Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostrożniejszą i nieufną; unikała go widocznie. W nim uczucie rosło i potężniało, ogarniało wszystkie myśli i wrażenia. Całemi dniami snuł się za nią zdaleka, pożerał oczyma, sechł i marniał. W nocy nie spał, zapatrzony w okno jej pokoiku, obok gabinetu księżny, lub wałęsał się samotny po pustym ogrodzie...
Ten pocałunek ręki odkrył jej myśli jego — może własne także. Ten pocałunek stał między nimi, jak zmora; stał też, jak pamięć im tylko wiadomej tajemnicy. Ten pocałunek rozdzielał ich i jednoczył zarazem.
Wokoło nikt na nich nie patrzał i nie zważał. Alfred zajęty był polowaniem, księżna jego małżeństwem projektowanem, profesor robakami, Grzymała gospodarstwem i sprawami olbrzymich dóbr. Byli tak swobodni, jakby żyli na bezludnej wyspie.
Pewnego razu na łowach Leon zbłądził. Myśliwi wrócili do Holszy bez niego, zostawiając dla odszukania go dwóch, czy trzech strzelców. On tymczasem zmęczony długiem, bezowocnem poszukiwaniem zbornego punktu, gdy już zmrok padał, położył się pod dębem i postanowił czekać ranka.
Nie myślał, aby spostrzeżono jego nieobecność, i zajęty czem innem, mało się troszczył o noc w puszczy spędzoną.
Wtem doleciały go odgłosy trąbki, nawoływania, krzyki; po chwili, na jego odpowiedź, zbliżyły się i wreszcie ujrzał się otoczonym przez gromadę dojeżdżaczów i różnej innej służby z Grzymałą na czele.
Ruszyli do Holszy i rządca, na którego otwartej twarzy znać było rzetelny niepokój i radość, opowiadał po swojemu — szorstko: