). Trzeba go na noc zmienić; taka robota to żadna robota! Ja tobie dobrze płacę, piętnaście kopiejek na dzień, to ty rób za te piętnaście kopiejek!

AWRUMEL.

Ja się będę starał!

WŁAŚCICIEL.

Nie, nie, to nie może być! Święta za pasem, a my jeszcze na święta na sprzedaż piec będziemy. Trzeba zmienić pomocnika, piekarz!

JAŃCIO
(rzuca na ziemię macę).
Pasek!
DAWID NUS
(do właściciela cicho).

Un tak ciągle robi! Un jest strasznie uparty.

WŁAŚCICIEL.

To wasza wina; dlaczego mace do desek przylegają?

DAWID.

Un je sam przylepi, jak je do stołu przyciśnie. Ja jego oddawna znam, on taki zły na wnętrzu i tak drugim na złość robi.

WŁAŚCICIEL.

Ny... jak my nie swoją mąkę pieczemy, to niech on się złości — ale jak my zaczniemy swoją mąkę piec, to niech un będzie mniej... mniej pobożny, bo ja pójdę do rabina i poproszę, żeby go zmienił.

PIEKARZ.

Wiatr strasznie dmie na dworze.

WŁAŚCICIEL.

Bardzo brzydka noc — deszcz ze śniegiem pada.

DAWID.

Ja trochę pójdę się przespać, panie Klejberg. Szmule siądzie na moje miejsce, a robotnik wie także, co podmaszynista robi. Ja bardzo zmęczony, bo robię już trzy dni i dwie noce.

WŁAŚCICIEL.
Idź ty, Nus, do mnie na górę i tam przylegnij w sionce. Tylko nie śpij długo... Czekaj, ja z tobą pójdę.
DAWID.

Niech robotnik weźmie się teraz do mąki z tych koszów; prędko przygotowywać ciasto; podmaszynista będzie wam rozporządzał, kobiety niech nie próżnują! Jest dużo mac już gotowych do maszyny, to piekarz ma robotę!

WŁAŚCICIEL.

Piekarz niech nie wychodzi i koło pieca zostanie... (we drzwiach do żydówek, siedzących w sieni). Niech kobiety zabierają sobie mace, które już są gotowe. Niema miejsca, żeby tak stały.

DAWID.

Kiedy się wszystkie spóźniają, a potem razem przyjdą!

(Odchodzi z właścicielem).
SZMULE
(w podskokach, nakładając sobie fajkę):

Ja kawaler jak brylant,
Nie garbaty, nie frant,
Żyję niby jaki pan,
Wiwajt kawalerski stan!

PIEKARZ.

Ty, Szmule, zawsze wesół i szczęśliwy!

SZMULE
(w podskokach):

Piękny, śliczny jak motyle,
Podskakuje sobie Szmile,
Ma policzki niby róże,
A na święto nowe spodnie!

(Wszyscy się śmieją).
PIEKARZ.

Tyby się nie śmiał, żeby ty miał żonę i czternaście dzieci!

SZMULE.

U ciebie, Szender Sokstenbried jest czternaście dzieci?

PIEKARZ.

Czternaście, jak jeden nic!

SZMULE.

Nyl co to za liczba... czternaście dzieci? Ty miej piętnaście... to wtedy?

Fircen kinder nie radość,
Niekompletny tak sendel,
Dzieciów całe piętnaścioro,
To dopiero piękny mendel!

A co? jaki ze mnie poet!

AWRUMEL
(który przechodzi przez izbę i myje sobie ręce w misce).

Poet?... Ty, Szmule, ty jesteś poet!

(Śmieje się smutnie).
SZMULE.

Jestem poet, bo układam wiersze.

AWRUMEL
(j. w.).

Wiersze? to są wiersze?

SZMULE.

A co ma być, stara wrono? Może ty umiesz ułożyć wiersze? A ja ci ułożę wiersze na fajkę, na twój garb, na nos Sokstenbrieda i na wszystko... uf ałes... Ty nie potrafisz tak, bo żebyś potrafił, to byłby z ciebie marszelik, a nie taki kapcan, jak jesteś...

AWRUMEL
(powoli).

Nie, Szmule — ja takich wierszy, jak ty, nie umiem układać. Ale ja umrę, a o Awrumelu Teodor to ludzie jeszcze mówić będą, a o Szmulu Szplinder to nikt nie wspomni.

SZMULE.

Ty byłeś zawsze myszygene, Awrumel, dlatego ty teraz taki nędzarz i kiedy jeszcze z głodu umrzesz... Ty mówisz, że o tobie po śmierci mówić będą, a dziś jak idziesz po ulicy, dzieci za tobą kamieniami rzucają. Ja tam widziałem, ty szedł i sam do siebie coś gadał, a dzieci biegły za tobą i kamieniami ciskały!

AWRUMEL.

Nie szkodzi, Szmule, nie szkodzi! Niech oni ciskają — mnie takie kamienie już nie bolą — ja do nich zwyczajny.

SZMULE.

Za mną nie będą dzieci kamieniami ciskały.

AWRUMEL
(powoli odchodzi do głębi).

Nie, Szmule, za tobą nie będą dzieci kamieniami ciskały!

SZMULE.

Spodziewam się! Ja będę wielki bogacz, będę miał własną piekarnię... ożenię się z córką jakiego kupca. Ja i moja żona będziemy codzień jedli mięso i makaron i będziemy pili arbatę z samowaru; a na spacer to ja będę nosił rękawiczki i laskę, a moje żone parasolkę. U nas będzie lustro i kanapa z Franciszkańskiej od meblarza i na szafie miedziane rondle — i wszystko! wszystko będzie fein i git!

