Fryderyk Chopin (Karasowski)/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurycy Karasowski
Tytuł Fryderyk Chopin
Podtytuł Życie — Listy — Dzieła
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Cierpienia domowego życia. — Zerwanie z panią Sand. — Wyjazd do Anglii. — Powrót do Paryża. — Choroba. — Śmierć.

Przewidywania lekarzy sprawdzać się poczęły; rodzaj życia, jaki Chopin nieoględnie w Paryżu, pomimo przestróg, wciąż prowadził, musiał nareszcie spowodować najgorsze skutki. Już właściwie od 1841 roku, objawiały się symptomaty afekcyi pluc, jako to: ciągły kaszel, dreszcze febryczne, bezsenność, nerwów drażliwość, rozwijające się coraz groźniej. Teraz o stanowczem usunięciu złego, ani się łudzić nie było podobna. Przepędzanie letnich miesięcy w Nohant, przynosiło Chopinowi zawsze pewną ulgę; zdawał się tam żyć swobodniej. Lecz co świeże wiejskie powietrze naprawiało, chłodna pora roku wraz z ciężką atmosferą wielkiego miasta z procentem psuła. Smierć ojca przypadła w dniu 3 maja 1844 r. w Warszawie, ogromne na nim sprawiła wrażenie; myśl, że nie mógł osłodzić mu ostatnich chwil życia, przejmowała go wielką, boleścią, żalem ciężkim duszę napawała. Chopin czuł, iż należało mu choć kilku słowy pocieszyć matkę i siostry, po tak bolesnej dla nich stracie, — lecz nie mógł się zdobyć na napisanie listu. Wtedy pani Sand postanowiła go wyręczyć i pismem kondolencyjnem wyrazić pani Chopin całe współczucie z okropnej straty świeżo przez nią poniesionej; list ten podajemy w tekście oryginalnym:

„Paris, le 29 mai 1844.

Madame!
Je ne crois pas pouvoir offrir d’autre consolation à l’excellente mère de mon cher Frédéric, que l’assurance du courage et de la résignation de cet admirable enfant. Vous savez si sa douler est profonde et si son âme est accablée; mais grâce à Dieu, il n’est pas malade, et nous partons dans quelques heures pour la campagne, où il se reposera enfin d’une si terrible crise.
Il ne pense qu’à vous, à ses soeurs, à tous les siens, qu’il chérit si ardemment, et dout l'affliction l’inquiéte et le préoccupe autant que la sienna propre.
Du moine, ne soyez pas de votre côté inquiète de sa situation extérieure. Je ne peux pas lui ôter cette peine si profonde, si légitime et si durable; mais je puis du moins soigner sa santé et l'entourer d’autant d’affection et de précaution que vous le feriez vous même.
C’est un devoir bien doux que je me suis imposé avec bonheur et auquel je ne manquerai jamais.
Je vous le promets, Madame, et j’espére que vous avez confiance en mon dévouement pour lui. Je ne vous dis pas que votre malheur m’a frappé autant que si j’avais connu l’homme admirable que vous pleurez. Ma sympathie, quelque vraie qu’elle soit, ne peut adoucir ce coup terrible, mais en vous disant que je consacrerai mes jours à son fils, et que je le regarde comme le mien propre, je sais que je puis vous donner de ce côté — la quelque tranquillité d’esprit. C’est pourquoi j’ai pris la liberté de vous écrire pour vous dire que je vous suis profondément dévouée, comme à la mère adorée de mon plus cher ami.
George Sand“.
Przy sposobności niech nam będzie wolno przedstawić czytelnikom drugie jeszcze pismo znakomitej francuskiej autorki. Jest to odpowiedź na list przyjaciela jej z Warszawy Aleksandra Thisa, który dopytując się o zdrowie Chopina i Mickiewicza, w końcu zasyła pani Sand życzenia zdrowia, dobrobytu i sławy[1].

Paris, le 25 mars 1845.

Monsieur!
Nous sommes bien coupables envers vous, moi surtout; car lui (Chopin) écrit si peu et il a tant d'excuses dans son état continuel de fatigue et de souffrance, que vous devez lui pardonner. J’espérais toujours l’amener à vous écrire, mais je n’ai eu que des résolutions et des promesses, et je prends le parti de commencer, sauf à ne pas obtenir, entre sa toux et ses leçons, un instant de repos et de calme.
C’est vous dire que sa santé est toujours aussi chancelante. Depuis les grands froids qu’il a fait ici, il a été surtout accablé; j’en suis presque toujours malade aussi, et aujourd’hui je vous écris avec un reste de fiévre. Mais vous? Vous souffrez plus que nous, et vous en parlez à peine. Vous êtes un stoïque de chrétien, et il y a bien d’assez belles et grandes choses dans votre doctrine, pour que je vous passe la forme, sur ce point. Vous ne me covertirez pas. Mais que vous importe? Vous n'etes pas, je l’espére, de ces catholiques farouches, qui damnent sans retour les dissidents. D’ailleurs, l’orthodoxie de ces principes d’intolérance est trés-controversée, et votre grand coeur peut prendre là-dessus le parti qui lui convient: moi, j’ai l’espoir d’être sauvée tout comme une autre, bien que j’aie fait le mal plus d’une fois tout comme une autre. Mais il y a plus de miséricorde là-haut, qu`il n’y a de crimes ici-bas. Autrement, ce ne serait pas la justice divine, ce serait la justice humaine, la peine du faible. Blasphéme inique et que je repousse avec horreur.
Je ne vous dirai rien de Mickiewicz; il n’a pas fait son cours cette année, et je ne l’ai pas vu. Je n'ai même pas lu son livre. Je le regarde aussi comme un noble malade, mais sans le croire sur le chemin de la vérité, je le crois aussi bien que vous et moi sur la route du salut: s’il est dans son erreur convaincu, humble et aimant Dieu, Dieu ne l'abandonnera pas. Dieu ne boude pas, et je ne puis croire qu’une telle âme ne soulève pas quelque coin do voile étrange dont il s’enveloppait l'année dernière.
Je vous remercie de vos souhaits affectueux, sante, bien-être et gloire, tout cela est chimére. Nous sommes ici-bas pour soufirir et travailler; la santé est une bénédiction du ciel, en tant qu’elle nous rend utiles à ceux qui ne l’ont pas: le bien-être est impossible à quiconque veut assister ses frères, car dans ce cas-là, plus il peut recevoire, plus il doit donner. La gloire est une niaiserie pour amuser les enfants. Une âme sérieuse ne peut y voir autre chose que le résultat douloureux de l’ignorance des hommes, prompts à s’engouer de peu de chose. La santé serait donc le seul bien désirable dans vos trois souhaits. Mais je ne l’ai pas cette année et je ne murmure pas, puisque vous, qui le méritez mieux que moi, vous ne l'avez pas retrouvée.
Espérez-vous maintenant en cette cure que vous avez entreprise avec tant de courage? Ecrivez-moi donc que vous êtes mieux; cela nous consolerait de n’être pas bien. Eh quand nous revenez-vous? Nous n’irons pas de bonne heure à la campagne, si le printemps est aussi laid que l’hiver. J’espère donc que nous vous reverrons ici, et si vous tardez, nous voulons vous voir à Nohant. Vous devez nous dédommager d’y être resté si peu l’autre fois. Mes enfants vous remercient de votre bon souvenir et font aussi des voeux pour vous.
A vous de coeur, toujours et bien sincérement, vous le savez.
George Sand“.

