Błękitni/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Pewnego dnia o godzinie, w której wielcy panowie po śniadaniu składają wizyty, a zwykła szlachta spożywa obiad, szóstka siwoszów holszańskich, zaprzężona do kabrjoletu, wybiegła z pod sklepienia bramy na trakt. W powozie siedział sam tylko Leon.
Zaprząg książęcy ludzie po drodze witali głębokiemi ukłonami, ale książę nie zważał na te hołdy i nie odpowiadał skinieniem. Siedział chmurny i posępny, zapatrzony mgławemi oczyma na frendzle białych obłoków.
Wewnątrz bój się w nim toczył: człowieka z księciem o cel wycieczki.
Człowiek maltretowany i gnębiony od lat najmłodszych, podnosił głos cichy i nieśmiały i szeptał kusząco:
— Jedź Lwie do Hubina — może twa młodość wróci, może twe zapały się odezwą. Pamiętasz, wtedy byłeś szczęśliwy. — Ale wnet głos inny, głos pański podnosił pyszny protest:
— Należą się pierwsze odwiedziny w Zabużu Maszkowskich. Do Hubina nie masz po co jechać, to nie twoi równi, ani twoje towarzystwo. Wizytę Grzymale możesz złożyć, ale na końcu; możesz nawet wcale nie składać. Jedź z uszanowaniem do starej hrabiny Maszkowskiej.
Zaprząg pędził naprzód. Stangret szepnął coś Sile; ten się obejrzał i nieśmiało spytał:
— Dokąd miłościwy książę każecie jechać?
Nie było odpowiedzi czas długi. Wreszcie książę się wyprostował i prawie z gniewem rzekł:
— Ruszać do Hubina.
Po tym rozkazie nagła czerwoność nabiegła jego czoło, jakby się człowiek wstydził przed księciem.
Ale przecie człowiek odniósł zwycięstwo i uzuchwalony ogarniał powoli myśli.
Z uczuciem nieokreślonem: lęku, smutku i gorzkiej szczęśliwości, odrzucił pięć lat życia, jakby kart pięć, a z niemi teraźniejszą świetność i bezmyślne szały.
Stał się młodzieńcem swobodnym i niezależnym, z gorącą krwią, rycerskiemi porywami i szaloną fantazją. W Holszy, gdzie panował Alfred — on był wtedy małą figurą, a jednak jakże się czuł potężnym i wielkim! Skończył studja dwudziestopięcioletnim pięknym chłopcem. Przyjechał do domu wypocząć, rozejrzeć się, obmyśleć zawód.
Zapamiętał ów dzień przyjazdu.
Brata nie zastał w domu. Polował gdzieś w niedostępnych puszczach z gronem gości. Przyjęła Leona matka.
Królowała na swym tronie w wielkiej sali, słuchając czytania młodej dziewczyny, siedzącej w pobliżu.
Podała synowi rękę do pocałunku i spytała o zdrowie. Dziewczyny mu nie przedstawiła wcale i ta się dyskretnie usunęła na bok i schyliła nad robótką. Przelotnie tylko młodzi spojrzeli na siebie.
Dziewczyna miała ciemno-szafirowe oczy, długie rzęsy, jeszcze prawie dziecinny owal twarzy i usta łagodnie uśmiechnięte. Śliczną była nad wyraz, powabną i wdzięczną.
Parę razy podczas rozmowy z matką ukradkiem na nią spozierał, ale już prawie twarzy nie widział, tylko złote warkocze, otaczające pochyloną głowę.
Wyszedł z sali pod wrażeniem tego złota i tych źrenic szafirowych, zaciekawiony: ktoby to był?
Do wieczora już zaspokoił ciekawość. Dziewczyna była lektorką księżny, siostrą rządcy holszańskiego, córką obywateli gdzieś o mil parę.
Obowiązki jej były pół służebne, pół towarzyskie. Czytywała księżnie, chodziła z nią na spacer, rozdawała w jej imieniu piątkowe jałmużny, odwiedzała chorych, załatwiała drobniejszą korespondencję, wyszywała ornaty, lub sporządzała misterne kościelne koronki. Poza tem była swobodną, wobec gości nie pokazywała się w salonie, wieczory miała dla siebie.
Zobaczył ją drugi raz Leon przy obiedzie, na końcu stołu obok profesora. Nie odzywała się wcale i nie podnosiła oczu, może onieśmielona jego obecnością.
Potem spotykali się prawie ciągle; na dziedzińcu, w ogrodzie, przy fotelu księżny i milczeli.
Trwało to dość długo. Z czasem oswoiła się z nim i parę razy spotkali się oczyma. Przy jednem z tych niemych spojrzeń, on poczuł jakby ból, jakby drżenie w piersi, zapalały mu oczy, zabiło szalenie serce, zamroczyło się w głowie.
Odtąd czatował na nią, ścigał z daleka, pilnował każdego kroku. Wówczas zaprzyjaźnił się z Grzymałą.
Z dziewczyną jednak dotąd nie zamienił był trzech wyrazów, skrępowany niejasną pozycją, — aż wreszcie pewnego wieczora ujrzał ją wchodzącą do mieszkania profesora.
W pałacu było pusto; księżna cierpiała na migrenę, nie znosiła w takim razie nikogo przy sobie.
Leon przemknął się przez podwórze, drżąc cały, otworzył drzwi pracowni uczonego.
Przy stole przez lupę badał jakieś okruchy ziemi czy próchna, dziewczyna, przyglądała mu się, coś nucąc półgłosem. Wcale inną była niż w pałacu.
Na widok wchodzącego cofnęła się w cień, nagle przerażona i zawstydzona; znikł swawolny, młody uśmiech; przybrała postawę urzędową.
— Wuju, książę! — szepnęła do profesora.
Ale uczony ani drgnął: co go mógł książę obchodzić? Nie był przecie pająkiem.
Książę dotknął zlekka jego ręki.
— Witam, profesorze i proszę o przedstawienie mnie swej krewnej — rzekł niepewnym głosem.
— Czego? — gniewnie burknął stary, nie przerywając roboty.
— Proszę mnie swej krewnej przedstawić.
— Co ty gadasz?
— Proszę profesora, żeby mnie ze swoją krewną zapoznał.
