Błękitni/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Zdawało się profesorowi, że o północy ktoś do niego wszedł i cicho minął pokój. Ponieważ zaś nikt się do niego nie odezwał i nie zatrzymał przy zbiorach, więc nie zwrócił na zachowanie spóźnionego gościa żadnej uwagi.
W biblijotece zapaliło się światło olejnej lampy, i przy tym blasku ukazała się blada twarz księcia Leona.
Usiadł wygodnie w fotelu, rozłożył rękopis i czytał z pewną trudnością z początku i bez żadnego zajęcia dla treści. W miarę jednak odwracanych kartek i mijających godzin, czytał coraz żywiej i ciekawiej.
«Roku Pańskiego 1546-go kniaź na Holszy i Czartomlu Lew Konstantynowicz, zapędziwszy się w utarczce opodal zamku, opadnięty został przez ćmę wrażą — i bliski zguby, gdyż konia pod nim ubito i pętlę już na szyję rzucono. Doskoczył mu z pomocą, sam jeden przeciwko stu, dworzanin rękodajny Stefan Sumorok, człek nieludzkiej siły i ryzyka. Tedy najbliższym na karki się zwalił, siedmiu usiekł, a mając ramię prawe strzaskane, lewem księcia uchwycił, w całym rynsztunku z ziemi podniósł, na konia swego wsadził i uszedł z ukropu. A w tem doskoczyli drudzy i osłonili kniazia omdlałego.
«A ów Sumorok trzeciego dnia z ran Bogu ducha oddał, na zamku w Holszy.
«Kniaź Lew przysługi pamiętny, pytał go w skonania godzinie, czegoby sobie lub swoim życzył? A ten dla żony swej brzemiennej o kęs ziemi prosił, a dla synaczka, gdyby się urodził, kniaziowskiej opieki. Tedy książę — gdy spokój wrócił — rozkazał na owem miejscu boju dworzec zbudować dla wdowy, tam ją osadził, opatrzył, a synka, pogrobowca, sam do chrztu podawał i tę mu ziemię wydzielił, wokoło onego dworca, żeby go karmiła aż w męża urośnie. Nie powiedział: na wieki, ani do śmierci, ale aż w męża urośnie Sumoroka syn. Taki dokument dał wdowie.
«Gdy zaś ów lat doszedł i do zamku na dworzanina, jak ojciec, stanął — tedy prosił kniazia by ziemię ową i dworzec matce w dożywocie puścił: a niebawem żonę pojął i znowu prosił, żeby zeń niewiast nie rugowano.
«A kniaź znowu dokument dał, żeby niewiasty Sumoroka spokojny żywot w dworcu wiodły i by im nikt przeciwieństwa nie czynił, — i tę wolę swoją synowi własnemu zostawił.
«Wzrosło tedy na dworcu Sumoroków pokolenie drugie. Ziemi i lasu nikt im nie bronił, rozrodzili się, rozsiedli, powoli zagarnęli długi pas roli, coraz głębiej wdzierali się w puszczę, coraz się stawali możniejszymi.
«W trzecim pokoleniu już dawali do zamku dziesięciny i daniny i za przybraną ziemię obowiązali się rocznie do skarbca płacić kóp groszy cztery, jako też z czeladzi swojej trzech konnych pachołków dawać w razie potrzeby.
«Ze sług tedy i dworzan stali się nieznacznie sąsiadami i bracią szlachtą, których jednak kreski na sejmikach miał kniaź na Holszy pewne.
«Z owego czasu — lat czterdziestu — w papierach, ni w sądach, ni w ludzkiem podaniu niema śladu żadnej waśni. Sumoroki, jak lęg wilczy, sił niepewny, trzymali się gniazda, trzymali się kniaziów na Holszy.
