Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie usłyszał je — i słyszał odtąd zawsze w duszy ten szept stłumiony, a czysty, jak przysięga, słyszał i widział jej oczy, barwy nieba, łzawe — jej usta drgające i smutne.
Powiedziała i prosiła żałośnie, żeby nikomu nie powtórzył, żeby nikt o tem niewiedział, nikt — nikt. Przysiągł i przysiągł też, że ona mu będzie jedyną.
Potem uroczystością tej chwili owładnięci, milczeli, nad wyraz wszelki szczęśliwi. Nad wyraz — tak: uczucia podobnego, świat cały zbadawszy, i skosztowawszy każdej czary rozkoszy, Leon nie potrafił sobie powtórzyć. Na krużganku tym, zawieszeni prawie wśród błękitów, przeżyli najpiękniejszy dzień życia.
Zdawało się im, że świat cały do nich należy, a tak jest marny, że nie wart kwiatka, który on jej dał, ponsowego gwoździka, ani wart srebrnego medaljonika, który od niej dostał, ze źdźbłem polnej macierzanki wewnątrz.
Gdy zeszli znów między ludzi, dziwił się Leon, jak może ich zajmować przepych, stosunki światowe, formy bezmyślne — jak wogóle cośkolwiek zajmować może.
Czuł się przytem dobrym, zdolnym do bohaterstwa, do ofiar, do poświęceń. Pragnął czynu i pracy, pragnął uczynić coś wielkiego, nie mógł patrzeć na niedolę i trud, duszęby oddał za każdego cierpiącego.
Z Gabrynią spotykali się teraz prawie co wieczór. Gdy goście napełniali pałac, przychodziła do profesora, gdzie już na nią Leon oczekiwał. Nie rozrzucali staremu zbiorów i nie wychodzili nawet z po-