Idealiści/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

P. Alfred zastał panią Helenę w jej saloniku, którego okna wychodziły na ogród. Było to cacko, przypominające pudełka na cukierki, albo malowaną sielankę z XVIII stulecia, albo, jak czasem utrzymywał p. Tadeusz, elegancki salon fryzyerski. Do tego porównania dawały mu prawdopodobnie pochop obicia jedwabne na ścianach, o perłowem tle, zasianem niezabudkami z turkusowemi kwiatkami i nieśmiało zielonemi listkami. Jasno orzechowa posadzka, kobierce jasnej barwy, meble filigranowe, obite blado niebieskim atłasem, porcelanowe statuetki i inne drobiazgi poumieszczane na konzolach i etażerkach — wszystko to razem składało się na całość tak słodko pieszczotliwą i niewinną, że rośliny egzotyczne, umieszczone przed oknami w ogromnych i przepysznych porcelanowych wazonach, pełną, soczystą zielenią swoją i czerwonym żarem dużych kwiatów odbijały od reszty, jak namiętne dzieci południowego lata od łagodnej, tkliwej, sentymentalnej wiosny północnej, albo jak gorący wiersz Safony od ciepławego gruchania jakiej zesłowiczałej gołębicy nad Wisłą, Elbą lub Tamizą. Z innemi komnatami w zamku, trzymanemi w stylu poważnym, odpowiadającym starożytności budynku, salonik ten stanowił kontrast jeszcze mocniejszy. Takim, jakim był, powstał on wyłącznie z pomysłu pani Heleny, która najchętniej w nim przesiadywała, i zamiłowania swego do tego kącika broniła czasem w sposób humorystyczny, utrzymując, że reszta zamku rymiszowskiego miała dla niej jakiś koloryt tragiczny, z którym trudno było oswoić się na codzień. W istocie, gmachy tego rodzaju czynią wrażenie, jakoby w nich mogły mieszkać tylko bardzo wzniosłe cnoty albo bardzo wielkie zbrodnie, lubujące się we własnej grozie; podczas gdy salonik pani Heleny był jakby stworzonym na przybytek dla uczuć spokojnych, powszednich, w dobrem niewychodzących poza słowa: lubię, życzę, a w złem, poza bierny egoizm zepsutego pieszczotami dziecka. Pani Helena nie miała nic przeciw temu, by ją miano za właścicielkę uczuć tego rodzaju, a kto ją znał dłużej, ten musiał coraz bardziej utwierdzać się w tem mniemaniu, jeżeli nie był tak niedyskretnym jak my, i nie zaglądał do sekretarzyka znajdującego się opodal w narożnej baszcie, czy wieży.
Pani Zamecka przyjęła gościa, melancholijnie rozparta w kozetce i jakby pogrążona w apatyi, wywołanej gorącem i migreną. Apatycznym był także ruch ręki, którym mu wskazała miniaturowy fotel blisko niej stojący, na znak, by usiadł. P. Alfred wszakże, zamiast pójść za tem wezwaniem, stał na środku salonu z wyrazem spotęgowanego niepokoju w twarzy, i oglądał się to na jedne drzwi, to na drugie.
— Nie ma nikogo — rzekła pani Helena półgłosem. — A zresztą — dodała, biorąc za taśmę od dzwonka. Za chwilę pojawiła się pokojówka.
— Czy jest panna?
— Nie ma jej, poszła do leśniczynej; mówiła, że jej pani hrabina pozwoliła...
— To dobrze. A ty podobnoś chciałaś iść do Korytnicy? Możesz pójść, ale wracaj wcześnie. I, proszę cię, pan ma jechać za chwilę do Rozworzan, pójdź i powiedz, że proszę, ażeby wziął z sobą parę melonów dla pani Grykiewiczowej.
Pokojówka znikła, i wróciła natychmiast z raportem, że melony już są w dorożce, że pan „hrabia“ już jest na wsiadaniu, wraz z ks. proboszczem, jadą bowiem obydwaj w odwiedziny do dzierżawcy w Rozworzanach, i że ona, Tereska, całuje rączki pani hrabiny i obiecuje wrócić przed zachodem słońca z Korytnicy, gdzie odwiedzi swoją rodzinę. Pani Zamecka poleciła jej jeszcze, ażeby zamknęła garderobę, gdy odejdzie, a gdy łoskot drzwi dał znać, że polecenie to było spełnione, pan Alfred zbliżył się nareszcie do kozetki i przemówił.
— Wszystko stracone — rzekł.
Pani Helena podniosła oczy na niego i zapytała flegmatycznie.
— Czy było tak wiele do stracenia?
— Wiele, czy mało, to wszystko jedno, dosyć, że Dornbusch zaskarżył weksel, i z trzech podpisów, wybrał sobie do skargi właśnie podpis Zameckiego, dodając, że jego miejsce pobytu nie jest mu wiadome. Za parę dni, nakaz zapłaty pojawi się w dzienniku urzędowym....
— I cóż ty na to?
— Ja? Ja... nie wiem... Przyjechałem.... poradzić się.... Może się jeszcze co da zrobić.
— Co, naprzykład?
— Żyd z Brzeziniec chce wziąć odemnie Kruchówkę w dzierżawę na sześć lat. Płaci mi za trzy lata z góry i kupuje cały inwentarz odemnie.
— Ileż ci daje razem?
— Trzy tysiące tylko, bo powiada, że niezadługo Kruchówka może być zlicytowaną za długi a on pójdzie z kwitkiem.
Żyd miał słuszność po części, kilkoletnia praca pana Alfreda około „oczyszczenia“ Kruchówki wydała była bowiem rezultaty zupełnie różne od tych, w które wierzył p. Zamecki. Nawet podkowy słynnego kasztanka, ściśle biorąc, były tak obdłużone, jak gdyby były ze złota.
— Trzy tysiące, to tyle, co nic — zauważyła pani Helena nie tracąc flegmy.
— Zapewne, ale gdybyś chciała pomódz mi trochę, mógłbym....
— Ciekawam, cobyś mógł?
— Wyjechać za granicę, i próbować szczęścia....
— A ja?
— Ty.... Ach! ty... masz jakieś swoje plany....
Lucrezia Floriani zerwała się z kozetki i przystąpiła do Tealda Soavi z owemi piorunami w oczach, przed któremi, jak wiemy, drżał jak student. Chrystusowy charakter jej miłości, o którym czytaliśmy tyle pięknych rzeczy w ustępie wypisanym z książki pani Sand — narażony był na ciężką próbę. Ale bo też i Tealdo coraz mniej był aniołem! Zamiast wszakże wybuchnąć gniewem, pani Helena zaśmiała się tylko spazmatycznie.
— Czy ty wiesz, co mówisz? — zapytała. — Chcesz uciekać, a mnie pozwalasz wspaniałomyślnie albo otruć się, albo znieść w pokorze skutki twoich sprawek! Jest to podłość tak niedorzeczna w swojej naiwności, że aż mi trudno brać ci ją za złe!
— Ależ powiedz mi, co robić, co robić! Ja tracę zmysły... ja czuję, że jestem zgubionym! Tak, zgubionym! O, nieszczęście, nieszczęście!
P. Alfred upadł na fotel, z załamanemi rękami, i począł — nie płakać, ale szlochać, zawodzić, i tłuc głową o poręcze fotelu w konwulsyach rozpaczy. Był to widok, ze względu na sytuacyę i na to wszystko, co ją stworzyło, wstrętniejszy stokroć od widoku zatwardziałego złoczyńcy, z fatalistyczną obojętnością spoglądającego na los, który sobie zgotował, ale nieprofanującego przynajmniej tem zachowaniem się swojem łez, tej broni uciśnionych i niewinnych, łez, w których jest zawsze odwołanie się do sprawiedliwości, do współczucia, do litości. Jeżeli straszną jest złość, nieznająca trwogi, to złość kwiląca ze strachu jest ohydną, obrzydliwą. Takie łzy, jakie wylewał p. Alfred, nie mogą przemówić do serca ludzkiego; mogą one chyba przemówić do nadludzkiej litości anioła, albo do nadludzkiej dumy szatana.
Niechaj, kto chce, rozstrzyga, dlaczego łzy te sprawiły w tej chwili inne wrażenie, niż to, na które zasługiwały, dlaczego przemówiły do pani Heleny, rozczuliły ją prawie? Gdyby uczucie zadowolenia, jakiego doznajemy opiekując się słabszą istotą, lub służąc jej za podporę, było na wskróś niesamolubnem, zagadka ta nie byłaby do rozwiązania. Ale uczucie to nie jest nigdy wolnem od pewnej przymieszki dumy. Do zadowolenia z dobroczynnych skutków naszej opieki, łączy się zadowolenie wynikające z poczucia własnej wyższości. Drugie to poczucie było od dawna jedyną moralnie logiczną pobudką, tłumaczącą stosunek między panią Heleną a Alfredem, i w tej chwili wzięło ono górę na jego korzyść. Gdyby był mniej pogardy godnym i wstrętnym dla każdego innego oka, zbawienna reakcya przeciw ewangelii miłośnej pani Sand, wywołana objawionym przez niego zamiarem ucieczki i zostawienia Heleny jej losowi, byłaby się rozwinęła w jej umyśle. Tak zaś, był tylko pospolitym, bezradnym tchórzem, jakiego znała od dawna, — bał się i płakał, podczas gdy ona, jeżeli nie z zimną krwią, to bez płaczliwego lęku widziała zbliżające się niebezpieczeństwo. Nie wiedział co począć, podczas gdy ona była przygotowaną do walki i w głębi duszy powzięła już była postanowienie, które w tej chwili stało się nieodwołalnem. Kto wie, czy mogłaby się już była cofnąć, czy nie starała się już raczej tylko utwierdzić w swoich zamiarach, uzasadnić je i upiększyć we własnych oczach? Dosyć, że przystąpiła jeszcze bliżej do niego, że wzięła go za rękę i powiedziała czułym głosem:
— Nie obawiaj się niczego, Alfredzie; możesz liczyć na mnie...
Gdyby szybko po sobie następujące wypadki zostawiły jej był czas do prowadzenia dalej swojego dziennika, byłaby w nim zapewne zapisała tę chwilę, jako zaznaczoną aktem jeszcze jednego, ostatniego, heroicznego poświęcenia. Wszak czytaliśmy już, że pożycie jej z Tadeuszem i stosunek z Alfredem były jednem pasmem ciągłych poświęceń.... Mało jest kobiet, któreby dopuszczając się złego postępku, nie „poświęcały się“ w ten sposób albo w inny, to jest, któreby długo nie wmawiały, i nakoniec nie wmówiły w siebie, że czyn ich nie wynika z pobudek egoistycznych, ale owszem jest aktem szlachetnego zaparcia się siebie samej, dla jakiegoś — ideału. A ileż książek, ile wierszy rozmaitych przychodzi w pomoc tej sofisteryi, która głęboko tkwi w samej już naturze kobiecej! Cała z małemi wyjątkami poezya liryczna, nie uczy nas przecież nic innego, jak tylko apoteozować nasze „ja!“ Liryk nigdy prawie ze skruchą nie wchodzi w siebie, nie czuje się złym, niegodnym, upokorzonym, winnym — zawsze jemu ktoś krzywdę wyrządził, on tylko czuje, on jest wielkim, on jest ofiarą. Na miliony np. niewiernych kochanków i kochanek, na tysiące między nimi, śpiewających o miłości, jeden tylko autor Manfreda dał potężny wyraz żalowi i rozpaczy, której doznajemy lub doznawać powinniśmy, gdy z naszej winy skrwawi się i pęknie inne a nie nasze serce. Ale poeta ten nie był lirykiem (i nie cierpiał powieści, pisanych przez kobiety) — nigdy też nie został ulubieńcem kobiet, i w pięćdziesiąt lat jeszcze po jego śmierci znalazła się jędza, która go ścigała oszczerstwami. Jeżeli się weźmie sens moralny najulubieńszej lektury całych pewnych klas społeczeństwa, dziwić się potrzeba, że tak mało wydarza się wielkich zbrodni, i wytłumaczyć sobie to można jedynie tem, że do wielkiej zbrodni potrzeba wielkiej odwagi, a więc przymiotu, który nie jest tak pospolitym, jak złe książki i złe myśli.....
Pan Alfred przyszedł do siebie, usłyszawszy słowa pani Heleny, które mu dodawały otuchy, i od razu wpadł z jednej ostateczności w drugą, z rozpaczy w zachwyt. Okrywał pocałunkami ręce Heleny, nazywał ją swoją zbawczynią, ubóstwiał ją w tej chwili. On widział w niej zawsze swoją dobrą gwiazdę! On wiedział, że ona znajdzie sposób ratunku! — I jakiż to był sposób? — pytał z biciem serca.
— Jest jeden tylko — odpowiedziała — ale ty musisz mi pomódz. Musisz mi przyrzec, że mogę liczyć na ciebie.
P. Zgorzelski dał to przyrzeczenie z największym zapałem, i chciał tylko wiedzieć, co mu pani Helena każe zrobić.
— Dowiesz się zaraz, ale wprzód przejdźmy do innego pokoju. — To mówiąc, udała się do swojej „świątyni dąsów“, która od innych komnat zamkowych oddzielona była jej sypialnią. Tam pan Alfred zajął miejsce pod oknem na dziwacznem, staroświeckiem krześle z ogromnemi poręczami i oczekiwał jej rozkazów. Pani Helena chodziła szybko po pokoju. Przeszedłszy kilka razy tam i napowrót, zatrzymała się przed p. Alfredem.
— Musisz tu być jutro na obiedzie.
— Będę.
— Musisz, skoro wstaniemy od stołu, i nim podadzą czarną kawę, wyjść pod jakimbądź pozorem.
— Wyjdę, ale dokąd?
— Przejdziesz przez ogród warzywny, ku inspektom, i ztamtąd dostaniesz się na gumno tak, aby cię nikt nie spostrzegł, co tem łatwiej możesz zrobić, gdy jutro mamy święto i nikogo ze sług folwarcznych, ani ogrodowych nie będzie w tej stronie.
— Tak, ale cóż dalej?
— Weźmiesz z sobą kawałek lontu z przyrządu do zapalania cygarów na wietrze, który masz w kieszeni, zapalisz go na jednym końcu, a drugi koniec wetkniesz w pudełko z zapałkami, w pół otwarte, od strony główek. Wymiarkujesz długość lontu tak, ażeby ogień dostał się do zapałek dopiero, gdy wrócisz do zamku, i posiedzisz z nami dłuższy czas na werandzie. Pudełko wraz z lontem włożysz w stertę słomy, ale tak, ażeby powietrze miało przystęp do ognia. Czy rozumiesz?