Z listów powyższych każdy łatwo dostrzeże, iż we względzie stanu zdrowia Chopina, nie oddawano się żadnej illuzyi polepszenia. „Zwykły chory“, jak się sam przezywał, za takiego też uchodził w oczach wszystkich. Pani Sand w liście do matki jego, przyrzeka wprawdzie poświęcić życie swoje dla czuwania nad chorym i pielęgnować go jak własnego syna... jednak... obaczymy niebawem, jakich w tym celu używała sposobów.
Śmierć ojca, tudzież najlepszego przyjaciela Matuszyńskiego, która także przypadła w tym samym roku, powiększyła jeszcze stan opłakany Chopina. Kaszel, morderczy kaszel, stawał się uporczywszym, trudniejszym do uspokojenia, sił go widocznie pozbawiając. Przyszło w końcu do tego, iż chodzenie po schodach stało się dlań niepodobne, oddech mu w piersiach tamowało; więc gdy chciał odwiedzać przyjazne sobie domy, musiano go niekiedy wnosić na piętra. W kompozycyach z tej epoki pochodzących (1843-1847), a były to już ostatnie, jako to: Berceuse Op. 57, Sonata H-moll Op. 58, Mazurki Op. 59, 63, Barcarolla Op. 60, szczególniej Polonailse-Fantaisie Op. 61 i Sonata G-moll na fortepian i wiolonczellę Op. 65, jest wiele pięknych, poetycznych ustępów, lecz smutek, melancholia i dziwne jakieś uczucie rozdrażnienia, mianowicie w dwóch na końcu wymienionych dziełach, dowodzi już znacznego rozstroju nerwowego, chorobliwej, gorączkowej imaginacyi. Myśli muzyczne Chopina przestają być tak jasne, jak były zawsze przedtem, przybierając natomiast koloryt dziwaczny, czasami zupełnie ekscentryczny. Ale nie będziemy się temu dziwić, gdy poznamy bliżej jego smutne, cierniowe i pełne boleści życie domowe.
Już od pewnego czasu Chopin spostrzegał, że kobieta, która umiała w nim wzbudzić uczucie miłości, której z całem uniesieniem poetycznej i artystycznej swojej natury życie poświęcił, poczęła coraz wyraźniej dawać mu do zrozumienia, iż go się już pozbyć pragnie. Szlachetna jego dusza pojmując dobrze całą anormalność położenia, staczała nieustanną walkę z wrodzoną mu dumą i drażliwością charakteru. Zerwać z tą kobietą, porzucić ją? — nieraz był gotów to uczynić, lecz chociaż jej postępowanie względem niego raniło mu serce, stłumiało i gasiło w nim stopniowo przywiązanie do niej, przecie mówił sobie: „musisz zostać, musisz wytrwać do końca!“ Mniemał on, iż wierność i trwałość takiego potępianego zwykle przez świat, a przedewszystkiem przez własną rodzinę stosunku, może być jego uszlachetnieniem, usprawiedliwieniem.
Młodszego od niej wiekiem, pełnego poetycznej fantazyi i stojącego na szczycie wziętości mistrza tonów, kochać mogła; zchorowanego, upadłego na duchu i siłach fizycznych, pozbyć się teraz chciała. Z początku dawała mu to do zrozumienia delikatnie, potem wyraźniej, wreszcie zbyt nawet otwarcie. Skargi jej na męczące czuwanie przy łożu chorego, czynione często w jego obecności, powtarzały się coraz częściej. On ją zaklinał, aby tego nie czyniła, aby nie odmawiała sobie przyjemności i rozrywek, do których przywykła; widzieć ją zadowoloną, szczęśliwą, wyrozumiałą, było, zapewniał, najgorętszem jego życzeniem. Poczęły się więc wymówki dotkliwe, wybuchy gniewu, pełne słów szorstkich, obrażających. Wiele rzeczy działo się takich, które raziły głęboko wrażliwą duszę jego i smutkiem ją napawało. Chopin wszystko widział, słyszał, znosił, ale odejść nie chciał, bo zresztą był niewolnikiem przyzwyczajenia. Kiedy pani Sand widziała, że chory w żaden sposób rozłączyć się z nią nie chce, wtedy chwyciła się środka heroicznego.
Napisała była podówczas romans pod tytułem Lucrezia Floriani, treści następującej: „Książe Karol, człowiek natury szlachetnej i sympatycznej, lecz chorobliwy, nerwowy, podejrzliwy, dumny, pełen arystokratycznych instynktów i uprzedzeń, zakochał się gwałtownie w Lukrecyi, kobiecie nie pierwszej młodości, która wyrzekłszy się świata i miłości, żyje Oddana swoim dzieciom i dobrym uczynkom; jest artystką wielkiej sławy, nie udaje się za lepszą jak jest, a jest lepszą, aniżeli reputacya. Namiętna miłość ks. Karola, objawia się niebezpieczną chorobą, zagrażającą jego życiu. Lukrecya go ratuje, kocha go, ale przeczuwa, że ta miłość stanie się dla niej męczarnią, więc ukrywa ją. Ale kiedy Karol coraz namiętniejszy, na nowo może wpaść w niebezpieczeństwo, ta istota wybrana wreszcie dzieli jego uczucie przez poświęcenie. Rzecz dziwna, jak kobiety w pewnym wieku rade zasłaniają swoje uczucia tej natury poświęceniem, jakąś macierzyńską opieką. Nie kochają one bynajmniej, ale ta istota wątła, słaba, nerwowa, potrzebuje opieki, podpory, czułości. Powstaje ztąd ta wstrętna mięszanina jakiegoś udanego macierzyństwa i miłości wcale niemacierzyńskiej, jaką spotykamy w wielu, a między innemi w Lukrecyi Floriani. Zkąd ten dziwny, nienaturalny odcień uczucia? może ztąd, że heroina taka czuje instynktem, iż kochając w wieku, w którym jak mówi Hamlet, nie odrywa się już ani serce, ani wyobraźnia, upada nisko w oczach ludzkości, a nawet we własnych swoich i potrzebuje się podnieść, a jako środek wynajduje poświęcenie, opiekę, czułą troskliwość; zdaje się jej, że dając sobie i swoim uczuciom tę wymówkę i ten pozór macierzyństwa, będzie w zgodzie ze swoim wiekiem i powołaniem, będzie lub wyda się tem, czem być powinna. Tak zapewne tłomaczyłaby swoje poświęcenie znana pani de Warrens, o której tyle mówi Rousseau w Konfesyach: tak tłomaczy Lukrecya Floriani swoją miłość dla Karola. Ta miłość, to dwa miesiące nieograniczonego szczęścia. Po tych dwóch miesiącach wszystko się zmienia: Karol staje się podejrzliwym, niesprawiedliwym, kapryśnym; nie przyjmuje on teraz dawnych artystycznych Lukrecyi przyjaźni. Następują wybuchy co chwila, to spazmy, to ataki nerwowe, to paroksyzmy wściekłości i rozpaczy. Lukrecyę to męczy, nuży, zabija na siłach i zdrowiu, ale ona znosi wszystko, nie skarży się, bo się poświęciła dla szczęścia Karola: umrze, dzieci zostawi sierotami, on ją zabije, zamęczy... ale ona spełni milcząc, co sobie przysięgła. Po kilku latach takiego życia, dręczona nieustannie, upokarzana zazdrością, oderwana od przyjaciół, dawno już Karola niekochająca a tylko przez poświęcenie go znosząca, Lukrecya wyczerpawszy siły ciągłą ofiarą, umiera!“
Jak powszechnie podówczas mniemano, Karol był żywym portretem Chopina, chociaż zanadto skarykaturowanym. Dzieje tej miłości, są także bardzo do siebie podobne, a wiele było w niej szczęścia, wiele goryczy, to chyba on sam mógł o tem wiedzieć najlepiej. Wiedział on, wiedzieli także inni, że prawdziwa Lukrecya nie umarła z poświęcenia, wiedział także i o tem, iż Karolem powieści, nie był kto inny. tylko on sam[2]. Powiadają, że przez wyrachowanie okrucieństwo, żeby go się pozbyć koniecznie, kiedy romans wychodził, rozkładano arkusze drukowane na biórku, aby je mógł czytać, nawet proszono go, aby robił ich korektę... było to niegodne. Wiemy także od sióstr Chopina, iż dzieci pani Sand, wskazując na romans, mówiły do niego: „Panie Chopin, czy pan wie, że księciem Karolem to pan jesteś?“
Wszyscy, którym wiadome były pobudki do napisania tego dzieła, potępiali autorkę; ona broniąc się, utrzymywała, iż ją źle pojęto, że jej przypisywano cele, jakich wcale nie miała. „Książe Karol nie jest zresztą artystą“ — powiada ona[3]. „Jest on marzycielem, a niczem więcej; nie będąc geniuszem, nie ma praw geniuszu. Jest on osobistością więcej prawdziwą, niż miłą; jest on tak mało portretem wielkiego artysty, iż Chopin, który codziennie odczytywał rękopism leżący na mojem biórku, ani się domyślał tego, on co był tak podejrzliwym. A jednak później, wskutek podszeptów, uroił to sobie. Nieprzyjaciele moi (bo miałam takowych przy nim, co się mienili jego przyjaciołmi, jak gdyby zatruwać goryczą cierpiące serce nie było zabójstwem), nieprzyjaciele wmawiali w niego, że ten romans jest obrazem jego charakteru. Nie ma wątpliwości, iż podówczas pamięć jego zwątlała; zapomniał, o tej książce; lecz czemuż jej powtórnie nie odczytał?“
Pani Sand ubolewała, iż w chwili, gdy zerwanie zdawało się nieuniknione, Matuszyński już nie żył. Jego przyjaźń dla Chopina, wpływ, jaki na nim wywierał, byłby niezawodną rękojmia odwrócenia lub sparaliżowania szkodliwych i jątrzących sieci, jakiemi według jej przekonania, intryganci go opletli. Jeżeli już zerwanie było nieuniknione, to przynajmniej Matuszyński nie byłby dopuścił, aby ono w tak gwałtowny sposób nastąpiło[4].
