Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koju. Siadywali pod ścianą i rozmawiali półgłosem. Przynosił jej książki i kwiaty, ona mu czasem śpiewała piosenki — zwykle roili o przyszłości. Leon miał wkrótce wyjechać, dóbr przecie nie posiadał, Holsza należała do pierworodnego. Miał kapitały: za granicą obierze sobie karjerę, wróci po Gabrynię — do Hubina pojedzie, o rękę jej się oświadczy.
Byli pewni siebie i szczęścia.
A przecie nie przyjechał i nie oświadczył się.
Pewnego dnia niespodzianie wezwała go matka do swego gabinetu. Myślał tam idąc, że chodzi o małżeństwo Alfreda, prawie zdecydowane.
Pierwsze zaraz słowo wyprowadziło go z błędu.
— Dowiaduję się, że pokątnie romansujesz z moją lektorką. Wymagam, aby to się skończyło. Nie zwykłam tolerować nieobyczajności w swem otoczeniu.
Leon skoczył, jak ranny zwierz.
— Matka się myli. Nie romansuję z panną Grzymalanką, ale ją kocham i ożenię się z nią.
— Ja się nigdy nie mylę, mój drogi. Racz to zapamiętać. Jutro panna będzie wydalona z Holszy i wszyscy będą wiedzieli, za co.
Młodzieniec poczuł, że stoi wobec skały, wobec nieubłaganej, pysznej kobiety. Wzdrygnął się.
— Matka chce mojej wybranej uczynić hańbę. Za co?
— Za to, żeś zapomniał kim jesteś!
— Sądzę, że przedewszystkiem jestem człowiekiem.
— Jesteś przedewszystkiem Holszańskim i nie ożenisz się z tą panną.
— Dlaczego? Kto mi zabroni?