— Z Gabrynią chcesz się poznać! Toż ona gdzieś tu jest, czy była niedawno! — Aha — oto jest! Możecie się poznawać, przecie, kiedy jesteście oboje. Tylko mi zbiorów nie ruszajcie, bo zrobicie nieporządek.
Leon do rozpaczy doprowadzony, sam się przedstawił.
Dziewczynka zapłoniona i onieśmielona zrazu, po chwili odtajała. Było to stworzenie wesołe i dobre, ufne i wdzięczne.
Po półgodzinnej rozmowie dowiedział się Leon, że ma rodziców i pięcioro rodzeństwa, że w tym roku skończyła wychowanie w klasztorze, że jest w Holszy od dwóch miesięcy, że ją tutaj Jurek przywiózł, że lubi nadewszystko poezje Krasińskiego, ptaki i kwiaty, że w domu śpiewała po całych dniach i że nigdy nie była karana w klasztorze.
Wszystko to opowiedziała mu coraz swobodniej, siedząc na krześle pod ścianą i bawiąc się medalikiem srebrnym u szyi, zawieszonym na czarnej aksamitce.
On przysunął sobie stołek i wpatrując się w nią, słuchał głosu śpiewnego jak piosenka, wesołego, jak ptaszę świergoty. Nie mówił sam nic, bo zbyt wiele miał do powiedzenia, bo lękał się zerwać czar tej chwili.
Chwilą mu się to zdało, a jednak trwało godziny. Na rozstaniu, wśród ciemnego i pustego podwórza, on milcząc, dotknął rozpalonemi ustami jej ręki. Wówczas ona też umilkła, wyrwała rękę i uciekła. On, zataczając się, jak pijany, ledwie trafił do mieszkania. Odtąd rozpoczął się okres drugi. Ona stała się ostrożniejszą i nieufną; unikała go widocznie. W nim uczucie rosło i potężniało, ogarniało wszystkie myśli i wrażenia. Całemi dniami snuł się za nią zdaleka, pożerał oczyma, sechł i marniał. W nocy nie spał, zapatrzony w okno jej pokoiku, obok gabinetu księżny, lub wałęsał się samotny po pustym ogrodzie...
Ten pocałunek ręki odkrył jej myśli jego — może własne także. Ten pocałunek stał między nimi, jak zmora; stał też, jak pamięć im tylko wiadomej tajemnicy. Ten pocałunek rozdzielał ich i jednoczył zarazem.
Wokoło nikt na nich nie patrzał i nie zważał. Alfred zajęty był polowaniem, księżna jego małżeństwem projektowanem, profesor robakami, Grzymała gospodarstwem i sprawami olbrzymich dóbr. Byli tak swobodni, jakby żyli na bezludnej wyspie.
Pewnego razu na łowach Leon zbłądził. Myśliwi wrócili do Holszy bez niego, zostawiając dla odszukania go dwóch, czy trzech strzelców. On tymczasem zmęczony długiem, bezowocnem poszukiwaniem zbornego punktu, gdy już zmrok padał, położył się pod dębem i postanowił czekać ranka.
Nie myślał, aby spostrzeżono jego nieobecność, i zajęty czem innem, mało się troszczył o noc w puszczy spędzoną.
Wtem doleciały go odgłosy trąbki, nawoływania, krzyki; po chwili, na jego odpowiedź, zbliżyły się i wreszcie ujrzał się otoczonym przez gromadę dojeżdżaczów i różnej innej służby z Grzymałą na czele.
Ruszyli do Holszy i rządca, na którego otwartej twarzy znać było rzetelny niepokój i radość, opowiadał po swojemu — szorstko:
— Wrócili, siedli jeść, i ani dbają, że księcia samego zostawili. Ja nic nie wiedziałem — aż tu do mnie Gabrynia przybiegła. Musiała ją pewnie księżna wysłać. Zebrałem tę gawiedź i ruszyłem co tchu.
Leon poczuł przejmującą szczęśliwość. Nie księżna to zajęła się nim, bo posłałaby do rządcy pokojowca, ale dziewczynka sama jedna spostrzegła jego nieobecność i do brata po ratunek pobiegła. Jej to samej zabrakło go wśród wszystkich obecnych.
Wrócili około północy i pałac był już uśpiony, tylko zauważył Leon, że jedno okno nie było zamknięte, jakby za niem ktoś czuwał stroskany.
Nazajutrz, jakby oboje nieprzeparta moc ciągnęła ku sobie, jakby oboje niezdolni już byli dłużej milczeć, spotkali się i nie uciekali od siebie.
Księżna wyjechała do Czorbowca na dni parę w odwiedziny do brata, a lektorce swej pozwoliła odwiedzić rodziców.
Ale Grzymała obiecał dopiero nazajutrz towarzyszyć siostrze, więc dzień ten spędzała samotnie. W pałacu trudno jej było wytrzymać, zabrała więc książki, robotę i poszła do ruin. Dawno już je zwiedzić chciała.
Tam w jednej z sal, której niebo służyło za dach, a trawy i pleśń za kobierce, spotkali się.
Nic pamiętał, co jej rzekł, ale pamiętał wzrok jej żałosny i głos bardzo smutny, gdy mu odpowiadała:
— Nie gniewam się na księcia, że przyszedł... ja się księcia tak bardzo boję... Mnie się zdaje, że to źle!
— Co takiego? — spytał.
Zapłoniła się tylko i z wyrzutem spojrzała na niego; a on się istotnie zawstydził tego pytania.
— Czy to matka moja wysłała wczoraj panią do brata o pomoc dla mnie?
— Nie — odparła cicho.
— Któż więc?
Wtedy odwróciła twarz i uciekła przez rumowiska, przez sklepienia, umykając przed tem pytaniem, przed nim, przed samą sobą.
Znowu ją dogonił i teraz drogę zastąpił, sam prawie nad przepaścią zawieszony, gdy ona w cieniu sklepionej galerji, nagle zbladła i drżąca słuchała jego słów namiętnych — milcząc, nieruchomo o ścianę oparta, nie śmiejąc nań spojrzeć, a potem zapłakała gorzko, jakby wyroku śmierci słuchała.