— Rozumiem, ale nie pojmuję.... Gumno wprawdzie asekurowane, ale teraz w lipcu sterty wymłócone, i asekuracya nie wiele zapłaci... Zresztą co zapłaci, to zapłaci Zameckiemu.
— Zmiłujże się, czy wszystkie twoje zdolności umysłowe skupiają się już tylko około tej jednej myśli, ażeby zkądkolwiek wydobyć jaką taką sumę pieniędzy? Co za niedorzeczność!
— Ależ poco każesz mi podpalać gumno?
— Nie potrzebujesz tego wiedzieć. Domyślisz się może, ale nie chcę, abyś mi kiedy wspominał o tem.
P. Alfred zadumał się i tarł ręką czoło. Widocznie niepokoiło go coś — wstał i oparł się o framugę okna, zasłoniętego zielonemi ruletami, tworzącemi żaluzye. Okno samo było otwarte, ale znajdowało się najmniej o dwa sążnie od ziemi, bo zamek wznosił się na wysokiem, starożytnem podmurowaniu. Opodal, o kilka kroków od baszty, w której mieściła się świątynia dąsów, była gęstwina, złożona z jaśminu, a w niej ukryta altanka. Odległość altanki od okna wynosiła dwadzieścia kilka kroków. Pan Alfred czuł potrzebę wolnego powietrza i podniosłszy na chwilę ruletę, wyglądnął przez okno. Nie dostrzegł tam nic, coby go zaniepokoiło jeszcze bardziej, i nic w ogóle, oprócz kilku ptaszków świergocących w krzakach. Wkrótce wszakże spuścił ruletę i odezwał się niepewnym głosem:
— Widzisz, Helenko.... może mię kto podpatrzeć przy tej czynności..... Teraz przynajmniej jestem wolny, ale gdyby.....
— Gdyby cię wyśledzono, dostałbyś się zawcześnie do więzienia, i nie mógłbyś uciec — rzekła niecierpliwie i szybko pani Zamecka. — Nie obawiam się tego. Wszak wiem doskonale, że dwa lata temu podpaliłeś własne gumno w Kruchówce — nie wypieraj się, jestem przekonana o tem. Zrobiłeś to dość zręcznie i odważnie, możesz więc i teraz zdobyć się na tę zręczność i odwagę. Chyba nie chcesz?
— Ależ.... wówczas przynajmniej wziąłem pieniądze, a tu nie widzę żadnej korzyści, a ogromne ryzyko... Ludzie Zameckiego przywiązani są do niego i gospodarstwo pilnowane jest w sposób wzorowy. Niepodobna mi odważyć się na coś podobnego....
Pani Helena powzięła była zamiar nie zwierzania się p. Alfredowi ze wszystkiem, ale wobec jego wahania się, niecierpliwość jej przemogła wszystkie względy, które jej kazały tak postępować.
— Więc ci powiem! — rzekła półgłosem, i w taki sposób, jak gdyby na sobie samej studyowała wrażenie swoich wyrazów. — Pojmujesz? W chwili gdy wybuchnie pożar, i pierwszy ze służby wpadnie z tą wiadomością na werandę, Zamecki... umrze.
— Umrze? — powtórzył p. Alfred, obracając głowę, jak gdyby chciał radzić się framugi okna i rulety, jakim sposobem Zamecki umrze we wskazanej chwili. Osłupienie nie pozwoliło mu na razie zebrać myśli i zrozumieć Heleny. Od przyjazdu swego, zamiast odzyskać kontenans zwykły, p. Alfred tracił go coraz więcej i miał w twarzy wyraz pięknego, ale skończonego idyoty.
— Tak, umrze — mówiła — umrze na „udar sercowy“.
— Zamecki umrze na udar sercowy! — krzyknął p. Alfred tak głośno, aż sam przeląkł się echa, które rozległo się pod starożytnem sklepieniem.
— Szaleńcze! — zawołała pani Helena, i przyskoczywszy do okna, podniosła szybko ruletę, wychyliła się i rozglądnęła pilnie na wszystkie strony. Nie było nikogo w ogrodzie, żaden szmer nie przerywał ciszy w skwarnem powietrzu lipcowem. Pani Helena nadsłuchiwała czas jakiś, i uspokojona, zamknęła oho. Pan Alfred musiał przenieść się w głąb pokoju, i usłyszał kilka ostrych wyrzutów za swój brak przytomności umysłu. Przez ten czas skupiał jak mógł swoje myśli, i zdał sobie sprawę z tego, co słyszał.
— Heleno — odezwał się — czy nie lepiej.....
— Nic nie lepiej — odparła stanowczo, z zaciśniętemi ustami. — Rozważyłam wszystko, i jedna mi tylko zostaje droga do wyjścia.
— Więc to... to cyankalium!....
— Tak, to. Miało być dla mnie, albo nie dla mnie. Długo wahałam się, ale wczorajszy wieczór rozstrzygnął wszystko. Przekonałam się, że ten człowiek śmie mną pogardzać! Jedno spojrzenie wystarczyło mi do tego odkrycia. Jestem tutaj, niby w jakim domu poprawy. Gdybym nawet mogła załatwić twoją sprawę, nie zniosłabym dłużej tej egzystencyi. Cóż mi zostaje? Uciec? To znaczyłoby tyle, co skazać się na nędzę. Czekać, aż umrze? Zapisze majątek tej dziewczynie, którą sprowadził. Zabić się? Dlaczegoż ja mam ginąć, nie on? Księża mówią, że samobójstwo jest nawet większym grzechem, niż zabicie kogo innego! Tu można jeszcze uzyskać przebaczenie, rozgrzeszenie — samobójcy nadzieja ta odjęta....
— Ale — rzekł p. Alfred, blady i drżący — jakąż masz pewność, że nic się nie wykryje?
— Obmyśliłam wszystko tak, że nic wykryć się nie może. Zamecki jest cierpiącym, i lekarz jego był świadkiem, że mdlał nieraz do tego stopnia, iż puls bić mu przestawał. Chimerski powiada, że takie zemdlenie, gdyby potrwało kwadrans, sprowadziłoby śmierć niechybnie. Teraz Chimerskiego nie ma, ażeby go cucił. Będzie to rzeczą zupełnie naturalną, jeżeli go nagły przestrach zabije. Czytałam pilnie, jakie są objawy otrucia tym środkiem, który przywiozłeś. Brak oddechu, zawrot głowy, zawracanie oczu w słup, potem ściskanie się serca, kurcz w krtani, nagły, głośny krzyk, porażenie, ustanie tętna, i śmierć. Wszystko to jak dwie krople wody podobne do oznak choroby Zameckiego. Wiem, ile potrzeba zażyć tego środka, ażeby śmierć nastąpiła natychmiast, i ażeby pomimo to otrucie było prawie niepodobnem do rozpoznania przy sekcyi, Zresztą, oprócz Feilesa, który nawet nie wie o istnieniu tej trucizny na świecie, nie będzie tu innego lekarza. Nic się nie wykryje, ani też nie powstanie najmniejsze podejrzenie. Sam Chimerski, gdy się dowie, przypisze ten wypadek lekceważeniu swoich przestróg, które zawsze wyrzuca Zameckiemu. Chodzi więc tylko o zimną krew w wykonaniu. Jestem pewną, że będę ją miała. Przebyłam już w myśli z tysiąc razy wszystkie sceny, które nastąpić muszą. Oswoiłam się z niemi. Przebyłam wszystkie skrupuły, i odepchnęłam je, wiem, dlaczego. Przebyłam trwogę, która mię owładnęła, gdy po raz pierwszy myśl tę powzięłam. Teraz nie czuję jej ani śladu, zwłaszcza jeżeli przebiegnę myślą cały mój plan i przekonam się, jak się wszystko dobrze ułożyło. Obecnie już tylko twoją jest rzeczą wykonać dokładnie to, co ci poleciłam. O czemże dumasz znowu?
— Myślę, czy odór lub smak tej trucizny nie zwróci na siebie uwagi Zameckiego. To mogłoby zwichnąć cały twój plan, i.... na wszelki wypadek.... byłoby lepiej.... gdybyś korzystając z jego nieobecności... wzięła teraz z jego ogniotrwałej kasy te pieniądze, które są potrzebne dla Dornbuscha!
— Zawsze ten sam! Mówiłam ci już, że tego nigdy nie zrobię. Zresztą Zamecki wie z pewnością dobrze, ile ma pieniędzy w domu, a klucze od kas nosi przy sobie. Co się tyczy twojej obawy, to cyankalium ma w istocie silny odór gorzkich migdałów, ale ta śliwowica, którą pijacie przy czarnej kawie, ma także odór podobny. Zresztą pomyślałam i o tem. Odebrałam dziś rano mydło z pod dozoru klucznicy, pod pozorem, że wydaje go za wiele. Jutro rano każę myć werandę, i przez pomyłkę, dam słudze mydło toaletowe, bardzo mocno naperfumowane. Będzie tam więc z góry tyle odoru gorzkich migdałów, że nikt nie spostrzeże, czy go jest trochę mniej, czy więcej. Ale zostaw mię teraz, i idź odszukać Wandę, a staraj się być panem siebie. Zamecki będzie się mnie pytał, czy dałeś odpowiedź na jego propozycyę. Powiem mu, że jedziesz jutro wieczór do miasta, dla skończenia interesu z kasą oszczędności. Idź!
P. Alfred wyszedł i przebywszy kilka pokojów próżnych, odszukał kogoś ze służby i spytał, gdzie są panny? Obydwie były w ogrodzie, ale nie razem. Niedaleko werandy p. Alfred spostrzegł Helenkę, która siedziała na ławeczce z książką w ręku, i spojrzawszy na niego, odwróciła oczy z dziwnym wyrazem obawy i wstrętu. Nie uważał na to i poszedł dalej, szukając Wandy. Helenka wpatrzyła się znowu w swoją książkę, od pół godziny otwartą na tej samej stronicy. Ale nie siedziała ona od pół godziny na tem samem miejscu. Po odjeździe pana Tadeusza, po kilku próbach zawiązania rozmowy z Wandą, które okazały się niezbyt fortunnemi, wyszła do ogrodu i znalazła zaciszny kącik w altanie, otoczonej gęstemi i wysokiemi krzakami jaśminu, opodal od narożnej baszty zamkowej. Tu siadła i dumała naprzemian o tem, że Wacław mógł przyjść, a nie przyszedł z księdzem proboszczem, i o swoich trwogach i domysłach strasznych. Znużona przytem była bezsennością, i marzenia te niemiłe trapiły ją na pół mżącą. Nagle przywołały ją do przytomności słowa, bardzo wyraźnie, i z akcentem zdziwienia i niespodzianki wypowiedziane. Słowa te były: „Zamecki umrze na udar sercowy!“ Zdawało jej się, że były wypowiedziane w powietrzu, i w pierwszej chwili przypuszczała, że słyszała je we śnie, Powoli wszakże zaczęła sobie zdawać sprawę z intonacyi głosu i akcentu, i usłyszała zamykanie okna w tej stronie, zkąd wyszły słowa. Szukając w swojej pamięci, przypomniała sobie, że był to głos Zgorzelskiego, o którym wiedziała, że konferuje z panią Zamecką. Przypomniała sobie także, że słowa były wygłoszone tonem, jakim się zwykle powtarza niespodzianą jaką nowinę. Były one tedy powtórzeniem tego, co mówił przedtem ktoś drugi, a tym drugim była prawdopodobnie pani Zamecka. Znaczenie słów dosłyszanych przypadkiem, łączyło się tak naturalnie z kombinacyami, które były treścią listu Helenki do pani Skryptowiczowej, że przybył jej nowy powód niepokoju. Nie mogła dłużej wytrzymać w altance, i odeszła dalej, jedną z bocznych, cienistych alei francuskiego ogrodu. Tu spotkała Kseńkę, która wracała w tryumfie od ogrodnika, z całym garniturem kwiatów uproszonych do ubrania głowy. Helenka pochwaliła kwiaty, przyjęła wdzięcznie jeden z nich, włożyła go we włosy, i spytała służącą nawiasem o okno w narożnej baszcie, które widać było z tego miejsca, i które jedno w całym zamku, mimo gorąca, było zamknięte. Dowiedziała się, że to okno od pokoju, w którym „pani hrabina pisze“. Teraz już nie było żadnej wątpliwości. Słowa, które doszły do uszu Helenki, były częścią rozmowy p. Zgorzelskiego z panią Zamecką.
— Panienka czegoś smutna — odezwała się Kseńka — przerywając coraz niespokojniejszy tłum myśli, cisnących się do głowy Helence. Wczorajsza rozmowa wieczorna o „strachach“ ośmieliła do tej poufałości dziewczynę, wychowaną w dworskiej karności. W przytomności pani Zameckiej albo panny Wandy, Kseńka nie byłaby śmiała otworzyć ust, jak chyba do odpowiedzi na zapytanie; jakkolwiek była to, jak mówią, bardzo „ciekawa“ dziewczyna.
— Ależ-bo i smutno u nas teraz we dworze — dodała. — Pan choruje i pani nie taka, jak zawsze...
— Smutniejsza? — zapytała Helenka prawie mimowoli.
— To nie, ale...
— Czy może niedobra?
— O... dobra! Pan dobry bardzo i pani dobra, ale...
— Ale co?
— Ale przecież co pani, to nie pan. Pan nigdy nikomu nie powie złego słowa, a z prośbami to ludzie chodzą do niego jak z grzechami do spowiedzi, i każdy dostanie, o co prosi, choć niejeden nie wart tego. Mego tatunia pan wykupił od wojska, i później dał mu grunt i chatę, a tatunio sami powiadają, że im się to nie należało, ale co gorszego...
— Jakto?
— Bo to proszę panienki, raz gromada prawowała się z dworem o pastwisko w pańskim lesie, i kiedy pana nie było w domu, ludzie zagnali gwałtem bydło do lasu. Co im się nagadał i ksiądz proboszcz, i komisarz, nic nie pomogło. Tak potem przyszło wojsko, a ludzie nuż z cepami do żołnierzy. Mój tatunio byli pierwszym i jeszcze drugich buntowali. Tak żołnierze jak wezmą strzelać, i odstrzelili tatuniowi rękę, a het wszystkich gospodarzy i parobków powiązali i zabrali z sobą. Dopiero kiedy pan przyjechał z zagranicy, to póty jeździł i prosił, póki wszystkich nie puścili, a tatunio, że już nie mogli bez ręki chodzić na zarobek, dostali grunt i chatę, i krowę, i tak za swoją krzywdę pan im nie dał zrobić krzywdy. Jeszcze, że ja byłam sierotą, bez matki, pan kazał mię wziąć do zamku, i wychowałam się tutaj przy klucznicy.