Pomimo wszystkiego, wybuch tej miny, podłożonej z taką zręcznością, nie sprowadził jeszcze pożądanego rezultatu; zachwiał nieszczęśliwym artystą, ale go jeszcze nie zdecydował. Chopin zniósł go z rezygnacyą. Cierpiący, chory, upokorzony, zaledwie z cieniem miłości w sercu, a może z pogardą nawet w duszy, myślał, iż obowiązek honoru wymaga, aby pozostał wiernie na swojem stanowisku. Katastrofa zerwania nastąpiła później, w pierwszej połowie 1847 roku. Powodem do niej było despotyczne postępowanie pani Sand z osobą trzecią (podobno z własną córką). Chopin, który swoje krzywdy umiał znosić cierpliwie, oburzył się na krzywdę cudzą, a to oburzenie stało się powodem do ostatecznego zerwania: dom Lukrecyi opuścił na zawsze!
Był to dla niego — jak sam później mawiał — „cios śmiertelny!“
Złamany moralnie, z głęboką raną w sercu, chciał się zrazu wziąć energicznie do pracy; w sztuce szukać pociechy, zapomnienia przeszłości, odzyskać równowagę umysłu, ale napróżno. Zdrowie zawiodło go zupełnie. Chopin podówczas tak silnie się rozchorował, że już zwątpiono o jego życiu. Gutmann, jeden z uczniów a oraz przyjaciel, do którego chory wyłączne miał zaufanie, oddał się całą duszą na jego usługi. Starania też Gutmanna, a choćby tylko obecność, najprzyjemniejszemi choremu były. Gdy go kto odwiedzał, a zdarzało się to często, ile że chwila każda ostatnią się być zdawała — pytał z nieśmiałością: „Gutmann jak się tam ma? — czy niebardzo zmęczony? — czy jeszcze czuwać przy mnie może? — bo tylko jego jednego mieć przy sobie pragnę“.
Z choroby tej powoli wyszedł, chociaż z cieniem prawie życia. Zmienił się tak mocno, iż go przyjaciele zaledwie poznać mogli.
W zimie z roku 1847 na 48-my, zdrowie jego uległo rozmaitym kolejom to ulg, to pogorszeń. Ponieważ pobyt w Paryżu, z powodu nieustannych agitacyj politycznych i innych moralnych przyczyn, począł mu być niemiłym, więc przyszła Chopinowi ochota udania się na jakiś czas do Anglii, gdzie go kilku znajomych i życzliwych osób od dawna już zapraszało. Wprzód jednakże postanowił wystąpić z koncertem i pożegnać tym sposobem paryską publiczność. Koncert ten miał miejsce w dniu 16 lutego 1848 r., w sali Pleyela.
Rozpoczęło go Trio Mozarta odegrane ze współudziałem skrzypka Alarda i wiolonczellisty Franchomma: potem Chopin z tym ostatnim wykonał swoją Sonatę G-moll (Op. 65), na fortepian i wiolonczellę niedawno skomponowaną, tudzież kilka drobniejszych rzeczy jako to: Etiudów, Preludyów, Mazurków i Walców. Na tym koncercie liczne grono znawców i lubowników sztuki muzycznej, po raz ostatni podziwiało czarowną grę jego[5]. Wypadki polityczne zaszłe w Paryżu w tydzień później (24 lutego), mocno umysłem Chopina wstrząsnęły. Los upadłej dynastyi Orleanów, dotknął go boleśnie, Ludwik Filip bowiem i cała jego rodzina. okazywali mu zawsze wiele życzliwości; pocieszał się jednak myślą, iż rewolucya lutowa, może wywrzeć korzystny wpływ na ogólne europejskie położenie. Więc też wbrew swemu zwyczajowi, wiele polityką się zajmował. Widząc atoli później jaki ona obrót bierze, przestał o niej mówić, aby sobie do reszty życia w Paryżu nie zatruwać.
Pod koniec marca, został przez panią H., w której gościnnym domu często dawniej bywał, zaproszonym do przepędzenia u niej wieczoru. Przez chwilę, mając jakieś złe przeczu- cie, zawahał się i namyślał, czy ma przyjąć zaproszenie, czy nie; w końcu jednakże przyrzekł swoją obecność. Na krótko przed ukazaniem się Chopina w salonie pani H., opowiadał ktoś, jak z tym mistrzem przepędzał mile w Nohant wieczory. Pewna dama utrzymywała, iż w najlepszych dziełach pani Sand wieje odcień chopinowskiego ducha, niby wspomnienie jego muzyki; jak prawie wszyscy o bujnej poetycznej fantazyi pisarze, pani Sand, nim była w połowie swej literackiej pracy, już tworzyła plany do dzieł nowych, a nieraz chcąc dłużej przy biurku pozostać, prosiła Chopina, aby podczas, gdy ona pisać będzie, w przyległym jej gabinetu salonie improwizował na fortepianie. W tem dało się słyszeć przytłumione westchnienie; jakaś dama o bladem obliczu, o czarnych niespokojnych oczach, weszła do salonu, aby zaraz usiąść na osobności. Jedna tylko gospodyni domu, śledziła niespokojnie jej ruchy. Kiedy już towarzystwo całe prawie zebrane było, o czarnych oczach kobieta powstała, a idąc chwiejnym krokiem, zbliżyła się do Chopina i podając mu rękę na pół przymkniętemi usty szepnęła „Fryderyku!“ Pierwszy dopiero raz po gwałtownem rozstaniu się z panią Sand, ona to bowiem była, ujrzał ją znowu przed sobą, z wyrazem pewnej niby skruchy na twarzy, jak gdyby pragnęła z nim na nowo się pogodzić. Śmiertelna bladość pokryła jego delikatne i wychudłe oblicze; utkwił w nią wzrok swój, skłonił jej się chłodno, odwrócił i wyszedł z salonu.
Teraz więcej jeszcze niż kiedy, począł zajmować się wyjazdem swoim do Londynu; jakoż załatwiwszy wszystkie swoje interessa, pożegnał wreszcie Chopin przyjaciół i opuścił wzburzoną politycznie stolicę nowej rzeczpospolitej francuzkiej.
Przybył do Londynu w dniu 21 kwietnia i stanął gościną na Bentinck Street pod numerem 10, u dwóch szkotek. z których jedna panna Stirling, była dawną jego uczennicą.[6] Panie te, chcąc mu uprzyjemnić pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii, zapraszały nieustannie gości na obiady i wieczory, na których bywał Guizot i inne znakomitsze osoby; zbyteczne jednak nadskakiwanie i nadzwyczajna tych pań troskliwość o jego zdrowie, męczyło Chopina i nudziło. Z powodu szczupłości lokalu, wkrótce przeniósł się na mieszkanie pod numer 48 na Dover Street. Tu w głównym salonie miał aż trzy fortepiany[7] gdyż skoro rozeszła się wieść iż Chopin przybył do Londynu z zamiarem dłuższego w nim pobytu, wielu amatorów muzyki zgłaszało się do niego o branie lekcyi na fortepianie. Od dawna już w Anglii dzieła naszego mistrza, używały w odnośnych sferach zasłużonej popularności; znakomitsi artyści londyńscy jak Osborn, Benedict, Brinley i Sloper, którzy już mieli sposobność poznania go i słyszenia w Paryżu, witali Chopina oznakami serdecznej uprzejmości. Z drugiej strony, zapraszano go do wielu arystokratycznych towarzystw. on atoli w ogóle odmawiał, ograniczając bywanie swoje do małej bardzo liczby domów. I tak: grał raz jeden u Lady Blessington i u pani Grote; dawał poranki muzykalne u hrabiny Gainsborrough, u admirała Sartorisa, gdzie także śpiewał najznakomitszy podówczas tenorzysta Mario; u wice-hrabiny Falmouth, gdzie śpiewaczka Paulina Viardo Garcia musiała po kilkakroć powtarzać jego mazurki. W Londynie spotkał się z Stanisławem Koźmianem, z którym już raz w roku 1837 robił wspólnie wycieczkę do Anglii. Radość Chopina z tego powodu była wielką; przed dawnym przyjacielem swoim i kolegą szkolnym, wynurzał się z cierpień, boleści i zawodów doznanych. Gdy począł mówić o pani Sand i postępowaniu jej względem siebie, od gorzkich łez żalu i oburzenia powstrzymać się nie mógł. Aby tylko dłużej cieszyć się towarzystwem Koźmiana, zapragnął z nim pójść do teatru; lecz nie będąc stosownie ubranym, zaproponował mu udanie się na galeryę, a pomimo że chodzenie po schodach było dlań męczące, niewahał się jednak wejść aż na czwarte piętro, byle z nim razem Wieczór ten przepędzić[8].
Dowody gościnności z jaką wszędzie Chopina przyjmowano, błogi wpływ na jego usposobienie moralne wywierały. Biedny chory odżył nieco; w sympatycznem towarzyskiem otoczeniu, w ulubionej sztuki zajęciach, zdawał się zapominać o cierpieniach swoich. Polacy zamieszkali w Londynie, dowiedziawszy się o jego pobycie w tem mieście, postanowili znakomitego swego ziomka uczcić w sposób uroczysty. W tym celu wyprawili mu ucztę, w której ze trzydzieści osób przedniejszych członków polskiej kolonii udział wzięło. Po toastach na cześć Chopina i zasług jego w szynce wzniesionych, powstał Chopin, odzywając się w ten sposób: „Kochani moi współziomkowie, dowody waszej miłości i uznania jakie mi tu okazujecie, wzruszają mię do głębi duszy. Chciałbym wam to słowami okazać, ale niestety nieposiadam talentu oratorskiego. Lecz jeżeli łaska, proszę was, chodźcie do mnie, a na dowód mojej wdzięczności, zagram wam na fortepianie“. Grzmot oklasków był odpowiedzią na to przemówienie. Powstali wszyscy z miejsc, udając się in corpore za mistrzem do jego mieszkania.
Chopin jakkolwiek znużony, zebrał wszystkie siły swoje i grał z małemi bardzo przerwami aż do drugiej godziny po północy. Nigdy jeszcze jego Polonezy, Mazury i improwizacye, niebyły serdeczniej przyjmowane, jak od tego grona słuchaczów, stęsknionych od dawna do dźwięków muzyki narodowej.
O owym to czasie pisał Chopin do swego przyjaciela Grzymały:[9]

