Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Postaram się o to — zakończył w pożegnalnym ukłonie.
Odtąd minęło lat pięć. Matki nie widział więcej, aż do dnia, gdy wezwany, nie jej już wolą, ale bożą, zjechał witany, jako nowy dziedzic i jedyny spadkobierca, na swój dworzec książęcy.
Co ona w ów dzień czuć musiała, ta pyszna kobieta, która niczego nie zapomniała i niczego nie darowywała? Co za zemsta losu, gdy witać musiała tego księcia, który jej synem być nie chciał, którego zgubiła, zgnębiła, a w którym czuła naturę swojej podobną: chłodną, pamiętną, nieubłaganą, poza salonową ogładą, dworskością i wyrafinowaniem form.
Leon dotrzymał słowa, i dotrzyma, ale biada, gdy jemu nie dotrzymają!
I ukochanej swojej nie widział przez te pięć lat, nie otrzymał żadnej wieści. Teraz nie czuł się jej godnym nawet, — teraz, kiedy sam siebie nie uważał za człowieka i swawole różne rzucił między siebie, a ukochaną.
Te mary były jakby obrazami z innego świata, w którym chwilę w widzeniu gościł, a do którego już drogę stracił i słowo czarodziejskiego zaklęcia.
I nic mu z owych dni nie zostało, tylko gorzkie wspomnienie i sam nie wiedział, po co teraz jechał do Hubina, kiedy jej nawet słowa wyjaśnienia rzec nie może.
A jednak jechać tam nie chciał, ale musiał.
W myślach zatopiony, nie widział jak minęli Karawikę i spalone Krasne Sadyby; nie wiedział, gdzie leży Hubin. Spytał o to Siły.
— To przed nami, miłościwy kniaziu! — odparł