— To powiadasz, że pani nie jest już taka dobra? — zapytała Helenka, której żywo stanęła przed oczyma chata Pyłypychy, i wierzba, i poczwórna kareta, w czarodziejskiej wspaniałości zjawiająca się w tej pustyni.
— Ot, niby dobra, a niby... była odpowiedź. Najzręczniejsza ponoś indagacya nie byłaby zdołała wydobyć od Kseńki dokładniejszego określenia tego drugiego „niby“. Było ono zapewne sumą wrażeń, opartych na drobiazgach, i spostrzeżeń czynionych i słuchanych w garderobie i w kuchni, w tych dwóch najkompetentniejszych izbach sądowych, wyrokujących o naszym charakterze. Helenka, w cichym domu państwa Skryptowiczów nauczona nienawidzieć wszystkiego, co jest podobnem do „plotki“, nie indagowała Kseńki, i tylko w duchu zastanawiała się nad podobieństwem swoich wrażeń, do wrażeń tej dziewczyny. Wszak i ona wiedziała, że pani Zamecka opiekuje się chorymi, że założyła ochronkę dla dzieci wiejskich, itp. Cóż jej mówiło, że są dobre uczynki, które wynikają nie z wewnętrznej potrzeby świadczenia przysług drugim, ale z innych pobudek? I dlaczego od pierwszej chwili czuła coś wprost przeciwnego sympatyi, na widok pani Zameckiej? I dlaczego, nakoniec, Kseńka zauważała, że w zamku rymiszowskim dzieje się coś-jakoś inaczej, niż zwykle?
Może trochę w nadziei, że wielomowność Kseńki rzuci jakie światło na te zagadki, a może trochę i w tej, że opowiadanie jej z zamku przeniesie się na plebanię, i nie skończy się na samym księdzu proboszczu; głównie wszakżo z obawy przed samotnością, Helenka prosiła dziewczynę, żeby jej towarzyszyła w przechadzce po dalszych częściach ogrodu. Ogród francuski, przytykający do zamku, był niezbyt wielki i zamknięty szczątkami dawnych wałów, na których wznosił się nowoczesny już mur, z bramą sztachetową, po za którą po pięknym i lekkim mostku przechodziło się do parku, otoczonego już tylko rowem i żywym płotem. Wprost, park ten ciągnął się bardzo daleko i przytykał do lasu, z którego od czasu do czasu głośne gwizdanie lokomotyw i turkot pociągów kolei żelaznej wypłaszały naturalnych jego mieszkańców. Na prawo, strumyk przerzynający i zdobiący park wpadał do stawu, po za którym widać było Korytnicę, miasteczko należące do majątku p. Zameckiego, i oprócz nieuniknionej kolonii hebrajskiej, obdarzone stacyą kolejową, pocztową i telegraficzną. Pierwsze domy przedmieścia znajdowały się nad stawem, tuż przy parku, i odległe były od zamku zaledwie o kilkaset kroków, a z pagórka, utworzonego może z gruzów jakiej baszty przedmostowej, widzieć można było całą długą ulicę, sadzoną topolami, i wiodącą do miasteczka.
Helenka nie wiele więcej dowiedziała się od swojej towarzyszki, prócz tego, że „panicz“ na probostwie jest bardzo pięknym paniczem, tak pięknym, jak „pan“ z Kruchówki, ale młodszym, i pewno nie tak złym dla ludzi, bo ten „pan“ miał być bardzo złym. Nie było to nowiną, ale Helenka słuchała mimo to tych uwag Kseńki z niewymowną rozkoszą. Mniej zajmującem było dla niej rozpamiętywanie, czyli też „ludzie“ w Kruchówce będą mniej głodni, gdy panna Wanda wyjdzie za mąż za pana Zgorzelskiego. Panna Wanda trochę skąpa, ale może to dlatego, że taka smutna; cały dzień wzdycha tylko i przebiera się z jednej sukni w drugą. Pani Zamecka także skąpa, ale to już nie ze smutku, ani z miłości, bo zwykle bywa dosyć wesołą, i jak przyjadą goście, to się nie mogą nacieszyć jej rozmową i humorem. Trochę tylko przykra w obchodzeniu się ze sługami, a od kilku dni, to raz bardzo dobra, a drugi raz taka, że trudno przystąpić do niej. Ekonomowa mówiła, że pani ma dać wyprawę pannie Wandzie, gdy będzie szła za mąż, jeno klucznica powiada, że to nie pani, ale pan, i że pani tylko wtenczas dobra, kiedy pan widzi i słyszy co się robi i mówi. Klucznica także już stara i gderliwa, ale poczciwa kobieta, służyła jeszcze u nieboszczki matki teraźniejszego pana za pokojówkę, a ta co była przed nią, i umarła niedawno, była piastunką samego pana. Nieboszczkę pierwszą panią klucznica ta wspomina zawsze i chwali bardzo, ale tej drugiej żony pańskiej nie lubi. Dzisiaj tak się spłakała, że aż dostała kolki, bo pani robiła jej wyrzuty, że wydaje dużo mydła. Jak się pan o tem dowie, to niezawodnie Rychcińska — tak się nazywa ta klucznica — dostanie dla swojej córki, co jest za księdzem w Hnilczycach, tyle mydła, że wystarczy go dla kilku pokoleń świaszczenników. Ta jej córka, to garbata i brzydka osoba, podobna jak dwie krople wody do matki, ale ksiądz się z nią ożenił, bo Rychcińska naskładała dużo pieniędzy, a pan dał wyprawę, nawet bryczkę, i parę koni, i futro dla księdza, i prezentę na probostwo. A teraz ksiądz buntuje ludzi na pana, ale go nie słuchają, i dobrze robią. Już to takiego księdza, jak polski proboszcz w Rymiszowie, to poszukać daleko i ze świecą. Z panem bardzo się lubią obydwaj, i tak się zawsze witają i żegnają serdecznie! A niedawno pan powiedział: „No, księże, dwa razy żeniłem się, a nie dawałeś mi ślubu, poczekaj, teraz za karę ożenię twojego wychowanka z moją wychowanką, i to w ruskiej cerkwi“. A ksiądz na to: „Niech już sobie biorą ślub gdzie chcą, byle się pobrali, i byli szczęśliwi“. Zaś ten wychowanek, to właśnie ten piękny panicz, co jest na probostwie, i co był wczoraj na obiedzie w zamku.
Kseńka nie mogła domyśleć się, z jakiem biciem serca Helenka słuchała tej ostatniej części jej szczebiotania, ani dociec, dla czego z pewnem niedowierzaniem kazała jej powtórzyć parę razy rozmowę p. Zameckiego z proboszczem. Pokazało się, że Kseńka nie pamiętała jej dosłownie, ale że z pewnością była mowa o wydaniu wychowanki p. Tadeusza za wychowanka ks. proboszcza, i że nie chodziło tu o żadną z dziewcząt w Rymiszowie, ale o inną, w mieście — jakoteż, że Kseńka słyszała to wszystko przed trzema czy czterema dniami, gdy pan Zamecki wyprowadzał proboszcza na ganek i podawał mu rękę na pożegnanie. Kseńka uważała także, że panienka była naprzemian bardzo bladą i bardzo czerwoną, gdy ją słuchała, i drobna rzecz wystarczyła później tak „ciekawej“ dziewczynie, aby poznać, że coś się święci.
Tymczasem, od kwadransa już, lekka dorożka, zaprzężona parą tarantowatych kuców, powożona przez elegancką damę i oprócz innych rekwizytów zaopatrzona w grooma, umieszczonego w kabryolecie z tyłu, opuściła była bramę zamkową i skierowała się ku przedmieściu Korytnicy. Był to ekwipaż de fantaisie pani Zameckiej, która lubiła czasem, ku zgorszeniu mniej zamożnych szlachcianek na wsi i w mieście, odgrywać i w ten sposób rolę emancypantki, chociaż nią nie była z profesyi. Jednem z pomieszkań na przedmieściu, najbliższych zamku rymiszowskiego, był dworek o czterech oknach, z gankiem i ogródkiem od frontu, i z cokolwiek nadto widocznemi innemi attynencyami od tyłu, między któremi zajmował wybitne miejsce płot, zawieszony poduszkami i pierzynami różnej wielkości i różnego kształtu, a pokrytemi taką materyą w kratki, iż o ćwierć mili można było domyśleć się, że tu nie może mieszkać nikt inny, jak tylko syn wielkiej, bo większej coraz Germanii, albo wyznawca starego mojżeszowego zakonu. Resztę wskazówek etnograficznych uzupełniał semicki nos małego i suchego mężczyzny, który stał na ganku i na widok zbliżającego się ekwipażu zawołał:
Kinder, Kinder! Kimt gejch, di grefin kimt ci furen![1] Na to hasło, różne i różnego wieku istoty płci żeńskiej pojawiły się w oknach i na ganku, w chwili, gdy „doktor“ Feiles przybierał najbardziej uczoną i poważną swoją minę, ażeby nią zaimponować „hrabinie“, i gotował się oraz do okazania jej swojego uszanowania uroczystym ukłonem.
„Doktor“ Feiles był doktorem na tej samej zasadzie, na jakiejby można kogo nazwać księdzem z powodu, iż raz przed trzydziestu laty przez zakrystyę wszedł do kościoła. Brak lekarzy nakazywał dawniej, jeszcze więcej niż teraz, patrzeć przez palce na ich kwalifikacye, i teraz dopiero wymiera powoli w Galicyi reszta felczerów starej daty, o jakich kiedyś potomność słuchać będzie z niemałem zadziwieniem. Nie dość, że po ukończeniu niższych szkół, można było odbyć krótki kurs lekarski i uzyskać patent na chirurga, ale byli i tacy, którzy i bez tej formy uzyskiwali jakoś nietylko prawo pisania recept, lecz i stanowiska urzędowe. P. Feiles należał do ich liczby, i przez dwadzieścia lat, na trzy mile wkoło, był jedynym człowiekiem upoważnionym do orzeczenia, którego wołu wolno zarznąć, którego obywatela pochować, któremu puścić krew z obydwu ramion i postawić trzy tuziny pijawek, a któremu, według stopnia zamożności, zadać sarsaparilli albo „auri muriati“. Działo mu się z tem bardzo dobrze, a szczególnie epidemie na dwudziestu przednowkach, były dla niego dwudziestu obfitemi żniwami, których plonem nie potrzebował dzielić się z nikim, jak tylko z aptekarzem. To też obydwaj jednocześnie nabyli domy, ogrody i grunta, ludzkość zaś miała ztąd ten pożytek, którego zasługę złośliwy Szkot Smollett przypisał lekarzom angielskim: indywidua chorowite, lub nie dość silne, by wytrzymały kuracyę, wymierały prędko i bezpotomnie, a tem samem, według teoryi Darwina, starej jak chów koni, każda następna generacya musiała być stosunkowo silniejszą i zdrowszą od poprzedniej. Zbawiennemu temu wpływowi p. Feilesa na stan zdrowia Korytnicy i jej okolic położyło tamę sprowadzenie się tamże dyplomowanego doktora medycyny, p. Chimerskiego, i odtąd p. Feiles już tylko w jego zastępstwie pełnił funkcye urzędowe, z prywatnych zaś pacyentów chyba tylko najubożsi żydzi powierzali się jego niezawodnym rękom. Mam to przekonanie, że jeżeli ludność żydowska dotychczas liczbą swoją nie przewyższa chrześcijańskiej, to powód leży w tem, iż z pomiędzy chrześcijan włościanie nigdy nie szukają pomocy lekarskiej, a zamożniejsi przebierają między lekarzami, podczas gdy żydzi, byle co bądź któremu brakowało, zaraz biegną do doktora Feilesa. To też gdy umrze ostatni Feiles, za dwadzieścia lat wychodzić będą we Lwowie pisma, żalące się na to, że w kraju jest „tak wiele“ chrześcijan, i że ci nie mając innego zarobku, zapomocą lichwy wysysają krew z biednych żydów, pracowitych, pobożnych, trzeźwych, przechowujących w swojem łonie tradycyę ojców itd. Już doktor Feiles uskarżał się na uciemiężenie, jakiego doznawał ze strony dr. Chimerskiego i na to, jak ogólnie zapoznawano jego naukę, wzmocnioną doświadczeniem tyloletniem. Do zamku w Rymiszowie nie wzywano go oczywiście nigdy, a czasem bawiono się tam jego kosztem i opowiadano sobie anegdoty, których dostarczały: jego praktyka lekarska, jego nieumiejętność władania jakimkolwiek językiem, i pretensye pani Feilesowej do wykwintnego tonu i odpowiedniego mu stanowiska towarzyskiego. Nie bez tego wszakże, ażeby czasem jaka furka słomy, albo jaki łaterek drzewa z folwarków i lasów p. Zameckiego nie dostał się doktorowi, a gdy chodziło o zaokrąglenie jego posiadłości ziemskich jakimś koniuszkiem pola i łąki, p. Zamecki okazał się jeszcze więcej wspaniałomyślnym. Oprócz tego, panna Babeta, starsza panna Feilesówna, korzystała do woli z beletrystycnej literatury francuskiej i niemieckiej, której pełno było w zamku — należy bowiem wiedzieć, że p. Feiles i p. Feilesowa tylko w najściślejszem kółku rodzinnem używali dźwięcznego narzecza, w którem powyżej przytoczyłem kilka wyrazów, coram publico zaś uprawiano niwę, zasianą babilońskiem pomięszaniem różnych piśmiennych języków europejskich: polskim i francuskim, jako bon genre, a niemieckim jako uważanym w sekrecie za perłę między prostemi ślimaczemi muszlami, zapewne z tego powodu, że często w nim powtarzające się r pozwalało rozwinąć całą naturalną miękkość palestyńskiego akcentu. Pani Zamecka, której p. Feiles opisał był swoją córkę jako mówiącą, piszącą, marzącą, jedzącą, pijącą, chodzącą i siedzącą tylko po francusku, przy pierwszem poznaniu się z panną Babetą rozmawiała z nią w tym języku, i to było koroną dzieła, dzięki któremu p. Feiles zapatrywał się na pp. Zameckich jako na ludzi w gruncie dobrych, a tylko srodze obałamuconych przez tego... tego... szwarcjura, Chimerskiego.