Czego płakała? — długo pytał, klęcząc, jak przed obrazem; aż wreszcie błagać go poczęła, żeby jej więcej nic nie mówił, żeby na nią tak nie patrzał, żeby jej nie męczył i żeby tam nie zostawał — o włos, od zawrotnej spadzistości.
Postąpił krok naprzód, ona się cofnęła — i znaleźli się na krużganku, wieńczącym bramę ruin, wzniesieni na szczyt najwyższy i tak sami, jak orlęta w gnieździe.
Obiecał jej milczeć i oczy swe rozkochane hamować; ale prosił w zamian o słówko jedno — o szczęście.
Słówko to drogie było: ani ona, ani on nie sprofanowali go, ani wymówili w życiu.
Wierzyli, że ze słowem tem oddaje się duszę na całe życie. Dlatego on o nie błagał, modlił, zaklinał przejmującym, serdecznym głosem; dlatego ona długo powiedzieć nie chciała, czy nie mogła.
Wreszcie usłyszał je — i słyszał odtąd zawsze w duszy ten szept stłumiony, a czysty, jak przysięga, słyszał i widział jej oczy, barwy nieba, łzawe — jej usta drgające i smutne.
Powiedziała i prosiła żałośnie, żeby nikomu nie powtórzył, żeby nikt o tem niewiedział, nikt — nikt. Przysiągł i przysiągł też, że ona mu będzie jedyną.
Potem uroczystością tej chwili owładnięci, milczeli, nad wyraz wszelki szczęśliwi. Nad wyraz — tak: uczucia podobnego, świat cały zbadawszy, i skosztowawszy każdej czary rozkoszy, Leon nie potrafił sobie powtórzyć. Na krużganku tym, zawieszeni prawie wśród błękitów, przeżyli najpiękniejszy dzień życia.
Zdawało się im, że świat cały do nich należy, a tak jest marny, że nie wart kwiatka, który on jej dał, ponsowego gwoździka, ani wart srebrnego medaljonika, który od niej dostał, ze źdźbłem polnej macierzanki wewnątrz.
Gdy zeszli znów między ludzi, dziwił się Leon, jak może ich zajmować przepych, stosunki światowe, formy bezmyślne — jak wogóle cośkolwiek zajmować może.
Czuł się przytem dobrym, zdolnym do bohaterstwa, do ofiar, do poświęceń. Pragnął czynu i pracy, pragnął uczynić coś wielkiego, nie mógł patrzeć na niedolę i trud, duszęby oddał za każdego cierpiącego.
Z Gabrynią spotykali się teraz prawie co wieczór. Gdy goście napełniali pałac, przychodziła do profesora, gdzie już na nią Leon oczekiwał. Nie rozrzucali staremu zbiorów i nie wychodzili nawet z pokoju. Siadywali pod ścianą i rozmawiali półgłosem. Przynosił jej książki i kwiaty, ona mu czasem śpiewała piosenki — zwykle roili o przyszłości. Leon miał wkrótce wyjechać, dóbr przecie nie posiadał, Holsza należała do pierworodnego. Miał kapitały: za granicą obierze sobie karjerę, wróci po Gabrynię — do Hubina pojedzie, o rękę jej się oświadczy.
Byli pewni siebie i szczęścia.
A przecie nie przyjechał i nie oświadczył się.
Pewnego dnia niespodzianie wezwała go matka do swego gabinetu. Myślał tam idąc, że chodzi o małżeństwo Alfreda, prawie zdecydowane.
Pierwsze zaraz słowo wyprowadziło go z błędu.
— Dowiaduję się, że pokątnie romansujesz z moją lektorką. Wymagam, aby to się skończyło. Nie zwykłam tolerować nieobyczajności w swem otoczeniu.
Leon skoczył, jak ranny zwierz.
— Matka się myli. Nie romansuję z panną Grzymalanką, ale ją kocham i ożenię się z nią.
— Ja się nigdy nie mylę, mój drogi. Racz to zapamiętać. Jutro panna będzie wydalona z Holszy i wszyscy będą wiedzieli, za co.
Młodzieniec poczuł, że stoi wobec skały, wobec nieubłaganej, pysznej kobiety. Wzdrygnął się.
— Matka chce mojej wybranej uczynić hańbę. Za co?
— Za to, żeś zapomniał kim jesteś!
— Sądzę, że przedewszystkiem jestem człowiekiem.
— Jesteś przedewszystkiem Holszańskim i nie ożenisz się z tą panną.
— Dlaczego? Kto mi zabroni?
— Ty sam, gdy się zastanowisz. Jeżeli nie spełnisz mego rozkazu — jutro dziewczyna wyjedzie stąd, wypędzona przezemnie, wobec całego dworu.
— Pojutrze poproszę rodziców o jej rękę.
— Której ci odmówią bez mego zezwolenia. — Chyba się ona z tobą wykradnie, jak awanturnica.
A w takim razie — bon voyage.
Wszystkie tortury odcierpiał Leon. Czuł, że matka postawi na swojem — spełni co postanowiła.
— Czego matka chce zatem? — spytał zgnębiony.
— Chcę, żebyś stąd jutro wyjechał i nie wrócił, aż cię wezwę; chcę, żebyś zerwał ten poniżający cię stosunek, zerwał na zawsze, ostatecznie.
— Matka pozwoli, abym jej chęć powtórzył pannie Grzymalance?
— Nie. Wyjedziesz, nie zobaczywszy jej więcej.
— Tego nie uczynię.
Księżna poruszyła lekko brwiami. Mówiła bez słów, że wtedy ona będzie działała.
Leon dłuższy czas z sobą się pasował.
— Napiszę do niej — rzekł wreszcie.
— Napiszesz, ale ja przeczytam.
Zbyt młody, niedoświadczony, zaskoczony nagle, a przedewszystkiem doprowadzony do rozpaczy, że z jego powodu ukochana cierpieć będzie, słabł widocznie, nie czując się na siłach do walki.
Ale też desperackie, ostateczne, wściekłe było to jego poddanie się.