Wszystko będzie fein i git,
Bo pan Szmule mądry żyd,
Mądry żydek i wesoły,
Chociaż teraz jeszcze goły!

(Wybiega, śmiejąc się i tańcząc, do sieni).
AWRUMEL.

To się nazywa mądry żyd! Może on i mądry, taki żyd!

SCENA III.
AWRUMEL, PIEKARZ, ROBOTNIK, SZALEK, BALCIA, SZNAJDER, JOJNE, JAŃCIO, sześć kobiet, w sieni kobiety.
Podczas całej rozmowy poprzedniej, biedne bardzo żydówki wnoszą mąkę, kosze ustawiają na ziemi i wychodzą do sieni. Balcia śpi koło kosza. Piekarz w głębi. Jańcio siedzi filozoficznie z założonemi rękoma. Przez drzwi wchodzi Jojne. Jojne jest bardzo blady i zmieniony; ma na sobie ubiór robotnika i jest przewiązany sznurem grubym w pasie. Zatrzymuje się w progu i zapytuje robotnika.
ஐ ஐ
JOJNE.

Czy tu jest stary żyd, Awrumel? On miał pomagać przy pieczeniu mac.

(Robotnik pokazuje na Awrumela).
JOJNE
(podchodzi do Awrumela).

To ja, Awrumel!

AWRUMEL.

A! a! co ty, Jojne?

JOJNE.

Tak... ty mnie wczoraj na placu powiedział, że ty w piwnicy na Gnojnej będziesz koło macy pomagał i żeby ja do ciebie przyszedł.

AWRUMEL.

Ja myślał, że ja już dostanę zapłatę dziś wieczór, to ja chciał się z tobą podzielić, Jojne, ale ja widzę, że oni dopiero razem za całe dwadzieścia cztery godzin będą płacili.

JOJNE.

Ty nie myśl o mnie, Awrumel, ty się o mnie nie kłopocz, ty myśl lepiej o sobie.

AWRUMEL.

Kiedy ty bardzo, Jojne, jesteś biedny i ja przecież pamiętam, że ty także nigdy nie myślał o sobie, tylko o mnie i o innych jeszcze biednych. Ja widział wczoraj, jak ty jeszcze małemu chłopcu, co kości na podwórzu zbierał, bajgełe za ostatni grosz kupił.

JOJNE.
On był bardzo biedny, głodny, ten chłopiec i on był sierota.
AWRUMEL.

Ty także głodny, Jojne, i także sierota! (Po chwili). A gdzie ty spał, Jojne?

JOJNE.

Ja nigdzie nie spał, Awrumel, ja nie miał gdzie spać, ja całą noc po ulicy chodził i bardzo się bał, żeby mnie nie złapali. Potem ja długo na kamieniu koło mostu siedział. (Po chwili). Bardzo ciężko dostać pracę. Inni ludzie silniejsi odemnie, odtrącą i odepchną. Czasem, jak się zaczną pchać, kiedy trzeba co z fury zładować, to mnie aż popchną na ziemię i po mnie przejdą. Ja takby nie potrafił.

AWRUMEL.

Ty tak nie potrafisz, dlatego ty jesteś na spodzie — oni na wierzchu, oni mają pracę i zapłatę — a ty nie masz nic...

JOJNE.

Tak! tak! ludzie się nawet dziwią i gniewają, że ja taki słaby chcę dźwigać ciężkie rzeczy. A ja co mogę robić innego, Awrumel? Ja rzemiosła nie umiem żadnego, mnie tate do handlu sposobił — ja za stary, żeby mnie kto do terminu wziął — siły nie mam, żeby ciężkie roboty robić... Źle, Awrumel, żydowi, jak jego tylko do handlu sposobią... Jak on handel straci, albo handlować nie chce, to co on ma robić? on ma głodem mrzeć! (po chwili). I żeby tylko ludzie jeszcze inne były, ale ludzie, Awrumel, to jałmużnę dadzą, ale pracę to wydrą... A ja żebrakiem być nie chcę... ja ich dobroczynności nie chcę: ja chcę, żeby mi dali pracować na mały kawałek chleba!

AWRUMEL.

Dlatego ja nawet już ludzi o pracę nie proszę, bo jeszcze ust nie otworzę, a mnie już rzucają kopiejki, żeby się mnie pozbyć!

JOJNE.

Co ja się nachodził, naprosił! — wszędzie byli więksi, silniejsi odemnie. Ja tylko sposobny do ręcznej pracy, a inni, co mieli więcej siły, zabrali mi ją zaraz. I nieraz, jak ja widziałem, Awrumel, jak oni tak między sobą się jedli i kłócili o ten zarobek — ja uciekł, Awrumel, bo mi wstyd było i mnie i ich! (Ogląda się) Kto to? Jańcio? Co on tu robi, Awrumel?

AWRUMEL.

On się pogodził z Chaną i on teraz jest od rabina przy macach, co on jest... pobożny.

JOJNE
(z gorzkim uśmiechem, kiwając głową)

I jemu za tę pobożność płacą! O! I on się z Chaną pogodził! i on znów tam do nich powrócił... O, Awrumel! a ja myślał, że jemu duszno, jak mnie, i że on poszedł w świat pracować i starą skorupę z siebie zrzucić!

(Szmule powraca i siada do roboty na miejsce Nusa; pomaga mu żyd, który krajał macę kółkiem).
AWRUMEL.

Może on chciał i to zrobić, Jojne, ale on siły nie miał. ja wiem, że on dużo biedy przeszedł... Co chcesz, Jojne! on był tylko pobożny...

JOJNE
(z goryczą).

