Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ta się dyskretnie usunęła na bok i schyliła nad robótką. Przelotnie tylko młodzi spojrzeli na siebie.
Dziewczyna miała ciemno-szafirowe oczy, długie rzęsy, jeszcze prawie dziecinny owal twarzy i usta łagodnie uśmiechnięte. Śliczną była nad wyraz, powabną i wdzięczną.
Parę razy podczas rozmowy z matką ukradkiem na nią spozierał, ale już prawie twarzy nie widział, tylko złote warkocze, otaczające pochyloną głowę.
Wyszedł z sali pod wrażeniem tego złota i tych źrenic szafirowych, zaciekawiony: ktoby to był?
Do wieczora już zaspokoił ciekawość. Dziewczyna była lektorką księżny, siostrą rządcy holszańskiego, córką obywateli gdzieś o mil parę.
Obowiązki jej były pół służebne, pół towarzyskie. Czytywała księżnie, chodziła z nią na spacer, rozdawała w jej imieniu piątkowe jałmużny, odwiedzała chorych, załatwiała drobniejszą korespondencję, wyszywała ornaty, lub sporządzała misterne kościelne koronki. Poza tem była swobodną, wobec gości nie pokazywała się w salonie, wieczory miała dla siebie.
Zobaczył ją drugi raz Leon przy obiedzie, na końcu stołu obok profesora. Nie odzywała się wcale i nie podnosiła oczu, może onieśmielona jego obecnością.
Potem spotykali się prawie ciągle; na dziedzińcu, w ogrodzie, przy fotelu księżny i milczeli.
Trwało to dość długo. Z czasem oswoiła się z nim i parę razy spotkali się oczyma. Przy jednem z tych niemych spojrzeń, on poczuł jakby ból, jakby