Wielka radość rozpromieniła tedy oblicze tego męża nauki, gdy pani Zamecka zamiast odwzajemnić jego ukłon i pojechać dalej, zatrzymała konie, rzuciła lejce groomowi i z czarującym uśmiechem na ustach — nie w oczach — lekko wyskoczyła z faetonu. Jednocześnie, przez drzwi od sieni i przez okna dało się słyszeć w domu wielkie szeptanie, wielkie suwanie pantoflami i człapanie staremi trzewikami, wielkie wysuwanie i zasuwanie szuflad, odmykanie i zamykanie drzwi itd. Pani hrabina! Pani Feilesowa byłaby dała rok życia — przynajmniej wstecz — za to, ażeby pani Beilesowa, aptekarzowa, pani poborczyni, pani kontrolorowa, pani pocztmistrzowa i pani szefowa stacyi znalazły się w tej chwili na ulicy przed jej domem, i ażeby widziały ten piękny ekwipaż z groomem w liberyi, i tę piękną hrabinę, wchodzącą do jej bawialnego pokoju, i ażeby słyszały tę piękną francuzczyznę, z jaką przemówiła do Babety:
Ah, bon jour, mademoiselle! La lecture vous absorbe toujours. Comme je vois?
— Achch! madame, la lectirrhhe, c’est pour moi êne isache! — odpowiedziała na to panna Babeta, chciała zaś powiedzieć un usage, a miała powiedzieć délices, albo volupté, albo plaisir; cóż, kiedy w słowniku stało, że Genuss nazywa się usage! Potrzeba bowiem wiedzieć, że na przyjęcie pani hrabiny, panna Babeta ulokowała się była na krześle obok komody, nakrytej czerwoną serwetą i zastawionej filiżankami, szklankami, cukierniczkami, łyżkami srebrnemi itp. i wczytała się głęboko w Les Mémoires d’une femme, Eugeniusza Sue.
— Mam prośbę do pana konsyliarza — rzekła pani Zamecka, przyjąwszy ofiarowane jej miejsce na kanapie i zapewniwszy panią Feilesową o głębokiej melancholii, w jaką popadła z powodu iż tak dawno nie widziała pani konsyliarzowej.
Pan konsyliarz zapewniał nie mniej uroczyście, że jest na usługi, a pani konsyliarzowa szykowała tymczasem na stoliku przed kanapą drugą czerwoną serwetę, drugi stos łyżeczek, kryształowych miseczek i szklanek, karafkę z wodą i ogromny, a bardzo pod pewnym względem podejrzany słój, który, jak się później pokazało, zawierał konfitury ze skórek pomarańczowych, smażone na miodzie.
— Pan konsyliarz musi znać starą Horpynę Nakoneczną, która mieszka w chacie dworskiej w Rymiszowie, zaraz pod zamkiem?
— No, jakby miał nie znać — wtrąciła pani konsyliarzowa. — Taki konsyliarz, jak mój mąż, to on musi znać wszystko!
— Otóż biedna kobieta chorą jest mocno, i prosiłabym, ażeby pan konsyliarz ją odwiedził, i kazał jej dać z apteki, co będzie potrzeba, rozumie się, wszystko na mój rachunek.
— Zaraz, zaraz idę! — zawołał p. Feiles z entuzyazmem.
— Mój mąż, konsyliarz, on zaraz idzie! — potwierdziła pani Feilesowa.
— To biedna stara kobieta, ona bardzo słaba, ja wiem — mówił p. Feiles. — Ona ma... jak mam to powiedzieć pani hrabinie? To się nazywa die Fettsucht; to jest tak, jak ktoś jest bardzo tłusty, a potem jeszcze więcej bardzo tłusty, a potem jeszcze więcej i jeszcze więcej, aż on umrze....
— Ależ ona taka chuda jak szkielet! Sądziłam, że ma suchoty.
— Już niech mnie pani hrabina wierzy, ja ot wiem, ja to wiem najlepiej — odparł Eskulap przymrużając oczy i robiąc ręką giest w powietrzu. — Takim starym babom, to im nie trzeba nigdy wierzyć!
— Już niech mu pani hrabina wierzy, on to wie najlepiej! Mój mąż... on konsyliarz! Takim starym babom, to ich nie potrzeba nawet słuchać, co oni gadają!
— Doktor Chimerski leczył ją dłuższy czas, ale bez skutku, bez najmniejszego skutku — zauważyła pani Zamecka.
— Ja pani hrabinie powiem — rozpoczął uroczyście p. Feiles, i pochyliwszy głowę na piersi, zamrużył oczy, jak kogut, kiedy pieje, a pragnie dać poznać kurom, że umie to na pamięć. — Ja pani hrabinie powiem! Te młode doktory, to oni... nu, to oni nic nie wiedzą.
— To bardzo smutne dla mnie zapewnienie, panie konsyliarzu. Chimerski, jak pan wiesz, leczy mego męża, który w nim pokłada ufność bezwzględną. I cóż z tego? Leczenie trwa już kilka lat — (westchnienie) — a memu biednemu mężowi — (westchnienie) — (westchnienie) — coraz gorzej! Od kilku dni jest nawet — (otarcie łzy chustką) — bardzo chory!
— Ja wiem, że pan hrabia jest niebezpieczny, ja to mówiłem naprzód, nieprawda, żono?
— On to mówił naprzód, niech jemu pani hrabina wierzy, on konsyliarz — potwierdziła pani Feilesowa, która załamywała ręce w miarę jak mnożyły się westchnienia pani Heleny.
— On jest bardzo, bardzo chory! — powtarzała pani Zamecka, z wyraźnym już teraz płaczem. Pani Feilesowa spojrzała na pannę Babetę, a panna Babeta na nią, i ubolewające: ach! — prawdopodobnie szczere, wyrwało im się z piersi. Pani Helena głosem przerywanym od łkania opowiadała dalej, że mąż jej zemdlał od wczoraj kilkadziesiąt razy, i opowiadanie to pod względem obrazowości i szczegółów tak dalece nie zostawiało nic do życzenia, że pani Feilesowa i panna Babeta były już tylko dwoma posągami przerażenia i smutku. Uczucia te były z pewnością prawdziwe, pomimo to, że wyraz ich był przesadzony; najpierw bowiem p. Zamecki nie zrobił im nigdy nic złego i nie miały powodu źle mu życzyć, a potem, współczucie dla chorych jest jedną z wybitnych stron charakteru żydowskiego, i objawia się nawet w indywiduach najbardziej przesiąkniętych tym agresyjnym egoizmem, który zarzucają żydom.
— Ja to znam dobrze — zapewniał p. Feiles. — Ja wiem, co jest panu hrabiemu. Pan hrabia ma „hemorosis pulmonica acutissima“. — Jest to wyraz nieznany w żadnej terminologii lekarskiej, i w żadnej łacinie, ale p. Feiles nie robił sobie nigdy skrupułów w tej mierze, gdy chciał zaimponować profanom swoją uczonością — dodał więc tylko dla objaśnienia:
— To są te hemoroidy, co one jemu uderzyły tu, na płuca. Ja miałem takich nie sto, i nie dwieście wypadków w mojej praktyce, a wszystkie zaraz były wykurowane. To u mnie bagatelka.
— Ja już bardzo dawno życzę sobie, ażeby pan konsyliarz udzielił swojej rady mojemu mężowi, ale cóż — wszak wiesz pan, jaki on uparty w niektórych rzeczach. Wierzy w tego Chimerskiego!
P. Feiles kiwnął lekceważąco ręką, a p. Feilesowa skorzystała z krótkiej przerwy, by rozpocząć uprzejmą indagacyę na temat, czy pani hrabina nie pozwoli kawy? Pani Helena musiała długo wypraszać się, nim nawiązała na nowo nić poprzedniej rozmowy:
— Powiem panu szczerze, że przyjechałam tu umyślnie poradzić się i umówić jaki sposób, by mój mąż wbrew swojej woli dostał się w ręce lekarza, który nie żartuje z taką słabością. Jestem ogromnie zaniepokojoną.
— No, ja to widzę! — wtrącił doktor. — I tu pani hrabina ma racyę, bardzo wielką racyę, że te młode doktory, to oni sobie żartują ze słabościów, a potem co? Potem słabościów biorą i żartują sobie z nich!
— Ale tu nie ma co żartować — zawołała pani Helena, uśmiechnąwszy się dla sprawienia satysfakcyi doktorowi, ze względu na jego humorystyczne przeciwstawienie żartów i żartów. — Mój mąż jest w niebezpieczeństwie życia.
— No, pewnie. Może przyjść apopleksya, paraliż, szlag, a potem fik! i koniec. To tak może przyjść, ot, zaraz!
— Boże! — zawołała pani Helena składając ręce. — Zaraz!
— No, niekoniecznie zaraz, ale jutro, pojutrze, kiedy bądź. Kiedy pani hrabina każe, żebym ja tam przyszedł?
Pani hrabina wszakże była zbyt przerażoną tem, co p. Feiles powiedział przedtem, i musiano podać jej wody, nim trochę przyszła do siebie. Potem dopiero ułożono się, że konsyliarz nazajutrz około wieczora pod pozorem zwykłej wizyty przybędzie do zamku, otworzy p. Tadeuszowi oczy, ażeby poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajduje, i — oczywiście, zapisze mu receptę. P. Helena pożegnała następnie konsyliarza i konsyliarzową po polsku, a pannę Babetę po francusku, i wróciła do zamku. P. Feilesowa dożyła zresztą tej rozkoszy, że w chwili kiedy „pani hrabina“ uściskała jej po przyjacielsku rękę na ganku, i mówiła: au revoir Babecie, cały wielki świat Korytnicy szedł właśnie na spacer poprzed dom doktora, i w odpowiedzi na swoje ukłony otrzymał od pani Heleny tylko bardzo zimne i obojętne skinienie głowy.
Wyprawa powiodła się — nietylko p. Feiles był przygotowanym na to, co się stać miało, ale cała Korytnica wraz z przyległościami wiedziała tego jeszcze wieczora, że p. Zamecki jest śmiertelnie chorym i lada chwila umrze, że pani Zamecka jest w rozpaczy, i że bez wiedzy męża zawezwała doświadczonej rady p. Feilesa. Po tem wszystkiem, katastrofa nie mogła dla nikogo być zdarzeniem nienaturalnem, albo niespodziewanem.
P. Tadeusz wrócił już był ze swojej wycieczki w sąsiedztwo, a nie zastawszy żony, wyszedł do ogrodu, gdzie spotkał Helenkę. Przywitał ją z większą niż zwykle czułością i wypytywał się troskliwie, jak się jej podoba pobyt w Rymiszowie, i czy nie zatęskniła za miastem? Nie mogła odpowiedzieć mu ani tak, ani nie, jeżeli nie chciała powiedzieć nieprawdy. Tęskniła za towarzyszkami młodości, którym mogła zwierzać się z każdej myśli, z każdego uczucia, za ciotką, która ją kochała jak własną córkę — ale gdyby była miała wolny wybór, chciałaby była mieć wszystkie te kochane istoty tu, w Rymiszowie, bo tu był Wacław. Nie mogła wszakże wyspowiadać się z tego p. Zameckiemu i dawała mu odpowiedzi tak dwuznaczne, na jakie zdobyć się mogła dyplomatka w jej wieku. P. Tadeusz wydał jej się smutnym i zamyślonym, a to do tego stopnia, że wpatrzywszy mu się uważnie w twarz kilka razy, zapytała nieśmiało, czy nie jest cierpiącym? Nie był nim, albowiem cierpienie jego polegało na powracającym od czasu do czasu kurczu w piersiach, który w przerwach nie zostawiał po sobie żadnej dolegliwości. To było właśnie powodem, dla którego p. Tadeusz odmawiał tak uporczywie przyjęcia wszelkiej rady lekarskiej, i tylko gdy dostawał ataku astmy, dr. Chimerski, jeżeli był pod ręką, miał prawo przywracać mu przytomność zapomocą chloroformu lub innych leków doraźnych. W tej chwili, p. Tadeusz był tylko w złym humorze, a przyczyną tego była rozmowa z proboszczem, który opowiedział mu, że Wacław trwa w pierwszem swojem postanowieniu unikania Helenki, i że niepodobna go namówić do powtórzenia odwiedzin w zamku. P. Tadeusz wstępował na plebanię, ażeby pomówić z upartym bohaterem, ale nie było go w domu, wyszedł w pole na przechadzkę. Helence nie mógł wspominać o tem, i dlatego na zapytanie jej odparł, że w istocie czuje się trochę cierpiącym. Odpowiedź ta wprawiła ją w niepokój tak szczery i wielki, że p. Tadeusz zrazu czuł się zdziwionym, a potem ujętym za serce jej zaklęciami, ażeby nie zaniedbywał swego cierpienia i radził się lekarzy. Mimowoli wpadło mu na myśl, o ile różnym, usilniejszym, serdeczniejszym był ton jej głosu i wyraz spojrzenia przy tych prośbach, od tonu i wyrazu, z jakiemi zwykła była od czasu do czasu powtarzać je pani Zamecka.
— Nie obawiaj się, drogie dziecię — rzekł całując w czoło dziewczynę, która miała łzy w oczach — nic mi nie jest, i mam nadzieję, że starczy mi zdrowia i życia, ażeby cię ujrzeć zupełnie, zupełnie szczęśliwą! — Helenka rozpłakała się w głos na te słowa pełne dobroci. Jakże chętnie byłaby oddała życie, szczęście, wszystko co mogła, za człowieka, który przemawiał do niej w ten sposób. Nie wątpiła w tej chwili, że myśl jego o „zupełnem jej szczęściu“ miała styczność z ową rozmową jego z ks. Chyżyckim, o której opowiadała jej Kseńka. P. Tadeusz odgadł ze swojej strony, że łzy jej były szczeremi łzami wdzięczności. Wiedział od Skryptowiczów, jak silnem było jej przywiązanie do Wacława. Gdyby go mógł był widzieć w tej chwili, nie byłby się mógł wstrzymać od rozmówienia się z nim otwarcie, zwłaszcza gdy proboszcz zdradził był także i jego tajemnicę sercową. Tajemnica ta sprawiała, że p. Tadeusz pomimo swojego złego humoru był dobrej myśli, i ażeby rozweselić Helenkę, nie wahał się powiedzieć:
— No, no, jakoś to wszystko będzie! Ale ty nudzisz się tutaj tymczasem... może cię rozerwie wycieczka do lasu? Pojedziemy jutro wszyscy oglądać miejsce, w którem ma stanąć tartak parowy. P. Roliński pokaże nam plany, i objaśni wszystko. Jest teraz bardzo zajęty wykończeniem projektu...