Tak, on był tylko pobożny, tak jak ja był tylko handlarzem. Jego ojciec przeznaczył na pobożnego, a mnie ojciec przeznaczył na handlarza. U nas zawsze przeznaczają z góry — i żony i mężów i na to, co robić się ma w życiu. I powiedzą, od dziecka: ty będziesz ludzi oszachrowywał — a ty będziesz udawał pobożnego. I nieszczęście dla tego, kto się sprzeciwi!... Nieszczęście, nędza i głód, albo on wrócić znowu do tego, co mu przeznaczone, musi! (Po chwili). Ale ja nie wrócę; ja matce odpowiedział, żeby ona to, co po ojcu zostanie, oddała moim braciom. Oni z tego zrobią tysiące — w nich jest duch Firułkesów; oni nie będą mieli pół sklepik, oni będą mieli całe sklepy na Marszałkowskiej, albo na Nowym Świecie i dzieci swoje przeznaczą także na wielkie kupcy, już takie kupcy, co to się kapcany przed nimi kłaniają. I oni będą bardzo miłosierne i dobre ludzie dla takich, co są suche gałęzie na drzewie i nie umieją zarobić; a jak zobaczą takiego, jak ty, jak ja — jak zobaczą, jak za nami dzieci będą krzyczeć i kamieniami rzucać, to powiedzą: Patrzcie, to biedne warjaty, im trzeba szpital ufundować, żeby ludzie nie powiedzieli: u żydów nędza jest, a bogate serca nie mają! (po chwili). Niechby oni te pieniądze, co oni dają na dobroczynność, dali na to, żeby nas nauczyć pracować i pracę, choć biedną, ale nie handel kochać — to oni by lepiej zrobili!

PIEKARZ
(w głębi).

Awrumel! ty już dosyć odpoczął — chodź na swoje miejsce.

AWRUMEL.

Jojne, ty odemnie pieniędzy wziąć nie chcesz — ale ja tobie dam zarobek.

JOJNE.

Daj, Awrumel! daj! Ja siłę znajdę... Mnie czasem się szelki od trag w ciało wkrajały, tak mnie cisnęły, a ja nie czuł i był szczęśliwszy, jak tam w pół sklepik u ojca... Co ja mam robić, Awrumel?

AWRUMEL.

Ty idź dziś na noc na moje miejsce pomagać piekarzowi mace podawać. Umyj ręce... ja ci powiem, co masz robić.

JOJNE
(myjąc ręce).

A ty, Awrumel?

AWRUMEL.
Ja pracował już... ja zarobił trzydzieści kopiejek, mnie do świąt dosyć i na święta starczy. Ja pójdę i położę się spać w ubraniu. Chodź, ja powiem piekarzowi, że ty na moje miejsce jesteś.
(Odchodzą w głąb do piekarza; po drodze Jojne spostrzega Balcię i pochyla się ku niej).
JOJNE.

Balcia!

BALCIA
(budząc się i radośnie wyciągając ręce do Jojnego).

Jojne! to ty? Gdzie ty był tak długo? Czemu ciebie w sklepik niema?

JOJNE.

Bo ja teraz pracuję, Balcia. Ja nie mam czasu w sklepiku siedzieć. Ale ty mnie poznała, Balcia, choć ja nie mam chałata i taki znędzony...

BALCIA.

Ty był dobry, Jojne... ty mnie i Lajbele mięso i wino dawał, ty nam także śliczne historje opowiadał... Teraz mnie bardzo smutno... Mozesa także poszła!

JOJNE.

Ty bardzo blada, Balcia! Czy ty chora?

BALCIA.

Ja nie chora, tylko ja się uczę... Ja do chederu codzień chodzę.

JOJNE

Do chederu! Awrumel, ona taka blada, jak Lajbele!

BALCIA.

Mnie się spać chce, Jojne...

(Usypia. Jojne idzie w głąb do piekarza z Awrumelem i tam rozmawiają chwilę po cichu; Jojne się rozbiera i wchodzi do pogłębienia, Awrumel powoli wychodzi ze sceny).
SZMULE.

Pan obermaszynist coś się długo wysypia... Trzeba kazać go zbudzić. (Do kobiet). No, dalej, nie zakładać ręki, nie odpoczywać, jak jakie księżne...

SCENA IV.
JOJNE, SZMULE, BALCIA, PIEKARZ, SZALEK, SZNAJDER, JAŃCIO, młody żyd z kółkiem, sześć kobiet, ROBOTNIK, ŻYDÓWKI, GUSTA.
ஐ ஐ
GUSTA
(wchodzi z dzieckiem maleńkiem na ręku; jest bardzo blada, zmieniona mówi powoli i widocznie ledwie się na nogach trzyma. Jest ubrana w perukę ze wstążki).

Gdzie Dawid? Jabym chciała z nim mówić.

SZMULE
(odwraca się).

Aj! to ty, Gusta? Ja ciebie odrazu poznać nie mógł.. Dawid poszedł na górę trochę przylegnąć. Ja ciebie dawno nie widział, Gusta!

GUSTA.

Ja słabowałam długo, Szmule, ja ciągle słabuję...

SZMULE.
Czemu ty po nocy wstajesz i chodzisz, Gusta?
GUSTA.

Dziecko chore, Szmule. Ja byłam u doktora, un kazał i mnie i dziecku lekarstwo kupić. Ja zaniosła do apteki i przyszła do Dawida po pieniądze...

SZMULE.

Bardzo dziecko chore?

GUSTA.

Doktór mówi, że bardzo. Ja jego nie chciała wziąć z sobą, bo tam deszcz i wiatr na dworze, ale u nas w stancji mieszka Łaja Fainbube i u niej pięć chłopaki strasznie złe i niepoczciwe. Oniby mogli mojemu dziecku krzywdę zdobić. Ja musiała wziąć dziecko z sobą. Aj!