„Londyn, czwartek 11 maja 1848.

Najdroższe życie. — Wracam z włoskiego teatru. Jenny Lind pierwszy raz tego roku śpiewała i królowa po długiej przerwie, pierwszy także raz publiczności się pokazała. Obie wielki zrobiły efekt, — a na mnie nawet stary Wellington, siedzący pod lożą królowej, który jak pies monarchiczny, w budzie pod swoją koronowaną panią siedział.
Poznałem J. Lind; — ze swoją kartą, bardzo grzecznie najdoskonalszą stalę mi przyslała. Dobrzem siedział, więc dobrzem słyszał. Jest z niej Szwed oryginał, nie w zwyczajnem świetle, ale w jakichś polarnych zorzach. Ogromny efekt w Sonnambuli robi. Czysto i pewno nadzwyczaj śpiewa; jej piano jest tak stałe i równe jak włos.
Twój
Fryderyk“.
Pobyt w Londynie, ze względu na trudy salonowego i nauczycielskiego życia, okazał się być szkodliwym dla podminowanej nieuleczoną chorobą jego organizacyi. Ulegając prośbom panny Stirling, skłonił się do udania do Szkocyi i oto co pisał do Grzymały na kilka dni przed opuszczeniem Londynu:

„Londyn, 18 lipca 1848.

Moje życie!
Dziękuję ci za wszystkie twoje dobre słowa i za list przysłany z domu. Zdrowi z łaski Boga, ale się smucą o mnie niepotrzebnie. Ja już się smucić ani cieszyć nieumiem; — wyczułem się zupełnie, tylko wegetuję i czekam żeby się prędzej wszystko skończyło.
Jadę w przyszłym tygodniu do Szkocyi, do jakiegoś lorda Torphichen, szwagra moich Szkotek, u którego one już są około Edymburga. Pisał on do mnie list z zaprosinami, jako też lady Murray, znana tam wielka dama, która bardzo muzykę lubi. Nie liczę mnóstwa innych zaprosin ustnych z adresami, bo włóczyć się z kąta w kąt już nie mogę; także życie mi obmierzło, a przed sobą nic na końcu tego nie widzę.
Zabawię w Szkocyi do 29 sierpnia, a właśnie na 29 dałem się zaangażować do Manczesteru na wielki koncert. Mam grać dwa razy bez orkiestry i za to mi dadzą 60 funtów. Alboni także przyjedzie, lecz mnie nic do tego, — tylko usiądę i zagram. Mieszkać przez parę dni będę tam, gdzie Narkomm, u znajomych bogatych tamtejszych fabrykantów. Co potem z sobą zrobię? — niewiem. Żebym choć wiedział że tu mię w zimie choroba nie złoży!“
Twój
Fryderyk.“
Atoli chłodny i mglisty klimat szkocki, szkodliwie oddziaływał na jego zdrowie. Chopin wpadł w ciężki smutek, w zniechęcenie graniczące prawie z rozpaczą. Ślady takowego usposobienia, widoczne są w następnych listach, również do Grzymały pisanych:

„Keir, Perthshire, niedziela 1 października.
1848.
Ani poczta, ani kolej żelazna, ani
żaden powóz (nawet na spacer), ani
żadna łódź — ani na psa nawet
gwiznąć! —

