Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie śmiałem pana prosić o to.
— Wyjdźmy zatem.
Sad był obszerny i starannie utrzymany, dziedziniec czysty i przestrony, obudowany na nowo. Służba odzywała się do pana swobodnie; zewsząd wyzierały zadowolone, śmiejące się twarze.
— Książę raz pierwszy dotyka stopami folwarcznego dziedzińca — zaśmiał się Grzymała.
— O, nie. Znam holszański, z dawnych czasów, gdym pana odwiedzał.
— A prawda. Książę podobnych ma pięćdziesiąt siedem, a ja naprawdę żadnego.
— A ten?
— To wspólny nas sześciorga. Ja administruję tylko tutaj. Administruję też u rodziców żony, i u sierot po zmarłym stryju. Zarządzam też z urzędu majątkiem małoletnich Stokowskich. Swojego nie mam.
— Masz pan żonę, dzieci, zdaje mi się, nie?
— Dzieci! Tego to najwięcej! Mam pięcioro tutaj, troje u teściów, dwoje po stryju i naprawdę nie wiem ile małych Stokowskich.
— Jakże pan możesz tylu przeróżnym interesom wydołać?
— Gabrynia mi pomaga. — Zajaśniały mu oczy, gdy dodał: — To moje dziecko najukochańsze i zdaje mi się, niczyje więcej, tylko moje.
Wracali do domu szpalerem strzyżonych lip, aż nagle na zawrocie ta, o której mówił Grzymała, stanęła przed nimi.
Jeżeli przybycie księcia uczyniło na niej jakie wrażenie, już je stłumiła.
Szła z głębi ogrodu, niosąc w ręku koszyk ma-