SZMULE
(przypatrując się jej uważnie).

Aj, Gusta!... jak ty się zmieniła! Dawniej ty była wesoła i świeża, jak róża, a dziś...

GUSTA.

Ja przecież za mąż poszła, Szmule — a to nie rozkosz i nie zdrowie dla kobiety... Ja wiem, że ja była jak włos, taka dziewczyna, a teraz...

SZMULE.

To tobie, Gusta, za Dawidem źle?

GUSTA
(obojętnie).

Co ma być źle? Nie jest dobrze, tak jak za mężem.

(Patrzy na Szmula uważnie).
SZMULE.

Dlaczego ty na mnie tak patrzysz, Gusta?

GUSTA.

Ja sobie tak patrzę i myślę, czy, jak tybyś się ze mną ożenił, to mnieby było lepiej, jak teraz?

SZMULE.

Może tobieby i było lepiej, a może nie. Dawid więcej zarobi — może ci dać więcej.

GUSTA.

Ale Dawid ani mnie, ani dziecka nie ma w sercu. On myślał, że ja będę zdrowiutka, jak Mozesa, ale ja zaraz zaczęła słabować i nic nie mogła robić. On się za to na mnie gniewa, a mnie przez to chorość jeszcze większa napada (po chwili). Ty pamiętasz, Szmule, jak ty dwa lata temu na purym bal piosenki śpiewał i za babusię był ubrany?

SZMULE.

A ty, Gusta, miała dwa pióra we włosy — w twoje długie, kędzierowate włosy!

GUSTA
(smutnie).
Ja już nie mam długie, kędzierowate, czarne włosy! Mnie obcięli moje włosy, kiedy mnie pod baldachim poprowadzili. (Patrzy smutnie na Szmula). Jak ja na ciebie patrzę, Szmule, to mi się na wnętrzu strasznie smutno robi.
SZMULE.

Dlaczego, Gusta? Przecież ja nie grabarz i mam wesołą gębę.

GUSTA.

Ale mnie się tak zdaje, co ja widzę wszystko dawne przed sobą — tak jak ja była młoda i śpiewała i była zdrowa i wszystkiemu się cieszyła... I potem mnie się tak zdaje, że ja umarłego przed sobą widzę.

SZMULE
(po chwili).

To dziwne, Gusto — i mnie się tak zdaje, że ja umarłego przed sobą widzę.

(Stoją chwilę w milczeniu; nagle Szmule podskakuje i zaczyna śpiewać):

Nie płacz Gusta, nie płacz Szmile
Już minęły dawne chwile!
Skiknij, jakby młody wróbel
I zrób sobą wszystkim jubel!

GUSTA
(zachwycona).

Ach, Szmule! Szmule! jakie ty zawsze żarciki wyprawujesz!

PIEKARZ
(do Jojnego).

Daj mi ten fartuch, co leży koło tej małej dziewczynki.

JOJNE
(idzie i bierze fartuch).
Czy ten?
ŻYDÓWKA
(która stała przy fartuchu).

Nie ruszaj — moje mace już gotowe. Weź próżny fartuch. Nie ten — i tu jest mace... Ten koło kosz...

PIEKARZ.

Ułóż także mace w koszach, bo ten głupi nawet ich porządnie ułożyć nie umiał.

(Jojne układa mace w koszach; powoli wchodzą żydówki, ale nie zabierają koszów, tylko stoją i rozmawiają z sobą. Przychodzi także dwóch podrostków i stary żyd).


SCENA V.
CIŻ SAMI, i DAWID NUS.
ஐ ஐ
SZMULE.

No, to i twój mąż, Gusta.

(Idzie na swoje miejsce).
DAWID
(siadając do roboty).

Czego ty odemnie chcesz, Gusta?

GUSTA.

Mnie trzeba pieniędzy na lekarstwo dla mnie i dla dziecka. Rubel i czterdzieści siedem kopiejek.

DAWID
(pracując).
Ja nie mam pieniędzy.
GUSTA.

Dla mnie to już mniejsza, ale daj ty choć na lekarstwo dla dziecka, Dawid!

DAWID
(dając jej pieniądze).

Ja mam tylko trzydzieści kopiejek.

GUSTA.

Lekarstwo kosztuje osiemdziesiąt pięć kopiejek. Ty miał jeszcze wczoraj pięć rubli — gdzie ty podział te pięć rubli?

DAWID.

Ja mąki za to kupił i do spółki ze Srulem Packowerem wszedł. My także upieczemy mace i będziemy sprzedawać. Na tem my możemy zrobić interes.

SZMULE.

Ty masz kepełe do geszeftu, Nus! Ej Gusta, ty masz mądrego męża!...

GUSTA.

Mnie w aptece nie zborgują. Oni na rozpłatę lekarstwa nie dają. Kupcy, to dywany i lustra na wypłaty dają, ale lekarstwa, Szmule, nie dadzą.

DAWID
(do Gusty).

Poczekaj, to się lekarstwo kupi w święta, jak się na mace zarobi...


SCENA VI.
CIŻ SAMI, MARJEM i CHANA.
ஐ ஐ
MARJEM.

Czy moje mace już gotowe?

DAWID.

Zobacz sama Marjem. Umiałaś dać znak jaki?

CHANA

A moje? A, już upieczone! To ja zaraz wezmę!

MARJEM.

Une były w koszyku Lejzora, ot tu-.. ich układają; to moje (Spostrzega Jojnego, który układa mace). Jojne! to ty? Gdzie ty bywał?

CHANA

Jojne! Patrz, Jojne!