«Około roku 1620-go występuje pierwsze hasło niezgody. Jeden z Sumoroków — a liczą ich wtedy pięciu braci — uczynił ku dobru ogólnemu groblę na trzęsawisku, na drodze ku Czartomlowi kniaziowskiemu, kędy szły ładowne wozy, kupcy i zbrojni, ile że inszej drogi nie było w owe czasy, a trzęsawisko omijać nakładało się tydzień czasu. Groblę tedy Sumorok własnym kosztem usypał, ale też na niej rogatki postawił i myto pobierać począł od wozu i konia.
«Doniosło się to do księcia, a był nim Konstanty, Srogim zwany — i ten rozkazał zaporę znieść, i Sumorokom owego brania myta zaprzestać, gdyż — rzekł — nie będzie Holszański za przejazd swej ziemi słudze swemu płacił.
«Sumorok dobrowolnie usłuchać się wzdragał, tedy zastawę jego dworscy kozacy roznieśli, a jemu samemu, że się sprzeciwiał, słudzy kniaziowscy uszy obcięli.
«Nazajutrz brat jego, Rafał, dworzanin holszański, do kniazia na pokoje szedł i gardła owych kozaków za krew szlachecką żądał. Ale kniaź w złości będąc, owemu Rafałowi Sumorokowi policzek wymierzył i precz go za zuchwalstwo w mowie wygnał. Rafał tejże nocy ze wstydu i hańby na Zaporoże zbiegł, a brat jego, z ran się wylizawszy, na kniazia do trybunału skargę założył.
«Sprawa, przerywana wojnami i ciężkiemi dla kraju momenty, ciągnęła się lat dziesięć i wypadła na korzyść Holszańskieh książąt. Sumorok ze wstydu i lęku, wnet po wyroku, obwiesił się na miejscu zwanem Karawika, gdzie go też bez chrześcijańskiego pogrzebu, w dół koło młyna rzucono.
«Wtedy ów wisielec stanął, jak straszydło, między zamkiem a dworcem.
«Z pozostałych trzech Sumoroków jeden mnichem był, drugi kalwinem został, ostatni partją sobie zebrawszy, jak wrzód kniaziowi szkodził. Długie lata postarzały kniaź Konstanty owo kąsanie znosił; wreszcie rozkazał Sumorokom z dworca i ziemi swej ustąpić.
«Sprawa znowu o trybunał się oparła i po długich korowodach wyrok za sobą otrzymali Sumorokowie. Otrzymali, bo złożyli dwa dokumenta kniazia Lwa Konstantynowicza: jeden żeby owa ziemia karmiła syna Sumoroka, aż w męża urośnie; drugi, aby niewiasty Sumoroków w dworcu spokojny żywot wiodły i by im nikt przeciwieństwa nie czynił. Nie było w dokumentach wyrażone jakiego Sumoroka syn, ani które niewiasty — tylko Sumorok.
«Gdy wyrok ten przeczytano kniaziowi Konstantemu, ów się z łoża zerwał, za miecz chwycił, i ryknął: «Jelita mi tu Sumoroków dajcie!» — a wnet paraliżem tknięty, padł i skonał.
«A był przy nim tylko syn młodszy, ojcowskiej popędliwości dziedzic, gdyż starszy przy wojsku bawił. Ten tedy młodszy, Andrzej Holszański, żalem i gorączką ogarnięty, rodzica miecz uchwycił z martwej ręki i wybiegł, wołając: «Jelita ich będziesz miał ojcze!»
«Na podwórzu dworzan zwołał, na konie wsiedli i polecieli. Na dworcu nikt się napadu nie spodziewał — na bezbronnych wsiedli. Służalcy pijani byli i ślepi — wywlekli Sumoroka, żonę jego, dzieci, przytroczyli do konia i u owego młyna wszystkich srodze pomordowali. A w tym impecie, czeladź też porżnięto, podpalono dworzec, gdzie się też ślepa matka Sumoroków upiekła.
«A bawił wtedy u rodziny mnich-brat, i temu się udało wymknąć niepostrzeżenie i chłopaka jednego uprowadzić. Z tym ostatnim w klasztorze się zamknął i tam go chował w tajemnicy.
