Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uczynił wówczas to, co był powinien i jeśli siebie szanuje, to za to jedno tylko.
Było coś takiego w głosie Leona, że Grzymała spojrzał nań badawczo i zamyślił się poważnie, ale Leon spojrzenia tego nie zauważył, bo zapatrzony był w dziewczynę postępującą przed nimi, i myślał, że ona jedna zrozumiała treść jego wyrazów — jeśli — jeśli pamiętała, tak, jak on pamiętał.
Nie widział wyrazu jej twarzy, nie zdradziła się niczem. Onby w tej chwili swą Holszę dał za pewność jej pamięci; za pewność, że związani byli bólem, goryczą i wspomnieniami, jak ongi sercem i duszą młodą.
Czego żądał? Sam się nie zastanawiał. Raz uległszy człowiekowi w sobie, brnął coraz głębiej, znajdując rozkosz w tym niepokoju, w tych myślach nagle odżyłych, co nudę jego i niemoc wstrząsały gwałtownie.
Tymczasem wizyta jego przeciągała się nieznacznie. Znalazłszy się znowu w salonie, wobec pokaszlującej żony Grzymały, ocknął się, jak ze snu, począł naciągać rękawiczki.
Ale Grzymała podniósł protest energiczny.
— Tak nie będzie. Książę raz pierwszy gości u szlachcica — nie wie obyczajów naszych. Kto w dom szlachecki wszedł, nie wyjdzie, chleba nie skosztowawszy. I my mamy swoją tradycję i formy, a książę nam przecie nie zechce odmówić!
Widać było, że prosił serdecznie i szczerze. Nie o honor i sławę mu chodziło, jak był pewien Leon, że ten jeden nie dbał o tytuł jego i miljony, ale o niego samego.