Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdzieś tu jest, czy była niedawno! — Aha — oto jest! Możecie się poznawać, przecie, kiedy jesteście oboje. Tylko mi zbiorów nie ruszajcie, bo zrobicie nieporządek.
Leon do rozpaczy doprowadzony, sam się przedstawił.
Dziewczynka zapłoniona i onieśmielona zrazu, po chwili odtajała. Było to stworzenie wesołe i dobre, ufne i wdzięczne.
Po półgodzinnej rozmowie dowiedział się Leon, że ma rodziców i pięcioro rodzeństwa, że w tym roku skończyła wychowanie w klasztorze, że jest w Holszy od dwóch miesięcy, że ją tutaj Jurek przywiózł, że lubi nadewszystko poezje Krasińskiego, ptaki i kwiaty, że w domu śpiewała po całych dniach i że nigdy nie była karana w klasztorze.
Wszystko to opowiedziała mu coraz swobodniej, siedząc na krześle pod ścianą i bawiąc się medalikiem srebrnym u szyi, zawieszonym na czarnej aksamitce.
On przysunął sobie stołek i wpatrując się w nią, słuchał głosu śpiewnego jak piosenka, wesołego, jak ptaszę świergoty. Nie mówił sam nic, bo zbyt wiele miał do powiedzenia, bo lękał się zerwać czar tej chwili.
Chwilą mu się to zdało, a jednak trwało godziny. Na rozstaniu, wśród ciemnego i pustego podwórza, on milcząc, dotknął rozpalonemi ustami jej ręki. Wówczas ona też umilkła, wyrwała rękę i uciekła. On, zataczając się, jak pijany, ledwie trafił do mieszkania. Odtąd rozpoczął się okres drugi. Ona stała się