Moje najdroższe życie!
W tem moment kiedym na innym papierze do ciebie pisać zaczął, przynieśli mi twój list z listem siostry.
Przynajmniej że ich cholera dotychczas ochrania, ale czemu ani słowa o sobie niepiszesz? Masz przecie pióro łatwiejsze odemnie, a ja to od tygodnia, czyli od powrotu z północnej Szkocyi (Strachur nad Loch fine) co dzień do ciebie piszę. Wiem, że masz kogoś chorego w Wersalu, — bo mi Rozaria pisała że byłeś u niej i że się spieszyłeś do chorego do Wersalu. Czy nie dziadek? niechcę pomyśleć iż to może być wnucze, albo poczciwe sąsiedztwo twoje Rohańskie. W każdym razie, wolałbym żeby ktoś, co cię niewiele obchodzi. Tutaj jeszcze o cholerze nie słychać, lecz w Londynie już zaczyna się pokazywać.
Z twoim listem w Johnston Castel (w którym mi o Soli pisałeś żeście byli na Gymnazie) — przyszedł drugi z Edynburga z uwiadomieniem, że księztwo Aleksandrowstwo Czartoryscy przybyli i radziby mię widzieć. Chociaż zmęczony, wsiadłem na kolej i zastałem ich jeszcze w Edynburgu. Księżna Marcellina taka sama dobroć jak przeszłego roku. Odżyłem cokolwiek pod ich polskim duchem, dodało mi to siły do grania w Glasgowie, gdzie kilkadziesiąt noblessy się zjechało, aby mię słyszeć. Pogoda była piękna i księstwo także z Edynburga koleją przyjechali z małym Marcelkiem, który ślicznie rośnie, — kompozycye moje umie śpiewać i dośpiewuje kiedy nie tak jak trzeba grają. Było to we środę o trzeciej, i księstwo byli tak dobrzy, że potem przyjęli zaprosiny na obiad do Johnston Castl (o 12 mil ang. z Glasgowa). Cały więc dzieli razem z niemi spędziłem. Lord i lady Murray, stary lord Torphichen o sto mil z daleka poprzyjeżdżali a nazajutrz wszyscy się księżnej Marcelliny odchwalić niemogli. Księstwo wrócili do Glasgowa, zkąd zwiedziwszy jezioro Loch Tamen, mieli wracać do Londynu a ztamtąd na ląd stały. Księżna z wielkiem sercem dużo o tobie mi mówiła i pojmuje co twoja szlachetna dusza cierpieć musi... Nieuwierzysz jak mię to tego dnia odżywiło. Ale dziś już jestem pognębiony. Chociaż z okna, przy którem do ciebie piszę, najpiękniejszy mam widok pod nosem na Stirling Castle, ów zamek przy mieście Stirling, ten sam co w Robercie Bruce, w nocy na skale, pamiętasz? Chociaż są góry, jeziora i prześliczny park — słowem jeden ze znanych bardzo pięknych widoków szkockich, — jednak ja nic tego wszystkiego nie widzę, tylko czasem, jak się mgle podoba ustąpić na parę minut słońcu, które tu jej nie wiele poradzić może. Pan tego domu zowie się Stirling, jest stryjem naszych Szkotek i naczelnikiem rodziny tego imienia. Poznałem go w Londynie: — kawaler bogaty, — cały świat angielski wojażujący po Szkocyi bywa u niego. Ma piękny i liczny zbiór obrazów, pomiędzy niemi Murilla i innych hiszpańskich malarzy. Teraz wydal kosztowne dzieło o hiszpańskiej szkole. Eiele podróżował, był na Wschodzie, — ma rozum. Dom prowadzi otwarty, zwykle trzydzieści osób na objedzie. Rozmaite sławne piękności są tutaj teraz (pani Boston parę dni temu wyjechała), dalej książęta, lordy, a tego roku więcej ich niż kiedykolwiek, bo królowa w Szkocyi była i wczoraj niespodzianie przejeżdżała obok koleją żelazną, gdyż musi być na pewien dzień w Londynie, a taka mgła panowała w dniu wyznaczonym na wyjazd morzem, że nie popłynęła tak jak przyjechała i jak ją majtkowie i processye zwykłe oczekiwały, — tylko prozaicznie z Aberdenu, w nocy koleją. Mówią, że to się musiało bardzo podobać ks. Albertowi, który choruje na morzu, gdy tymczasem królowa jako prawdziwa pani morza, nic go się nie boi (morza). Niedługo i po polsku zapomnę, po francusku z angielska mówić będę, — a po angielsku nauczę się ze szkocka i wyjdę na starego Jawurka, co pięcioma językami mówił na raz!

Jeżeli ci jeremiad nie piszę, to dla tego, że mię nie pocieszysz, boć jeden jesteś, który wiesz wszystko moje, ale że jak zacznę, tak końca niema, a zawsze jedno. Źle mówię że jedno, bo coraz ze mną pod względem przyszłości gorzej. Słabszy się czuję: nie mogę komponować, nie tyle dla braku chęci, jak dla fizycznych przeszkód, — bo się tłukę co tydzień po innej gałęzi. A cóż mam robić? Zresztą oszczędza mi to trochę grosza na zimę. Zaprosin mam mnóstwo i nie mogę nawet tam jechać, gdziebym wolał, jak naprzykład do księżnej Argyll, albo do lady Belhaven, bo już zapóźno na moje zdrowie. Całe rano aż do 2gej z południa, jestem teraz do niczego, a potem jak się ubiorę, wszystko mię żenuje i tak dyszę aż do obiadu, po którym dwie godziny trzeba siedzieć z mężczyznami u stołu i patrzeć jak piją i słuchać co mówią. Znudzony na śmierć (myśląc o czem innem niż oni, pomimo wszelkich grzeczności i interlokucyi po francusku przy owym stole) — idę do salonu, gdzie trzeba całej siły duszy żeby siebie trochę ożywić, — bo wtenczas zwykle ciekawi mię słyszeć. Potem odnosi mię po schodach mój poczciwy Daniel do sypialnego pokoju, który jak wiesz, zawsze u nich na piętrze się znajduje, — rozbiera, kładzie do łóżka, zostawia świecę i — wolno mi dyszyć, marzyć aż do rana, póki się znów to samo nie zacznie. A jak się trochę gdzieś już przyzwyczaję, tak gdzieindziej jechać trzeba, bo moje Szkotki pokoju mi nie dają tylko albo po mnie przyjeżdżają, albo mię po familii obwożą. One mię przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię.
Londyn 17 i 18 października 1848.

Moje życie!
Od dnia przyjazdu do Londynu, czyli od ośmnastu dni, chory jestem. Z domu nie wychodziłem wcale, taki miałem atak kataru z bólem głowy. oddechem i wszystkiemi mojemi złemi symptomatami, Doktór codzień mię odwiedza (homeopata Dr. Mallan, którego moje panie szkockie znają: ma za sobą siostrzenicę lady Gainsborough). Wysztyftował mię tak dalece, żem mógł wczoraj grać na polskim koncercie i balu co był bardzo świetny, ale zaraz po zagraniu wróciwszy do domu, całej nocy spać nie mogłem, cierpiąc na głowę mocno, prócz kaszlu i dychawicy. Dotychczas wielkie mgły nie rozpoczęły się jeszcze, ale już rano muszę okna mimo zimna kazać otwierać, żeby trochę powietrza łyknąć. Mieszkam na St. Jamesplace No 4. gdzie już półtrzecia tygodnia choruję.
Widuję często poczciwego majora Szulczewskiego, Broadwooda, panią Erskim, która tu z panem Stirlingiem za mną przyjechała, a szczególniej księstwo Aleksandrowstwo. Adresuj do mnie listy zawsze na imię Szulczewskiego.
Teraz więc do Paryża wracać nie mogę, ale myślę wciąż jakby zrobić, żeby w nim być. Tutaj w tem mieszkaniu, które może dobre dla każdego innego zdrowego celibatera, członka parlamentu, zostać nie mogę, chociaż w pięknem miejscu i niedrogie, 41/2 gwineje na tydzień z opałem, pościelą i t. d. Mam w sąsiedztwie lorda Stuarta, który przed chwilą odemnie wyszedł, chciał bowiem się dowiedzieć, jak się mam po wczorajszym koncercie. Otóż zapewne wyprowadzę się do innego, blisko ztąd, z większymi pokojami mieszkania, gdzie będę lepiej oddychać. En tout cas, dowiedz się proszę, czy nie ma gdzie na bulwarach od rue de la Paix zacząwszy, albo rue Royale, pierwszego piętra na południe. Może ku Magdalenie, albo rue des Mathurius, aby nie Godot, ani żadnej smutnej ciasnoty; żeby i dla służącego stancyjka była. Gdyby w Squarze pod 9-tym, gdzie poczciwa pani Etienne (naprzykład Franka apartament, co nad moim był do wzięcia?). Mój teraźniejszy nie sposób na zimę zatrzymać, bo wiem z doświadczenia. Gdyby przynajmniej na tych samych schodach był dla służącego pokoik. Jabym pomimo wszystkiego został u pani Etienne, lecz nie chciałbym odprawić mojego teraźniejszego, który jeżelibym chciał albo mógł wrócić do Anglii, już świadomy rzeczy.
Na co, po co tem wszystkiem cię trudzę, nie wiem, bo mi się niczego nie chce. Ale niby powinienem o sobie myśleć; więc dopomóż mi w tej kwestyi. Nie przeklinałem nigdy nikogo, ale tak mi jest już nieznośnie teraz, że zdaje mi się, iż lżejby mi było, gdybym mógł Lukrecyę przekląć! Ale i tam cierpią zapewne, cierpią tembardziej, że się starzeją w złości!
Soli mi wieczna szkoda. Świat idzie nie po bosku teraz. Arago z orłem na piersiach reprezentuje Francyę!!! Louis Blanc tutaj nie zwraca niczyjej na siebie uwagi; Caussidiera wypchnęli gwardziści narodowi z hotelu de la Sablonnière (Leicester Square), gdzie przyszedł na table d hôte, wołając: „Vous n’êtes pas français!“ i kułakami wypędzili.
Jeżeli jakie mieszkanie znajdziesz, nie zatrzymuj bez pisania, ani dawaj congé mojemu.