— Matka chce mego życia całego i całego szczęścia! — zaczął mówić ochrypłym głosem. — Matka mnie zabija moralnie i rzuca na pastwę honoru domu. Niechże syty będzie ten honor. Wyjadę — nie zobaczę panny Grzymalanki, nie ożenię się z nią i nie wrócę do kraju. Wszystko uczynię wedle matki woli. Za to uczyni mi matka tylko jedno. Nie oddali panny Grzymalanki, aż ona sama o to poprosi — i nie posłyszy od matki nikt żywy tego, o czem teraz mówimy, nie wspomni nikt jej i mego imienia, a matka sama zapomni o tem!
— Masz moje słowo — w zamian za twoje.
— Żeby zaś nie powtórzyła się scena podobna, i matka o honor domu była spokojną, przysięgam zarazem, że jeżeli nie z panną Grzymalanką, to nie ożenię się z nikim, ani teraz, ani nigdy. Zyskuje matka we mnie nowego, prawdziwego księcia — traci człowieka i syna. O te dwa tytuły proszę do mnie nigdy nie kołatać. Sądzę, że załatwiliśmy ostatni między sobą interes.
— Mam nadzieję — sztywnie ozwała się księżna, niezachwiana w lodowatej uroczystości.
Leon przystąpił do stołu i na kartce z pugilaresu wydartej, nakreślił te słowa:
«Ulegając woli matki i konieczności — dzisiaj wyjeżdżam na zawsze z kraju. Dałem słowo niepoślubienia pani, dałem słowo zatem niepoślubienia nikogo. Proszę mną nie pogardzać».
Księżna przeczytała i skinęła głową. Młodzieniec kartę wsunął do koperty i schował do kieszeni.
— Mam nadzieję, że jej nie zmienisz? — syknęła matka.
— Nie byłem dotąd oszustem — odparł bledniejąc.
— Nie znam ciebie i radam nie poznać.
— Postaram się o to — zakończył w pożegnalnym ukłonie.
Odtąd minęło lat pięć. Matki nie widział więcej, aż do dnia, gdy wezwany, nie jej już wolą, ale bożą, zjechał witany, jako nowy dziedzic i jedyny spadkobierca, na swój dworzec książęcy.
Co ona w ów dzień czuć musiała, ta pyszna kobieta, która niczego nie zapomniała i niczego nie darowywała? Co za zemsta losu, gdy witać musiała tego księcia, który jej synem być nie chciał, którego zgubiła, zgnębiła, a w którym czuła naturę swojej podobną: chłodną, pamiętną, nieubłaganą, poza salonową ogładą, dworskością i wyrafinowaniem form.
Leon dotrzymał słowa, i dotrzyma, ale biada, gdy jemu nie dotrzymają!
I ukochanej swojej nie widział przez te pięć lat, nie otrzymał żadnej wieści. Teraz nie czuł się jej godnym nawet, — teraz, kiedy sam siebie nie uważał za człowieka i swawole różne rzucił między siebie, a ukochaną.
Te mary były jakby obrazami z innego świata, w którym chwilę w widzeniu gościł, a do którego już drogę stracił i słowo czarodziejskiego zaklęcia.
I nic mu z owych dni nie zostało, tylko gorzkie wspomnienie i sam nie wiedział, po co teraz jechał do Hubina, kiedy jej nawet słowa wyjaśnienia rzec nie może.
A jednak jechać tam nie chciał, ale musiał.
W myślach zatopiony, nie widział jak minęli Karawikę i spalone Krasne Sadyby; nie wiedział, gdzie leży Hubin. Spytał o to Siły.
— To przed nami, miłościwy kniaziu! — odparł pokojowiec, ręką wskazując topolową ulicę, zwracającą w prawo z gościńca.
Za chwilę zaprząg stanął przed bramą, starą bramą z daszkiem, którą Siła otworzył. Dom drewniany, podmurowany, otoczony gospodarskiemi budowlami, sadem, osłoniony krzewami, stał naprzeciwko bramy.
Przed gankiem oplecionym winem, powóz się zatrzymał. Na ławeczce wśród tej zieleni było dwoje ludzi. Mężczyzny prawie nie dojrzał Leon, bo ten szybko złożywszy czytaną głośno książkę, zniknął we drzwiach domu; ale kobieta powstawszy, znalazła się tuż przed nim.
Była to Gabrynia, a raczej ktoś, tę dawną Gabrynię przypominający. Te same złociste warkocze, te same błękitne oczy, mocno ocienione rzęsami, te same usta wiśniowe, pełne. Ale tyle tylko zostało z dawnej dziewczynki. Teraz była to kobieta poważna, spokojna, bez śladu dawnej naiwności, zalęknienia, czułości.
Oboje umieli panować nad sobą i przy pierwszem spojrzeniu zdecydowali wzajemne stosunki.
Leon się skłonił głęboko przed nią.
— Czy zastałem pana Grzymałę? — spytał.
— Owszem, proszę księcia — odparła, poprzedzając go.
Ale już z domu Grzymała gościa spotkał w sieni.
— Mówiono mi, że książę wyjechał za granicę — rzekł po przywitaniu.
— O nie! W przyszłym tygodniu wyjeżdża moja matka i siostra do Paryża. Ja zapewne zabawię w kraju czas jakiś — aż do ślubu siostry.
Gabrynia tymczasem gdzieś znikła. W salonie nie ujrzał jej książę. Naprzeciw niego wyszła kobieta bardzo chuda i żółta, wyglądająca chorobliwie i kapryśnie.
— Moja żona — przedstawił Grymała.
Książę pożałował go, nim głos pani posłyszał. Głos był piskliwy, powolny, trzymany stale w tonie żałosnym.
— Bardzo mi miło powitać księcia w moim domu. Zaszczyt to niespodziewany dla naszych niskich progów.
Książę parę razy nerwowo oczyma zamrugał.
— Szanowna pani — odparł powoli — przyjaciołom swoim, a za takiego uważam pana Grzymałę, nie mogę robić zaszczytu, tylko sobie wyświadczam przyjemność.
Grzymała skrzywił się pociesznie.
— Choć książę moim przyjacielem, ani ja księcia być nie mogę, tom przecie serdecznie rad księcia u siebie ugościć — rzekł po swojemu szczerze i szorstko.
— Nie rozumiem, dlaczego mi pan odmawiasz swojej przyjaźni?
