Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapłoniła się tylko i z wyrzutem spojrzała na niego; a on się istotnie zawstydził tego pytania.
— Czy to matka moja wysłała wczoraj panią do brata o pomoc dla mnie?
— Nie — odparła cicho.
— Któż więc?
Wtedy odwróciła twarz i uciekła przez rumowiska, przez sklepienia, umykając przed tem pytaniem, przed nim, przed samą sobą.
Znowu ją dogonił i teraz drogę zastąpił, sam prawie nad przepaścią zawieszony, gdy ona w cieniu sklepionej galerji, nagle zbladła i drżąca słuchała jego słów namiętnych — milcząc, nieruchomo o ścianę oparta, nie śmiejąc nań spojrzeć, a potem zapłakała gorzko, jakby wyroku śmierci słuchała.
Czego płakała? — długo pytał, klęcząc, jak przed obrazem; aż wreszcie błagać go poczęła, żeby jej więcej nic nie mówił, żeby na nią tak nie patrzał, żeby jej nie męczył i żeby tam nie zostawał — o włos, od zawrotnej spadzistości.
Postąpił krok naprzód, ona się cofnęła — i znaleźli się na krużganku, wieńczącym bramę ruin, wzniesieni na szczyt najwyższy i tak sami, jak orlęta w gnieździe.
Obiecał jej milczeć i oczy swe rozkochane hamować; ale prosił w zamian o słówko jedno — o szczęście.
Słówko to drogie było: ani ona, ani on nie sprofanowali go, ani wymówili w życiu.
Wierzyli, że ze słowem tem oddaje się duszę na całe życie. Dlatego on o nie błagał, modlił, zaklinał przejmującym, serdecznym głosem; dlatego ona długo powiedzieć nie chciała, czy nie mogła.