Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odwróciła głowę i nie odezwała się więcej, okazując mu ostentacyjnie swą niełaskę.
Za to panna Lawinja zaledwie doczekała końca obiadu, zawisła u ramienia synowca i uprowadziła go z sobą.
— Słuchaj! Masz tam romansik! — szeptała, a oczy jej się skrzyły żądzą myśliwca na wieść o łowach. — Zaczynam cię szanować! Powiedz, kto to? Mężatka? Jak daleko zaszliście? Czy nie będzie pojedynku? Mój drogi, przede mną nie potrzebujesz się zapierać i wzdragać. Miłość ma jeden herb, bardzo stare szlachectwo i więcej, niż Habsburgi, antenatów. Więc śmiało i otwarcie! Jestem dyskretna, jak grób i lubię dopomagać biednym zakochanym — na złość rodzicom, a szczególniej mężom... ach, mężom! Żebyś wiedział, ile ja już takich par skojarzyłam! Opowiedz mi wszystko.
— Ale co, ciotko?
— No, twój romansik.
— Który, jeśli łaska?
— Ostatni, naturalnie, bo chyba do pierwszego nie trafisz!
— Ostatni! — powtórzył z namysłem. — Zdaje mi się, że to było w Nicei...
— Ależ nie, ależ nie... Ten, u Grzymałów.
— Tam ciotko nie romansowałem nigdy.
— Nieprawda! Pocóż tam byłeś dzisiaj?
— Opowiadałem przy obiedzie.
— Twojej matce, et caetera, ale nie mnie — o nie! Nie chcesz wyznać; poczekaj — dojdę sama i wtedy za karę opowiem en plein salon!