DAWID
(odwracając się szybko).

Jojne? gdzie Jojne? (spostrzegając Jojnego, który zaczyna układać mace drugiej żydówce). Precz! nie ruszaj mac!

WSZYSCY.

Dlaczego?

DAWID.

On jest przeklęty!

WSZYSCY
(z przestrachem odsuwają się od Jojnego).
On jest przeklęty!
(Na środku pozostaje Jojne i Nus).
DAWID NUS
(z siłą i gniewnie).

Ty, Jojne, jesteś pod heremem! Czy ty nie pamiętasz? czy ty zapomniał o tem, że ciebie ojciec przeklął i herem na ciebie rzucił? Czy ty nie wiesz, że ty gorszy, jak nieczyste zwierzę i że tobie do ludzi nie wolno się zbliżać? Tobie kropli wody nikt podać nie może. Z tobą nikomu pod jednym dachem zostawać nie wolno!

(Odwraca się do tłumu).

Przez niego umarł stary Firułkes! jego ojciec!

TŁUM.

Przez niego umarł stary Firułkes!

DAWID.

On chciał podpalić!

TŁUM.

Podpalić!

DAWID.

Un jest morderca! un przeklęty! un warjat!

TŁUM.
(z wzrastającą grozą).

On jest morderca! On jest przeklęty warjat!

JOJNE
(zdławionym głosem).

Jakie ty masz prawo, Nus, to mówić? Ty sam jesteś zabójca... bo ty dla geszeftu nie chcesz ratować swego dziecka i lekarstwa mu kupić nie chcesz... Jakie ty, Chana, masz prawo mnie nazywać zabójcą, kiedy ty Lajbele zabiła, kiedy ty teraz chcesz przez cheder Balcię zabić?!

CHANA

Zawrzej gardziel, ty opętany!

JOJNE
(z wielką mocą).

To wy zawrzyjcie gardziele! — wy, co dla geszeftu, dla odłożenia grosza na handel, głodzicie i siebie i swoje dzieci cały tydzień! wy, coście córki swoje posprzedawały przez swatki! — wy, co macie całe kupy dzieci, które robactwo toczy i nędza na kirkut wymiata!

DAWID NUS
(dysząc ciężko).

Ty gorszy, jak nieczysty duch, jak sam djabeł! Ty się dotknął do mace biednych ludzi, ty mi mąkę zepsuł! ty mąkę mi zanieczyścił!

TŁUM
(z okropnym wrzaskiem).

On przeklęty! On zepsuł nam mąkę! On zepsuł nasze mace! Niech nam zapłaci za mąkę! Co my teraz będziemy jedli na święta?!

JOJNE.

Ty mówisz Nus, że ja nieczyste zwierzę, że odemnie sam djabeł lepszy?... To wy jesteście jak zwierzęta złe, ciemne, nieczyste i dla geszeftu żyjące! To wy jesteście pod heremem świata, nie ja!

DAWID NUS
(rzuca się na Jojnego i uderza go).

Masz, ty zuchwały warjat!

(Jojne pada na ziemię i w tej chwili cały tłum z przerażającym wrzaskiem rzuca się na niego; biją go i szarpią przez chwilę, potem Chana pierwsza pociąga za sobą inne kobiety).
CHANA

Chodźmy do właściciela. Niech on nam za naszą mąkę zapłaci.

MARJEM i INNE.

Chodźmy! chodźmy! on musi nam za niego zapłacić!

(Tłum wybiega).
NUS
(do rzemieślnika i piekarza).

Chodźcie i wy ztąd wszyscy; my musimy iść do rabina i powiedzieć, co się tu w piekarni stało. Teraz tu wszystko nieczyste i grzeszne.

JAŃCIO.

Tak, teraz tu wszystko pasek! Chodźcie, chodźcie! Ja nie pozwalam więcej mace piec!

(Wybiega Nus i Jańcio, piekarz, rzemieślnik i Szalek).

SCENA VII.
JOJNE, BALCIA, później AWRUMEL.
Jojne leży na ziemi długą chwilę, wreszcie podnosi głowę i jest pokrwawiony.
ஐ ஐ
JOJNE
(cichym głosem).

Wody... wasser... O! wasser! (przychodząc do siebie z goryczą). Ja pod przekleństwem! mnie nikt Wody me poda! (usiłuje wstać, dowlec się do miski i nie może). Nie mogę... wody!

(pada. Z kącika wysuwa się Balcia, idzie ku niemu i bardzo zmartwiona, klęka przy nim).
BALCIA.

Ty chory, Jojne? Oj! z ciebie krew się leje! ja tobie dam wody!

JOJNE.

Ty odejdź odemnie, Balcia, ja pod przekleństwem... odejdź!

BALCIA.

Pod czem, ty, Jojne? pod czem? Ja nie rozumiem... Ty chcesz pić, ja tobie dam wody. (Zaczerpuje rękoma z miski wodę i wyciąga ręce, jak muszle, do Jojnego). Pij, Jojne! Ja tobie obmyję i tę krew, co tobie źli ludzie na twarzy zrobili.

JOJNE.

Ty się mnie nie boisz dotknąć, Balcia?

BALCIA.
Dlaczego się ciebie bać, Jojne?
JOJNE.

Prawda... ty jeszcze mała, ty jeszcze czyste dziecko... ty mnie jeszcze możesz dotknąć i dać mi wody...

(Balcia pochyla się nad nim, on pije z jej rąk złożonych wodę).
AWRUMEL
(wbiega).

Jojne! Jojne! co się tutaj stało? Oni cię bili! oj jej!

(Klęka przy Jojnem, który unosi się trochę z ziemi).
JOJNE.