Nadzieja oglądania planów tartaku parowego i miejsca, w którem ma stanąć taka fabryka, w zwykłych okolicznościach nie byłaby zbyt ponętną dla młodej panienki, tym razem wszakże sprawiła wrażenie cudowne. Ażeby ukryć swoje pomięszanie, Helenka nie miała innego środka, jak tylko oprzeć głowę na piersi p. Tadeusza. W tej pozycyi zastała ich oboje stojących w alei pani Zamecka, gdy wyszła do ogrodu po swoim powrocie z Korytnicy.
— Widzisz, moja duszo, jak my tu sobie romansujemy w twojej nieobecności? — rzekł p. Tadeusz wesoło.
— A, widzę, prawdziwa sielanka! — odparła p. Helena obojętnie.
— Sielanka w dziewiętnastem stuleciu! To też, na jego cześć, zamiast śpiewu słowików, wybraliśmy sobie akompaniament machiny parowej. Podbiłem serce Helenki, obiecując jej pokazać plan tartaku, zrobiony przez p. Wacława. Wszak nie masz nic przeciw wycieczce do lasu, dla oglądania tego arcydzieła? Pojedziemy jutro po obiedzie.
— Jutro, po obiedzie — powtórzyła machinalnie pani Zamecka. — P. Alfred, który zbliżał się właśnie w towarzystwie panny Wandy stanął jak wryty o parę kroków od grupy, z której wyszły te słowa. Helenka obejrzała się spostrzegła, że był śmiertelnie bladym.
— Co będzie... jutro po obiedzie? — wyjąknął.
— Jutro po obiedzie — odpowiedziała pani Helena szybko — pojedziesz pan do miasta, jak pan mówiłeś, a my pojedziemy do lasu oglądać tartak parowy Tadeusza.
— A, tartak parowy, jutro po obiedzie... — powtarzał z kolei p. Alfred. — Zachowanie się jego i ton, jakim wymawiał te często powtarzane słowa, wydały się dziwnemi nietylko Helence, ale i dwom obojętnym słuchaczom, p. Tadeuszowi i pannie Wandzie. Wszyscy spojrzeli na niego, podczas gdy pani Zamecka ruszywszy niecierpliwie ramionami, oparła się na ramieniu męża i ruszyła z nim ku zamkowi.
— Oświadczył się jej już ponoś nakoniec — szepnęła w ucho Tadeuszowi. — Oboje mają minę dziwnie skonfundowaną. Rada jestem, że to się skończy.
— Miałaś więcej szczęścia odemnie — odparł p. Tadeusz oglądając się, czy go Helenka nie słyszy. — Mój pupil walczy ze skrupułami, któreby p. Zgorzelskiego ani na chwilę w kłopot nie wprowadziły. Nie chce posażnej żony.
Pani Helena milczała.
— Są to skrupuły rzadkie w „naszych czasach“, jak mówią, a raczej, rzadkie po wszystkie czasy. Niepodobna odmówić mu uznania. Bardzo szlachetnie i bardzo niedorzecznie z jego strony. Kochają się naprawdę oboje. Bardzoby mi było przykro gdyby mi się nie udało usunąć tych trudności. Żal mi jego i żal mi Helenki.
— W tym wieku można sobie jeszcze wszystko wybić z głowy — powiedziała pani Zamecka bez myśli, ażeby przecież coś powiedzieć.
— To źle — odparł p. Tadeusz. — Jeżeli się dziewczyna nauczy wybijać sobie z głowy jedno po drugiem, to w końcu nic jej nie zostanie w tej głowie, oprócz kokieteryi. Najlepszą i zwykle najszczęśliwszą bywa ta, której było danem pójść za pierwszym popędem serca. Czy nie pragnęłabyś tego szczęścia dla Helenki?
Milczenie coraz mroźniejsze.
— Zapytanie moje było przedwczesne — pomyślał p. Tadeusz. — Nie zdała sobie jeszcze sprawy z położenia, nie oswoiła się z niem. Potrzeba na to pewnego czasu, bo położenie to jest bardzo niezwykłe i ma swoje strony bardzo przykre. Póki sama nie zrobi pierwszego kroku, będę z nią mówił o Helence, jak gdyby jej los mnie tylko bliżej obchodził. Jakżebym rad był dośledzić u niej pierwszych objawów uczucia macierzyńskiego! Jaka to walka teraz odbywać się musi w jej sercu! Biedna kobieta!
Było to tylko dalszym ciągiem tych myśli, jeżeli p. Tadeusz, znalazłszy się na werandzie, gdzie panował już zmrok zupełny, objął ramieniem kibić żony i szukał ust jej ustami swojemi. Każda kobieta z kobiecem sercem byłaby zrozumiała znaczenie tych pieszczot, byłaby wybuchła płaczem, i albo byłaby mu upadła do nóg, albo przynajmniej byłaby uciekła na razie z jego oczu. Pani Helena została obojętną — oddała mu pocałunek tak naiwnie, jak gdyby w jego pocałunku nie było nic, czegoby się domyśleć mogła, tak zimno, tak spokojnie, jak zawsze. Przy herbacie była nadzwyczaj milczącą. P. Alfred był ciągle roztargnionym i pomięszanym. Helenka z uwagą i źle ukrytym niepokojem spoglądała to na niego, to na nią. P. Tadeusz czuł, że jakiś niezwykły chłód zapanował w jego domu, ale przyczyny jego tłumaczył sobie po swojemu. Nakoniec p. Alfred pożegnał się i pojechał, i wszyscy udali się na spoczynek.
Helenka znużona bezsennością poprzedniej nocy i następstwem tejże, bolem głowy, usnęła wkrótce. Jak zwykle w takich warunkach, trapiły ją sny przykre, z których zbudził ją stuk w pokoju. Była to Kseńka, która przybiegła do jej łóżka, i cała drżąca tuliła się do niej. Na dziedzińcu zamkowym jeden z psów łańcuchowych wył przeraźliwie, w ogrodzie odzywały się sowy. Niemiłe te głosy, dziwne cienie, które ścieliły się po wysokich ścianach pokoju, oświetlonego lampą nocną, i zachowanie się Kseńki — wszystko to razem przeraziło Helenkę niezmiernie.
— Co to jest, Kseńko? — zawołała.
— Niech się panienka nie gniewa — była odpowiedź — ja bałam się ogromnie, i dlatego zbudziłam panienkę. Niech Bóg odwróci — znowu coś straszy w zamku. Słyszałam jak jęczało... tak okropnie!
Kseńka słyszała w istocie jęk, który wszakże nie pochodził z innego świata, i był tylko skutkiem snów, które trapiły Helenkę. Bądź co bądź, wyobraźnia podniecona nie pozwoliła już usnąć przerażonym dziewczętom i dopiero wczesny czerwcowy wschód słońca uspokoił Kseńkę o tyle, że przestawszy powtarzać dziwy o widmach pojawiających się w zamku, zostawiła Helenkę jej myślom. Myśli te obracały się znowu około tych samych domysłów i przypuszczeń, co wczoraj. Dlaczego Zgorzelski powiedział, że Zamecki umrze na udar sercowy? Dlaczego powtarzał w tak dziwny sposób wyrazy: jutro po obiedzie? Dlaczego pani Zamecka spojrzała na niego tak przeszywającym wzrokiem? Dlaczego była tak poruszoną, gdy jej mąż opowiadał wypadek, który dał powód do baśni o strachach w zamku? I jeszcze raz, dlaczego Zgorzelski wziął truciznę z apteki? Helenka czuła, że nie zniesie dłużej sama ciężaru podejrzeń, które snując się w jej myślach, przybierały kształty coraz wyraźniejsze. Potrzeba jej było koniecznie zwierzyć się komuś bezpośrednio, dowiedzieć się od niego, co sądził o tem wszystkiem. Ale komu? P. Tadeuszowi? O tem nie mogła myśleć! Zostawał ks. Chyżycki i — Wacław. Wahała się nieco, ale przemogło jakieś mimowolne i bezwiedne rozumowanie, które odbyło się w jej duszy. Napisała kilka słów i oddała je Kseńce. Jakież były uczucia Wacława, gdy dziewczyna z dworu, podpatrzywszy chwilę, gdy wyszedł na ganek plebanii, doręczyła mu bilet, na którego adresie poznał od razu pismo swojej uczennicy! Pobiegł do swego pokoju. Z początku nie miał odwagi otworzyć koperty. Wszystka krew zbiegła mu się do serca. Usiłował wmówić w siebie, że jest to zdarzenie zupełnie zwykłe, i że list zawiera może jaką nic nieznaczącą prośbę, lub coś podobnego. Wreszcie otworzył go i dowiedział się, że Helenka życzy sobie mówić z nim sam na sam, i to jak najwcześniej, przed południem; że go będzie oczekiwała w ulicy lipowej, wiodącej z plebanii do zamku. Na pół szalony od wrażenia, jakie na nim sprawiła ta niespodzianka, usiłował nadaremnie domyślić się, co mogło być powodem żądania Helenki — o czem chce z nim mówić, i co jemu wypadnie powiedzieć w tym lub owym wypadku? Nieraz później gniewał się sam na siebie za niejednę myśl, która mu w tej chwili do głowy przyszła. Nakoniec powiedział sobie, że zamiast gubić się w domysłach, lepiej będzie pójść i dowiedzieć się, o co chodzi. To było pewnem, że rzecz musiała być wielkiej wagi, jeżeli Helenka zdecydowała się na krok podobny. Wyszedł więc i w ulicy lipowej spotkał Helenkę, która przechadzała się tam już od pewnego czasu.
Początek rozmowy, jak zwykle między zakochanymi, był tem powszedniejszym, im mniej powszednią była sposobność, która ich sprowadziła razem. Helenka przepraszała, że go trudziła tak wcześnie; Wacław zaręczał, że jest na jej usługi, i że czeka jej rozkazów.
— Powiesz pan może, żem oszalała — rzekła nakoniec Helenka — ale gdybym nie potrzebowała rady, nie wspominałabym nikomu o tem, co chcę panu powiedzieć. Zresztą, wolę narazić się na wszystkie inne zarzuty, niż na ten jeden, żem nie zrobiła, com powinna, gdy chodziło o życie kochanej osoby.
Po tym wstępie, Helenka powtórzyła mu wszystko, co pisała już pani Skryptowiczowej, i dodała do tego swoje spostrzeżenia wczorajsze. Wacław słuchał jej opowiadania z natężoną uwagą. Gdy skończyła, zamyślił się przez chwilę, i nagle zawołał:
— Ach, przypominam sobie teraz, i rozumiem!
To co sobie przypominał i co rozumiał teraz Wacław, było po prostu owem zagadkowem pożgnaniem między panią Zamecką a panem Zgorzelskim, które widział raz zdaleka, i na które nie zwracał uwagi. Scenie tej, drobnej na pozór, towarzyszyły okoliczności, niedające się wytłumaczyć niczem, jak chyba tylko bardzo poufałym stosunkiem między panią Heleną a panem Alfredem. Rozstali się bez ukłonu z jego strony. Mówiła, że spotkała go przypadkiem, wracającego z wizyty, co było nieprawdopodobnem, bo miał na sobie strój nieodpowiedni.
— Więc przypuszczasz pan, że podejrzenia moje... że to jednem słowem, co mówię... nie jest bez podstawy?
— Nie, to nie może być bez podstawy. Muszą być podstawy silne, tam, gdzie pani powzięłaś podejrzenie. Pojmuję przytem, że są rzeczy, których opowiedzieć i wytłumaczyć komu drugiemu nie można. Są to wrażenia, jakie sprawiają n. p. ruchy pewne, wyraz twarzy lub głosu.
— A jednak, gdybym była w błędzie? Pomyśl pan, jakaby to była okropna pomyłka!
— Zapewne!
— I co tu począć, powiedz pan, panie Wacławie!
— Mojem zdaniem, póki niema zupełnej pewności, nikt nie może się w to wdawać, z wyjątkiem takich osób, które są w stanie ocenić prawdopodobieństwo... domysłów pani. Nie widzę tu nikogo więcej, oprócz mego opiekuna, księdza, i pana Skryptowicza. Pan Skryptowicz już jest wtajemniczonym, i byłoby zbytecznem, bez naglącej potrzeby wtajemniczać kogo więcej, nawet mego opiekuna.
— Jakżeż możemy wiedzieć, czy niema naglącej potrzeby?
— Jak możemy wiedzieć, czy jest potrzeba w ogóle?
— A te słowa: jutro po obiedzie, które tak dziwnie zmięszały p. Zgorzelskiego?
— Jutro, to jest dzisiaj... Pan Skryptowicz, gdyby chciał, mógłby tu być jeszcze dzisiaj, nim podadzą obiad w zamku. Pociąg przychodzi do Korytnicy o drugiej, a wychodzi z miasta o dwunastej. Teraz jest dziewiąta, za godzinę p. Skryptowicz może otrzymać telegram, a za pięć godzin może być w Rymiszowie.
Tym to sposobem p. Karol otrzymał ów telegram, który go przeraził w chwili, gdy wyjeżdżał wraz z dr. Chimerskim. Wacław podjął się załatwić tę sprawę. Gdy miał odchodzić i gdy powstał nowy obopólny ambaras przy pożegnaniu, Helenka odezwała się nieśmiało:
— Mam... jeszcze jednę prośbę do pana. Ksiądz Chyżycki będzie dziś na obiedzie w zamku... może pan przyjdzie także? Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się, że mi bezpieczniej teraz, gdy wszystko powiedziałam panu. Mnie tam tak jakoś straszno i nieswojsko...