«A po owym zajeździe i mordach, gwałt powstał niesłychany. Na pogrzeb rodzica starszy syn zjechał i sam pierwszy sąd uczynił. Słudzy gardło dali, a kniaź Andrzej musiał z Rzeczypospolitej uchodzić i gdzieś na obczyźnie żywota dokonał.
«Ziemi Sumoroków nikt tknąć się nie ośmielił, tak krwią niewinną ociekła; nie rzekł też nic kniaź, gdy z klasztoru ów sierota Sumorok wyszedł i na zgliszczach znowu się usadowił.
«I znowu przez dwa pokolenia cisza głucha, a straszna tajoną nienawiścią, trwała między dworem i zamkiem.
«Z okresu tego dokumenta rodowe wzmiankują tyle tylko o Sumorokach, że daniny i owe cztery kopy groszy wnosili do Holszy, a kniazie odsyłali je, nie tykając, do klasztoru Bazylianów w Czartomlu.
«Opamiętała obie strony ta krew może, a może powszechne klęski i boje.
«Proces wznawia się w r. 1700-ym. Wziął go w swe ręce jurysta kniaziowski, Pietraszka: prowadził, złotem i wpływami drogę sobie ścieląc, Filip kniaź na Holszy. Ten zawziętości i uporu rodowego pełne miał serce i ślub uczynił, że wina ani miodu nie tknie, dopóki Sumoroków nie pognębi.
«Odtąd rozpoczęły się szlachty porażki. Pietraszka, jak pająk, obmotał ich, zbiedzonych i zmarniałych. Zresztą bronić się i osłaniać nie mogli skutecznie, gdyż dwóch dokumentów kniazia Lwa nie mieli już w posiadaniu. Nie wiadomo, czy zgorzały w pożarze dworu, czy je podstępnie usunięto. Książęta wygrali sprawę. Sumorokowie nie ruszali się z ziemi. Upadli, a przecie nie ustąpili. Czy książę Filip, triumfem syt, wspaniałomyślność swą im okazał, czy sprawami innemi zajęty o nich zapominał, dość, że pomimo wyroków zostali w dworcu, który chatą był w porównaniu z dawnym: zostali przy ziemi, która wąskim klinem wrzynała się w holszańskie pola, a była wyjałowiona, dzika, wyssana kosztami procesu. Wtedy Sumorokowie zupełnie spodleli. Zniknęło ich imię z szeregów wojskowych, z kart historji powiatu, ksiąg parafji nawet. Nikt o nich nie słyszał, nie wiedział, nikt ich nie spotykał. Żyli po swojemu, jak wilki w legowisku.
«Co czynili, okazało się w pół wieku zaledwie, i oto znowu czerwona od płomieni i krwi wystąpiła karta w tej trzywiekowej walce.
Zamek na Holszy przestał być warownią: książęta — strażnikami tej części kraju. Armaty pordzewiały, broń zniesiono do zbrojowni, milicję rozpuszczono lub zamieniono w pokojowców. Zwodzony most zastąpiono stałym; żelazne odrzwia bramy stały otwarte. W zamku bawiono się, śpiewano, grano, polowano.
«Dziedzic ostatni, książę August, od poddanych swych nie potrzebował usług, ale niewoli; od gubernatorów i dzierżawców, nie koni i pachołków do chorągwi, ale pieniędzy. Podniesiono opłaty i czynsze, cofnięto zapomogi. Trzy lata z rzędu głód ściskał okolicę; książę nie pofolgował — nie mógł się ograniczyć. I oto pewnego dnia wybuchła katastrofa — lud powstał.
«Powstała wieś jedna, Krasne Sadyby, wieś posiadająca najtwardszego gubernatora i sąsiadująca z Karawiką. W zamku nie przeczuwano niczego.
«W noc to było jesienną, wietrzną i czarną. Szara masa ruszyła, jak szarańczy głodnej ławica, szła cicho, tajną jakąś organizacją wiedziona — kolumnami przez pola i lasy. Przy zamku skupiła się, i jak piorun spadła, zalała dziedzińce, kurytarze, parła się naprzód, bijąc służbę po drodze.