Dziecko i taki, za którym kamieniami rzucają! Oni tylko jedni!...

Kurtyna zapada.
AKT PIĄTY.
Dekoracja przedstawia zakątek na kierkucie. Zima. Noc jasna, księżycowa. Drzewa okryte śniegiem. Na lewo kilka grobów żydowskich, kamiennnych grobów bogatszych z tablicami wysokości człowieka. Na prawo i w głębi mogiły niskie, z powtykanemi w ziemię drewienkami i deszczułkami bez napisów. Pomiędzy grobami niema ścieżek. W głębi mur czerwony, ceglany, za murem próżnia i widnokrąg.
SCENA 1.
Za podniesieniem zasłony chwilę pada śnieg; scena zupełnie pusta; potem śnieg ustaje, wschodzi księżyc i oświetla scenę. Między grobami widać BARDZO STAREGO ŻYDA i WNUCZKĘ ŁAJĘ, brodzących po śniegu. Bardzo stary żyd ma dużą, siwą brodę, maleńkie oczy; prawie nie ma śladu ust, ani rysów twarzy. Jest mały, zgarbiony, oparty na kiju. Odziany bardzo biednie, z szalikiem naokoło szyi. — Łaja — młodziutka, śliczna dziewczyna, rumiana i zdrowa. Odziana także nędznie i owinięta w grubą chustkę; trzyma się dziadka za rękaw.
ஐ ஐ
BARDZO STARY ŻYD.
Un... oni sobie chcą w piecach napalić może. Zima bardzo straszna!
ŁAJA.

Dziadku, im zimno; oni się chcą ogrzać.

B. STARY ŻYD.

To drzewo należy do umarłych!

ŁAJA.

Umarli się o to procesować nie będą, dziadku... Nie łap ty już dziś tego złodzieja... Niech kn sobie weźmie gałązkę, niech jemu także będzie ciepło.

B. STARY ŻYD.

Ty młoda jeszcze jesteś i dlatego tak mówisz, Łajo...

ŁAJA.

Ja przecież nieraz sama takich nędzarzy wspomagałam, dziadku, jak oni tu pod mur cmentarny przyszli. (Po chwili). Ja, dziadku, nie chciałabym nigdy na świat wyjść z kierkutu; tu jest tak ładnie, tu jest wszystko! W lecie trawa, kwiaty, motyle, w zimie tyle śniegu i tak cicho... I ci umarli tacy dobrzy, ja ich kocham dziadku. Ja znam ich wszystkich, ja z nimi rozmawiam. Ja najlepiej kocham tę młodą kobietę, co jej grób w kąciku, pod murem. Ona się nazywała Małka. Ja pamiętam, jak ją przywieźli. Była taka piękna...

BARDZO STARY ŻYD.

Una nie była taka piękna, jak córka kotlarza w Siedlcach. Ja pięćdziesiąt tat temu robił dla tej córki kotlarza białą atłasową suknię.

ŁAJA
(zachwycona).

Ach, dziadku!

BARDZO STARY ŻYD.

Tak, atłasową suknię z kwiatkami na piersiach... Una więcej kosztowała, niż sto rubli, ta suknia.

ŁAJA
(zachwycona).

Ach, dziadku! Jabym chciała umrzeć, żeby mieć taką piękną suknię!

BARDZO STARY ŻYD.

Ty możesz dziesięć razy umrzeć, a ty takiej sukni nie będziesz miała.

ŁAJA.

O! dziadku, patrz! z grobu tej młodej Małki ktoś wziął deseczkę. Niema deseczki; tu także niema; tu był ktoś taki, komu było zimno; nie trzeba się gniewać, dziadziu, ja sama nowe deseczki powtykam. U nas leżą w poczekalni nowe. A teraz chodź, dziadku, do domu.

BARDZO STARY ŻYD.

Ty masz litościwą i miłosierną duszę, Łaja. Ty masz bardzo czyste i dobre serce; a dlatego masz takie dobre serce, że ty jeszcze za ten mur cmentarny od urodzenia nie wyszła. Gdyby ty wyszła, świat poznała, zobaczyła, jak na nim ludzie strasznie się drą o grosz — to tybyś się zmieniła i już takiego czystego serca nie miała.

ŁAJA.

Ja też ztąd nie wyjdę, dziadku. Ja pozostanę tu z tobą i z niemi wszystkiemi! Mnie tu tak dobrze z wami!

(Wychodzą. Pauza).


SCENA II.
JOJNE sam.
Bardzo nędzny, ledwie ubrany, idzie pod murem. Na nogach ma podarte filcowe pantofle, powiązane sznurkiem; wiatr rozwiewa jego łachmanami. Śnieg znów sypać zaczyna.
ஐ ஐ
JOJNE
(dochodzi do grobu Małki, pada na ziemię w śnieg i woła łkając):

Małko! Małko!

(Chwila milczenia).

Małko! to ja; Jojne! Ja się tu przywlokłem na twój grób; Małko! Ja dłużej żyć nie mogę, bo mi strasznie źle! — strasznie źle, Małko!

(Podnosi głowę i patrzy na grób Firułkesa, na prawo).
Tam jest mój ojciec... On ma piękny i bogaty nagrobek; widać, że on był bogaty, możny — ale ja na tamten grób umierać nie pójdę, tylko na twój, Małko! — choć ty biedna, nie masz nawet deseczki, ludzie tobie ją zabrali! Ja także chcę iść do ziemi, Małko! mnie tam nie będzie zimno, nie tak strasznie, nie tak źle, jak tu... jak w tej chwili...
(Z pomnika Firułkesa wyśuwa się cień starego Firułkesa).
CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Tobie jest źle... ty nie chciał mnie słuchać... ty nie chciał tak żyć, jak inni, jak ja, jak twój dziad, jak twoje naddziady...