— Jeżeli pani rozkaże, to przyjdę — była odpowiedź Wacława. Helenka podała mu rękę drżącą od wzruszeń, które ją przejmowały. Wacław nie drżał, ale od początku rozmowy miał takie uczucie, jak gdyby marzył we śnie: wszystko co się działo, było zbyt nadzwyczajnem, ażeby mogło mieć miejsce w rzeczywistości. To nadspodziewane widzenie się z Helenką, na jej własne żądanie, zdawało się należeć do rzędu zdarzeń równie niezwykłych, jak okropna tajemnica, którą mu powierzyła. Mam nadzieję, że pomimo grozy, jaką tajemnica ta powinna była przejmować ich niepodzielnie, aniołowie w niebie nie wzięli im za złe, jeżeli im się obojgu zdawało przez chwilę, iż niebo otwiera się nad nimi, iż dokoła nich niema nic, oprócz szczęścia i rozkoszy na całym świecie. Pod tem wrażeniem, on odszedł, a ona patrzyła za nim, póki nie znikł na skręcie drogi.
W tej chwili dopiero widok kapelusza słomianego, który pojawił się pomiędzy lipami, przypomniał Helence, gdzie jest, i jakie troski ciężą jej na sercu. Był to kapelusz pana Zameckiego, który wracał z przechadzki po wsi, w towarzystwie całego grona suplikantów. Jednemu zajęto bydło w szkodzie, drugi potrzebował budulca na chatę, którą stawiał, trzeci i czwarty nieco żyta i jęczmienia, ażeby przetrwać przednowek do końca, piątemu zagrabiono ruchomości za podatek, i potrzebował gotówki, szóstego brat wyrugował z gruntu i z chaty, prosił więc o radę i pomoc. Tego rodzaju sprawy zajmowały pana Tadeusza co rana i co wieczora, jak długo bawił w Rymiszowie, i nie przykrzyło mu się nigdy dawać, czego każdy żądał, a potem z wszelką pewnością oczekiwać dowodów jasnej niewdzięczności ze strony obdarzonych. Pan Tadeusz mawiał, że jest to dla niego rodzajem sportu ewanielicznego, polegającego na oddawaniu chleba za kamienie; a ilekroć zdarzyło mu się, że dobrodziejstwa jego nie padły na niewdzięczną glebę — co nawiasem mówiąc, zdarzało się bardzo rzadko — tylekroć twierdził, że czuje się w położeniu sportsmana, którego biegun skrewił i uciekł z areny. Sąsiedzi narzekali na jego postępowanie, twierdząc, że psuje włościan i bawi się w chłopomana, na co on odpowiadał zwykle, że nikt bardziej od niego nie czuje wstrętu do tego ludu brudnego niedbałego, głupiego i przebiegłego, ale że robi wszystko dla swojej przyjemności, i że każdy może robić to samo. Jedynym wydatkiem znaczniejszym naszego chłopa — mawiał — jest wódka, wszystko inne jest fraszką. Otóż ja mu nie daję wódki, a nakarmić całą wieś na przednowku, według wiejskich prawideł gastronomicznych, to taka bagatelka, że niema dworu szlacheckiego, który by sobie od czasu do czasu nie mógł pozwolić tego zbytku. Swoją drogą, rządca oczekiwał zawsze z niecierpliwością wyjazdu pana, bo jak długo pan Zamecki bawił w Rymiszowie, to kto chciał pasł bezkarnie chudobę na jego gruntach, a nikt nie odrabiał zaliczek wziętych w zbożu i w gotówce, chociaż mu liczono zboże jak najtaniej, a robotę jak najdrożej, i chociaż „Porcye“ drzymały jeszcze wówczas przedhistoryczną swoją drzymką w młodzieńczej wyobraźni hr. Stanisława Tarnowskiego.
Pan Tadeusz spostrzegł był zdaleka Helenkę i Wacława, i uśmiech, który rozpromienił jego oblicze, odbił się całemi ćwierciami żyta i jęczmienia na potrzebujących wsparcia mieszkańcach Rymiszowa.
— Jaki to ranny ptaszek z ciebie! — zawołał, witając swoją wychowankę. — A czy powiedziałaś Rolińskiemu, jaką misyę przeznaczyliśmy mu na dzisiaj?
— Pan Roliński — odparła zarumieniona — podjął się oddać mój list na pocztę w Korytnicy... Mówił, że przyjdzie do zamku z księdzem proboszczem...
— A! Tak, tak, prosiłem ich na obiad... więc przyjdzie, przyjdzie!
Od tej chwili p. Tadeusz był w wybornym humorze. Nawet pana Zgorzelskiego, którego przyjmował dość ozięble od pewnego czasu, powitał tak serdecznie, jak rzadko. Gdy przybył proboszcz z Wacławem, posypał się z ust pana domu taki grad alluzyj i niewinnych dwuznaczników, że obydwie panienki rumieniły się z ambarasu i cichego szczęścia, a Wacław i p. Alfred, każdy z innego powodu, mieli miny uroczyście niezgrabne.
— Ale! ale! — zawołał nagle p. Tadeusz. — Muszę wam też pokazać, co mojej pani udało się dziś znowu w kierunku oszczędności! Chodźcieno na werandę. Prawda, jaka piękna? A jak pachnie!
W istocie rozlegał się tam zabijający odór gorzkich migdałów, który w połączeniu z wonią różnych kwiatów, i z gorącem dochodzącem do dwudziestu kilku stopni na ciepłomierzu Réaumura, tworzył atmosferę niezmiernie duszną. P. Zamecki opowiedział gościom w sposób humorystyczny, jak jego żona, podejrzywając klucznicę o rozrzutność, zabrała mydło pod swoją własną dyspozycyę, i jak następnie, chcąc doprowadzić miejsce posiedzeń klubu do jak największej świetności, zamiast zwykłego mydła wydała słudze mydełko toaletowe, którego Houbigant-Chardin w Paryżu sprzedaje po dziesięć franków sztukę. Śmiano się niezmiernie z tej pomyłki, śmiał się i pan Alfred, ale takim jakimś bezdźwięcznym i niewesołym śmiechem, jak gdyby był przegrał całą swoją kasę w maczka i chciał udać, że mu to nic nie wadzi.
— Waza na stole! — zameldował w tej chwili kamerdyner.
— Co, już? Wszak niema jeszcze pierwszej! — zauważył p. Zamecki.
— Kazałam umyślnie dać obiad nieco wcześniej — powiedziała pani Helena od niechcenia — bo mamy przecież jakieś plany na dzisiaj, po obiedzie. Tymczasem kucharz wypełnił moje polecenie zbyt gorliwie, i nadto wcześnie zgotował szparagi, które nie znoszą czekania...
— A, szparagi, to co innego — zawołał pan Tadeusz wesoło. — Wszystkie inne względy muszą ustąpić przed szparagami!
Dlaczego pan Alfred pobladł tak okropnie, gdy pani Helena tłumaczyła powody przyspieszenia pory obiadowej? Dlaczego i ona mówiła jakoś inaczej, niż zwykle, i tak dziwnie jakoś zaciskała usta? I co się stało Helence, że wziąwszy za rękę Wacława, spojrzała mu w oczy z takim wyrazem przerażenia? Wacław nie umiał zdać sobie sprawy z tego, a pan Tadeusz, proboszcz i panna Wanda nie zwrócili najmniejszej uwagi na te szczegóły.
Obiad odbył się wesoło i szybko; pociąg, który wiózł pana Karola i dr. Chimerskiego nie przebył jeszcze był połowy drogi do Korytnicy, gdy już wstano od stołu. Wówczas p. Alfred przypomniał sobie, że jeden z jego koni zgubił podkowę, i że musi pójść zobaczyć, czy woźnica pomimo święta potrafił dać sobie radę z tą trudnością. Reszta towarzystwa udała się na werandę.
Na prawo od drzwi parapetowych, prowadzących z salonu, stał tam stolik z przyborami do czarnej kawy. Między pięknemi porcelanowemi filiżankami, przeznaczonemi dla wszystkich obecnych, odbijała tam przepyszna filiżanka srebrna z wypukło rzeźbionemi ozdobami, herbami i cyframi, wewnątrz wyzłacana. Była to owa specyalna filiżanka pana Tadeusza, z której zawsze pijał kawę po obiedzie, która towarzyszyła mu w podróżach, i którą w pierwszym roku po ślubie, darowała mu była kochająca żona. Pani Helena, która zawsze sama zajmowała się kawą, i doprowadziła była do wielkiego mistrzowstwa w tym kierunku, zwróciła się w tę stronę. Na lewo był okrągły stolik marmurowy, na podstawie z lanego żelaza, na który po uprzątnięciu przyborów gastronomicznych, wkładano blat drewniany obity zielonem suknem, gdy klub przystępował do przepisanej ilości robrów wista. P. Tadeusz zajął najdalsze miejsce, po jego prawej ręce siadł proboszcz, na lewo zostawiono fotel dla p. Alfreda, naprzeciw p. Zameckiego umieszczono Wacława, tak, że obrócony był plecami do stolika z kawą. Panie nie pijały kawy i siadały zwykle opodal.
Atmosfera była coraz bardziej duszącą. Ogromnie ciężkie, czarne chmury podniosły się były na widnokręgu podczas obiadu, i zasłoniły słońce. Powietrze, napełnione silnemi odorami, było tak piekące, tak duszne, że niepodobna było oddychać niem nawet najzdrowszym i najmłodszym płucom.
— Podobnoś nic nie będzie z naszej wycieczki — rzekł p. Tadeusz. — Będziemy mieli burzę.
— Mniejsza o to — odparł proboszcz — ale bodaj czy nie jak zwykle przy takich zmianach powietrza, nie powtórzy się pański atak astmy. Zdaje mi się, że pan oddychasz z trudnością.
— W istocie, nie dobrze mi trochę, ale to przejdzie.
— Może ci będzie lepiej, gdy się napijesz czarnej kawy — mówiła pani Zamecka — Podam ci ją zaraz, nie czekając na p. Zgorzelskiego.
— Ale bądź tak dobrą, moja duszko, i nie dawaj mi dużo cukru.
— Wrzucisz sam, ile zechcesz, włożyłam tylko jeden kawałek w filiżankę, i to prawdziwie homeopatyczny.
W tej chwili wrócił p. Zgorzelski, któremu pot kroplisty wystąpił był na czoło. Włosy miał w nieładzie, a na starannym jego ubiorze widać było ślady, że przed chwilą miał do czynienia ze słomą. Zapewne, jako dobry gospodarz i amator koni musiał być w stajni. Lokaj przyniósł tacę z maszynką i filiżankami na stolik, przy którym siedziało towarzystwo.
— Oto jest... twoja filiżanka — odezwała się pani Helena urywanym głosem. Helenka popatrzyła na nią z wzrastającym niepokojem. Nawet pan Tadeusz zauważył jakąś zmianę w jej zachowaniu się, i spojrzawszy na nią, powiedział.
— Musisz mieć znowu migrenę; jesteś tak bladą, jak wczoraj.
— Gdybyś ty wiedział, jakiś ty blady! O mój Boże, czemu tu niema doktora Chimerskiego! Wandziu, proszę cię, ponalewaj panom kawy — wszak potrzebujesz tylko odkręcić kurek od maszynki. Pójdę na chwilę do ogrodu... głowa mię boli okropnie...
Panna Wanda przystąpiła do czynności, którą jej polecono. Przypadek chciał, że w chwili gdy pani Helena chciała opuszczać werandę, jakaś część jej stroju zaczepiła się o gałązkę dzikiego winogradu, osłaniającego werandę. P. Alfred rzucił się ze zwykłą swoją galanteryą, ażeby jej dopomódz. Jednocześnie panna Wanda, nalawszy kawy gościom, przysunęła była filiżankę p. Zameckiego do maszynki, kiedy ten ostatni zrobił nagle ręką giest wstrzymujący, i biorąc łyżeczkę, wyjął z filiżanki jeden z dwóch kawałeczków cukru, które się w niej znajdowały.
— To będzie dosyć — powiedział.
Helenka nie spuszczała go z oka. Coś jej mówiło, że powinna wstać, wyrwać mu z ręki kawę, i nie dopuścić, żeby ją wypił. Mimo to siedziała nieruchoma, niezdolna prawie ruszyć się z miejsca. Pani Zamecka i p. Alfred odwróceni w stronę ogrodu, nie mogli uważać tego zajścia, tak drobnego. Pani Helena była zresztą już na schodach, sprowadzających z werandy. Alfred szepnął jej do ucha.
— Idziesz!
— Na chwilę... tak będzie lepiej...
Wtem jakiś ruch niezwykły dał się słyszeć w salonie. Pani Helena wróciła się i spostrzegła, że p. Tadeusz spokojnie pije kawę. Przez chwilę wlepiła w niego wzrok przenikliwy i nabrała pewności, że wszystko idzie, jak ułożyła. Od czasu do czasu z trudnością chwytał powietrze w piersi i tarł ręką czoło, jak gdyby dostawał zawrotu głowy.
— Możebyś pan wrócił do pokoju, tam chłodniej — mówił ks. Chyżycki. — Widocznie panu bardzo niedobrze.
— Nic, to przejdzie — była odpowiedź.
— Co tam jest takiego? — zawołała naraz p. Zamecka, zwrócona do salonu. — Czego chce Andrzej?
Naraz i Andrzej, i gumienny pojawili się w drzwiach.
— Pali się, proszę pana — przemówił. — Gumno się pali!
— Tadeuszu! Tadeuszu! — krzyknęła pani Helena, i wraz z wszystkimi obecnymi rzuciła się ku niemu. P. Zamecki powstał był z miejsca, chwycił się ręką za serce, wywrócił oczy w słup i upadł bez przytomności.
Niepodobna opisać zamięszania, które powstało. Nikt nie myślał o pożarze, o którym doniósł Andrzej, wszyscy usiłowali cucić bezprzytomnego. Pani Helena była prawie bezprzytomną. Przeniesiono p. Zameckiego do salonu i złożono go na kanapie, ona klęczała przy nim, z twarzą przyłożoną do jego piersi, i trzymając jego rękę w swojej. Od czasu do czasu wołała rozpaczliwie, że nie może spostrzedz ani oddechu, ani pulsu. Tymczasem konie, naprędce zaprzężone, pędziły po dr. Feilesa, a ks. Chyżycki, przerażony całym wypadkiem, biegł do domu wśród burzy i ulewy, która się była rozszalała. Staruszek pomimo, a raczej właśnie dlatego, że nie lubił bigoteryj, całem sercem lgnął do swojej wiary i chciał konającemu nieść pociechę, której ona udziela. Helenka blada, bez głosu, bez łez, stała z załamanemi rękoma opodal od pani Zameckiej. P. Alfred nie miał odwagi ruszyć się z werandy. W mig pojawił się dr. Feiles. Pomacał puls, przyłożył ucho do serca, kazał przynieść zwierciadło i przytknął je do ust chorego, poczem potrząsł głową i oświadczył poważnie:
— Tu już nie potrzeba ani doktora, ani księdza. To jest ein Herzschlag. Ja to zawsze mówiłem, ja to wiem najlepiej. Te młode doktory, te młode doktory!