«Tak się to nagle stało, że księcia z gośćmi czerń opadła w sali jadalnej przy wieczerzy. Powstał popłoch nie do opisania, sekunda nierównej walki — padł, kto nie umknął.
«Księcia porwało sto ramion, uniosło z sali, z zamku, za bramę. Czerń rabowała, wyjąc, pijana i rozbestwiona, a tymczasem kilkunastu wybranych snać naprzód za bramą dosiadło koni, kniazia jeden na siodło swe rzucił i jak potępieńcy unieśli w czarną noc, w popłochu wcale nie postrzeżeni.
«Na Karawice stał zawsze wiatrak, z daleka na wzgórku przeklętym widny. Gromadka jezdnych tam się zatrzymała, zapalono pochodnie. Wówczas ten, co kniazia wiózł, na ziemię go zrzucił, z konia zsiadł.
«Młody był, ale w tej chwili do człowieka niepodobny.
— «Powrozów! — krzyknął.
«Kniaź na niego popatrzał:
— «Ktoś ty człowieku i co myślisz ze mną czynić? — spokojnie spytał.
— «Jakeś ty z nas w tem miejscu jelita ciągnął, tak ja twoje pociągnę!
— «Tyś Sumorok?
— «Sumorok! — tamten odparł.
— «To nie dziw, żeś na kata się zdał!
«I więcej kniaź słowa nie rzekł, ani ust, ani oczu nie otworzył.
«Sumorok do wiatraka go przywlókł, za nogi do dolnego skrzydła przywiązał.
— «Puszczaj młyn! — krzyknął.
«Wicher był straszny. Skrzydła poczęły się szalenie obracać, czasem słychać było głuche uderzenie ciała o drzewo.
— «Pal! — krzyknął Sumorok.
«A gdy ludzie nagle zgrozą wytrzeźwieni, stali zmartwiali — pochodnię najbliższemu wyrwał i smolne deski wiatraka od dołu podpalił.
«Młyn stanął w ogniu, jak świeca i teraz zobaczyli ludzie ciało, podnoszące się ze skrzydłami do góry i spadające do ziemi, łuną pożaru, jak w dzień oświetlone.
— «Teraz po szczenię napowrót do zamku! — ryknął Sumorok.
«Ale nikt już go nie słuchał, pierzchnęli wszyscy, rzucając konie, pochodnie, cepy, kosy, siekiery ohydą i strachem nieprzytomni.
«Ale szczenięcia owego — synka kniaziowskiego nie znaleziono na zamku. Kozak dworski, chłop z Krasnych Sadyb, Laszko, w ostatniej chwili bunt przeczuł. Już pana ostrzedz nie było czasu, więc tylko dziecko pochwycił, tylnemi drzwiami do ogrodu umknął, konia dopadł i jak wiatr pognał do Zabuża Maszkowskich, po ratunek.
«Tak-ci to chłopię przy życiu zostało, a był to kniaź Stefan, pradziad teraźniejszego dziedzica.
«A przecie Sumorokowie i wtedy nie zginęli, pomimo że po uśmierzeniu buntu ów morderca na tejże Karawice, przy zgliszczach duszę wyzionął. Ze skóry mu pasy darto i łamano kości kleszczami na przykład innym.
«Znajduje się to nazwisko znowu w papierach i historji holszańskiej po latach. Nie proces już to jest, ale konanie. Trzymają się jednak zawsze ziemi, korzystają z wojen, przewrotów, zmian, powracają uparcie do dworu, w którym nikt osiedlić się nie chce.
«Kniazie ich tolerują — może o nich nie wiedzą.
«Dopiero przy schyłku życia dziad obecnego dziedzica podnosi swą moc na szlachtę, otrzymuje znowu wyroki. Otrzymuje, ale ich nie wygania. Sumorokowie trafiają do księżny, małżonki jego, niewiasty wielkiej dobroci, i ta wzruszona ich nędzą i pognębieniem, wstrzymuje wykonanie wyroków...»