JOJNE
(na klęczkach, zasłaniając twarz).

Tate! tate!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Ty chciał być mądrzejszy, jak inne żydy, jak pobożne i mądre żydy, które handlować umieją i mogą... U nas buntować się nie wolno... a kto się buntuje, ten jest jak robak przecięty na dwoje. On się po ziemi wije, ale on jest już umarły.

JOJNE.

Ja nie mógł inaczej!... ja nie mógł!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Ty nie mógł? ty nie chciał! Ty za to głodny i spragniony włóczyć się będziesz do końca dni twoich. I nikt ci ręki nie poda... nikt cię nie obroni... Każdy gnać cię będzie precz, jak tego psa szkodliwego i nikt cię nie przytuli, bo złe było życie twoje, szkodliwe i nikczemne, przeklęte!

(Cicha muzyka harf. Z muru wysuwa się cień Małki. Małka ubrana jest tak samo, jak stary Firułkes, w bardzo długą białą draperję; jest blada zupełnie i mówi tkliwym i rzewnym głosem).
CIEŃ MAŁKI.

Życie twoje było szlachetne, wielkie i błogosławione!

JOJNE
(w zachwycie).

To twój głos. Małko! ja słyszę głos twój kochany! To ty! to ty! Och! jakaś ty piękna, ale jak ty odemnie daleko!

CIEŃ MAŁKI.

Nie, Jojne’ ja przy tobie bardzo blisko, choć ręka twoja nie może mnie dotknąć... Ja byłam nietylko blisko ciebie, ale ja byłam już tobą samym, Jojne... Kiedy umierałam, moja dusza przeszła w ciebie, Jojne, i ty wtedy ocknąłeś się do czynu, do walki, do łez i bólu!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.
Ty się wtedy zrobił nieposłuszny i zbuntowany. Ty wtedy stał się głupim i ciemnym.
CIEŃ MAŁKI.

Ty wtedy przejrzał, Jojne, ty wtedy poznał, gdzie jest światło i prawda.

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Ty wtedy pierwsze pieniądze, które ci za twoją zgryzotę dawali, odrzucił!

CIEŃ MAŁKI.

Ty wtedy łez swoich sprzedać nie chciał i serca sprzedać nie chciał.

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Od tego dnia ja poznał, że ty w handlu jesteś zguba, bo o sobie myśleć nie chcesz!

CIEŃ MAŁKI.

Od tego dnia ty przestał myśleć o sobie i zaczął myśleć o drugich, biedniejszych ludziach.

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Ty handel mój zmarnował!

CIEŃ MAŁKI.

Ty duszę swoją wzbogacił!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.
Ty zszedł na psy — ty gryziesz z głodu ziemię — ty ostatni z parszywców bez handlu, bez dachu, bez chleba!
CIEŃ MAŁKI.

Tyś szlachetne i czyste serce, boś wyzbył się pragnienia szachrajstwa i okradania ludzi.

JOJNE
(pomiędzy obu cieniami, na klęczkach)

O! tate! Malko! Ja chciałem być tylko uczciwym... Ja się zbogacić cudzą krzywdą nie chciałem!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Za twoje głupie myśli ty nie masz domu, ty nie masz rodziny!

CIEŃ MAŁKI.

Za twoje czyste pragnienia cały świat twym domem.

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Żeś ze mną iść nie chciał — skonasz sam, opuszczony jak pies, pod murem kirkutu!

(Głos jego niknie).

Sei rezszolt!

CIEŃ MAŁKI.
Skon twój będzie lekki i jasny. Tyś kochał tysiące, więc będziesz kochany przez czyste serca, które także kocha świat cały! Pamięć twoja będzie święta, bo pragnąłeś żyć jak człowiek, a nie jak ospałe od chciwości zwierzę!...
CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA
(cichym głosem).

Bądź przeklęty!

CIEŃ MAŁKI.

Niech zcichnie głos zły i zatruty! Ty, Jojne, bądź błogosławiony! Podnieś się, przestań płakać i bądź szczęśliwym!

CIEŃ STAREGO FIRUŁKESA.

Nędzarzem...

(Coraz słabiej).
CIEŃ MAŁKI.

Szczęśliwym, świętym nędzarzem...

(Powoli cień Małki blednie. Cień Firułkesa niknie).


SCENA III.
ŁAJA i JOJNE.
ஐ ஐ
(Łaja wchodzi i niesie deseczki w ręku. Małka wyciąga rękę, jakby wskazując Łaję Jojnemu, poczem niknie. Chwila milczenia. Jojne leży na grobie Małki. Śnieg pada. Łaja podchodzi powoli do grobu Małki.
ŁAJA
(chce wetknąć deseczkę, spostrzega Jojnego).

O! jakiś człowiek! Może to ten złodziej; ale on zemdlał! może umarł, bo leży tak cicho... On musi być bardzo biedny — on nawet ciepłego ubrania nie ma...

(Pochyla się nad nim).

Panie! panie! niech pan wstanie! Co pan tu robi? Czy pan chory?

(Milczenie. Śnieg sypie coraz więcej).

Śnieg straszny pada... Śnieg go jeszcze zasypie...

(Dotyka ramion Jojny; z pod łachmanów prześwieca nagie ciało).

On jest zupełnie zimny... on zamarznie!

(Prawie z płaczem).

Och! jaki on biedny!

(Rzuca na niego chustkę).

Trzeba go przykryć. O! o!

(Jojne, powoli, pod wpływem ciepła, przychodzi do siebie).
JOJNE
(słabo).