Helenka ocknęła się w tej chwili ze swego odurzenia, i z łkaniem rzuciła się do nóg p. Feilesowi, całując go po rękach i zaklinając, ażeby ratował jej ojca, jej dobrodzieja. Wacławowi pękało serce, a w umyśle jego toczyła się walka, czy ma naprowadzić lekarza na trop strasznych domysłów Helenki. Nakoniec zdecydował się wziąć go na stronę i zapytać, czy nie uważałby za stosowne użyć emetyku i zimnych okładów na głowę. Wacław nie miał wyobrażenia o zupełnym braku wiedzy u p. Feilesa, gdy więc ten odparł jego propozycyę z całej wysokości swojego uczonego stanowiska, Wacław chciał przekonywać go umiejętnie i zapytał, czy nie ma pod ręką siarkanu żelaza, ługu potażowego i kwasu chlorowodowego. Są to ingredyencye, zapomocą których każdy chemik zdoła skonstatować obecność sinku potasu w jakimkolwiek rozczynie. P. Feiles wypatrzył się na młodego człowieka ze zdziwieniem, i nazwał go waryatem. Wśród tej rozmowy pani Zamecka odzyskała była cudownym sposobem całą swoją przytomność i energię. Rozkazała przenieść ciało swojego męża do jego pokoju, i złożyć je tymczasowo na balzaku, poczem zamknęła drzwi od tego pokoju na klucz, który włożyła do kieszeni. Wacław nie mogąc dojść do końca z doktorem, chciał pomówić z Helenką i zastał ją słaniającą się z płaczem u drzwi, które zamknęła była pani Helena. Usiłował podnieść ją i uspokoić, ale oprócz łkania i urywanych słów, jak: Mój ojciec... zabili go, zabili! nie dawała mu innej odpowiedzi. W tej chwili pojawiła się pani Helena, w towarzystwie p. Alfreda, odprawiwszy p. Feilesa z zapewnieniem, że balsamowanie zwłok jemu będzie powierzone.
Przystąpiła do Helenki, pochwyciła ją silnie za ramię, podniosła i zawołała ostrym, dzikim głosem, odpychając ją od siebie:
Panna nie ma tu co robić! panna może wracać do domu!
Helenka oniemiała, patrząc w jej twarz, nad wszelki wyraz zmienioną. Machinalnie dała się wziąć za rękę Wacławowi, który odtrącając pogardliwie na bok p. Alfreda, stanął między nią a panią Zamecką.
— Zobaczymy, co będzie do zrobienia! — ozwał się groźnie. — Na razie, chodźmy, panno Heleno, chodźmy do mego ojca!
Pani Helena cofnęła się była przed jego stanowczym wzrokiem, ale gdy wyszedł z Helenką, rozśmiała się szyderczo.
— Cha cha, panicz zły, że wymknął mu się Rymiszów z przyległościami! Niech nas to nie obchodzi, Alfredzie. Staraj się tylko być tak przytomnym i zimnym, jak ja nią jestem.
W istocie, spokój jej był podziwienia godnym, ale nie był to spokój naturalny. Składało się na niego najwyższe natężenie wszystkich władz fizycznych i umysłowych, natężenie, do którego zdolnemi są niektóre natury.
— Kasa zamknięta — dodała po chwili. — Chciałam zobaczyć, czy przecież nie ma testamentu, ażeby go zniszczyć zawczasu. Wyjdź i zobacz, co się dzieje, a ja pójdę wziąć klucze.
— A tak, klucze, klucze — powtarzał p. Alfred mechanicznie, bo jego natura nie była zdolną do żadnych wysileń, i wypadki, w których brał udział, odurzyły go były, otumaniły zupełnie. — Gdzie są klucze? — dodał.
— Miał je przy sobie, w kieszeni.
— I ty pójdziesz je wyjąć!
— Alfredzie, zmiłuj się, nie trać głowy! Ty nas jeszcze skompromitujesz twoim przestrachem i twoim brakiem zimnej krwi! Przebyliśmy, co było najtrudniejszego, teraz trzeba korzystać ze zwycięstwa. Idź i staraj się przyjść do siebie.
Odszedł więc p. Alfred i błąkał się po zamku jak widmo, ku zdumieniu wszystkich domowników, którzy jakkolwiek przerażeni katastrofą, z zachowania się jego i p. Zameckiej poczęli w duchu domyślać się, że coś się jeszcze święci nadzwyczajnego. Jeden tylko p. Feiles, schowawszy do kieszeni bajeczne honoraryum, którego mu pani Helena wręczyć nie zapomniała, odjechał zupełnie zadowolony i opowiadał każdemu, kogo spotkał, że p. Zamecki przerażony wiadomością o pożarze na folwarku, umarł tknięty apopleksyą, którą on, Feiles, przepowiadał oddawna. Wersyi tej udzielił p. Feiles także p. Skryptowiczowi i dr. Chimerskiemu, którzy na wózku najętym w Korytnicy zdążali do Rymiszowa, wśród ogromnej ulewy. Zdaleka już mogli widzieć tłumy włościan, cisnące się na podwórzu zamkowem. Pożar ugaszono bez trudności, w czem dzielnie dopomogła ulewa, ale na wieść o śmierci pana, co żyło spieszyło do zamku, i głośny płacz rozlegał się wkoło.
— Ci ludzie nie są tak źli, jak sądziłem — rzekł dr. Chimerski. — Ale otóż jest młody Roliński i pańska wychowanka.
— Czy nie mogliście przeszkodzić temu — zawołał p. Karol głosem pełnym wyrzutu, wyskakując z wózka i zwracając się do Wacława i Helenki.
— Teraz nie czas robić wyrzuty, panie Karolu — przerwał mu dr. Chimerski — spieszmy, spieszmy, może jeszcze nie wszystko stracone!
Z temi słowami, p. Skryprowicz, doktor, Wacław i Helenka przebiegli zamek i wkrótce znaleźli się w pokoju, z którego przed chwilą pani Zamecka kazała wyjść Helence. Drzwi do sypialni p. Tadeusza były otwarte. Doktor chciał rzucić się ku nim, gdy nagle rozległ się śmiech spazmatyczny, i w drzwiach tych pojawiła się pani Helena. Krok jej był chwiejny, oczy obłąkane, włos w nieładzie, w ręku trzymała klucze od kasy ogniotrwałej i śmiała się dalej, dziko, okropnie, potrząsając swoją zdobyczą i tocząc wkoło wzrok, w którym widać było aż nadto wyraźnie, że nie poznawała nikogo. Nie mówiła ani słowa, ale lekarzowi wystarczył jeden rzut oka, ażeby w danych okolicznościach osądzić, co się stało?
Co się stało? Pani Helena przystąpiła była do otomanki, na której męża jej złożono. Przeszukała jego kieszenie, i w jednej z nich znalazła klucze. Przez cały ten czas nie straciła ani na moment swojej zimnej krwi i swojego piekielnego spokoju. Naraz, gdy już miała odejść, p. Tadeusz westchnął głęboko i obrócił się na bok. Drgnęła, i zakryła oczy rękoma. Tak stała przez chwilę, nim zapanowała znowu nad sobą o tyle, że mogła nachylić się ku niemu. Zmysły nie myliły jej — oddychał — żył! Gdy się podniosła, żyła i ona, ale jeszcze tylko ciałem należała do żyjących. Siły jej, natężone od dłuższego czasu w sposób prawie nadludzki, nie zniosły tego uderzenia. Była obłąkaną....
Doktor Chimerski odsunął ją na bok i przystąpił szybko do chorego. Helenka słyszała jeszcze tylko okrzyk w pół radości, a w pół zdziwienia, który się wyrwał z piersi lekarzowi. Był to okrzyk:
— Żyje! — Usłyszała go i upadła zemdlona w objęcia Wacława.
Przed chwilą zdawało się, że zamięszanie panujące w zamku rymiszowskim nie mogło już być większem, ale teraz dopiero doszło ono do swojego punktu kulminacyjnego. Dr. Chimerski biegał z jednego kąta w drugi i żądał różnych rzeczy, których mu nikt nie podawał, wydawał polecenia, których nikt nie pełnił. P. Skryptowicz, Wacław, i panna Wanda usiłowali przywrócić Helenkę do przytomności, służba żeńska i męska straciła zupełnie głowę, włościanie zgromadzeni na dziedzińcu poczęli napełniać komnaty zamkowe, a na dworze piorun bił za piorunem, grad niesłychanej wielkości tłukł w szyby i wicher łamał z łoskotem największe drzewa, jakby cieńkie patyczki. Wśród tego wszystkiego rozległ się głos dzwonka kościelnego, i pojawił się ks. Chyżycki w komży i stule, z sakramentami.
— Nie, księże proboszczu, nie, nie teraz przynajmniej! — zawołał doktor robiąc gest ręką. Helenka tymczasem otworzyła była oczy i uchwyciła za rękę Wacława, który klęczał koło niej, bledszy niż ona.
— On żyje, nieprawdaż? — zapytała półgłosem.
— Żyje, żyje — powtórzył lekarz, i podczas gdy ksiądz wychodził do drugiego pokoju, dr. Chimerski dodał stanowczym głosem, patrząc wkoło:
— Żyje, i — moi państwo — tu nie ma otrucia! Jest to, a raczej był, silny atak astmy, zwanej angina pectoris. Bezprzytomność w takich razach połączona jest z chwilowem ustaniem oddechu i tętna, i to zapewne wystarczało panu Feilesowi do skonstatowania śmierci. Obecnie, jak zawsze po takich atakach, nastąpiła śpiączka, która potrwa kilka godzin. Chory przedewszystkiem potrzebuje spokoju. O otruciu, powtarzam raz jeszcze, niema ani mowy.
— Ale co znaczy zachowanie się Heleny, i gdzie ona jest? — zagadnął p. Karol.
Zaczęto jej szukać w całym zamku, ale nie było jej nigdzie. Nikt nie widział, którędy poszła. W śród tych poszukiwań, w jednym z najciemniejszych i najodleglejszych zakątków, natrafił pan Skryptowicz na pana Alfreda, wybladłego i drżącego.
— A tuś mi, ptaszku! — zawołał, biorąc go za rękę — nie ujdziesz mi teraz! — Z temi słowami p. Karol pociągnął za sobą panicza, niestawiającego najmniejszego oporu, wyprowadził go na schody i wtrąciwszy go do pokoju znajdującego się na pierwszem piętrze narożnej baszty, zamknął za nim drzwi, schował klucz do kieszeni i wrócił na dół. Tu tymczasem Wacław, pomówiwszy kilka słów po cichu z Helenką, wziął był doktora pod ramię i zaprowadził go na werandę, gdzie stały jeszcze nietknięte przybory do kawy. Wacław wskazał ręką kawałek cukru, leżący na tacy obok filiżanki p. Tadeusza, i powiedział.
— P. Zamecki wyjął to ze swojej filiżanki, nim mu panna Wanda nalała do niej kawy. Pani Zamecka kładła sama cukier do filiżanek, i oddaliła się była potem na chwilę, ale panna Helena nie spuszczała oka ze swojego opiekuna, i widziała dokładnie, jak wyjmował cukier.
Doktor nachylił się nad tacą i przypatrywał się uważnie cukrowi, posuwając go trzonkiem od łyżeczki.
— Tu są dwa kawałki — rzekł. — To jest cukier, ale to — dodał, pokazując Wacławowi odrobinę nieco większą od ziarnka grochu, na pierwszy rzut oka dość podobną do cukru — to musimy zbadać!
Posłaniec konny, wysłany do Korytnicy, powrócił szybko i przywiózł ingredyencye, których doktor zażądał z apteki. Wacław chciał natychmiast przystąpić do ich użycia, ale p. Skryptowicz, jako prawnik, założył veto przeciw temu.
— To nie należy do nas, ale do sądu. Straciliśmy już i tak dużo czasu; mojem zdaniem, powinniśmy natychmiast zażądać komisyi sądowej.
— Masz pan słuszność — odparł lekarz — ale czy nie uważasz pan za stosowne, zostawić to p. Zameckiemu? Niezadługo, za godzinę może, przyjdzie on zupełnie do siebie i będzie się miał, jak zwykle. Opowiemy mu, co się stało....
— Co mu opowiemy? Chyba to, że głowna sprawczyni umknęła! Dobrze, że przynajmniej zamknąłem jej pomocnika. Przyznam się, że wolałbym widzieć go w rękach sprawiedliwości, nim się Tadeusz przebudzi. On gotów puścić im wszystko płazem. Czy go pan nie znasz?
— W tym wypadku, panie Karolu, przyjaciel nasz mojem zdaniem postąpi najlepiej, jeżeli pójdzie za jednym ze zwykłych swoich wspaniałomyślnych popędów. Wyobraź pan sobie, jakiemby było jego położenie wobec procesu, któryby nastąpić musiał, gdyby sąd dowiedział się o tem wszystkiem, co my wiemy. Kto wie — mówił dalej doktor, mocno zamyślony — kto wie czy nie postąpilibyśmy najwłaściwiej, oszczędzając tej wiadomości samemu nawet p. Tadeuszowi. Ponieważ zamach nie udał się, możesz pan jeszcze zawsze postąpić tak, jakbyś pan był postąpił, gdybyśmy byli przyjechali o godzinę wcześniej.
— Hm, ależ jej nie ma. Miałem zamiar ostrzedz ją, że zamiary jej są odkryte, i zmusić ją tym sposobem do dobrowolnego rozstania się z mężem, którego życiu zagrażała. Mogła to uczynić pod jakimkolwiek pozorem. Teraz zaś, co mu powiemy? Dlaczego uciekła w chwili, gdy począł dawać znaki życia? I gdzie ona mogła uciec, pieszo, wśród takiej burzy!
