Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lin i wiśni. Nie zakłopotała się niespodziewanem spotkaniem.
Grzymała pieszczotliwie musnął ręką po jej włosach. Leon rysy jej pogodne i słodkie objął ukradkowem spojrzeniem.
Szli teraz już razem i Grzymała, żartując, wykradał jej jagody z koszyka.
— Gdzie Michał? — spytał mimochodem.
— Wyjechał — odparła lakonicznie, rzucając bratu ostrzegające spojrzenie, które Leon przejął i zanotował.
Kto był Michał? Może ten, którego dojrzał wymykającego się z ganku. Dlaczego się wymknął?
— Pyszne wiśnie na ten upał — zawołał młody obywatel. — Gabryniu, ofiarujże księciu.
— Książę nie zwykł spożywać ich z koszyka w ogrodzie — odparła.
— Do wielu dobrych rzeczy nie nawykłem, niestety!
Zamiast odpowiedzi podała mu koszyk.
— Dobrych rzeczy nie zawsze dobrze próbować — zaczął Grzymała. — Pamiętam, ongi w Holszy, nabrałem kilka złych nałogów. Książę Alfred nauczył mnie wybredzać w koniach i palić dobre cygara. Było to jeszcze za czasów jego kawalerskich. Książę zaś nauczył mnie ogromnie na siebie rachować i zaszczepił fałszywe pojęcie równości. Pamięta książę owo polowanie i błądzenie w lesie? A pamięta książę, jakeśmy straszyli wuja, że jego zbiory wyniosą na poddasze?
— Pamiętam, jakby to wczoraj było. Miałem też nadzieję, że ze starej Holszy choć pana za po-