— Nie odmawiam, ale nie wierzę. Ot naprzykład, choćby tak z naszych imion nawet wziąć porównanie. Co za przyjaźń być może między lwem i jeżem? Ja się Jerzy wabię — dodał, widząc, że książę dwuznacznika nie rozumie.
— W biblijnym raju lew z jeżem doskonale się porozumiewali.
— Ba w raju! — zaśmiał się Grzymała.
— Teraz lwy zamknięto do menażerji — rzucił szyderczo Leon.
— A jeżom wkrótce zabraknie owadów na pożywienie i liści na legowisko — dodał szlachcic ze zwykłym sobie śmiechem, który wiele pokrywał.
— Bardzo ciężkie czasy, bardzo twarde okoliczności — wmieszała się pani lamentująco i zakaszlała.
— Szanowna pani wygląda cierpiąco — rzekł Leon grzecznie.
— Stoję nad grobem. Ha, trzeba umierać. My biedni nie mamy środków na kurację. Byt nasz zresztą jest sam przez się chorobą.
— Książę wydaje siostrę za pana z Zabuża — przerwał Grzymała. — Dobra to dla niego partja.
— Sądzę, że wzajemnie.
— Jeżeli mnie książę ze zbytku łaski nazwał przyjacielem, to odpowiem — że nie. Księżniczka jest to anioł, a hrabia jej nigdy nie oceni.
— Znasz pan hrabiego Maszkowskiego?
— Znam. Nie był u mnie nigdy w domu — ale często pod stajnią. Mam dwa taranty, które mu nie dają spokoju. Zresztą ja wszystkich wielkich panów znam. Jestem niby to sędzią, często kompromisarzem, zwykle posłem od mniejszych do pałaców. Ludzie sobie roją, że chleb holszański dał mi prawo i zdolność trafiania do możnych.
— Zdaje mi się, że to wyobrażenie o swych zdolnościach sam wyznajesz. Wszelki cudzy interes jest ci droższym od własnego. Rzeczywiście tamte przynoszą ci sławię, a te nie robią honoru — ozwała się pani z przekąsem.
Grzymała wysłuchał tego cierpliwie, jak brzęczenia muchy, stałej lokatorki domu.
Książę spytał o taranty, starając się rozmowie nadać obojętny charakter.
Ale w tej kwestji pani uprzedziła męża:
— Nie znam się na koniach, ale tych nie cierpię. Zapewne dlatego mąż mój je trzyma, pomimo bajecznej ceny, którą wziąćby za nie można.
— Et! — burknął Grzymała krótko, opędzając się od muchy dokuczliwej.
Książę umilkł, bojąc się dotknąć jakiegokolwiek przedmiotu. Teraz podziwiał Grzymałę.
W jego świecie formy niwelowały charaktery; tutaj szanowano widocznie indywidualizm i cierpiano i dokuczano sobie na każdym kroku.
Rozejrzał się po salonie. Niewielki był, ale umeblowany wykwintnie, ozdobiony portretami w staroświeckich strojach i zbroicach.
Fortepian był otwarty, często snać używany, porządek wzorowy. Przy jednem z okien na ogród wychodzących stał stolik, na nim przybory do malarstwa drzewnego i rozpoczęta na gładkiej tafelce lipowej robota.
W progu otwartych na ogród drzwi leżał wyżeł łaciasty, który zaraz na wstępie obejrzał księcia, i wrócił do słońca, wpadającego falą do pokoju.
— U księcia teraz w dobrach wzorowy niemiecki porządek — rzekł Grzymała.
— Tak. Cieszy mnie pochwała pańska, bo sam dotąd nie miałem sposobności naocznie się przekonać o gospodarstwie Butnera.
— A skarg książę nie otrzymuje?
— Owszem! Stosy próśb codziennie, alem ich jeszcze nie przeglądał i przyznam się, że nie prędko to uczynię. Skargi wywołałyby śledztwo, a śledztwo zmusiłoby mnie dłużej i częściej widywać się i rozmawiać z rządcą. To zaś przechodzi moje siły.
Grzymała głową potrząsnął, ale nic nie powiedział.
— Szanowna pani oddaje się muzyce? — spytał Leon.
— Ja — o nie! Nerwy moje nie znoszą fortepianu. Lubię cichość i spokój, dwie rzeczy, których właśnie nie posiadam; trafiłam na wbrew przeciwne usposobienie w moim mężu i ulegać muszę.
— Nerwowe cierpienia bywają zatem bardzo do siebie niepodobne. Mnie, znerwowanego doszczętnie, muzyka właśnie leczy.
— Ja nic nie wiem, co nerwy — wtrącił Grzymała — ale doznaję przy grze Gabryni — żem silniejszy.
— Mój Boże! Jeżeli ci może braknąć zdrowia i siły! — lekceważąco syknęła pani.
Leon przedewszystkiem podziwiał, że mu nie braknie cierpliwości.
Rozmowa się urywała. Książę roztargniony, uważał na każdy szelest i ruch domu. Czy też nie pokaże się więcej Gabrynia i on odjedzie, nie zobaczywszy jej, nie pożegnawszy?
Zwlekał z odjazdem, chociaż etykietalna godzina dawno minęła i wyczerpały się wszelkie przedmioty rozmowy.
Grzymała wreszcie powstał.
— Książę zapewne raz pierwszy jest w domu szlachcica. Może książę ciekaw, jak wygląda jego sad i dziedziniec, jak on żyje i gdzie pracuje.
— Nie śmiałem pana prosić o to.
— Wyjdźmy zatem.
Sad był obszerny i starannie utrzymany, dziedziniec czysty i przestrony, obudowany na nowo. Służba odzywała się do pana swobodnie; zewsząd wyzierały zadowolone, śmiejące się twarze.
— Książę raz pierwszy dotyka stopami folwarcznego dziedzińca — zaśmiał się Grzymała.
— O, nie. Znam holszański, z dawnych czasów, gdym pana odwiedzał.
— A prawda. Książę podobnych ma pięćdziesiąt siedem, a ja naprawdę żadnego.
— A ten?
— To wspólny nas sześciorga. Ja administruję tylko tutaj. Administruję też u rodziców żony, i u sierot po zmarłym stryju. Zarządzam też z urzędu majątkiem małoletnich Stokowskich. Swojego nie mam.