Tyle było w pamiętniku z dokumentów. Resztę książę Lew dosnuwał już sam sobie.
Sumorokowie dalej wegetują, do ziemi swojej przeklętej przywarci. Tradycją do nich przyrosło bałwochwalstwo dla tych zagonów, taką ceną nabytych.
Ojciec i brat starszy księcia Lwa zostawiają ich na miejscu — wstrzymują się z wypełnieniem swego prawa. Inne czasy — inni ludzie!...
Apopleksja kniazia Konstantego, banicja kniazia Andrzeja, nawet mord księcia Augusta, przesłoniły lata, przesłoniły jeszcze bardziej zmiany wyobraźni, myśli, celów, sposobu życia.
Dawne wspomnienia zostały w pyle archiwum — i dopiero teraz, po latach, jak widmo, jak zmora, z cmentarza czasu wystąpiły przed oczy młodzieńca, obcego ziemi, rodowi swemu, historji, tradycji, miejscowym ludziom i stosunkom.
Mylił się książę Lew, sądząc, że trzy noce zajmie mu odczytywanie rękopisu. Pierwsza zaledwie dobiegła kresu, gdy oczy jego stanęły na ostatniej karcie.
W biblijotece panowało światło podwójne: budzącego się poranku różowo złote i gasnącej lampy żółto-brudne.
Książę głowę na poręczy fotelu złożył, ręce odrzucił i przymkniętemi oczyma w próżnię pokoju się zapatrzył. I tak kolejno powtarzały mu się obrazy z rękopisu, który przed nim rozłożony leżał.
A tak były jaskrawe i plastyczne, że sądził, iż nie czytał o nich, ale sam je przeżył, że je widzi, słyszy — zna wszystkich.
Tam po kątach, gdzie mrok wyganiała zorza, przechodzili powoli, ożywieni, w ciało i krew obleczeni. I szli parami — po dwóch: Holszański jeden i jeden Sumorok.
Więc na czele kniaź Lew i Michał Sumorok. Niby ojciec i syn, zbratani ofiarą jednego, wdzięcznością drugiego, zespoleni dłonią i sercem.
A potem kniaź Konstanty i synowie jego i Sumoroków trzech — ów Rafał spoliczkowany, ów drugi oszpecony przez żołdactwo dworskie i wisielec wreszcie — ów trzeci, którego jelita kniaź Andrzej wypruć kazał. Tu już zaginęło człowieczeństwo. Nie ludzie to, ale bestje.
Czy wszyscy? Czy i Sumorokowie grosz z myta pobierający pamiętni byli zasług dziada Michała i w prawie na ziemi życiem zapłaconej się czuli? Czy pamiętali dziada Lwa — owi Konstantynowicze i sam Konstanty?
A wreszcie i trzeci moment tych dziejów, upostaciowany w wyobraźni młodzieńca, na tle gasnących mroków wystąpił.
Książę August i Sumorok.
Tu bestja odrodziła się w szlachcie, tu było zrównoważenie! Zrównoważenie, a może logiczna sprawiedliwość wieków! — — —
Ten palący się młyn z zawieszonym haniebnie dziedzicem stu folwarków, zamków, wsi, potentatem krajowym i ten motłoch rozbestwiony, ten kat wracający po «szczenię» do zamku, tak żywo stanęli przed oczyma księcia Lwa, że nagle powstał, rękoma ciężko o stół się wsparł i w tę próżnię, pochylony roziskrzone źrenice wytężył.
W tej chwili po raz pierwszy poczuł się tej Holszy dziedzicem, krwi tej wszystkiej synem, rodu swego żywem ogniwem.
Niewyraźne jego rysy i spokojną twarz zmieniła ta chwila do niepoznania. Nieubłagana twardość wyjrzała z kątów ust, zawziętość ze źrenic, nagle ściemniałych. Większym się zdał i silniejszym!