Londyn, wtorek, styczeń 1849.

Moje życie!
Dziś leżę prawie cały dzień, — ale we czwartek wyjeżdżam z tego psiego o tej porze Londynu. Nocować będę z czwartku na piątek w Boulogne, a w piątek jestem w dzień Place d`Orleans, — żeby się położyć.
Mam, prócz zwyczajnych rzeczy, newralgię, — zapuchły jestem. Proszę, każ żeby prześcieradła i poduszki suche były; każ kupić szyszek. Niech pani Etienne nic nie szczędzi, aby można się ogrzać przyjechawszy. Żeby dywany były i firanki. Perrichesowi tapicerowi zaraz zapłacę, — nawet każ Pleyelowi, żeby mi byle jaki fortepian przysłał we czwartek wieczór, każ go przykryć. Każ w piątek bukiet fijołkowy kupić, aby w salonie pachniało[10]. Niech mam jeszcze trochę poezyi u siebie wracając i przechodząc przez pokój do sypialni, gdzie się pewno położę na długo.
Więc w piątek w południe jestem w Paryżu. Jeszcze dzień dłużej tutaj, a zwaryjuję. Moje Szkotki takie nudne, że niech ręka boska broni. Jak się przypięły, tak ani się oderwać. Jedna księżna Marcellina co mię przy życiu trzyma, jej rodzina i poczciwy Szulczewski.
Jeżeliby choć tymczasowo gdzieś na innych schodach był pokoik dla służącego? — a nie, to mniejsza.
Ściskam cię; każ palić, grzać i obkurzyć, — może przyjdę do siebie jeszcze!
Twój do zgonu,
Fryderyk“.
Niestety, nadzieje Chopina nie ziściły się zgoła. Wkrótce zaraz po przybyciu do Paryża doznał ogromnej, niepowetowanej straty: doktór Molin, znakomity lekarz, któremu zawdzięczał utrzymanie swego życia, zmarł nagle. Odtąd nieszczęśliwy artysta wpadł w pewien rodzaj niemej rozpaczy, czuł bowiem, iż takiego lekarza, posiadającego nieograniczone jego zaufanie, nikt już zastąpić nie jest w stanie.
W lecie otrzymał Chopin od Tytusa Woyciechowskiego list, w którym go tenże uwiadomił, że przybył do Karlsbadu na kilko-tygodniową kuracyę, a ztamtąd zamyśla się udać do Ostendy, do morskich kąpieli. Chopin pragnął z całej duszy odwiedzić w Ostendzie najdroższego swego przyjaciela, lecz opłakany stan zdrowia, nie dozwalał mu tego uczynić. Począł więc czynić gorliwe starania w ambasadzie rosyjskiej w Paryżu, aby uzyskać dla Woyciechowskiego pozwolenie przybycia do stolicy Francyi. Oto treść ostatnich dwóch piśmiennych pamiątek, jakie z tego powodu po Chopinie zostały:

„Paryż 20 sierpnia 1849.
Square d’Orléans, Rue St. Lazare No. 9.

Mój ty najdroższy!
Trzeba, żebym był tak słaby, jak jestem, żebym się z Paryża nie mógł ruszyć, kiedy ty do Ostendy przyjeżdżasz. Ale mam nadzieję, że Pan Bóg tobie dozwoli zbliżyć się do mnie. Doktorzy żadnej podróży mi nie pozwalają, — piję w pokoju pirenejskie wody, a twoja obecność byłaby mi więcej warta, jak wszystkie leki.
Twój do zgonu
Fryderyk.

Paryż 12 września 1849.

Za małom czasu miał dla wystarania się o pozwolenie na twój przyjazd tutaj; sam chodzić za tem nie mogąc, połowę dnia leżąc w łóżku, prosiłem wpływ mającego jednego przyjaciela, żeby mię wyręczył; dopiero w sobotę mam coś wiedzieć pewnego. Już chciałem do Valenciennes za granicę koleją żelazną puścić się, żeby cię uściskać, ale temu parę dni do Ville d’Avraye pod Wersalem, dojechać do mojej chrzestnej córki niepodobna mi było, i doktorzy nie pozwalają mi z Paryża wyjeżdżać. Dlatego na zimę do cieplejszego klimatu nawet nie puszczają. Moja wina, żem chory, bobym cię był w Belgii gdzieś dojechał.
Może też potrafisz się tu dostać. Nie jestem dosyć egoistą, żebym cię dla siebie samego żądał: będąc słabym, jak jestem, miałbyś parę godzin nudów i decepcyi, pomięszanych z kilkoma godzinami uciechy i poczciwego wspomnienia; a wolałbym, żeby czas, co razem spędziwy, był tylko czasem szczęścia zupełnego.
Twój na zawsze
Fryderyk“.