— Masz pan żonę, dzieci, zdaje mi się, nie?
— Dzieci! Tego to najwięcej! Mam pięcioro tutaj, troje u teściów, dwoje po stryju i naprawdę nie wiem ile małych Stokowskich.
— Jakże pan możesz tylu przeróżnym interesom wydołać?
— Gabrynia mi pomaga. — Zajaśniały mu oczy, gdy dodał: — To moje dziecko najukochańsze i zdaje mi się, niczyje więcej, tylko moje.
Wracali do domu szpalerem strzyżonych lip, aż nagle na zawrocie ta, o której mówił Grzymała, stanęła przed nimi.
Jeżeli przybycie księcia uczyniło na niej jakie wrażenie, już je stłumiła.
Szła z głębi ogrodu, niosąc w ręku koszyk malin i wiśni. Nie zakłopotała się niespodziewanem spotkaniem.
Grzymała pieszczotliwie musnął ręką po jej włosach. Leon rysy jej pogodne i słodkie objął ukradkowem spojrzeniem.
Szli teraz już razem i Grzymała, żartując, wykradał jej jagody z koszyka.
— Gdzie Michał? — spytał mimochodem.
— Wyjechał — odparła lakonicznie, rzucając bratu ostrzegające spojrzenie, które Leon przejął i zanotował.
Kto był Michał? Może ten, którego dojrzał wymykającego się z ganku. Dlaczego się wymknął?
— Pyszne wiśnie na ten upał — zawołał młody obywatel. — Gabryniu, ofiarujże księciu.
— Książę nie zwykł spożywać ich z koszyka w ogrodzie — odparła.
— Do wielu dobrych rzeczy nie nawykłem, niestety!
Zamiast odpowiedzi podała mu koszyk.
— Dobrych rzeczy nie zawsze dobrze próbować — zaczął Grzymała. — Pamiętam, ongi w Holszy, nabrałem kilka złych nałogów. Książę Alfred nauczył mnie wybredzać w koniach i palić dobre cygara. Było to jeszcze za czasów jego kawalerskich. Książę zaś nauczył mnie ogromnie na siebie rachować i zaszczepił fałszywe pojęcie równości. Pamięta książę owo polowanie i błądzenie w lesie? A pamięta książę, jakeśmy straszyli wuja, że jego zbiory wyniosą na poddasze?
— Pamiętam, jakby to wczoraj było. Miałem też nadzieję, że ze starej Holszy choć pana za powrotem zastanę na miejscu. Zostały tylko po owych czasach naszej wspólnej młodości rzeczy — jedne, tak wieczne, jak zamczysko, inne wciąż się odradzające, jak kwiaty i drzewa. Z ludzi jeden profesor i pracownia jego, gdzie jak sądzę, znajdują się jeszcze pięcioletnie pyły, bom najmniejszej zmiany nie dopatrzył.
Gabrynia podniosła głowę i spokojnie dodała:
— Czy wuj dotąd swych chlebodawców nie tytułuje? Były kiedyś o to spory w pałacu.
— Nie pamiętam.
— Bo to się stało po wyjeździe księcia. Książę Alfred oznajmił wujowi życzenie księżny, aby zachował należne względy.
— To była komedja! — przerwał, śmiejąc się Grzymała. — Stary kwestję zrozumiał po swojemu. Nazajutrz, księciem tytułował kobiety i mężczyzn, pokojowców, mnie, kapelana — każdego! Cofnięto zatem pośpiesznie rozporządzenie.
— Cieszę się, że to mnie nie dotknęło. Zastałem go w niczem niezmienionym.
— Zdając rachunki i inwentarze holszańskie, położyłem pod jedną rubryką: szafy z owadami i profesor!
— Jurku! — upominała siostra.
— Bądź pewna, że onby w tem nie znalazł nic ubliżającego.
— Ale ty z zabawnej strony traktujesz starego człowieka.
— Ja profesorowi zazdroszczę. Jest to jedyny znany mi szczęśliwy i z losu zadowolony okaz ludzkości. Przynajmniej ze sfery mych osobistych obserwacji — rzekł Leon.
— A książę sam, może nieszczęśliwy? Wielki Boże, jabym w księcia doli sto kościołów niebu na podziękę wymurował.
— Chętniebym panu tę dolę ustąpił razem z jej przynależnościami i obowiązkami.
— Zacząłbym od wyplątania się z pajęczyn ceregielów, form, formułek, etykiety.
— Nazywa pan to pajęczyną?
— Czemże jest, jeżeli się głębiej zastanowimy!
— Jest to właśnie treść mojej doli. Wyplątać się, panie Grzymała — to nie rozwiązanie kwestji, to zerwanie. Nie zrywa się zaś bezkarnie nawet pajęczyn, gdy nam w nich przeznaczono żyć. Misterna ta siatka zbyt ściśle nas oplata, zbyt długo ją mamy na sobie — zdaje mi się, że i w sobie nawet.
— A jednak tak łatwo ją potargać i stać się człowiekiem!
— Jednostką, panie Grzymała... jednostką wykluczoną z jednego towarzystwa — ze swego; intruzem w innem, kompletnie obcem... Jednostką samotną i wykolejoną, która pracować nie umie, stworzyć sobie celu nie potrafi, nigdzie nie znajdzie uznania i poparcia i ostatecznie mierząc na innowatora-bohatera, zostanie dziwolągiem.
— A zatem, książę nie uznaje społeczeństwa, ale tylko kasty. Gdzie się podział ten książę dawny, z przed pięciu lat! Ten człowiek!
— Ten człowiek, panie Grzymała, za uczucia swoje i myśli zapłacił swem człowieczeństwem właśnie. Jako o nieżyjącym powiedzieć tylko mogę, że uczynił wówczas to, co był powinien i jeśli siebie szanuje, to za to jedno tylko.
Było coś takiego w głosie Leona, że Grzymała spojrzał nań badawczo i zamyślił się poważnie, ale Leon spojrzenia tego nie zauważył, bo zapatrzony był w dziewczynę postępującą przed nimi, i myślał, że ona jedna zrozumiała treść jego wyrazów — jeśli — jeśli pamiętała, tak, jak on pamiętał.