— Przypomnij pan sobie, jakie na nas zrobiła wrażenie, gdyśmy ją ujrzeli w drzwiach pokoju, w którym leżał p. Tadeusz. Wydała mi się obłąkaną, a im bardziej zastanawiam się nad wszystkiem, co tu zaszło, tem naturalniejszem wydaje m się to że ona jest obłąkaną, że nią być musi. Jeżeli nosiła się z tak okropnym zamiarem, jeżeli wykonała go i wierzyła, że jej się udało wykonanie, jeżeli zbliżyła się do mniemanego trupa, ażeby wziąć klucze, które miała w ręku, gdyśmy ją widzieli, i jeżeli ten trup westchnął albo poruszył się, to mogła nawet umrzeć na miejscu, a nietylko wpaść w obłąkanie. Tego rodzaju niespodzianki zdolne są wstrząść organizm najobojętniejszy, w sposób bardzo niebezpieczny. Znasz pan może historyę o lekarzu, który umarł z przestrachu, ponieważ w pracowni anatomicznej opadła w skutek działania ciepła i uderzyła go skostniała ręka człowieka, który umarł był na mrozie i miał być sekcyonowanym? Powiemy p. Tadeuszowi, że go miano za umarłego, i że wypadek ten spowodował obłąkanie jego żony, która wybiegła z zamku wśród zamięszania i dotychczas nie mogła być odszukaną.
P. Skryptowicz przystał na to po niejakim namyśle, i uradzono, że doktor pójdzie czuwać przy chorym, podczas gdy Wacław zbada chemicznie przedmiot, znaleziony na tacy obok filiżanki p. Zameckiego, a p. Skryptowicz w towarzystwie proboszcza przesłucha p. Zgorzelskiego i zmusi go do zeznań wyjaśniających całą sprawę. Gdy dr. Chimerski powrócił z wiadomością, że p. Tadeusz przyszedł już do siebie, że pierwszem jego pytaniem było, gdzie jest jego żona, i że potrzeba mu dać odpowiedź z góry ułożoną, Wacław i p. Karol ukończyli już byli swoje badania. Rozczyn poddany działaniu siarkanu żelaza i ługu potażowego, a następnie przesycony kwasem chlorowodowym okazywał osad niebieski, niezawodny znak obecności kwasu sinowodowego. Ingredyencya znaleziona na tacy była tedy niewątpliwie sinkiem potasu. Dowód ten wszakże był drobnostką wobec zeznań, które poczynił był p. Alfred, padając do nóg p. Karolowi i ks. Chyżyckiemu i błagając o litość. P. Karol skorzystał tak zręcznie z wiadomości udzielonych mu przez Helenkę, że Zgorzelski przerażony nietylko nie przeczył niczemu, ale przyznał się jeszcze także do fałszowania weksli i do podpalenia gumna. O tem, co się stało z panią Zamecką, nie mógł wszakże nic powiedzieć, bo od chwili zemdlenia p. Zameckiego, przestrach odjął mu był wszelką przytomność i nie wiedział, co się działo koło niego. P. Karol wychodząc z proboszczem, zamknął go znowu na klucz, robiąc mu nadzieję, że nazajutrz odstawiony będzie do kryminału. W tej chwili rozległ się na korytarzu krzyk kobiecy, przeraźliwy, i p. Skryptowicz w panujących tam ciemnościach uczuł, że coś go chwyta za kolana. Odskoczył szybko i zawołał:
— Kto to?
— Litości, panie, litości! Wszak on nie jest głównym winowajcą, wszak słyszałeś pan, że ona winna wszystkiemu! Litości, ja go tak kocham!
Teraz dopiero, po głosie, poznał p. Karol, kto go tak zaskoczył z nienacka. Była to panna Wanda, na którą dotychczas nikt nie zważał, a która spostrzegłszy, że zanosi się na coś niedobrego dla jej Alfreda, słuchała całej indagacyi pod drzwiami. P. Karol wiedział o stosunku między nią a Alfredem, i oniemiał ze zdziwienia, iż po odkryciach, których była świadkiem, mogła jeszcze wstawiać się za niewiernym i niegodnym. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, zbiegł szybko po schodach, i znalazł się przed drzwiami wiodącemi do pokojów p. Tadeusza w tej samej chwili, w której z jednej strony doktor Chimerski chciał iść po niego na górę, a z drugiej strony p. Zamecki, zdziwiony obecnością lekarza, o którym mniemał, że jest w drodze do Wiednia, i jeszcze bardziej zdziwiony tem, że nie otrzymał odpowiedzi na swoje zapytanie co do pani Heleny, wbrew poleceniom i naleganiom doktora wstał i szedł sam zobaczyć, co się działo w jego domu. Na widok p. Karola, p. Tadeusz odstąpił o krok, i miał właśnie z jowialnym uśmiechem na twarzy zawołać: Wszelki duch! kiedy rzuciła mu się do nóg panna Wanda, łkając i łamiąc ręce.
Od tej chwili, wszystkie poprzednie narady dr. Chimerskiego i pana Skryptowicza były straconemi. Z niejasnych słów i rozpaczliwych zaklęć Wandy, pan Tadeusz dowiedział się tyle, że niepodobna było taić przed nim właściwego stanu rzeczy. Opowiedziano mu tedy wszystko, pomimo obaw lekarza, ażeby gwałtowne wzruszenie nie wywołało drugiego napadu astmy. Obawy te na szczęście okazały się płonnemi. Pan Tadeusz słuchał z uwagą, co mu mówiono, najpierw o domysłach i podejrzeniach Helenki, potem o okolicznościach, które towarzyszyły mniemanej jego śmierci, a nakoniec, o zeznaniach pana Alfreda i o szczęśliwym trafie, dzięki któremu uszedł otruciu. Zadał opowiadającym kilka pytań, dla usunięcia powątpiewań, które mu się nasuwały. Gdy już wiedział wszystko, i o niczem wątpić nie mógł, zasłonił twarz rękami, i rozpłakał się jak małe dziecko. Ani doktor, ani proboszcz, ani pan Skryptowicz nie mogli oprzeć się wzruszeniu, które ich opanowało. Jednem słowem, cały klub pozytywistów rymiszowskich stał w kółku i szlochał w zawody z panną Wandą. Ani jedno słowo żalu albo wyrzutu nie wyszło z ust pana Tadeusza. Wszystko co czuł, znalazło swój wyrzut w łzach, które wylewał. Płynęły one obficie i długo, nim nakoniec zapytał stłumionym głosem:
— Gdzież jest Helenka?
Doktor wskazał w milczeniu na drzwi salonu, dokąd wszyscy weszli za p. Tadeuszem. Na jego widok, Helenka przybiegła i poczęła go całować w rękę, tuląc mu się do piersi.
— Biedne, biedne dziecko! — zawołał p. Zamecki, wybuchając na nowo płaczem. Z obecnych, tylko pan Karol i dr. Chimerski zrozumieli ten wykrzyk i pojęli, ile w nim było wielkiego, niesamolubnego uczucia. Człowiek, który tracił ostatnie swoje złudzenia na tym świecie, płakał nad dzieckiem, które nigdy nie miało mieć matki.
Była już pierwsza po północy, gdy proboszcz wraz z Wacławem odeszli, obiecawszy przyjść nazajutrz rano. O pani Helenie nie było żadnej wieści, szukała jej służba rozesłana na wszystkie strony. Co się tyczy Alfreda, panna Wanda onieśmielona wrażeniem, jakie sprawiło na panu Tadeuszu opowiadanie wypadków, których byliśmy świadkami, nie odważyła się wspominać o nim więcej. Dopiero gdy miano się rozchodzić po długiem głuchem milczeniu, przerywanem tylko raportami, że w tej, albo w owej stronie nie zdołano znaleść „jasnej pani“ — p. Karol nadmienił, że zamknął p. Zgorzelskiego na górze.
— Niech jedzie natychmiast — były słowa p. Tadeusza. — Niechaj ucieka. I... bądź tak dobrym, Karolu, daj mu to na drogę, ale nie mów o nim więcej.
Był to banknot na znaczną sumę, bez której p. Alfred nie mógłby był uciec daleko. P. Karol wyłuszczył mu potrzebę ucieczki tak dobitnie, że od tej pory nie słyszano o nim więcej w tych stronach.
Nad ranem, przyszła najpierw dziwaczna wiadomość, że budnikowi kolei żelaznej, przerzynającej lasy pana Zameckiego, pojawił się w nocy duch, w chwili gdy zwiedzał przestrzeń szyn, poruczoną jego opiece. Była to postać w bieli, która według twierdzeń budnika, potrząsała łańcuchami i jęczała okropnie. Przeszła przez szyny i znikła w lesie. W pół godziny później, pobereżnik (borowy) przybył i dał znać, że pani hrabina jest u niego w chacie, ale niech ręka boska broni, jak wygląda i co mówi. Dr Chimerski udał się tam natychmiast, w towarzystwie sług pani Zameckiej. Było aż nadto widocznem, że obłąkana przepędziła noc w lesie, póki jej nie spostrzegła żona pobereżnika, i upadającą na siłach nie przyprowadziła do swojej chaty. Ubogie to było schronienie, ale nie tak ubogie i smutne jak chata Pyłypychy w Gródeczku, w której Helenka przepędziła dziecięce swoje lata. Chora była w malignie i według twierdzenia dra Chimerskiego nie mogła żyć długo. O przewiezieniu jej do zamku nie mogło być mowy, chata leżała bowiem wśród nieprzystępnych bezdroży, a cierpienia fizyczne obłąkanej, do których przyłączył się był ostry reumatyzm w skutek zziębnięcia i błądzenia wśród ulewy, były okropne. Umarła nazajutrz, spowiadając się w gorączce ze swoich czynów. Prości ludzie, którzy ją otaczali, oniemieli z przerażenia, doktor i ksiądz nie mogli wspomnieć bez dreszczu o scenach, których byli świadkami.
Pan Tadeusz wyjechał nazajutrz po zdarzeniach, opowiedzianych w tym rozdziale naszej powieści, wraz z panem Karolem, Helenką, i panną Wandą. Ale nim odjechał, miał krótką rozmowę z Wacławem, w cztery oczy.
— Pan kochasz Helenkę, czy tak?
Wacław nie chciał dać odpowiedzi, ale odpowiedział za niego rumieniec, który mu twarz oblał.
— Kochasz ją pan, i ona pana kocha. Powinniście się pobrać, skoro nie dzieli was żadna przeszkoda.
— Owszem... dzieli nas...
— Znam pańskie skrupuły. Chcesz pan powiedzieć, że dzieli nas majątek i urodzenie. Jesteś pan w błędzie. Helenka nie ma własnego majątku. Będzie go miała odemnie, ale to nie powinno być powodem, ażeby zaraz na wstępie w życie czuła się nieszczęśliwą. Co się tyczy jej urodzenia, musisz pan wiedzieć, że matka jej kona właśnie w takiej chacie, w jakiej ją wychowała, a ojciec... ojciec, spodziewam się, uciekł daleko. Mówię to panu, ponieważ wiem, że z pańskich ust ona nigdy nie dowie się o tem.
— Nigdy! — odparł Wacław zdumiony.
— A więc, czy masz pan jeszcze co do zarzucenia tej sierocie? Czy może nie kochasz jej pan szczerze?
— Nie szczerze! Kocham ją... kocham nad wszelki wyraz.
— No, i poco to tyle ceregielów? Helenko — zawołał pan Tadeusz, otwierając drzwi do drugiego pokoju. — Helenko! Pan Roliński powiada, że kocha cię bardzo, i pyta się, czy chcesz pójść za niego? To mówiąc, wprowadził ją za rękę do pokoju, i pastwił się przez chwilę nad zakłopotaną swojem szczęściem parą. Nadszedł i p. Karol, a spostrzegłszy, co się stało, zawołał:
— Ach, Bogu dzięki, teraz już będę miał znowu spokój w domu! Wszystkie te afekta, i łzy, i wzruszenia, to męczarnie dla nas, ludzi pozytywnych.
— Doktorze — zapytał pan Tadeusz wchodzącego pana Chimerskiego — my jesteśmy ludźmi pozytywnymi, nieprawdaż?
— O... okropnie! — odparł doktor, nieco zaambarasowany.
— Nie łudzimy się nigdy, i bierzemy rzeczy tak jak są?
— Ej, nie mówmy o tem. Coś się popsuło w moich pojęciach o różnicy między pozytywistami a idealistami.
— I w moich także, niestety — rzekł p. Tadeusz.
— I w moich! — zawtórował p. Karol.
Tego samego lata jeszcze, ks. Chyżycki, który rzadko wyjeżdżał, musiał udać się do miasta, ażeby dać ślub młodej parze. Państwo Rolińscy mieszkają z panem Zameckim w Rymiszowie, gdzie Wacław pozakładał kilka fabryk, któremi zajmuje się gorliwie. Posiedzenia klubu pozytywistów odbywają się jak zwykle, ale od czasu jak odkryto dziennik ś. p. pani Heleny, nikt nie mówi już o pozytywistach, ani o idealistach. Pani Podwalska przyszła do zdrowia pod opieką lekarzy, i pan Zamecki pamięta o jej potrzebach. Panna Wanda płakała długo i wypłakała sobie zmarszczki w twarzy, z któremi pojął ją w małżeństwo poeta Przeglądu Codziennego, dowiedziawszy się od pani Trzecieszczakiewiczowej, że Wandziunia ma 20.000 posagu z łaski tej nieodżałowanej Heleny Zameckiej, którą bezbożny mąż wtrącił do grobu swoją złością szatańską. Wszak wyjechał z domu w chwili gdy konała, i dał jej umrzeć w chałupie chłopskiej, bo ją wypędził z zamku, ten zbrodniarz, nie godzien, aby go święta ziemia nosiła. Najgorzej wyszedł na tej katastrofie p. Dornbusch, bo spostrzegłszy czem pachnie jego weksel, pozbył go się za małą stosunkowo kwotę, którą mu wypłacił adwokat pana Zameckiego. Co się tyczy p. Zgorzelskiego, ten po kilkoletnim pobycie za granicą, powrócił do kraju, rozpoczął na nowo negocyacye finansowe, podobne do tych, jakie już mieliśmy sposobność widzieć, i w chwili, gdy chciał znowu wyjeżdżać, zabrany został z wieczorka u pani Mizerkowej przez kilku źle wychowanych ichmościów, którzy go dotychczas jeszcze otaczają swoją brutalną opieką. Pan Skryptowicz nakoniec — a, zaraz! Mamy dziś ponoś czwartek, nieprawdaż? Jest tedy nadzieja, że w sobotę około południa pan Skryptowicz zbudzi się i opowie sam co porabia.







  1. W żargonie z żydowska-niemieckim: Dzieci, dzieci, chodźcie prędko, hrabina jedzie!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.