Ale kryzys, co miała położyć koniec jego smutnemu życiu, rozpoczęła się właściwie z chwilą opuszczenia mieszkania zajmowanego dotąd na Square d'Orléans. W końcu sierpnia przeniósł się zrazu na ulicę de Chaillot Nr. 74, a w sześć tygodni później, na Place Vendôme. Największą trudnością dla przyjaciół dopomagających mu w przeprowadzaniu, była teraz kwestya pieniężna. W ogólności Chopin mało się troszczył o pieniądze; gdy posiadał takowe, wydawał nieoględnie na wszystkie strony; wspierał chętnie i to znacznemi nawet datkami tych, którzy o pomoc go wzywali, nie zastanawiając się nad tem, zkąd weźmie, gdy sam pieniędzy zapotrzebuje. Szczęściem, posiadał szczerych i wiernych przyjaciół; jeden z nich, Franchomme, znakomity francuski wiolonczellista, wziął na siebie zadanie utrzymania równowagi w budżecie dochodów i rozchodów naszego wielkiego artysty. Było to zadanie ciężkie i niewdzięczne, bo w miarę, jak choroba Chopina się wzmagała, lekcye ustawały, nowych kompozycyi nie przybywało, dochody więc znikły zupełnie, a wydatki niepomiernie się zwiększały. Kiedy Chopin mniemał, że jeszcze posiada cokolwiek w zapasie pieniędzy, w rzeczy samej nie było już ich wcale. Przyjaciele, którym Franchomme smutny ten stan finansowy przedstawił, zaniepokoili się bardzo; do ich liczby należała także wspomniana już niejednokrotnie Miss Stirling. Dowiedziawszy się o krytycznem położeniu uwielbianego przez nią mistrza, wynalazła prosty i skuteczny środek. Nie chcąc w niczem dotknąć wrodzonego mu uczucia delikatności, Miss Stirling włożyła w kopertę 20.000 franków i oddała takową portierowi dla złożenia jej na biórku swego nauczyciela. Jeden tylko Franchomme dopuszczonym był do tajemnicy. Jakież było jego zdziwienie, gdy kilka dni później, Chopin prosi go, ażeby zechciał się postarać o fundusze dla zaspokojenia wydatków domowych. Oczywiście przyszło do objaśnień; pokazało się, iż koperta zawierająca w sobie drogocenną posyłkę, nie doszła rąk, do których była zaadresowaną. Po długim poszukiwaniu, znaleziono wreszcie za zegarem stojącym na biórku, gdzie ją portier z właściwą sobie niedbałością zatknął.
Ulica Chaillot, mało podówczas zaludniona, posiadała raczej pozór prowincyonalno-miasteczkowy, aniżeli jednej z ulic wielkiego grodu. Długi, pusty dziedziniec wiódł do domu, w którym Chopin zajmował pierwsze piętro, z pięknym bardzo widokiem na roztaczający się poniżej Paryż. Aby skrócić sobie godziny cierpień fizycznych, chory prosił nieraz odwiedzających przyjaciół, aby mu raczyli co przeczytać z książek znajdujących się w jego własnej bibliotece; najczęściej wybierał sam kilka kart z Dykcyonarza filozoficznego Woltera, cenił bowiem nadzwyczajnie skończoność formy, zwięzłość i jasność stylu tego autora, mianowicie w kwestyach, odnoszących się do filozofii i estetyki. Na krótko nawet przed śmiercią, kazał sobie jeszcze czytać wyjątki z rozdziału: Des différens gôut des peuples.
Jakkolwiek Chopin nic łudził się już wcale nadzieją wyjścia z choroby, przecie nietylko nie obawiał się śmierci, lecz owszem zdawał się jej oczekiwać z pewnym rodzajem utęsknienia. Myśl rozstania się z życiem pełnem bolesnych wspomnień, nie budziła w nim żadnego żalu. W coraz rzadszych przerwach, w których doznawał ulgi i wolniejszym był od cierpień, z niezwykłą przytomnością i spokojnością umysłu, wydawał ostatnie rozporządzenia. Pragnął być pochowanym na cmentarzu Pére-Lachaise, obok Belliniego, z którym w latach 1833-1835 bardzo się przyjaźnił.
W pierwszej połowie października, czyli zaraz po przeniesieniu się do ostatniego swojego mieszkania na Place Vendôme nr. 11, złe tak dalece się pogorszyło, że już o swojej mocy podnieść się nie mógł. Dano znać do rodziny; starsza siostra, Ludwika Jędrzejewiczowa, która już w roku 1844 pielęgnowała go podczas ciężkiej choroby i przepędziła z nim nawet kilka tygodni w Nohant, przybyła niebawem z mężem i córką z Warszawy, aby brata nie odstępować do zgonu. Ujrzawszy go, domyśliła się, że już tylko na krótki bardzo czas opieki jej potrzebować będzie. Ostatnia godzina życia, zdawała się zbliżać. Siedząc na łożu śmiertelnem, biedny męczennik czynił nadludzkie wysilenia, aby do uciśnionych płuc wciągnąć nieco powietrza. Gutmann, najsilniejszy ze wszystkich obecnych i najlepiej umiejący z chorym się obchodzić, podtrzymywał go nieustannie w ramionach swoich. W głowach łoża siedziała księżna Matcellina i jak druga siostra miłosierdzia zgadywała i spełniała najmniejsze Chopina życzenia. Niektórzy także przyjaciele biegli z pomocą, usługując w czem kto mógł i jak kto mógł; większa atoli część czuwała w przyległych do sypialni pokojach. Jeden spieszył do lekarzy lub apteki; drugi wprowadzał osoby, z któremi chory pragnął się widzieć; trzeci stał na straży przy drzwiach, aby niedopuszczać cisnących się, gdyż wielu dlatego tylko się meldowało, aby widokiem umierającego zaspokoić ciekawość swoją. Spokój duszy, z jakim Chopin oczekiwał na zbliżającą się ostatnią chwilę, wiara jego w nieograniczone miłosierdzie i sprawiedliwość Najwyższego Stwórcy wszech rzeczy, dodawała otuchy i odwagi tym nawet, których serca krajały się z bólu na widok cierpień, jakim ani ulżyć, ani zapobiedz nikt już nie był w stanie. Wzruszający bardzo widok przedstawił się oczom przytomnych, gdy Chopin podparty przez Gntmanna, podniósł się, a zdając się być zatopionym w głębokiem zamyśleniu, nagle przerwał panującą ciszę i rzekł; „Maintenant j’entre en agonie!“ (Zaczynam konać!).
Lekarz dotknął się pulsu i próbował jak zwykle w takim razie uspokoić go słowami pociechy: przeciwko temu Chopin jakby w uroczystem natchnieniu, pochodzącem z głębi duszy, powiedział: „C’est une rare faveur, que Dieu fait à l’homme en lui dévoilant l’instant où commence son agonie; cette grâce il me la fait — no me troublez pas!“ (Bóg rzadko tylko zsyła na człowieka łaskę rozpoznania chwili swego konanie; taką łaską mnie obdarzył — nie przeszkadzajcie mi!).
Potem zażądał napić się wody. Gutmann podał mu ją; zwilżywszy usta, podniósł rękę Gutmanna, pocałował ją, mówiąc: „cher ami“.
Lecz rozczulającą istotnie chwilą było zjawienie się Delfiny Potockiej. Przybyła ona 15 października w niedzielę, prosto z Nicei, zkąd ją wyrwała wiadomość o bliskiej śmierci Chopina. Kiedy go uwiadomiono; iż wierna ta jego przyjaciółka pragnie się z nim widzieć, wzruszony do głębi duszy, zawołał: „C'est donc cela que Dieu tardait tant à m’appeller à lui, il a encore voulu me laisser le plaisire de la voir!“ (To dlatego Bóg nie powołał mię dotąd do siebie, bo chciał mię jeszcze uszczęśliwić jej widokiem!). Zaledwie ukazała się przed nim, zapragnął posłyszeć jej śpiew, który na nim zawsze tak miłe wrażenie wywierał. Prośbie umierającego któż może odmówić. Przysunięto natychmiast fortepian z bocznego pokoju. Delfina Potocka, opanowawszy swoje wzruszenie i łzy cisnące się jej do oczu, poczęła śpiewać pieśń Belliniego (podobno z opery Beatrice di Tenda), ale z takiem serdecznem i bolesnem uczuciem, jak może jeszcze nigdy żadna z istot żyjących na ziemi. „O jakże to piękne! Mój Boże! Ach, jak piękne!“ powtarzał umierający w zachwyceniu. „Jeszcze, jeszcze!“ Hrabina, upadając pod brzemieniem wzruszenia, siadła znów do fortepianu i śpiewała dalej... Chopin więcej jeszcze osłabł... przestrach wszystkich ogarnął. Jakby wiedzeni jednem ważności chwili uczuciem, padli na kolana. Nikt nie śmiał słowa przemówić; jeden tylko głos Potockiej wznosił się ponad schylonemi głowami, roztaczając majestatycznie swe dźwięki, tłumiąc łzy i westchnienia obecnych tej strasznej a uroczystej chwili. Dusza Chopina na skrzydłach czarującej pieśni, zdawała się już unosić ku przestrzeniom tajemniczej nieskończoności!...
Gwałtowne rzężenie w piersiach walczącego ze śmiercią, przerwało pieśń. Odsunięto szybko fortepian; wszedł ksiądz i począł się modlić przy łożu umierającego...
Jednak ostatnia chwila jeszcze nie nadeszła. Nad ranem w poniedziałek, chory miał się lepiej. Wtedy to właśnie, jakby sam jeden tylko wiedział, kiedy być miała najwłaściwsza pora, zażądał ostatniego Namaszczenia. Aleksander Jełowicki, kapłan wielkiej pobożności, niepospolitej nauki i używający ogromnej między swymi rodakami powagi, zjawił się. Po dwakroć miał z nim poufną rozmowę. Kiedy nareszcie, wobec zgromadzonych przyjaciół, Chopin przyjął święte Sakramentu, wzywał w ciągu dnia każdego z nich do siebie, błogosławił, żegnał, Bogu polecał. Ujrzawszy dwie swoje ulubione uczennice, księżnę Marcellinę Czartoryską i Elizę Gavard, skinął, aby się do niego zbliżyły: „Vous ferez de la musique ensemble“ — rzekł — „vous penserez à moi et je vous „écouterai!“ (Będziecie wspólnie uprawiać muzykę, będziecie o mnie pamiętać, ja was słyszeć będę!) Potem zwrócił się do płaczącego Franchomma i szepnął te słowa: „Vous jouerez du Mozart en mémoire de moi!“ (Przez pamięć na mnie, będziesz grywać Mozarta).
Pomiędzy osobami, których nie dopuszczono do łoża umierającego, była niejaka M. przysłana przez panią Sand, zajętą wystawieniem nowego swego dramatu, dla dowiedzeniu się o zdrowiu Chopina. Nikt nie chciał przyjąć na siebie odpowiedzialności za naruszenie ostatnich chwil życia mistrza, wizytą tak dalece... spóźnioną, mogącą budzić w nim najdrażliwsze, najboleśniejsze wspomnienia... Postarano się panią M. odprawić jak najprędzej.
Ku końcowi dnia, Chopin miał się znów gorzej; w nocy z poniedziałku na wtorek stracił mowę i zdawał się nawet nie poznawać tych, co go otaczali. W tym stanie przebył dzień cały i dopiero około jedenastej w nocy, ukazało się niejakie polepszenie. Wtedy przystąpił do niego ksiądz Jełowicki i począł odmawiać litanię i modlitwę za umierających. Obecni odpowiadali, jeden tylko Chopin milczał. Ciężkie falowanie piersi świadczyło atoli, że żyje jeszcze. Następnie zbliżyło się do niego dwóch lekarzy; jeden z nich doktór Cruveillé, przysunął świecę do Chopina oblicza, zczerniałego prawie od duszenia się, i zapytał — czy bardzo cierpi? Po pewnem wysileniu, szepnął dosyć wyraźnie: „Plus!“...
Było to ostatnie słowo, które usta jego wydały. Jedno jeszcze ciężkie westchnienie i — zamknął oczy na wieki!
Zegary na wieżach olbrzymiego miasta, biły właśnie w tej chwili trzecią godzinę z północy, 17 października 1849 roku!
Kiedy w kilka minut później otworzono drzwi sypialni, zebrani w przyległych pokojach znajomi i przyjaciele podeszli, aby raz jeszcze ujrzeć oblicze zmarłego. Wszyscy płakali...
Ponieważ wiedziano iż zmarły, lecz mający nieśmiertelnie żyć w świecie sztuki mistrz, lubił niezmiernie kwiaty, przeto nazajutrz tyle ich naznoszono, że zwłoki jego na katafalku, dosłownie kwiatami zasypane zostały. Oblicze Chopina długiemi cierpieniami znękane i przekształcone, teraz wypiękniało, jak gdyby urok młodości na niem osiadł. Jeszcze tego samego dnia zdjęto z niego gipsową maskę.
Uwielbienie i cześć jakie stale dla geniuszu Mozarta wyznawał, spowodowało Chopina w ostatnich dniach życia do wyrażenia życzenia, aby za jego duszę tylko szczytne Requiem tego wielkiego kompozytora wykonane być mogło. Aż do roku 1849, nie wolno było kobietom brać udziału w muzyce wykonywanej w kościele Śtej Magdaleny w Paryżu; należało więc u proboszcza parafii księdza Deguerry i odpowiedniej władzy duchownéj wystarać się o uchylenie chociażby na ten tylko raz takowego zakazu. Nim to przeprowadzić się udało, upłynęło dosyć czasu i nabożeństwo żałobne mogło się dopiero odbyć w dniu 30 października. Najpierwsi artyści paryscy brali udział w wykonaniu Requiem Mozarta; partyje solowe śpiewały panie: Paulina Viardot-Garcia i Castellan, potężny zaś głos baaeowy Lablacha w Tuba mirum, sprawił niesłychane na modlących się wrażenie. Na Ofertorium, Léfébure-Wély grał na organach dwie Preludye Chopina H-mol i E-mol. Końce całuna trzymali książe Aleksander Czartoryski, Delacroix, Franchomme i Gutmann. Kiedy w tonach organu poznano dźwięki muzyki zgasłego mistrza nikt z obecnych nie mógł się wstrzymać od łez, głośne łkania towarzyszyły im do końca. Skoro trumnę zdjęto z katafalku, zagrzmiał Marsz żałobny Chopina, instrumentowany na orkiestrę umyślnie w tym celu przez Rebera. Meyerbeer, którego zresztą obrano na przewodnika całej tej smutnej uroczystości, ubolewał przed przyjaciołmi, iż niepowierzono mu zarazem instrumentowania tego dzieła, pozbawiając go tym sposobem możności złożenia tą pracą hołdu pamięci zgasłego przyjaciela.
A gdy śmiertelne szczątki Chopina spuszczono na Pére-Lachaise do grobu, wtedy posypano trumnę odrobiną tej rodzinnej ziemi, którą on przy rozstaniu się z przyjaciołmi we wsi Woli, przed laty dziewiętnastu wziął z sobą udając się na obczyznę. Przechowując ją zawsze ze czcią religijną, na krótko przed zgonem, żądał, aby nią był w grobie przysypanym.
Serce zaś swoje, to ognisko płonące zawsze czystej i świętej dla kraju miłości, co miało tyle przeboleć i schnąć z tęsknoty za nim, przekazał aby zwrócono tej ziemi, na której pierwszy raz światło dzienne ujrzał.
Rodzina stosując się do ostatniej jego woli, serce to sprowadziła do Warszawy i umieściła w kościele Śgo Krzyża.




