Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty sam, gdy się zastanowisz. Jeżeli nie spełnisz mego rozkazu — jutro dziewczyna wyjedzie stąd, wypędzona przezemnie, wobec całego dworu.
— Pojutrze poproszę rodziców o jej rękę.
— Której ci odmówią bez mego zezwolenia. — Chyba się ona z tobą wykradnie, jak awanturnica.
A w takim razie — bon voyage.
Wszystkie tortury odcierpiał Leon. Czuł, że matka postawi na swojem — spełni co postanowiła.
— Czego matka chce zatem? — spytał zgnębiony.
— Chcę, żebyś stąd jutro wyjechał i nie wrócił, aż cię wezwę; chcę, żebyś zerwał ten poniżający cię stosunek, zerwał na zawsze, ostatecznie.
— Matka pozwoli, abym jej chęć powtórzył pannie Grzymalance?
— Nie. Wyjedziesz, nie zobaczywszy jej więcej.
— Tego nie uczynię.
Księżna poruszyła lekko brwiami. Mówiła bez słów, że wtedy ona będzie działała.
Leon dłuższy czas z sobą się pasował.
— Napiszę do niej — rzekł wreszcie.
— Napiszesz, ale ja przeczytam.
Zbyt młody, niedoświadczony, zaskoczony nagle, a przedewszystkiem doprowadzony do rozpaczy, że z jego powodu ukochana cierpieć będzie, słabł widocznie, nie czując się na siłach do walki.
Ale też desperackie, ostateczne, wściekłe było to jego poddanie się.
— Matka chce mego życia całego i całego szczęścia! — zaczął mówić ochrypłym głosem. — Matka mnie zabija moralnie i rzuca na pastwę honoru domu.