Nie widział wyrazu jej twarzy, nie zdradziła się niczem. Onby w tej chwili swą Holszę dał za pewność jej pamięci; za pewność, że związani byli bólem, goryczą i wspomnieniami, jak ongi sercem i duszą młodą.
Czego żądał? Sam się nie zastanawiał. Raz uległszy człowiekowi w sobie, brnął coraz głębiej, znajdując rozkosz w tym niepokoju, w tych myślach nagle odżyłych, co nudę jego i niemoc wstrząsały gwałtownie.
Tymczasem wizyta jego przeciągała się nieznacznie. Znalazłszy się znowu w salonie, wobec pokaszlującej żony Grzymały, ocknął się, jak ze snu, począł naciągać rękawiczki.
Ale Grzymała podniósł protest energiczny.
— Tak nie będzie. Książę raz pierwszy gości u szlachcica — nie wie obyczajów naszych. Kto w dom szlachecki wszedł, nie wyjdzie, chleba nie skosztowawszy. I my mamy swoją tradycję i formy, a książę nam przecie nie zechce odmówić!
Widać było, że prosił serdecznie i szczerze. Nie o honor i sławę mu chodziło, jak był pewien Leon, że ten jeden nie dbał o tytuł jego i miljony, ale o niego samego.
Został tedy. Chleb Grzymały był ciemniejszy niż w Holszy, a zastawa stołu bez najmniejszego przepychu. Ale chleb ten podobał się księciu, i podobała się herbata, podana przez Gabrynię, gospodarującą u stołu.
Zaledwie w powozie obejrzał się, że już zupełnie późno. Spojrzał na zegarek: może nie stanąć do obiadu, kiedy miał wrócić za godzin parę.
Myśl ta popchnęła go znowu na zwykłe tory. Przeraził się uchybienia formom.
— Daję pół godziny czasu na drogę! — rozkazał stangretowi.
Siwosze ruszyły cwałem. Jazda szalona podniecała Siłę. Śmiał się z cicha, patrząc na migające drzewa; szalał z radości, gdy w pędzie przewrócili furę z sianem, a w miasteczku omal nie przejechali żydziaka.
Pod gankiem książę znów spojrzał na zegarek, i widocznie zadowolony rzucił stangretowi garść pieniędzy, potem szybko wszedł do sieni.
— Państwo u stołu? — spytał służby.
— U stołu.
Zatem pośpiech powrotu nie na wiele się zdał.
— Gości niema?
— Jest hrabia z Zabuża, miłościwy książę.
Ta wiadomość również była niepożądaną.
Panie wiedziały już zatem, że nie był w Zabużu. Teraz nastąpią wyjaśnienia.
Powitano go rozmaicie. Matka ledwo skinęła głową, bratowa zmierzyła podejrzliwem okiem, Maszkowski i ciotka zagadnęli jednocześnie: skąd wraca?
On już w swej masce, chłodny i spokojny, zajął zwykle miejsce i rozkładając na kolanach serwetę, odparł:
— Przepraszam za opóźnienie. Zdaje mi się, że mój zegarek zaczyna chromać.
— Czemu książę do nas nie przyjechał? Czekałem, a podejrzywając wypadek jaki, przyjechałem sam — wołał Maszkowski.
— Szczęściem wypadku żadnego nie było.
— Aleś gdzieś był? Gdzieś siedział tyle godzin? — wołała ciotka, drżąc z ciekawości.
— Byłem z wizytą u pana Grzymały, ciotko.
Po słowach tych nastąpiła chwilowa cisza, tak wielka, że Leon słyszał warczenie krwi w sobie. Warczenie to było buntem i budzącym się odporem.
— Co to jest Grzymała? — spytała pierwsza ciotka, której ciekawość przemagała nawet oburzenie za niezachowanie konwenansów.
— Jest to mój dawny znajomy, obywatel, którego niechcący uraziłem przed kilku tygodniami — odparł Leon spokojnie, wypróżniając kieliszek wina.
— To nasz dawny rządca, wydalony za różne malwersacje i opieszałość — poprawiła lodowatym tonem księżna matka.
— Grzymała? Ten co ma taranty? To jest warjat! Daję mu za te konie dwa tysiące rubli. Książę go zna. Może mi książę w targu pomoże — wmięszał się Maszkowski.
— Nie wiedziałem, że książę ma tak popularne, zażyłe stosunki... tutaj! — szyderczo wtrąciła bratowa.
Panna Lawinja obserwowała synowca. Zaczynała wietrzyć tajemnicę i skandalik, dwie rzeczy, które ubóstwiała.
— A ten Grzymała ma pewnie córki? — zagadnęła.
— Nie, ciotko.
— No, to żonę?
— Żonę ma.
— Uhm! — domyślnie mrugając oczyma zakończyła.
Potem, niezdolna swych domysłów przemilczeć, a bojąc się księżny matki, zaczęła je półgłosem powierzać Maszkowskiemu.
Widział naprzeciw siebie Leon dwuznaczne uśmiechy i spojrzenia ku sobie skierowane; dobiegały do jego uszu pojedyńcze wyrazy, pędzące mu krew do skroni.
Nagle na jakąś uwagę Paszkowskiego, ciotka znowu się ozwała:
— Hrabia mi mówi, że tam jest i siostra.
— Zdaje mi się, że trzy — odparł spokojnie Leon.
Księżna matka spojrzała na syna.
— Czy mogę wiedzieć, jakiego rodzaju była obraza, którą ty wyrządziłeś temu tam Grzymale? Sądząc po dzisiejszym twoim czynie, musiała być ważną.
— Sądząc, że pan Grzymała zarządza dotąd w Holszy, posłałem do niego pokojowca. Ten, spełniając bezmyślnie rozkaz, pojechał do jego majątku, a pan Grzymała był na tyle dobrze wychowany, że pierwszy przyjechał do mnie.
— I to wszystko? Obraza jest fikcją, a dobre wychowanie tego jegomości poprostu chęcią odzyskania zaszczytnej i łakomej posady. To nie tłumaczy mi wcale twej dzisiejszej — że się wyrażę względnie — fantazji.
— I mnie to nie wystarcza — śmiejąc się, dodała ciotka.
Leon oczy podniósł na matkę i przez sekundę spojrzenia ich, równie silne, starły się.