  1. A. This, prawnik polski i wysoki urzędnik, ur. 1804, zmarły w Paryżu 1846, prócz mnóstwa rozpraw o niepospolitej prawniczej wartości, drukowanych w czasopismach krajowych i zagranicznych, wydał oddzielnie: „Dernier mot sur le pouvoir social“ (Paryż 1836); „Code civil de l'Empire do Russie“ (tamże 1841); „Precis des notions historiquec sur la formation du corps des lois russes“ (Petersburg 1843).
  2. „Kilka słów o Chopinie“ przez Stanisława Tarnowskiego. (Przegląd Polski, Zeszyt XI, miesiąc maj 1871.)
  3. „Histoire de ma vie“ tom XIII.
  4. Fontana Julian, który także mógłby być w tej sprawie obu stronom być użytecznym, nie znajdował się w Paryżu, przebywał bowiem w Ameryce.
  5. Niemożna powiedzieć, aby Chopin naprzykrzał się publiczności swojemi koncertami; od 1834 do 1848 roku, czyli w przeciągu lat czternastu, dał tylko w Paryżu przy współudziale pani Viardot Garcii i Franchomma jeden publiczny koncert, mianowicie w dniu 21 lutego 1842 r. Wykonał na nim dzieła następujące:
    Troisiéme Ballad (As-dur); 3 Mazurkas (As-dur, H-dur, A-moll); 3 Etudes (As-dur, F-moll, C-moll); Prélude (Des-dur); Impromptu (Ges-dur); Nocturne (Des-dur).
    Ponieważ koncert ten, w sali Pleyela nierównie korzystniejsze wywarł na słuchaczach wrażenie, aniżeli poprzedni, dany w teatrze opery włoskiej, to więc zachęciło Chopina do urządzania co roku prawie małych, prywatnego charakteru posiedzeń muzycznych, na których on sam tylko grywał, a bilety po 20 franków, rozbierali pomiędzy sobą jedynie najbliżsi znajomi i wielbiciele jego talentu.
  6. Chopin ofiarował jej dwa Nocturna Op. 55.
  7. Pleyela, Erarda i Broadwooda.
  8. Szczegóły powyższe, odnoszące się do pobytu Chopina w Londynie, udzielone nam zastały łaskawie przez samego dostojnego prezesa Towarzystwa przyjaciół nauk w Poznaniu.
  9. Oryginały tych listów, znajdują się w zbiorze innych pamiątek po Chopinie, będących własnością Ks. Marceliny Czartoryskiej. Uprzejmości tej dostojnej pani, zawdzięczamy możność drukowania ich tutaj.
  10. Kwiaty, o ile możności fijołki, Chopin musiał zawsze mieć w pokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maurycy Karasowski.