Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wrócili, siedli jeść, i ani dbają, że księcia samego zostawili. Ja nic nie wiedziałem — aż tu do mnie Gabrynia przybiegła. Musiała ją pewnie księżna wysłać. Zebrałem tę gawiedź i ruszyłem co tchu.
Leon poczuł przejmującą szczęśliwość. Nie księżna to zajęła się nim, bo posłałaby do rządcy pokojowca, ale dziewczynka sama jedna spostrzegła jego nieobecność i do brata po ratunek pobiegła. Jej to samej zabrakło go wśród wszystkich obecnych.
Wrócili około północy i pałac był już uśpiony, tylko zauważył Leon, że jedno okno nie było zamknięte, jakby za niem ktoś czuwał stroskany.
Nazajutrz, jakby oboje nieprzeparta moc ciągnęła ku sobie, jakby oboje niezdolni już byli dłużej milczeć, spotkali się i nie uciekali od siebie.
Księżna wyjechała do Czorbowca na dni parę w odwiedziny do brata, a lektorce swej pozwoliła odwiedzić rodziców.
Ale Grzymała obiecał dopiero nazajutrz towarzyszyć siostrze, więc dzień ten spędzała samotnie. W pałacu trudno jej było wytrzymać, zabrała więc książki, robotę i poszła do ruin. Dawno już je zwiedzić chciała.
Tam w jednej z sal, której niebo służyło za dach, a trawy i pleśń za kobierce, spotkali się.
Nic pamiętał, co jej rzekł, ale pamiętał wzrok jej żałosny i głos bardzo smutny, gdy mu odpowiadała:
— Nie gniewam się na księcia, że przyszedł... ja się księcia tak bardzo boję... Mnie się zdaje, że to źle!
— Co takiego? — spytał.