— Powiedziałem wszystko w tej kwestji — rzekł z nadzwyczajną grzecznością i uszanowaniem.
Księżna matka umilkła, nieco bledsza tylko, zresztą niewzruszona.
— Tego Grzymałę pamiętam! — zaczęła z kolei księżna Idalja. — Zastałam go za przybyciem, i poznałam wkrótce. Namawiał Alfreda do skasowania dworskiej kapeli, marnych kilkunastu ludzi, chciał ograniczać ilość służby i koni. Były to jego sposoby podnoszenia dochodów, które przy jego rządach malały z roku na rok. Zakończył tem, że na żądanie pieniędzy, odsyłał księcia do mnie, dowodząc, że z moich kieszonkowych pieniędzy zapewne wybrukowałam salony. Za to wyleciał nareszcie, to zwyciężyło niewytłumaczoną dla niego słabość Alfreda... Dowiedziano się potem, że folwarki wydzierżawiał swoim krewnym, fabryki zostawiał niewypłatnym łotrom i bankrutom, a w enklawie Sumorokom pozwalał na bezkarne zuchwalstwa, z powodów erotycznej natury. Gust księcia jest co najmniej oryginalny.
— Ja znam innego Grzymałę. Tego może nie zna księżna. Zresztą gust księżno: chacun a son vilain!
Widocznie niezadowolona sztywną odpowiedzią, odwróciła głowę i nie odezwała się więcej, okazując mu ostentacyjnie swą niełaskę.
Za to panna Lawinja zaledwie doczekała końca obiadu, zawisła u ramienia synowca i uprowadziła go z sobą.
— Słuchaj! Masz tam romansik! — szeptała, a oczy jej się skrzyły żądzą myśliwca na wieść o łowach. — Zaczynam cię szanować! Powiedz, kto to? Mężatka? Jak daleko zaszliście? Czy nie będzie pojedynku? Mój drogi, przede mną nie potrzebujesz się zapierać i wzdragać. Miłość ma jeden herb, bardzo stare szlachectwo i więcej, niż Habsburgi, antenatów. Więc śmiało i otwarcie! Jestem dyskretna, jak grób i lubię dopomagać biednym zakochanym — na złość rodzicom, a szczególniej mężom... ach, mężom! Żebyś wiedział, ile ja już takich par skojarzyłam! Opowiedz mi wszystko.
— Ale co, ciotko?
— No, twój romansik.
— Który, jeśli łaska?
— Ostatni, naturalnie, bo chyba do pierwszego nie trafisz!
— Ostatni! — powtórzył z namysłem. — Zdaje mi się, że to było w Nicei...
— Ależ nie, ależ nie... Ten, u Grzymałów.
— Tam ciotko nie romansowałem nigdy.
— Nieprawda! Pocóż tam byłeś dzisiaj?
— Opowiadałem przy obiedzie.
— Twojej matce, et caetera, ale nie mnie — o nie! Nie chcesz wyznać; poczekaj — dojdę sama i wtedy za karę opowiem en plein salon!
— I owszem, ciotko, sam pierwszy będę słuchał z zajęciem, jak kartki «Dekameronu».
— Pytam ostatni raz: opowiesz?
— Nie mam nic do opowiedzenia.
— Zobaczymy!
I odeszła urażona śmiertelnie; ale nie na tem był koniec. Z tronu swego skinieniem wezwała go matka.
— W następną sobotę wyjeżdżam z Izą do Paryża. Zachowanie twoje czyni mój pobyt tutaj niemożliwym. Jutro odwiedzę sama hrabinę Maszkowską, by ją za uchybienie przeprosić. Dobrze wychowanym jest hrabia, że cię za dzisiejszy skandal nie wyzwał. Holsza nie miała dotąd podobnego tobie pana. Czy masz zamiar zawiązywać więcej podobnych stosunków? Proszę, aby to się stało po moim wyjeździe. Nie zwykłam widywać komunardów w moim domu.
Książę skłonił się w milczeniu.
— Księżna Idalja ma zamiar także stąd wyjechać. Zostawimy ci wolne pole do demokratycznych popisów.
Nastąpił ponowny milczący ukłon, a ze strony księżny uwalniający ruch ręki, której tym razem Leon nie pocałował.
Ale wrażenia tego dnia jeszcze nie dobiegły kresu. Na terasie, gdzie książę przez chwilę samotny palił cygaretkę, znalazła go bratowa.
— Wyjeżdżam stąd. Książę mnie wypędza! — szeptała namiętnie i wściekle zarazem.
— Ja, księżno! A to w jaki sposób?
— W jaki? Zatem dla romansów księcia ja mam tu być widzem, czy osłoną! Wyjeżdżam i rzucam klątwę na moje dobre chęci i ofiary. Książę ich nie umiał cenić, a jeśli kiedy oceni, będzie po niewczasie. Nie wrócę tu nigdy, nigdy!
Potem niepohamowanym potokiem z ust jej rzuciły się groźby i błagania, obietnice i szyderstwa. Światową maskę poszarpała namiętność, poszarpał zawód kobiety płytkiej, próżnej i zapalczywej.
Rozstali się śmiertelnymi wrogami.
Znalazłszy się wreszcie na osobności, Leon był wyczerpany ostatecznie, z szalonym bólem głowy i gorączką. Rzucił się na posłanie, niezdolny oczu otworzyć, ani się poruszyć.
Za kilka godzin zwycięstwa człowieka, książę sowicie zapłacił.
Był to żywy przykład owych pajęczyn, które Grzymała tak łatwo myślał potargać, a których Leon zaledwie dotknął niebaczną ręką.
Przykład był tak żywy i bolesny, że książę się wzdrygnął i przeraził.
Teraz triumfował książę nad człowiekiem, triumfował wstręt do scen, strach przed światem, upodobanie w spokoju i ciszy, brak woli i sił w organizmie.
Ten jeden dzień wyczerpał go i roznerwował; czuł, że drugiego podobnego nie zniesie.
Drugi też podobny nie nastąpi nigdy.
Zaprzysiągł to sobie uroczyście i przysięga ta uspokoiła go nieco, dając mu punkt oparcia. Teraz człowiek znów był zgnębiony na długo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.