Żebyż tu teraz był Grzymała, apostołujący obowiązki księcia względem tej szlachty upadłej i znikczemniałej, której przedstawicielem w stosunkach z Holszą byli Sumorokowie! Teraz Leon-by mu potrafił odpowiedzieć.
Ale mroki biblijoteki, wypędzane przez słońce, mdlały i nikły, i razem z niemi opadało nadzwyczajne podniecenie i rozstrój młodzieńca. Chaotyczne myśli i gwałtowne wrażenie przechodziło w spokojne postanowienie, w jasny sąd o rzeczy.
Czul tylko nieznaną dotąd potrzebę rozmowy, usłyszenia głosu ludzkiego, otrząśnięcia z siebie przed drugim człowiekiem nawału zebranych uczuć.
Żeby tu teraz był Grzymała!
Książę odprostował zesztywniałe członki, ręką przesunął po zaognionych oczach i przeszedł się parę razy po pokoju.
W pracowni profesora ruch poranny się zaczynał.
Widział książę starego, jak sprzątał ze stołu przybory do pisania, potem zbierał graty potrzebne do badań na dworze, potem już będąc gotów do drogi, wstąpił do sal ze zbiorami, z lubością przeszedł wzrokiem po szafach i stołach i wreszcie u jednego z okien przystanął, czemuś się uważnie przypatrując.
Książę podszedł do niego i ujrzał siatkę pajęczą rozpiętą misternie od futryny do ramy. Samotny tkacz siedział skurczony w środku, czatując na zdobycz.
Myślami swemi zajęty, może nie zdając sobie sprawy do kogo mówi, Leon się odezwał znienacka:
— Profesorze, czego wart taki pająk marny, gdy człowiekowi krew wysysa i truje?
Uczony, jakby ze snu zbudzony, oczy naiwne i zdziwione na niego podniósł i chwilę myślał.
— Ano, to zależy od gatunku pająka — odparł wreszcie. — Jeśli okaz rzadki i osobliwy, to się go zachowuje, jeśli użyteczny, to się go oszczędza, a jeśli pospolity, to się go zostawia bez uwagi. Ten tu — ręką siatkę wskazał — jest cenny, bo żyje molami. Hoduję go, bo mole to moja antypatja.
Wrócił do swej obserwacji, ale po chwili, widocznie życzliwie dla młodego człowieka usposobiony, rzekł:
— Cieszę się, że cię pająki zajmują. Mogę ci w tym względzie zrobić przednią satysfakcję. Wczoraj znalazłem przecie okaz czerwony — osobliwość. Grzymała nie skłamał — jest pająk czerwony. Trafiłem nań niespodzianie w dębince za rzeką. Mogę ci pokazać.
— I owszem, profesorze, ale nie dzisiaj. Zmęczony jestem i mam inne zajęcie.
— Jak chcesz. Tylko trzeba wstać o świcie, bo inaczej nie uda się widowisko. Zdaje się, że i dzisiaj przyjdę za późno.
Po chwili nie było go już w mieszkaniu.
Leon zabawił jeszcze czas niejaki, chodząc wzdłuż i wszerz biblijoteki, potem wyszedł i skierował się do biura.
Wezwany pośpiesznie plenipotent zastał go w nieznanem nikomu jeszcze usposobieniu.
— Żądam i rozkazuję, aby wyroki sądowe na Sumoroków były natychmiast wypełnione z całą surowością. Zalecam pośpiech i bezwarunkową sprężystość, bez względu na koszta i trudności. Żeby mi ci ludzie zeszli z ziemi i oczu i śladu po nich nie zostało w zagrabionej enklawie. Rozumie pan! Żadnych ustępstw i ociągań!
Wzrok i ruch, ilustrujący te słowa, był tak dobitny, że plenipotent zrozumiał, że chodzi o byt jego i posadę.
Wyleciał jak kamień z procy.
Los tedy był rzucony. Nowy książę na Holszy zaczynał działać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.