Małko, czy to ty mnie zakryła? Czy to ty jesteś przy mnie?

ŁAJA.

To nie Małka... to ja, Łaja, wnuczka starego Arona, co pilnuje cmentarza. Ja przyszłam na grób Małki, żeby wetknąć jeszcze dzisiaj deseczkę, którą ludzie ukradli...

JOJNE
(nawpół przytomny).

Tak... ludzie deseczkę ukradli.

ŁAJA.

Ale to byli biedni ludzie... Oni zmarzli i oni chcieli się ogrzać.

JOJNE
(wpatrując się w nią).

Jakie ty masz słodkie i dobre oczy!

ŁAJA.

Ja się nigdy nie gniewam, bo ja złych ludzi nie znam. Ja jeszcze nigdy nie byłam w mieście i ja tu zawsze na kierkucie żyję. Mnie umarli kochają... ja o każdym pamiętam... Ja bardzo Małkę kocham.

JOJNE.

Ty kochasz Małkę?

ŁAJA.

Tak... mnie na jej grobie najlepiej. Ja tu w lecie przychodzę i do późnej nocy siedzę... W zimie także do niej chodzę. Ja czasem z nią rozmawiam. Ona jest tu królową na tym kirkucie.

JOJNE.

To ty sadziła kwiaty na grobie Maiki?

ŁAJA.

Ja... U niej kwiaty najpiękniejsze wschodzą; na żadnym grobie takich cudnych kwiatów niema. Ja przez to myślę, że ona musiała być najlepsza z tych ludzi, co tu dokoła leżą...

JOJNE.

Ty dobrze mówisz ona była najlepsza.

ŁAJA.

Ty ją znał? Powiedz mi co o niej!

JOJNE
(z boleścią).

Czy ja ją znał?!

(Płacze).
ŁAJA.

Ty płaczesz? Co tobie? Ty bardzo biedny jesteś? Ty inasz ciężkie zmartwienie? Może ci ludzie co złego zrobili — jaką krzywdę? odpowiedz.

JOJNE.
O, tak... ludzie mi zrobili duże krzywdy... i mnie bardzo źle na świecie!
ŁAJA.

To nie wracaj więcej na świat, biedny człowieku; zostań tutaj ze mną, z dziadkiem na kirkucie. Tu sami umarli — oni nikomu nie robią krzywdy — oni wszyscy dobrzy, piękni i szlachetni!

JOJNE.

Zostać tu?... zostać nazawsze?

ŁAJA

Taki tak! dziadek stary... Dziadek potrzebuje pomocnika... O! o! dziadek idzie! Zląkł się o mnie! Dziadku! dziadku!

SCENA IV.
ŁAJA JOJNE, BARDZO STARY ŻYD.
ஐ ஐ
B. STARY ŻYD.
(ze ślepą latarką).

Ja się zbudził... ja wiedział, że ty znów poszła na cmentarz. Ja poszedł ciebie szukać... ja się bał...

(Spostrzega Jojnego i oświetla go latarką).

Kto jest? Złodziej?

ŁAJA.

Nie, dziadku... to bardzo biedny człowiek; jemu zimno, on chory, on płacze; jemu ludzie dużo złego zrobili... Ja jego na grobie wpół żywego znalazłam.

B. STARY ŻYD
(do Jojnego).

Tobie ludzie musieli naprawdę dużo złego zrobić i ty musisz być naprawdę bez domu i bez rodziny, kiedy ty w taką zimną noc na grób przylegnąć przyszedł. Ty już musisz być wielki nędzarz!

JOJNE.

Tak, ja jestem wielki nędzarz, głodny i obdarty; pracy znaleźć nie mogę... Ja przyszedłem tu umrzeć.

B. STARY ŻYD.
(łagodnie).

Ty nie śmiesz śmierci wyzywać i chociaż ją przyspieszyć chcesz, ona sama przyjdzie i ciebie w grób włoży.

(Przygląda się uważnie Jojnemu).

Ty masz dobrą i uczciwą twarz, tylko ciebie nędza zjadła.

ŁAJA.

On mówi, że ludzie dla niego byli źli... Niach on tutaj zostanie razem z nami, dziadku. On ci będzie pomagał... on się u nas ogrzeje! Nie puszczaj go za ten mur dziadku.

BARDZO STARY ŻYD.

Niech będzie tak, tak to dziecko pragnie; nie odchodź od nas, pozostań z nami i (pokazuje groby) z nimi! I my i oni cię przytulimy, kiedy cię przytulić nie chcieli.

JOJNE.

A dacie mi jaką pracę?

B. STARY ŻYD.

Będziecie ich pilnować i doglądać. Jeżeli ci ludzie pracy dać nie chcieli, niech ci umarli ją dadzą. Nie płacą może tak hojnie, ale płacą za to... spokojnie.

JOJNE.

Zanim wejdę pod twój dach, starcze, winienem ci powiedzieć; że jestem prześladowany, jak nieczyste i złe zwierze. Może mnie do twego domu nie przyjmiesz i strawy waszej ze mną nie zechcesz podzielić... Ja jestem pod heremem... ja jestem przeklęty!

B. STARY ŻYD
(po chwili milczenia).

Po za tym murem już niema heremu — tu tylko Bóg sądzi... tu wszyscy śpią jednako — przeklęci czy błogosławieni... i każdy w proch się obraca. Chodź pod mój dach i bądź jak wśrod swoich.

(Do Łai).

Łajo.. weż go za rękę i idź ty z nim razem... Ja wam rozświecę drogę!

(Podnosi w górę latarkę i idzie naprzód, za nim Łaja i Jojne idą razem, trzymając się za ręce).
Kurtyna wolno spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.